Na zgubnej drodze/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W rok po ślubie, Marta uważała się za najnieszczęśliwszą z kobiet. Nie czując do Varades’a nic — okrom odrazy, wyszła za niego jedynie, żeby zostać bogatą. Owóż nadzieje jej się nie ziściły. Bogactwo nie zrobiło ją szczęśliwą.
Marta nie potrzebowała długo żyć ze swym mężem, aby go poznać i przekonać się, że o ile miał nikczemne serce, o tyle i umysł posiadał ograniczony. Szlachetności, ambicyi, napróżnobyś w nim szukał. Jedynym celem jego życia, było powiększenie majątku. Nikczemne sposoby i szacherki, jakiemi posiłkował się dla dojścia do tego celu, utrzymywały jego umysł w nizkich i ciasnych sferach podłej spekulacyi. Marta próbowała go oderwać od tych zajęć; ale było to to samo, co chcieć, żeby słup zaczął chodzić. Człowiek ten lubował się w najbrudniejszej sferze z prozy życia. Nie był zdolny przejąć się żadną szlachetną sprawą. Wielkie ideje, które poruszają całym światem, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Wszystko co się tyczy sztuk i nauk, było dlań martwą tylko i niezrozumiałą literą. W sześć miesięcy po ślubie, Marta nie mogła go cierpieć.
W początkach ich małżeńskiego pożycia, okazywał wszystkie słabostki zakochanego. Widząc siebie panem i władcą tej czarującej kobiety, wpadł w szał prawdziwy i zatopił się w najbardziej zmysłowem uwielbieniu. Marta była szalenie kochana przez swego męża, którego nienawidziła, ale była kochana na sposób zwierzęcy. Trudno uwierzyć, żeby człowiek 55-cioletni, jakim był Varades, miał tyle krwi, zapału i energii. Namiętność, jaką zapłonął on do swojej żony, wyrównywała namiętności, jaką miał do swojego złota.
Serce Marty nie podzielało tych jego zapałów. Zmysły jej pozostawały zimne na jego uściski, które od samego początku już były dla niej najsroższą męką. Oddała mu się bezwładna, zimna, jakby z przymusu, jak z konieczności, nie znajdując w tym związku ani miłości, ani słodyczy. Nie potrafimy dokładnie opisać przez jakie w ciągu jednego roku przeszła cierpienia. Owocem ich był ów głęboki w niej wstręt, jaki powzięła do ludzi, do świata i życia... Wyszła zamąż mając na widoku przyszłość, tymczasem ta była dla niej straconą. Pragnęła umrzeć. Nie miała przyjaciółki i nie chciała jej posiadać, obawiając się zwykłych zwierzeń przyjaźni, któreby ją okryły wstydem. Prosiła Varades’a, żeby Walentyna de Chantocé pozostała jeszcze przez parę miesięcy u krewnej, u której dotąd bawiła i która pragnęła ją przy sobie zatrzymać. Marta nie chciała jej widzieć, obawiając się, że nie będzie wstanie ukryć przed nią swych cierpień.
Względem Varades’a była uległą jak w pierwszych dniach po ślubie, ale zimną jak lód w jego objęciach. On też nie żądał więcej; dla jego egoizmu było to wystarczającem, — innej miłości nie znał on i nie rozumiał. Nie pojmował on tego czystego szczęścia, jakie znajdują inni w szczęściu drogich im osób. W ciągu jednego roku wyczerpał wszystkie wrażenia, jakie mógł znaleźć w takiem małżeńskiem pożyciu i nagle zobojętniał, sądząc, że kobieta niegodną jest tego, aby przykuwać do niej całe swoje istnienie. Za wiele piękna, za wiele rozkoszy znużyło go, a to dla tego, że sam tylko ich używał. Zaspokoiwszy wzburzone swe namiętności, przy braku uwielbienia i szacunku dla Marty, powrócił do dawnego trybu życia, jak ów podróżnik z krajów nieznanych, które na nim zrobiły przelotne tylko wrażenie.
Skutkiem tego, Marta odzyskała dawną swobodę. Była dlań podobną już tylko do bożyszcza, w które przestał wierzyć, ale nie przestał go jeszcze admirować, więcej z nawyknienia, niż z wewnętrznej potrzeby ducha. Gdyby Marta była kobietą, pozbawioną serca i wolną miłości własnej, nie czułaby swego nieszczęścia; ale będąc taką, jakąśmy poznali — cierpiała męki trudne zaiste do opisania.
Podobne usposobienia małżonków wzajemnie się dopełniały. W rok po ślubie, Varades oddawał się już swoim interesom jak dawniej. Widywał żonę swą trzy razy tylko dziennie, unikając starannie tego, aby nie stać się jej natrętnym, i zaczynał żałować już, że do bilansu domowych wydatków wprowadził bezpotrzebnie jedną rubrykę więcej. Trzeba bowiem wiedzieć, że teraz pałac Varades’a ani podobnym był do pałacu z epoki jego kawalerstwa. Konie, powozy, liberyje, tłum służby, słowem cały ów przepych, jakim się lubi otaczać kobieta ładna, młoda, wykształcona i bogata — oto co Marta wprowadziła z sobą do owego niedawnego jeszcze przybytku skąpstwa. Posiadała więc bogactwa — ale szczęścia nie znała. Nikt aniby przypuścił jej cierpień, tajonych wybuchów gniewu i łez gorzkich pokryjomu wylanych.
Stroniąc od zgiełku świata, szukała ciszy i samotności, aby przeklinać w nich jedynie swoją dotychczasową dumę i czynić sobie wyrzuty, że nie była powolną niemym proźbom Rajmunda Vilmort i głosowi własnego serca. Litując się nad zmarnowanem swem życiem, oddawała się rozdzierającej serce rozpaczy, która nie znajdując w niczem pociechy, nie szuka ani rozrywki, ani nie pożąda żadnych już uciech świata.