Na tułactwie/Tom pierwszy/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Do Lasocina! — odezwał się siadając do powozu pan Zygmunt.
I konie zwolna po chwiejących się pomostach ruszyły, na długi most na rzece i groble wiodące ku rezydencyi brata pani Zygmuntowej.
Skwar dnia trochę się uśmierzył ku wieczorowi, a choć na zachodzie widać było opary gęste, które długiej pogody nie obiecywały, spodziewano się trzy mile, oddzielających miasteczko od Lasocina, zrobić nimby zmiana jaka nadeszła. Od dni kilku przepowiadano burzę i lękano się jej, żniwa się zbliżały.
Lasocin, jak samo jego nazwanie powiadało, położony był w leśnej, lecz żyznej okolicy. Dobra te składające się z Lasocina samego, Woli lasocińskiej i Brzeżanowic, dawna posiadłość rodziny starej Małdrzyków herbu Wąż, posiadał teraz pan Floryan Małdrzyk, brat pani Zygmuntowej, którą poznaliśmy — wziął on je dosyć odłużone po ojcu i dlatego przy dziale z siostrą, której się połowa wartości dóbr należała, posag jej nie był tak znaczny, jak po rozległości dóbr spodziewać się należało.
Pan Floryan z trudnościąby był wypłacić nawet mógł go, gdyby posag jego żony, dosyć znaczny, nie pomógł do oczyszczenia się z długów. On też sam, prawdziwe dziecko starego rodu, niebardzo był zdolny do wytrwałej pracy, wcale nie umiał być oszczędnym, i miał to jakieś zabobonne niemal przekonanie, że nigdy upaść i zrujnować się nie może, że Pan Bóg sam strzeże i opiekuje się krwią poczciwą. Krew to w istocie poczciwa była, zdolna do ofiar bez namysłu, do bohaterskiego poświęcenia, nieopatrzna, fantazyom swym potrzebująca dogadzać, ale i cudzym folgować gotowa. Temperament można było powiedzieć szlachecki, ze wszystkiemi jego wadami i przymioty, gorący, wrażliwy, serdeczny.
Nie było też człowieka któryby, p. Floryana, vulgo, poczciwego nie kochał Florka, tak jak on kochał wszystkich i wierzył wszystkim. Przy sercu złotem wiele było lekkomyślności, a energii mało.
Z tą wiarą w Opatrzność, która mu o losy rodziny kazała być spokojnym, pan Floryan kroczył przez życie, nigdy sobie ściśle nie zdając z niego sprawy. Był trochę fatalistą, ale po chrześciańsku, zdawał wszystko na Boga, i dla tego zdawało mu się, że sam mógł niebardzo się na kierowanie sprawami życia wysilać. Piękny idealnie mężczyzna, p. Floryan miał tę polską fizyognomię dawną, jaką widujemy na portretach, słodyczy i powagi razem pełną, — piękność opierającą się latom, świeżą cerę, zęby perłowe, rumieniec dziecinny, oczy szafirowe, włos jasny.
Owdowiały, mając już lat przeszło czterdzieści teraz, wyglądał z postawy i z twarzy młodzieńczo, nadto może młodo, wiedział o tem i nie chciał zestarzeć. Po żonie, do której był bardzo przywiązanym, co nie przeszkadzało bałamucić się potroszę — została mu jedynaczka córka, Monika. Zajmował się teraz jej wychowaniem, wraz ze starą kuzynką panią Lasocką — i, choć, bardzo kochliwy — mówił, że się już wcale żenić nie myślał.
Życie mu upływało bardzo swobodnie, na polowaniach, na wycieczkach zagranicę; trochę czytania, muzyki i w towarzystwie najrozmaitszem, bo żadnem nie gardził, a wszystkie lubił bardzo. Bez ludzi żyćby był nie mógł, sam pozostawszy z dzieckiem, które miało lat dwanaście — ze starą Lasocką — nudził się w domu. Naówczas każdy gość był mu dobrym .
Oprócz innych rozrywek, pan Floryan nie gardził też kartami. Nie grał dla pieniędzy, ani mu chodziło o wygraną — ale dla roztargnienia i rozrywki.
Wychowany starannie, wykształcony jak młodzi panicze bywać u nas zwykli, Małdczyk mówił doskonale po francuzku, rozumiał jako tako po niemiecku, trochę się przez ciekawość nauczył włoszczyzny. Czytał dużo, bez wyboru, i w głowie jego pozostało z różnorodnej lektury tyle szczątków rozproszonych, iż żaden przedmiot obcym mu nie był, mógł o każdym mówić łatwo, ale — nie szedł nigdy do głębi.
Jak pszczółka brał tylko miód z kielichów wiedzy i leciał dalej.
W towarzystwie nie było nad niego milszego człowieka, kobiety przepadały za nim. Lecz, rzecz szczególna, gdy przy pierwszem spotkaniu obudzał zwykle najgorętsze sympatye, zawracał głowy, poruszał serca — wszystkie te pasye, które tak łatwo wzniecał — nie trwały.
Nie było może mniej do siebie podobnego rodzeństwa nad pannę (niegdyś) Natalię i jej brata. Jedno z nich wzięło rysy i charakter ojca, drugie matki. Siostra nie była piękną, ale energiczną, żywą i więcej chcącą panować niż się przypodobać. Mężczyzni długo się jej lękali i — choć miała starających się wielu, zamąż jej wyjść było trudno, pomimo że przywiązany do niej brat usilnie jej do wydania się dopomagał.
Dwadzieścia kilka lat mając panna Natalia już była tak upokorzoną tem i zniecierpliwioną, że sobie męża dotąd nie znalazła, iż w końcu wybór zrobiła, który ani bratu ani dalszej rodzinie nie przypadł do smaku.
Pan Zygmunt Kosucki, dosyć postawny i przystojny mężczyzna, dawniej podobno wojskowy, rodziny zupełnie nieznanej w okolicy, opowiadający się z Mazowsza, a nie mający nic oprócz dość przyzwoitej powierzchowności — poznał pannę Natalię na jakimś balu w okolicy. Znajomość poufalsza w ciągu trzech dni trwania zabaw, tak się łatwo zawiązała i takie zrobiła postępy, że pan Kosucki wkrótce potem jawnie jako pretendent do ręki panny zaczął bywać w Lasocinie.
Pomimo usilnego starania o przypodobanie się p. Floryanowi, mimo że on niezmiernie łatwo dawał się wziąć za serce, szczególnym jakimś instynktem Kosucki wstręt w nim obudził. Dobry jednak i łagodny pan Floryan nie okazał mu go, starał przezwyciężyć, był grzecznym, i gdy siostra z niewieścim uporem oświadczyła, że za niego wyjść musi — brat się jej nie sprzeciwiał.
Małżeństwo to zdziwiło wszystkich, bo panna Natalia daleko świetniejszego spodziewać się miała prawo. Zaczęto się dowiadywać o tego zagadkowego człowieka, który się tu zjawił nagle, niewiedzieć zkąd, i nie miał ani rodziny, z którejby się wykazał, ani majątku, prócz małej wysłużonej pensyjki.
Ale panna Natalia, gdy chciała co wmówić w ludzi, umiała wszystko w jaknajpiękniejszem świetle przedstawić. Mówiła o jego charakterze, o nadzwyczajnych zdolnościach, o takcie — a nawet genealogię fantastyczną postarała mu się wyrobić.
Zyskała dlań przyjacioł, udzieliła wskazówek, z pomocą których zjednał sobie obrońców i protektorów. Rad nie rad musiał brat, nad którym też miała przewagę, opartą na słabości jego — zgodzić się na Kosuckiego i okazywać dla niego chętnym i życzliwym.
Panna Natalia potrafiła też posag swój podnieść jak najwyżej, wyprawę zagarnąć wspaniałą, z zasobnego domu szlacheckiego wynieść, co tylko cennego było a jej na nowe gospodarstwo przydać się mogło.
Przed ślubem jeszcze wziął pan Zygmunt Kosucki dzierżawą Żary, które za posagową sumę potem nabyto.
Z bratem wszystkie interesa oddawna były skończone, wypłaty pan Floryan dopełnił w terminie, — nie rachował się ściśle z siostrą — pomimo to jednak od początku nie była kontenta. Ona i mąż szeptali, że zostali pokrzywdzonemi. Na oko mogło się to nawet zdawać prawdopodobnem, bo Lasocin z Wolą i Brzeżanowicami, stanowił klucz pokaźny, rozległość miał wielką, gdy nabyte Żary, ani trzeciej części dóbr tych nie były warte. Ale na Lasocinie leżał posag nieboszczki żony pana Floryana.
Brat nie usuwał się wcale od stosunków ze szwagrem, był dla niego zawsze uprzejmym, lecz spoufalić się, sprzyjaźnić z nim nie mógł. Coś go od tego człowieka odpychało.
Kosucki sztywny, obrachowany, przebiegły, podejrzliwy, czuł to, że serca p. Floryana pozyskać sobie nie mógł — i miał doń za to urazę. Łatwy dla innych, p. Floryan z nim był chłodnym i rzadko się wynurzającym.
Siostra, która do męża swojego wyboru była przywiązaną, rządziła nim pozornie — i chciała, aby świat cały wybór jej pochwalał, a p. Zygmunta wynosił — gniewała się też na brata, iż go nie umiał ocenić. Ochłódła nawet dla niego z tego powodu; czyniła mu wymówki.
P. Floryan rozmowy o tem jak najstaranniej unikał. Pomiędzy Żarami a Lasocinem nie było zbyt ścisłych stosunków, lecz nie stroniono od siebie wzajemnie.
Pomiędzy innemi zarzutami, jakie bratu czyniła p. Kosucka, był i ten, że jej wychowania Moni (Moniki) córki swej powierzyć nie chciał.
Monia była słabowitą i delikatną. Ojciec wolał ją mieć przy sobie ze starą Lasocką.
Pilnie śledzono, co się działo w Lasocinie, przez tę jakąś ciekawość zazdrosną, która z niechęci płynęła — i może z jakiejś rachuby na słabowitość dziecięcia, któremu życia nie prorokowano. Pani Kosucka więc troszczyła się o to mocno, aby brat nie stracił majętności, na którą już potroszę rachowała.
Lasocin był starą rezydencyą, którą przed więcej niż stu laty Małdrzykowie wzięli po kobietach, należał on wprzódy do rodzin możnych i widać to na nim było.
W XVIII wieku, gdy u nas budownictwo ozdobniejsze, równie jak ogrody, weszło w modę, w Lasocinie też jakiś dygnitarz koronny stare mury poprzerabiał w smaku czasu. Dziś wyglądało to trochę dziwacznie, lecz dawniejsze i nowe budowy z muru, wysokie, pokaźne, otoczone staremi drzewy, dawały rezydencyi pozór bardzo pański, szczególniej zdaleka. Alea lipowa wiodła wprost do tak zwanego pałacu, którego część teraźniejszy właściciel przyozdobił żeniąc się, w nowszy sposób.
Lubił pan Floryan wygody, przyjmował gości, dom był zawsze zaopatrzony obficie, służba liczna, ładu niewiele ale dostatek wielki.
Wszystko to budziło w siostrze zazdrość — wzdychała do tego państwa, które się jej, we własnem przekonaniu, należało. Dojeżdżając do Lasocina, poznając te miejsca w których spędziła długie lata, zamiast radości uczuła ucisk jakiś w sercu, posmutniała.
P. Zygmunt zakąsywał wargi i dumał.
W dziedzińcu wielkim przed domem było pusto; i dopiero gdy powóz się zatoczył przed ganek, z bliskich oficyn wybiegła odpoczywająca w nich służba. Oznajmiono przybyłym że p. Floryan, korzystając z chłodu wieczornego wyszedł na przechadzkę z panem Jordanem, ale miał na herbatę powrócić.
Pani Kosucka, która się tu czuła jak w domu a obcą, ze szczególnem uczuciem weszła do wielkiego salonu. Przypomniała sobie spędzone lata dziecinne.
Nie dano jej jednak długo o nich rozmyślać, bo natychmiast przybiegła Monia z panią Lasocką aby ciocię powitać.
Monia była dosyć ładną dzieweczką, ale bladą i wątłą. Duże, ciemne oczy nad wiek roztropne, — oczy te sieroce dzieci, co matki nie znały, wyraz nadawały przedwczesnej dojrzałości, młodziuchnej jej twarzyczce. Chuda, blada, miała tylko przepyszne włosy popielate, które o jakiejś sile organizmu świadczyły.
Pani Lasocka, osoba w latach, siwa, spokojna, cicha, łagodna, nieokazująca zbytniej czułości, smutna — trochę chłodna, przyjęła gości bez wielkiej poufałości, grzecznie, lecz jakby obcemi byli.
Pani Natalia też nie okazała dla siostrzenicy wielkiej czułości, chociaż przypatrywała się jej i badała z zajęciem. Kosucki chodził rozglądając się po wielkim salonie, który choć niezbyt świeżo, wyglądał poważnie i pokaźnie. Myślał że u nich w Żarach, gdzie wszystko nowe było, i niezbyt wykwintne, daleko mniej pańsko wydawało się mieszkanie. Toż samo porównanie robiła i pani Kosucka.
Zaczynano w sali jadalnej obok krzątać się około herbaty, gdy pośpiesznym krokiem, z wesołą swą, jasną a piękną i zawsze młodą twarzą, wpadł po wiejska ubrany, ze słomianym kapeluszem w ręku p. Floryan, witając siostrę radośnie i serdecznie, a nawet Kosuckiego z uprzejmością wielką. Monia przyszła się u niego dopomnieć pocałunku.
Razem z gospodarzem, który nie cierpiał kwasów, dobry humor wszedł do salonu.
Tuż za p. Floryanem kroczył jego nieodstępny — niewiedzieć jak go nazwać było — przyjaciel, towarzysz rezydent — trudno to określić, p. Jordan Klesz.
Byli to równolatki, ze szkolnej ławy wyniesiona drużba, dziś Orestes i Pylades. Po szkołach stracili się na czas jakiś z oczów, Jordan przebywał różne koleje i dostał się w końcu chory, jak mówiono do nieuleczenia, zubożały — do szpitala.
Przypadkiem jakimś dowiedział się o tem Floryan, natychmiast pojechał po niego, zabrał do domu, leczył i miał tę pociechę, że Jordan zupełnie przyszedł do zdrowia.
Miał potem sobie szukać jakiegoś zajęcia, obrać powołanie, dostać miejsce, lecz zwlekało się to od dnia do dnia, w końcu p. Floryanowi, niemogącemu się obejść bez towarzystwa stał się potrzebnym, — i zamieszkał sobie w Lasocinie.
Co on tu robił, opowiedzieć trudno. Wszystko i nic. Najgłówniejszem zajęciem jego było zabawianie przyjaciela, towarzyszenie mu, pomaganie do przyjęcia gości, pieszczenie z nim razem Moni.
Jordan niepiękny, mały, czarny, z twarzą, która miała wyraz codzień inny, z włosem najeżonym na głowie szerokiej i kulistej — z oczkami małemi, kryjącemi się pod brwią nasypioną — niepokaźnej powierzchowności był w swym rodzaju niepospolitym człowiekiem. W szkołach i uniwersytecie był to pierwszy uczeń, który wszystkie zabierał medale. Pamięć miał niesłychaną, dyalektykę zręczną, wymowę czasem przedziwną, nauki ogrom, oczytanie polihistoryczne, zdumiewające — i byłby niezawodnie z temi darami, przy bystrości pojęcia, która go odznaczała, doszedł daleko, gdyby przy końcu studyów — nagle go coś nie zwichnęło. Stracił wiarę we wszystko, czego się uczył. Smiejąc się powiadał, że nie jest pewnym, nawet czy dwa a dwa są cztery.
Sceptyk — stał się obojętnym na wszystko i drwił z całego świata.
Wygłoszenie przy nim jakiejkolwiekbądź teoryi, zasady, pewnika, wywierało ten skutek, że natychmiast usiłował zaprzeczyć temu. Ulubieńcem jego był Montaigne — kochał się we wszystkich krytykach, a niemniej oni też jego nieubłaganym sarkazmem byli ścigani.
Takim był ów p. Jordan, w niektórych momentach życia, gdy coś go z apatyi wywiodło, w innych ograniczał się uśmiechem i łagodnem szyderstwem. Powiadał że nie było na świecie rzeczy, o którąby warto się spierać było.
Obok tego usposobienia sceptycznego — dziwnym kontrastem, serce miał najlepsze.
Za Floryana dałby się był posiekać na kawałki, a Moni służył za niańkę, za popychadło, za pieska. Robiła z nim co chciała.
Łatwo się domyśleć że pani Natalia Kosucka, nie cierpiała Jordana, za to właśnie iż brat jej go kochał, a może i za żarciki, jakich sobie delikatnie pozwalał niegdyś z niej i Kosuckiego.
Spojrzenie samo przenikliwe, bystre, p. Jordana mięszało ich oboje.
Rola jaką w domu tym odegrywał, bardzo skromna i podrzędna — nie zmuszała Kosuckich do zbliżania się ku niemu.
Byli z nim zdaleka, a Jordan zbliżać się nie miał ochoty. Zwykle gdy oni przyjeżdżali w odwiedziny — on szedł sobie czytać Montaign’a.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.