<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rok 1866 wstrząsnął całemi Niemcami i stanowił przesilenie, które o życiu ich lub śmierci wyrokowało. Oprócz skutków politycznych, dotykalnych anneksyi, eufemiczne nazwanych tem łagodzącem imieniem, choćby się były mogły inaczej nazywać, w umysłach i pojęciach zrządził on wielkie zmiany. Idea jedności Niemiec dojrzała, sformułowała się i miała odwagę wypowiedzieć hukiem dział, wymierzonych przeciw partykularystom, co śmieli mniejszą kochać ojczyznę i stare Niemiec tradycye... Najobojętniejsi ludzie roznamiętniali się potęgą i wielkością przyszłą tych Niemiec, w które jeszcze Lessing nie wierzył, o których mówiąc Fryderyk II. z Gellertem znajdował, że absurdem było o jednym panującym myśleć dla tak rozlicznych krajów.
Po ulicach, które baron Beust przejeżdżał z rozwianemi włosami, spoglądając na szeregi śpiewaków — ciągnęło teraz w milczeniu wojsko pruskie i zajmowało stolicę Wettinów, a po niej wszystkie małe stoliczki, jakie się mu podobało.
Patryotyzm wielko-niemiecki przyklaskiwał Prusom a Prusy przyklaskiwały patryotyzmowi niemieckiemu, którym się tak wybornie posługiwać umiały. Z obu stron zdawało się i zdaje, iż jedna drugą potrafi wyzyskać — dla swego interesu...
Komedya nie skończona jeszcze — do dziś dnia na piąty akt jej czekamy. Z genialnością sobie właściwą hrabia, naówczas Bismark, umiał puls średniej, na pół wykształconej klasy pomacać i zrozumiał, jak, ona mu ze swem curtum visum wybornie służyć będzie, sądząc, że służy idei.
W następnym roku doktor Wojciech znajomy nam już, wybranym został z Księstwa do parlamentu pruskiego i musiał jechać do Berlina grać tę smutną rolę posła polskiego, z którego niedouczone, niedokształcone a zarozumiałe mędrki śmieją się jak owi, co niegdyś wołali — Ecce homo! Wiekuisty to los tych, co z ideą walczą przeciwko interesom.
Gdy do niego ta wiadomość doszła, iż został obrany posłem, Wojtuś się za głowę pochwycił — nie chciał przyjąć mandatu... Trzydzieści osób naszło jego spokojną kwaterę, dowodząc mu w imię obowiązków obywatelskich, że taki mandat, tak zaszczytny dowód zaufania odrzuconym być nie może. Trzeba się więc było pakować i jechać w dziesięciu walczyć przeciwko dwóchset ludziom umyślnie głuchym i dobrowolnie ślepym.
Mówiliśmy już, że rezygnacya w rzeczach nieuniknionych była przymiotem Wojtusia. Jak skoro dojrzał, iż rzecz być musiała, stawał naprzeciw niej, zakasując rękawy do walki na śmierć i życie. Tegoż samego dnia miał tłumok ułożony i dorożkę zamówioną na kolej a nazajutrz był już w Berlinie. Tu wybrawszy sobie jak najtańszy i jak najmniej obrzydliwy lokal w hotelu niezbyt oddalonym od prowizoryjnego parlamentu, Wojtuś dopełniwszy wszystkich obowiązków urzędowych... pomyślał, jakiemi słodyczami mógł sobie nieco pobyt w tych koszarach uprzyjemnić a przynajmniej znośniejszym uczynić... profesor Cylius był jednym z pierwszych na liście, ale też zaraz przypomniał sobie Wolskiego.
W trzy dni później nad wieczorem dążył już ku kościołowi św. Jadwigi i szukał kamienicy radcy komercyjnego. Dobra pamięć dozwoliła mu ją łatwo rozpoznać. Wiedział, że Wolski mieszkał na drugiem piętrze. Dom wewnątrz był bardzo starannie utrzymany, a na drugie piętro prowadził dywanik, wyścielający schody. Tu na drzwiach przyśróbowana blaszka świeciła napisem

Baron Dr. von Wolski.

Nie omylił się więc — zadzwonił.
Z poza drzwi na pół szklanych, odsłoniwszy firanki, wyjrzała głowa jakaś i znikła, a po chwili ukazał się rodzaj grooma w liberyi.
— W domu doktor?
— Pan baron w domu... jak mam zameldować?
Wojtuś oddał swój bilet, na którym stał już tytuł deputowanego. Zobaczywszy go, sługa pobiegł... zostawiając otworem drzwi przedpokoju.
Garbus więc wszedł. Przedpokój był bardzo wytworny... Na kołku wisiały dwa surduty watowane. Przypuszczając, że jeden znich był pańskim, drugi więc gościa mógł oznaczać.
Służący, który pana szukał zapewne naprzód w jego gabinecie i nie znalazł, przebiegł przedpokój i wpadł do innych drzwi, a z tych po chwilce szybkim krokiem wysunął się Wolski.
Mrok w przedpokoju twarzy jego dobrze widzieć nie dozwalał, lecz z odezwania się poznał łatwo doktor, że był zmięszanym, choć udawał wielką radość.
— Kochany mój, rzekł — nie proszę cię do salonu... mamy gościa... mógłby cię żenować, chodź do mnie.
To mówiąc i wyprzedzając go, otworzył drzwi do małego gabinetu na prawo... Był on nieporównanie weselszym i milszym od owego na Frydrychstacie, ale miarkując z rozmiarów domu, można się było domyślać, że zięć pana radcy otrzyma dla osobistego użytku coś jednak pokaźniejszego i wygodniejszego... Pokój obity był jaskrawo niebieskim papierem i jednem oknem wychodził w ciasne podwórko a tyłem poobracane kamienice wszelki mu widok zabierały... Sprzęt był tak skromny, jak tylko być mógł, i tak nie liczny, jakby mieszkający tu czasowo tylko przebywając o uprzyjemnieniu sobie pobytu nie pomyślał.
Prawie tych samych kilka książek na stoliku i toż samo ubóstwo czegoś, coby najmniejszej dogadzało fantazyi. Szafeczka pobejcowana na orzech stała sobie skromnie w kątku a na niej futerał od cylindra nie przyczyniały się do ozdoby gabinetu... Wojtuś obejrzał się i poznał, że położenie Wolskiego nie wiele się zmienić musiało.
Spojrzał mu w oczy. Twarz była mniej zmęczona, lecz jakby tajemniczą okryta zasłoną, uśmiechał się, przymuszając do wesołości...
— Jakże ja się cieszę — zawołał Wojtuś — że po ciężkich latach próby widzę cię nareszcie w położeniu szczęśliwem i uwolnionem od trosk codziennych, co ci życie truły....
Na uścisk Wolski odpowiedział uściskiem krótkim i zakłopotanym, poprosił siedzieć. Na powinszowanie nic nie rzekł... i pytanie tylko zadał:
— Na karcie widzę, że jesteś deputowanym?...
— A tak, na nieszczęście moje — westchnął doktor...
W tej chwili chłopak przebrany za grooma w kamaszach przyszedł coś panu powiedzieć na ucho. Wolski zdawał się, niezmiernie uradowany, zarumienił się, klapnął go po ramieniu i zawołał po jego wyjściu...
— Żona moja prosi cię do salonu — sądzę, że wyczytała na bilecie także twój tytuł deputowanego — temu jesteś winien przyjęcie, bo nie będę ci taił, że Polaków nie lubi... Poznasz przytem znakomitego naszego pisarza dr. Arnheima, przyjaciela domu, którego talent moja żona wielbi i przekonania podziela... Człowiek bardzo znakomity rzeczywiście... Musiałeś czytać jego... rozprawę o przeznaczeniu i posłannictwie plemienia niemieckiego...
— Nigdy w świecie...
— Udawaj przynajmniej, że znasz to dzieło i, mój Wojtusiu — jak mnie kochasz... nie wyrwij mi się z jaką polakeryą.
— Co? — odskakując zapytał doktor...
Wolski się uśmiechnął.
— Pamiętaj żeś w niemieckim domu!
— Ale ba! dom pana radcy a mieszkanie Polaka...
— Proszęż cię...
— Chodźmy — zawołał porywczo garbus — nie lękaj się, potrafię pogodzić obowiązki grzecznego gościa z obowiązkami sumienia...
Wolski potarł głowę — ścisnął go za rękę, poszli do salonu.
Salon urządzony był po niemiecku — wiele pretensyi a mało gustu... Uderzyło zaraz u wnijścia doktora, jak różnie wyglądało mieszkanie pani od niezaniedbanego pokoiku męża. Tu było prawie wytwornie... W oknach stały kosze z kwiatami, papuga krzyczała w złoconej klatce... na ścianach czekając na obrazy, wisiały w szerokich ramach oddruki z alpejskiemi widokami... Znać było, iż nie smak mieszkańców ale tapicera kierował urządzeniem tego przybytku muz, ozdobnego w fortepian i zarzuconego książkami.
Pani domu zawsze majestatycznie piękna, choć cały jej wdzięk ograniczał się na twarzy, bo postać była płaska i nie zbyt kształtna... podała rękę doktorowi na powitanie. Przy mężu wyglądała na panią, on przy niej na szambelana królowej. Wyraz twarzy energiczny, surowy był i niemiły, ale go złagodzić umiała wyrobionym uśmiechem.
Stojący za nią mężczyzna w surducie z rękami w kieszeniach, dosyć niezgrabny, ale okrutnie nadęty, godzien był szczególnego zastanowienia. Był to typ specyficznie niemiecki a nawet berliński. Twarz wyrażała na pół rozwiniętą ale wielce z siebie zadowolnioną inteligencyę, rysy jej byty nie znaczące, wyraz wybitny nadawał im charakter. Zaciśnięte usta, zmrużone oczy okryte okularami, nos mały, czoło dosyć nizkie, wszystko oblane było jakby aureolą jakąś zadowolenia z siebie. Usta zaledwie raczyły otwierać się dla świata, oczy nań patrzeć prawie nie chciały, czoło w swych fałdach pomieściło już wszystko, co ludzka głowa objąć może... obu jako doktorów a Wojtusia jako deputowanego... Dr. Arnheim zajął miejsce po prawej ręce gospodyni, wspierając się na łokciu, Wojtuś po lewej, gospodarz przy nim, pani na kanapie...
W kilku słowach dała do zrozumienia pani baronowa (tak się nazywać kazała), iż pamiętała o koleżeństwie uniwersyteckiem męża z doktorem i przypominała sobie króciuchne w Dreźnie spotkanie.
Wnet zagadnięto o to, że był deputowanym... Nie chcąc czynić przykrości Wolskiemu, Wojtuś postanowił mówić jak najmniej a nadewszystko unikać wszystkiego, co na polemikę narazić mogło... Lecz sama pani chciała się coprędzej ze swem politycznem wyznaniem wiary popisać.
— Powinszować należy panu doktorowi — odezwała się — tak zaszczytnego mandatu w chwili dla Niemiec tak stanowczej i ważnej.
Wojtuś się zarumienił, chciał zrazu połknąć to — ale nie mógł.
— Pani baronowa się myli — rzekł — ja zostałem wybranym przez moich ziomków dla popierania interesów naszej narodowości.
Wolski zbladł, dr. Arnheim poruszył się, spoglądając na mówiącego, jakby śmiałkowi, co to wyrzekł, chciał się lepiej przypatrzeć, baronowa także poruszyła się na kanapie.
— Ale w parlamencie niemieckim nie może być innych interesów jak niemieckie! — zawołała żywo.
— Na nieszczęście my nie z dobrej woli, ale zmusu przymięszani jesteśmy wcale niepotrzebnie do interesów niemieckich.
Spraw naszej narodowości bronić musimy — odparł doktor.
Nastąpiło milczenie. Arnheim i gospodyni spojrzeli na siebie.
Po chwilce zdawał się budzić z uśpienia uczony autor dzieła o posłannictwie plemienia niemieckiego i począł głosem profesora z katedry:
— Panowie jesteście, widzę, nie uleczeni i nie przejednani do dziś dnia... ale są konieczności historyczne, są fatalizmy nieuniknione... Misya Niemiec cywilizacyjna...
— My także, szanowny panie, przyznajemy sobie pewne posłannictwo idei i zasad — rzekł Wojtuś z uśmiechem — wątpię, żebyśmy się w tym względzie porozumieć mogli...
— Tak i mnie się zdaje — rzekł dr. Arnheim.
Gospodyni patrząc nań, uśmiechnęła się.
— Mnie się zdaje — dodała, jakby chcąc zakończyć rozmowę — że zlanie się i zjednoczenie z takim narodem jak niemiecki powinno być pożądanem i miłem... podzielać jego wielkie losy.
— Szanowna pani — uśmiechając się dodał doktor, być zjedzonym przez najpiękniejszego lwa czy panterę, jest to zawsze być zjedzonym.
Z ukosa spojrzał na Wolskiego, gdyż ten mu żywo przedstawiał to szczęście, o którym mówiła baronowa...
— Dajmy pokój tym drażliwym przedmiotom — cicho i nie śmiało wtrącił Wolski... — mówmy o czem innem.
Z drugiego pokoju wszedł chłopczyk właśnie, który mógł nastręczyć przedmiot nowy tak pożądany.
Był to najstarszy synek Wolskiego Fryc, którego on doktorowi przedstawił, szepcząc po cichu, żeby się do niego po polsku czasem nie odzywał, bo ani słowa w tym języku nie rozumie.
Chłopak był przystojny, a jako ulubieniec mamy dosyć śmiały.
Gdy garbus się nim zajął, baronowa z Arnheimem zaczęła coś szeptać po cichu i śmiać się.
Fryc bez ogródki oświadczył na pytanie, czemby sobie być życzył, iż chce być żołnierzem i bohaterem, jak ten, którego imię nosi...
Wojuś milczał — zrobiło mu się dziwnie smutno, z wyrazu jego twarzy Wolski to odgadł i oczy spuścił. Osamotniony, otoczony innemi ludźmi o wielu rzeczach zapomniał, wiele się w nim zatarło, które jeden teraz wyraz, spojrzenie boleśnie z duszy wyrywało i stawiło przed sumieniem.
Baronowa zawiązała znowu rozmowę.
— Spodziewam się — rzekła — że pan zmuszony mieszkać w Berlinie przez czas jakiś, częściej nas zechcesz odwiedzać, my z drem Arnheimem nawrócimy pana.
— Albo ja państwa! — zawołał Wojtuś. Z tej naiwności Polaka Arnheim się zaczął śmiać a doktór także... Śmiali się wszyscy z tej dziwacznej idei, ażeby prawda mogła być tam, gdzie jest dziesięciu przeciwko dwóchset. Za argument mogły wyśmienicie służyć pięści — zwycięstwo musiało zostać po stronie większości.
— Przyznasz pan — mówiła dalej Wolska — że Berlin w oczach rośnie na europejską stolicę — nie ma jak Berlin! dla mnie nie ma w świecie jak on... to dziś istotna inteligencyi stolica.
Wojtuś nic już nie odpowiedział... co pomyślał, tego powtórzyć nie możemy.
— Nie znajdujesz pan, że jest nawet piękny? — dodała baronowa.
— Jest to niezmiernie dawno uznaną prawdą, że w rzeczach smaku spierać się nie można... lecz... żeby Berlin aż pięknym miał być:
— Ma charakter! ma coś wojskowego, rycerskiego, majestatycznego...
— Tak, podobny jest do szachownicy, na której rozsypane stoją wojenne figury jeźdźców, wież, królów i pionków.
— To jeszcze embryon! — rzekł deklamując Arnheim... — lecz jak Rzym mógł się rozwinąć wśród pustej Kampanii, tak Berlin dźwignie się z niczego w olbrzyma na piaskach brandenburskich... Zwyciężym naturę... zrobimy raj z Hasenheide... To właśnie piękne, że w zapasach z najniewdzięczniejszą okolicą stworzymy z niej... cudo...
Baronowa z zachwytem poglądała na mówiącego, Wolski mógłby był stać się zazdrosnym, gdyby się znać nie oswoił oddawna. Arnheim.. mówił i sam się sobie przysłuchiwać zdawał. Wojtuś milczał.
Gospodarz potem był smutny i zmęczony. Odwiedziny jak na pierwszy raz zdawały się wystarczająco długie i Wojtuś wziął za kapelusz. Nie zatrzymywano go, chociaż Arnheim widocznie był tem zdziwiony, iż jego wymowa na barbarzyńcy małe wywarła wrażenie. Pożegnał go też bardzo zimno. Gospodyni trochę grzeczniej, Wolski wyszedł z nim razem i zaprosił go jeszcze na chwilę do gabinetu.
Zdawało się, iż chciał czemś zatrzeć to wrażenie, jakie dawny towarzysz mógł wynieść z jego salonu, ale długo nie zebrał się na słowo.
— Przyznaj się — zawołał wreszcie, zbierając na odwagę — ty mnie już masz za zginionego człowieka, nie prawdaż? Westchnął.
A! tak nie jest — wierz mi — ale są życia konieczności i moralne przymusy straszne. Wystaw sobie dawne położenie nasze, kobietę, która się dla mnie zrzekła wszystkiego. Mógłżem jej wydzierać jeszcze jej przekonania? dręczyć ją nawracaniem, gdy marła dla mnie głodem? W ciągu tego nowicyatu anim mógł, anim chciał walczyć w imię mojej narodowości.
— Ale się spodziewam, że dziś swobodniejszym będąc, — odparł doktór — nie zaprzesz się swych przekonań?
— A! zapewne! zapewne... lecz nie mogę draźnić... to musi przyjść stopniowo, powoli. Nie zapominaj o tem, że mamy teścia, pana radcę komercyjnego, którego oszczędzać muszę, bo i tak u niego nie jestem w łaskach.
— Nie jesteś w łaskach?
— Niestety.
— To zadanie twej żony, aby się o nie starała.
— A! na nią się skarżyć nie mogę — kobieta prawdziwie wyższa.
— Ja to widzę — odparł ze zwykłym sobie sarkazmem Wojtuś — musicie oboje stać bardzo wysoko, zkąd nawet nie widać, że ty nie masz porządnego pokoju i wygód, jakieby ci należały...
Mieszkasz jak student.
Wolski się zarumienił.
— Proszę cię — to dla tego tylko, że ja żadnych wygód nie potrzebuję, odwykłem od nich, gardzę niemi... Przez długie lata ich nie miałem, dziś stałem się dobrowolnym Diogenesem, po cóż się do tego przyzwyczajać.
Nawet Frycowi chcę tem dać dobry przykład.
Wojtuś się roześmiał. — Z twej strony jest to niezmiernie pięknem, heroicznem... ale gdybym ja był twoją żoną i kochał ciebie, nie słuchałbym a otoczyłbym cię trochę większem staraniem...
— Zmiłuj się — wybuchnął Wolski za ręce go chwytając — ale ona sto razy to chciała uczynić — ja się sam jej oparłem. Słowo ci daję!
— A zatem milczę — dodał garbus — a że gościa masz w domu odchodzę...
Wolski wyprowadził go aż na schody... Milcząc, ścisnęli się za ręce.
— Proszęż cię, odwiedź nas.. może inaczej się przekonasz o mojem szczęściu... Ja cię także będę często odwiedzał. Radca nie pozwala mi, abym się zajmował praktyką. Wątpię też, bym ją znalazł w Berlinie obok tylu sławnych lekarzy... Proletaryat, gdybym wyznaczył godziny (Sprechstunden), możeby się nauczył ciągnąć do mnie, ale radca utrzymuje, że mu schody walać będą i zabłacać... Dzieci mają bony i nauczyciela, ja w domu mało czem się zajmuję, jestem zupełnie swobodny...
— Tem lepiej, ja także wiele mieć będę godzin wolnych, zatem — do widzenia...
Wojtuś zszedł z głową spuszczoną. Rozmyślając o szczęściu towarzysza, dziwnie usta wykrzywiał...
— Miałem wielki rozum jednak, żem się nie ożenił — rzekł w duchu — muszę sobie oddać tę sprawiedliwość. Mój Boże! a ta Lutka taka była śliczna... i tak się uśmiechała, jakby mnie istotnie chciała uczynić szczęśliwym! Ale ba! stary wróbel nie dam się wziąć na plewy... Nie — nie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.