<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz wybrali się ze szwagrem do tak zwanej Szwajcaryi saskiej, która p. Bondarzewskiego zachwyciła a Wojtusiowi nie zdała się do żadnej Szwajcaryi podobną.
Bondarzewski nagie skały i ogromne piaszczyste oglądając przestrzenie, na których nic oprócz skąpych wrzosów nie rosło, znajdował, że to było dla Sasów szczęściem, iż mogli za biletami ten kraj pokazywać, bo inaczejby im tu chleba zabrakło.
Drugiego dnia już do woli nasyceni widokami jednostajnemi, Elbą i statkiem parowym w towarzystwie dzieci Germanii powrócili do Drezna. Śpiewaków wielu już odjechało do domów, resztki tylko przypóźnionych jeszcze z torebkami na ramionach przesuwały się po ulicach. Mieli natychmiast powracać do Poznania, bo Bondarzewski tęsknił do domu i wymówki już czynił szwagrowi, że go z sobą pociągnął, ale garbusowi chciało się koniecznie coś o Wolskim dowiedzieć.
Wstrzymali się więc godzin kilka, doktor wziął doróżkę i zrana pojechał na Frydrychstadt. Wprawdzie numeru domu, w którym mieszkał Wolski, nie pamiętał, ale go po mydlarzu i zapachu poznać się spodziewał. Nie omyliło go to przeczucie, kamienica zresztą była znaczna tem, że najnędzniej ze wszystkich wyglądała. Wdrapał się na drugie piętro i zadzwonił. Po chwili sam Wolski wyszedł mu otworzyć... Blady był jak zawsze, brudnym dosyć obwinięty szlafrokiem, a twarz jego nie rozjaśniła się wcale.
— Nie będę ci natrętnym — odezwał się od progu Wojtuś — mów mi tylko, co się z wami dzieje? Żona... pojechała?
— Tegoż samego wieczora...
— Z dziećmi...
— Zabrała wszystkie — rzekł smutnie Wolski.
— Miałeś od niej jaką wiadomość?
— Kilka słów — odezwał się nieco zmięszany gospodarz, tym razem wprowadzając do pustego salonu — każe mi czekać...
— Przyjęto ją?
— Ojciec się dał zmiękczyć... tak — została w domu... u rodziców...
— Dla czegóż ci nie każe przyjeżdżać?
— Przecież to potrzebuje pewnego przygotowania... ja jestem cierpliwy. To mówiąc Wolski na pół sobie dłonią twarz zakrywszy, siadł w krześle i zamilkł.
Doktor, któremu miejsce na kanapie wskazał, rozpatrywał się w mieszkaniu; chciał z niego domyśleć się, odgadnąć coś z charakteru kobiety, która dlań była zagadką.
Pokój ten przeznaczony znać na przyjęcie gości, nie w zupełnej był zgodzie z mieszkaniem gospodarza. Tam panowała prawie nędza, tu wysiłek smutniejszy może od niej jeszcze skłamania jakiejś zamożności. — Było w tem wiele kunsztu kobiecego, który jednak nie zdołał pokryć rzeczywistego niedostatku. Zawsze przecież tu, gdzie mieszkała gospodyni, daleko więcej było starania o wdzięk (bez smaku) i wiele rzeczy zbytkowych. Szczególniej uderzyła doktora ilość książek niemieckich, które stosami leżały na stolikach, na komodzie, na małym fortepianiku, zarzuconym też nutami.
— Widzę, że twoja żona wiele czytać musi.
— Bardzo wiele... to jej najmilsze zajęcie z muzyką, — począł ożywiając się nieco Wolski. — Nie tylko czyta, ale nawet pisze... pisze bardzo pięknie... Gartenlaube umieszcza jej artykuły... Nadzwyczaj wykształcona... Niestety! nas Polaków zna tylko podobno z tego obrazu, jaki skreślił Freitag w Sollundhaben, i to ją takim natchnęło wstrętem.
— Nie przeszkodziło jednak pójść za ciebie — przerwał doktor.
— Zdaje mi się, że Freitaga później przeczytać musiała.
— Ale się nie możesz skarżyć przecie, aby to osłabiło uczucie jej dla ciebie...
— O! bynajmniej — począł Wolski gorąco — to kobieta z sercem anielskiem, ja jej nie wart jestem...
— Mój drogi — odezwał się garbus — co do serca z pewnością nie ustąpisz nikomu.
— Głową, inteligencyą — zdolnościami, polotem myśli mnie prześciga — mówił Wolski. — Dla tego fraszką są ofiary materyalne, jakie uczyniła dla mnie, nieocenionem prawdziwie jest jej poświęcenie na tę samotność, brak ludzi, właściwego towarzystwa... świata inteligencyi, do którego jest stworzoną... Ona wśród nędzy tego powszedniego żywota, nieraz wśród kłopotów, które mi całą przytomność i ochotę do życia odejmowały, umiała zachować spokój ducha, który wzbudzał we mnie uwielbienie...
Garbus zmilczał, wszystko to jakoś mu się dziwnem wydawało i nie zupełnie zrozumiałem, jedno tylko było jasnem, że Wolski musiał być dosyć nieszczęśliwym.
— Będziesz więc czekał, aż ci tam przybyć pozwolą? — spytał po chwili.
— Muszę... dopóki Helma nie napisze mi, abym jechał, nie odważę się uczynić kroku.
Nędza i te lata długiej walki zabiły w nim wszelką samoistność, chcieć ją wlać w niego było już próżnem; garbus to sobie powiedziawszy, posiedział chwilę i pożegnał Kajetana, — który go do drzwi odprowadził.
Powróciwszy do domu doktor zajął się bieżącemi sprawami i trochę o drezdeńskiej przygodzie zapomniał. Czekali na niego chorzy, klienci, przyjaciele i mnóstwo interesów, w których zwykł był pośredniczyć. — Pomimo to Wolski mu się przypominał. Smutna jego zmieniona twarz stała mu w oczach, ciekawym był dowiedzieć się czegoś o nim i przy pierwszej zręczności puścił się do Berlina na zwiady.
Chociaż do znajomości niemieckich nie skory — garbus miał tu jednego człowieka, dla którego przyjaźń od czasu uniwersytetu dochował.
Był to stary profesor Cylius, teraz już emeryt, dożywający dni swego żywota na bruku, do którego nałogowo przyrósł. Był to najpoczciwszy człowiek w świecie i w całem znaczeniu wyrazu tego człowiek. — Patrzał tak z góry na świat, że drobne namiętnostki — wszystko, co różni i co rozpłomienia ludzi, dla niego było rzeczą niezrozumiałą. — Filozof, sceptyk łagodny, serca anielskiego, Cylius na starość zabawiał się śledzeniem ruchu umysłów tak, jakby w teatrze przypatrywał się grze aktorów.
Uczony, należał do tej niezmiernie rzadkiej kategoryi, która wie, że się do śmierci ucząc, pozostaje nieukiem.
Rozumiał, że nauka była drogą, ale cel jej i ostateczne słowo gdzieś po za światami. — Nie gniewała go żadna teorya, bo wszystkie uważał za przejściowe, za stopnie, po których się szło ku wysokościom, nie mogąc ich doścignąć.
W charakterze i sposobie widzenia rzeczy Cylius miał wiele analogii z Wojtusiem, dlatego garbus był mu jednym z najmilszych uczniów dawniej a teraz jednym z najukochańszych młodych przyjaciół. Ile razy Wojtuś przyjeżdżał do Berlina, szedł zawsze na Französische Strasse do starego i w jego towarzystwie spędzał większą część wolnych od zatrudnień godzin.
Cylius był nie żonaty, zajmował ze swemi książkami parę kawalerskich pokoików na pierwszem piętrze od tyłu... z oknami na ogród. Stał tu już lat kilkanaście i był jak u siebie. Życie wiódł regularne jak zegarek a pracowite jako mrówka. Chociaż oczy miał osłabione i popsute, czytał niezmiernie wiele a drugie tyle chodził... Powiadał, że go oczy i uszy zarówno uczyły i że nie było ani obojętnego widoku dla rozumnego człowieka ani głupiej książki...
Można mu to tylko było zarzucić, iż czytał bez wyboru i bez ładu, ale się to wszystko porządkowało w jego starej głowie jakimś bezwiednym procesem, tak, że się znajdowało na swojem miejscu. Zaciekawiało go wszystko, nie roznamiętniało nic.
Życie wiódł skromne, choć bardzo był dostatni. A raz dobiwszy się niezależności i dochodu, który mu starczył na jego potrzeby, wyrzekł się praktyki znajdując, iż był do niej za stary i że ją młodszym należało zostawić.
Mały, ruchawy, żywy jeszcze, zawsze ubrany czyściuchno i z pewną nawet wytworną prostotą, znany był ze swego kapelusza z szerokiemi skrzydłami i złotych okularów całemu niemal miastu... Znał też jeźli nie wszystkich, to co było najlepszego i najciekawszego. Mieszkając tu od bardzo dawna, jako lekarz, profesor, urzędnik mało się o kogo nie otarł. Przyjaznym był dla wszystkich — niechętnych nie znał prawie. Rozbrajał ich swą słodyczą, której nic zatrzeć nie mogło.
I tym razem przybywszy do Berlina, Wojtuś pospieszył do starego profesora. — Zastał go właśnie wychodzącego z mieszkania i wkładającego klucz do kieszeni. Staruszek poznał go i otwartemi powitał rękami.
— Cóż ty tu robisz, szanowny doktorze? — zawołał — ty, co nie lubisz Berlina i nas wszystkich Niemców? Co cię tu sprowadziło?
— Najwięcej pragnienie widzenia pana profesora... — odparł garbus kłaniając się.
Staruszek pokłonił mu się jeszcze niżej.
— Zbytek łaski lub żarty... do starych takich ruin jak ja tylko archeologowie jeżdżą, a waszmość nadto masz jeszcze z żywym światem do czynienia, ażebyś się przeszłością żywić potrzebował.
Podniósł głowę profesor i spytał.
— Cóż! nie ożeniłeś się jeszcze...
— Czekam, abyś mi pan dał dobry przykład...
— O! toś się źle wybrał... Wprawdzie — rzekł zniżając głowę — miałem trzy ładne panny, które za mnie osiwiałego iść się ofiarowały, alem im oświadczył, że się spóźniły... Rachowały na prędką sukcesyę i byłyby się omyliły szkaradnie... a ja — oprócz innych niedogodności miałbym w domu pch...
Profesor chciał otworzyć mieszkanie, garbus go wstrzymał.
— Dokąd pan idziesz?
— A! na moją nieuchronną przechadzkę.
— Więc służę....
Wyszli razem. Garbus był najpewniejszym, iż od Cyliusa się dowie coś o panu radcy von Riebe i o losie jego rodziny. Niechciał wszakże dopytywać się natrętnie i ściągać uwagi, wolał, aby to samo przyszło z rozmowy. Stary profesor dał do wyboru cel przechadzki, skierowali się więc ku kościołowi św. Jadwigi, w pobliżu którego stał dom radcy komercyjnego. Po drodze Cylius dopytywał o losy dawnych uczniów swoich. Było to wybornym środkiem do przypomnienia mu Wolskiego. Cylius miał pamięć doskonałą, przynosiła mu ona razem z nazwiskiem fizygnomię i charakterystykę.
— Wolski! a tak — rzekł — przypominam go sobie, piękny chłopak i nie bez zdolności, lecz bodaj, czy jak wielu z was, poczciwych Polaków (tak profesor zwykł był nazywać ich) — czy nie przekładał życia nad naukę.
Pomyślał chwilę.
— Wszak prawda? to ten, który ocalił życie młodemu synowi radcy von Riebe...
Na von przyłożył przycisk i uśmiechnął się.
— W liberalnych Niemczech, — odezwał się, — z osobliwszą czcią są dla tych trzech głosek! Kto je ma szczęście posiadać z prawa natury lub dobić się prawem służebnictwa, chodzi jak indyk napuszony oddzielnym dworem od pospolitego gminu... Ja tego von znałem, gdy był początkowo Laufburszem w małym handlu, odbywając nowicyat... Powiodło mu się.
— Ale jedynaka syna podobno utracił — rzekł garbus.
— Tak — napróżno go raz Wolski z wody wydobył, zabił się z konia...
— Wolski ożenił się z jego siostrą.
— Wiem, wiem, jakżebym nie wiedział, z pastorem jego krewnym grywamy w szachy kilka razy w tydzień. Cały ten dom znam doskonale i wszystkie ich stosunki. Choć w Wolskim złapali sobie von drugie, nie chcieli go podobno i córki się wyrzekli i głodem im mrzeć dali, póki syna nie stracili... teraz będzie inaczej... Stary radca komercyjny swoje von chce przekazać potomności, pewnie więc wnuki i córkę przyjmie i ma się starać, aby im pozwolono połączyć, dwa nazwiska... będą więc von Wolski-Riebe albo von Riebe-Wolski.
I śmiać się zaczął.
— W takim razie i Wolskiego przyjąć musi...
Cylius ruszył ramionami. — Zdaje mi się, że już on tam jest i że mu z żoną dano drugie piętro w kamienicy... Tak! tak! Mówił mi o tem pastor... Wilhelmina odzyskała swą dawną władzę nad ojcem i matką...
— Cieszę się z tego niewymownie — dodał garbus — bom widział tego biednego człowieka długo walczącego z niedostatkiem, z nędzą prawie, i tak znękanego, że mnie prawdziwa nad nim litość brała.
— Daj Boże, aby i teraz z czem do walczenia nie miał — krótko i sucho dokończył profesor — ludzie całe życie walczyć muszą; życie jest nieustannym bojem...
— Tylko nie dla was, szanowny profesorze!...
— Jakto? — oburzył się stary — jakby go to obraziło... jakto? nie widziszże, iż walczyć muszę ze starością, któraby mnie chciała w niedołęgę przemienić, z władzami słabnącemi ciała i umysłu... z pannami, które chcą wyjść za starego, aby po nim wziąć spadek, i z tajemnicami świata i życia, do których myślą szturmuję.
Tak rozmawiając zbliżyli się do kamienicy radcy komercyjnego von Riebe. Właśnie mocno już podstarzały, ale zawsze jeszcze majestatycznej postawy radca z parasolem pod pachą wychodził z domu i zobaczywszy profesora salutował go bardzo grzecznie. Ukłon ten emeryt temu był winien, iż radca wiedział o tem, jako był komandorem orła czerwonego z gwiazdą. Z wielkim więc dlań był respektem, on, co miał tylko znak ogólny honorowy i jakąś drugą nieznaczącą wstążeczkę. — Zbliżył się nawet pospiesznie do staruszka, aby mieć szczęście przemówić doń słów parę i pochlubić się tem w resursie.
— Czcigodnego pana radcy sługa najniższy... sługa najniższy... — począł, zaledwie odpowiadając na ukłon garbusa, którego nie znał i w którym się zapewne Polaka nie domyślał — jakże zdrowie?
— Moje dobrze, a ja was, panie radco, nie pytam o wasze, bo je z twarzy widzę... wyglądacie doskonale...
— Mimo zmartwień tysiąca! — zawołał Riebe. — Wiesz pan zapewne od pastora, którego często pono widujesz, że straciłem jedynego, ukochanego syna, młodzieńca najpiękniejszych nadziei. Niemcy byłyby się nim pochlubić mogły... Inteligencya była znakomita, nauka ogromna... los mi go pozazdrościł.
— Masz pan córkę — dorzucił Cylius.
— Tak, nie pospolitą, mogę powiedzieć, istotę, która nieszczęściem zakochała mi się była w polskim zrujnowanym baronie i musiałem ją wydać za niego. Imię piękne... ale... ja tylko na wnuki rachuję... z Polaka nam nic nie zrobić.
— Hę? — spytał doktor — nie podzielam w tem pańskiego zdania. Polacy mają wiele przymiotów.
— Ale wad jeszcze więcej — odparł Riebe. — Mój zięć, nie mogę powiedzieć, człowiek uczony, ma tytuł doktora...
— Uczeń mój — rzekł Cylius.
— A! a! doprawdy — przerwał radca — pan go znasz?
— Bardzo dobrze...
— Nie potrzebuję więc mówić o nim — dokończył Riebe — ale gdybyś pan znał córkę moją, dopierobyś osądzić mógł, że czegoś lepszego była warta... choć temu człowiekowi nie ujmuję.
Garbus byłby się z chęcią przysłuchiwał dłużej rozmowie, lecz w tej chwili nadszedł ktoś, co musiał mieć jakiegoś jeszcze znakomitszego orła niż Cylius, bo Riebe powitał go bardzo nizko i co prędzej pożegnawszy emeryta przyłączył się do jego towarzystwa.
Był to jakiś radca ministeryalny i ekscelencya. Niemcy lubią się wyśmiewać z próżności Francuzów, z ich upodobania w tytułach i wstążeczkach, lecz gdzież do tych dziecinnych zabawek więcej przywiązują wagi niż nad Spreą, i jaki jest kraj, gdzieby, zliczywszy wszystkie ordery, ich klasy, rodzaje, ozdoby i tytuły i klasyfikacye, do takiej liczby olbrzymiej stopniowań i cieniowań dojść można jak w Prusiech?
Samych radców ile jest gatunków i podgatunków — z rozmaitemi predykatami... morze do wypicia.
Cylius odwrócił się nieco i popatrzał za odchodzącym.
— Rzadki egzemplarz — rzekł — człek, który się nigdy nic nie uczył, nigdy nic nie umiał, a potrafi się tak wykręcać, że więcej jak pięć razy na godzinę w rozmowie bąka nie strzeli...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.