Na zgubnej drodze/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieprzewidziane spotkanie i nagłe zbliżenie się z Rajmundem Marty — było dla niej godziną zguby. Dotąd, przez myśl jej nawet nie przeszło szukać pociechy w swym smutku na zewnątrz siebie samej. Obawiając się patrzeć w przyszłość, usiłowała godzić się z swem przeznaczeniem i nie przypuszczała już, by mogła jeszcze kiedy kochać i być kochaną. Nie wierzyła, aby mogła spotkać serce szlachetne i dzielne, któreby dało uczynić się powolnem jej zuchwałym wymaganiom, i któreby nagrodziło jej dotychczasowe cierpienia.
Widok Rajmunda na nowo obudził w niej uśpione instynkty i rządze ukryte. Od roku poddana dobrowolnie twardemu losowi życia nagle otrząsnęła się ze swej apatyi. Jak niegdyś za życia ojca zazdrościła licznym kobietom bogactw — tak dzisiaj zaczęła im zazdrościć miłości, i pieszczot ukochanych i kochających wzajem mężczyzn. Urzeczywistniwszy pierwszą połowę pragnień, zapragnęła urzeczywistnić i drugą Przed myślą stworzenia sobie w objęciach kochanka pozadomowego szczęścia — nie ulękła się ani na chwilę.
Serca kobiet, mających stać się ofiarami swej namiętności, kryją w sobie daleko głębszą przepaść aniżeli serca mężczyzn.
Z tej to przepaści, jak z toni wód kołysanej burzą życia, powstają wszystkie jego mety. Tu mają swe źródło wszelkie niezgodne z przyzwoitością żądze, pełne niepokoju pragnienia, bezwstydne wybryki i wszystkie owe sofizmata uprawniające drogę występku i otaczające go złudnym powabem. Ile one zawierają w sobie trujących pierwiastków — trudno wypowiedzieć! Mężczyzna w występku nie dorówna nigdy kobiecie; Messalina prześciga Tyberyjusza i Nerona. Nie odpoczywa ona ani dnia — nie zatrzymuje się ani na godzinę. Popędliwość jej serca, wrażliwość jej zmysłów nie zna granic; gwałtowność żądz i instynktów przeradza się aż w szaleństwo myśli i czynów. W barbarzyństwie swem i zmysłowych uciechach dochodzi aż do wyrafinowanej subtelności.
Czy spostrzeżenia te nasze były potrzebne dla wykazania powodów, jakie przyspieszyć miały upadek Marty? Tak jest. Spotykanie się jej z Rajmundem w Lasku Bulońskim powtarzało się codziennie. Gdyby w samym początku wewnętrznego swego wstrząśnienia, nie była spostrzegła urzeczywistnienia swych pragnień; gdyby nie widziała jego miłości — położenie rzeczy byłoby całkiem inne od tego, jakie się wyrodziło i nagle wzmogło skutkiem długiego obcowania z młodym człowiekiem, gorącym, zakochanym i wolnym, którego mogła zaślubić, a jednak tego nie uczyniła, woląc pójść zamąż za starca Varades’a. Pokochała Rajmunda i nawzajem została przezeń ukochaną ową miłością, o jakiej tylko marzyć mogła. Lepiej opisać tej kobiety nie potrafimy. Z tego, cośmy dotąd powiedzieli, czytelnik odgadł już niewątpliwie tę naturę, na wskroś zmysłową i namiętną, pełną dumy i pragnień wszechwładnych na ukochaną istotę wpływów.
Nie upłynęło dwóch miesięcy od chwili pierwszego ich spotkania, a widywali się już codziennie, zawsze o jednej dnia porze, na jednem i tem samem miejscu. Zwyczajnem miejscem ich spotkań — była odludna i zacieniona aleja Bulońskiego Lasku; treścią zaś ich rozmów — wzajemne zwierzenia o życiu ubiegłem i o nadziejach na przyszłość. Dotąd, żadne z nich jeszcze nie wyrzekło ani jednego z tych słów magicznych, co to zwykły raptownie jak błyskawica odkrywać wnętrza serc zakochanych i ukrytą w nich miłość. Rajmund ubóstwiał Martę. Tajemnicę tę czytała ona w jego duszy, niby w odkrytej karcie; on przeciwnie — ani się domyślał goszczących w jej sercu uczuć. Napróżno starał się je odgadnąć. Marta pozostawała dlań ciągle tajemniczą, radując się w głębi duszy tą nieograniczoną władzą, jaką nad nim pozyskała. Będąc pewną swego szczęścia; przekonana, że jedno jej skinienie rzuci go do jej nóg — ociągała się pospieszyć pierwsza w jego objęcia. Była podobną w tym razie do owego smakosza, co długo pieści wzrokiem upragniony kąsek, zanim go się dotknie nareszcie.
Napozór nieczuła, pozwalała uwielbiać się i śledziła z rozkoszą za owem stopniowem wzrastaniem uczucia w sercu Rajmunda, pielęgnując je z równą potęgą w swem własnem sercu.
Pewnego wreszcie poranku obudziła się ze stanowczym zamiarem położenia końca tej sytuacyi i wypowiedzenia owego stanowczego słowa, które miało przynieść Rajmundowi najwyższe szczęście. Postanowiła jednak uczynić to nie pierwej, jak po wysłuchaniu jego serdecznych wyznań i przysiąg. Chciała z ust swego ukochanego posłyszeć czarowną mowę miłości — i dopiero mu na nią odpowiedzieć. Umyśliła pozostać milczącą aż do końca, udać nawet zdziwienie — zaczekać chwilę — żeby nareszcie wybuchnąć szalonem w końcu uniesieniem.
Niepewność jednak rezultatu tych obrachowań i przeczuć, z których sobie nie mogła zdać dokładnej sprawy, niepokoiły ją i zatruwały nie jedną chwilę obecnego jej szczęścia. Wiedziała, że jest kochaną, ale czy długo potrwa miłość Rajmunda, tego przewidzieć nie mogła. Gotowa mu oddać się cała i niepodzielna, oczekiwała od niego obietnicy i przyrzeczeń, że nie opuści jej nigdy. Czy jednak Rajmund zechce na to przystać? czy odważy się dla niej poświęcić całą swą przyszłość? Nie, niepodobna aby stać się miało inaczej! Miała zresztą aż nazbyt dużo wiary w potęgę swych wdzięków, aby się mogła długo nad tem zastanawiać. Pobiegła więc na to stanowcze spotkanie, jakby na ucztę, albo raczej jak na pewne zwycięztwo. Ubranie jej aż do najdrobniejszych szczegółów, zdradzało kobietę zakochaną. Miała ona niezwykłe staranie o swej powierzchowności: jej toaleta, jej piękność, powinny były przyjąć udział w zbliżającym się tryumfie. Kapelusik z włoskiej słomki, ozdobiony atłasowemi wstążkami jasno-żółtego koloru; suknia tejże samej barwy, przystająca do talii i osłaniająca gors przecudnych kształtów; wreszcie czarny koronkowy szal, fantastycznie udrapowany i tak powiązany z tyłu, aby uwydatniał jeszcze bardziej piękność form ciała: oto jej toaleta. Z szelestem tych materyj, niby z wiatru powiewem, ulatniała się jakaś woń rozkoszna i tajemnicza. Twarz jej oblana żywym krwi szkarłatem, miała kolor rozkwitłej róży, świadczący o zdrowiu i czerstwości ciała. Wilgotne i skąpane w płomieniach żądzy jej źrenice, błyszczały weselem i miłością — tą miłością, co za chwilę w wzajemnem wyznaniu miała dosięgnąć najwyższej swej potęgi!
Nie dziw więc, że widząc ją w takim stanie, idącą naprzeciw siebie, Rajmund uległ słabości, która nieodwołalnie już zmusza do wyznań. I oto nagle, uczuł gwałtowną potrzebę pieszczot i pocałunków, upojenia i rozkoszy.
Niebo było czyste i błękitne, a promienie słońca zaczynały coraz silniej dogrzewać! Łagodziły je tylko: lekki powiew wiatru i drżenie liści na drzewach. W fantastycznej mgle poranku unosiły się drobniuchne ziarnka piasku, niby złoty pył ulatujący w przestworzu. Ptaki przebiegając ociężale ponad drogą, to przelatywały z drzewa na drzewo, to znów siadały lekko na drobnych ździebełkach trawy i żelaznych pręcikach, okalających trawniki i zabezpieczających je przed nieostrożnością przechodnia. Jaszczurki w pół-śnie rozkosznym, piły ciepłe powietrze z oczyma szeroko rozwartemi i nieruchomemi. Koguty i kury w botanicznym ogrodzie wydawały przenikliwe krzyki, którym głębie przyległego lasu dodawały zadziwiającej dźwięczności. Z sąsiednich alei dolatywał tentent przebiegających galopem koni. Wszędzie widziałeś ruch, — wszystko żyło i oddychało. Od strony Paryża słychać było głuchy i przytłumiony gwar budzącego się ze snu świata, z łatwością dający się rorożnić zdaleka, wśród tajemniczych szmerów roślinności — tej roślinności, który nigdy nie usypia, wiecznie czujna i wiecznie świeża.
Rajmund i Marta szli obok siebie milcząc. Ona pooddalała swych ludzi; byli więc sami. Zapuścili się w wazką ginącą w gęstwinie ścieżynę. Ponad rowem, w którym sączyła się zielonawa woda, rzucono kamienny, obecnie mchem pokryty mostek. Otóż na jego krawędzi usiadła teraz Marta, a Rajmund stanął przed nią drżący i zmieszany jej spojrzeniem, które zdawało się mówić mu, że godzina wyznań nadeszła. Pojmował on całą uroczystość tej chwili i odgadywał, w jakim celu ułożyła Marta to spotkanie.
Nakoniec nabrał odwagi i podniósł wzrok — oczy ich spotkały się. Żadne z nich nie cofnęło się. Wtedy Rajmund rzekł drżącym głosem:
— Nie prawdaż, że pani wiesz wszystko?...
— Wiem — odpowiedziała krótko.
— A czy nie jestem winnym w twych oczach?...
— Nie.
Z piersi Rajmunda wyrwał się okrzyk radości. Usiadł obok Marty, a potem uklęknąwszy przed nią, pochwycił jej ręce i złożył na nich rozpalone swe czoło. Uszczęśliwiona — nie opierała się wcale. Pogrążona w rozkosznem upojeniu, niepamiętna przeszłości, ani swej przyszłości; żyjąc wyłącznie chwilą obecnego szczęścia, zapomniała o wszystkiem. Wszystkie poprzednie jej postanowienia, aby okazać zadziwienie, zmusić Rajmunda do wyznań, taić i powstrzymywać własne wyznania — wszystkie te postanowienia, rozwiały się jak mgła ulotna, wobec chwili szczęścia, która odkupywała dawne dni cierpień i smutków.
Rozpromieniona, słuchała harmonijnych słów miłości, przeplatanych ciągłemi pocałunkami Rajmunda, który mówił wymownie i długo, uniesiony wybuchem własnego szczęścia. Opowiadał jej codzienne swe wrażenia, dotychczasowe uciechy i boleści, mówił o długo tłumionych nadziejach i nieustających obawach. Kreślił on tylko żywemi barwy odwieczną historyję miłości.
— Wiedziałam o wszystkiem — odpowiedziała Marta gdy skończył — ale przyszłam tutaj po to, aby usłyszeć o tem z własnych ust twoich. Umyślnie odkładałam chwilę wyznania, aby cię poznać lepiej i zapewnić się o twych zamiarach.
Kocham cię! kocham — i nie chcę nic taić przed tobą. Mówię to nie bez wzruszenia, ale nie rumienię się tem bynajmniej; przysięgi, jakie tu mamy zamienić — powinny być wiecznemi! Tak! tylko za tę cenę zostanę twoją na zawsze, w zupełności, bez żalu i bez wyrzutów, ze spokojem, jaki mi daje obmyślone postanowienie. Jeśli gotów jesteś oddać mi się na całe życie; jeśli kochasz mię tak, że możesz poświęcić mi swoją przyszłość, oddając mi na własność wszystkie swe spojrzenia, uśmiechy, serce i ciało swoje; jeśli nie obawiasz się myśli wiecznego ze mną związku, który tylko śmierć rozerwać jest wstanie — powiedz słowo — a ja odtąd do ciebie należeć będę!
Dumna, że posiadam na zawsze w tobie ubóstwionego kochanka — przelotnemu uczuciu uledzbym się wstydziła. Chcę ci się oddać, bo zdaje mi się, że mam do tego wszelkie prawo. I ja mam prawo przyjąć w mem życiu udział w miłości i szczęściu — i ja przecie mam prawo mieć przyjaciela, któryby osłodził puste dni życia mego, znaleźć w nim pomoc w potrzebie i widzieć los jego ściśle z moim spleciony losem: słowem i ja chcę kochać — i wzajem być kochaną! Nauczona okrutnem doświadczeniem, które aż do tej chwili trzymało duszę moją pod jarzmem nieubłaganej boleści, nie jestem zdolną oddać ci się inaczej, jak tylko na zawsze. Jeśli więc myślisz o chwilowych miłostkach — odejdź; bowiem, gdybyś nikczemnie starał się igrać tylko ze mną — obiecywać a nie dotrzymać — uczyniłbyś z Marty kobietę złą, która nie cofnęłaby się nawet przed myślą zemsty! Czyś pan mię zrozumiał?...
Mówiąc to głosem silnym i bez zadrżenia, dotykała prawie ustami czoła Rajmunda. Kiedy skończyła — ukląkł i odrzekł:
— Słyszałem dobrze i rozumiem: — pozostaję. Przysięgam ci wieczną wierność i poświęcam całe me życie! Przysięgam ci to — w imię tej pierwszej i ostatniej mojej miłości!
Twarz Marty rozjaśnił czarowny uśmiech; przymknęła na chwilę oczy, aby zebrać myśli i wyryć niezatartemi głoski w swej pamięci co tylko słyszane jego słowa.
Nagle ujęła głowę Rajmunda i na czole jego złożyła namiętny pocałunek.