Nad trumienką
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad trumienką |
Pochodzenie | „One” |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jakżeś biały i cichy, aniołku mój jedyny — oczy twe źle przymknięte patrzą na mnie z poza długich rzęs, patrzą, a przecież nie widzą... Co tobie? co tobie?
Jakże twardo śpisz, dziecino moja, skoro cię nawet głos mój zbudzić nie może z uśpienia! O czem śnisz, jasnowłosy, śnisz tak długo pośród nocnej ciszy?
Czy widzisz aniołów chóry? czy kąpiesz się w jasności promiennej? czy rączą stopą przebywasz błękitne przestworza?
Odpowiedz! odpowiedz!
Rączki twe zimne... Daj, pocałunkami je rozgrzeję. — Nie! rozgrzać ich niepodobna — mrożą mi usta i lodem oddech ścinają te niewinne, drobne rączęta.
Wczoraj uśmiechałeś się do mnie i z koralowych ustek twoich wybiegały słowa, które ja jedna zrozumieć byłam w stanie, — dziś milczysz, niepoczciwe dziecko, pomimo że klęczę przy tobie i kraj twej sukienki całuję. Zbudź się i przemów, bo razem z twym głosem zbudzi się dla mnie świat cały, przyszłość moja i to, czem pragnę być wśród ludzi i dla ciebie. Gdy ty milczysz, wszystko dokoła mnie milknie i pogrąża się w przepaść.
Bez ciebie jestem niczem, z tobą będę wszystkiem.
∗
∗ ∗ |
Napróżno!
Ja klęczę i proszę, a tyś nieubłagany!
Gdyś wczoraj zasypiał, spojrzałeś na mnie z boleścią tak wielką... Czy żegnałeś się ze mną na długo? Oddychałeś tak ciężko, pot lał się po twem czole... byłeś zmęczony, pragnąłeś odpocząć. Odpoczywasz teraz, ja przy tobie czuwam. Ludzie ubrali cię w białą sukienkę i rączki jak do modlitwy złożyli — leżysz na czystem posłaniu, a dokoła twej główki migocą światła. Gdy się obudzisz, będziesz do tych światełek rączki wyciągał.
Odpocznij tylko — wczoraj byłeś bardzo zmęczony.
Dlaczego jednak jesteś taki blady? czy ci co dolega? powiedz! może cierpisz? jam gotowa krwi własnej utoczyć, aby ci ulżyć w twem cierpieniu. Kocham cię nad siebie samą, nad życie, nad sławę moją... powiedz, czem ci dopomóc mogę? Ja — matka — nie zawaham się przed żadnem poświęceniem.
∗
∗ ∗ |
Gdybyś ty wiedział, jak mnie jesteś drogi, gdybyś zrozumiał, czem jest twa drobna istotka w mem samotnem życiu, przebudziłbyś się wreszcie z tego snu kamiennego, który ci pieczęć milczenia na ustach położył.
Aniołem białym tyś mi spłynął z nieba w godzinie niedoli, oczęta twe łzawe zaświeciły mi gwiazd promieniem wśród ciemnej otchłani.
Byłam nieszczęśliwą, biedną, opuszczoną przez Boga i ludzi. Tyś wszedł na próg mego poddasza i stałam się nagle szczęśliwą, bogatą, dumną i miłości pełną. Nić mego życia snuła się bezbarwnie, tyś wplótł w tę przędzę złote pasemko, złożone z uśmiechów i szczebiotu twego.
Byłam grzesznicą, odepchniętą od kratek konfesjonału, Bóg przecież przebaczył mi winę i na znak pojednania zesłał w me objęcia jednego z aniołów, który mi przyniósł ze sobą radość i wesele.
Stokroć razy bądź błogosławionym! Cierpiałam bardzo w mem życiu, ale dziś mi nic nie dolega... Czyż Bóg może trwać jeszcze w swym gniewie, zsyłając mi ciebie, ty mój jedyny?
Jam już rozgrzeszona!
Ksiądz nie chciał przyjść cię ochrzcić do domu — byłeś dziecięciem... nieprawem.
Do takich dzieci księża nie chodzą. Byłeś chory i wątły — ochrzcić cię pragnęłam.
W mroźny marcowy poranek zaniosłam cię do kościoła. Dano ci imię ojca, a nazwisko moje. Zimno było w kościele, ale ty leżałeś cichutko, drżąc na całem ciele. Patrzyłeś tylko na mnie, gdy mówiłam, że ojciec twój „nieznany.“
O! znałam go przecież zanadto dobrze, lecz widzisz, dziecino, czasem ojcowie pozostają dla dzieci „nieznanymi“.
A przecież twój ojciec i ty jesteście tak do siebie podobni. Te same wielkie, załzawione oczy, ten sam łagodny uśmiech, to pełne wyrazu spojrzenie. — Kochałam go prawie tak jak ciebie. Gdy mnie porzucił... szalałam!
Tyś się urodził — i ból i tęsknota znikła. Mam ciebie i ty mi wystarczasz.
∗
∗ ∗ |
Gdy podrośniesz, pokażę ci fotografję ojca, i opowiem, kim jest w istocie. — Wychowam cię przecież sama, bez niczyjej pomocy — i całe skarby wiedzy, zdobytej przez innych, wleję w twoją duszę. — Gdy ci się świat rozjaśni, popróbujesz skrzydeł. Może jak orzeł wzbijesz się wysoko i hymn triumfalny zanucisz. Może będziesz poetą, artystą, może w twem sercu zbudzi się jakaś pieśń pełna czaru, którą zdziwionym tłumom dzwonić będziesz.
Możeś ty geniuszem, zrodzonym do wielkich czynów, może na twych barkach spocznie przyszłość kraju.
O! synu! synu!...
Patrz! ja płaczę. Ale to łzy radości, to słodkie łzy płyną po mej twarzy. I widzę twe czoło uwieńczone wawrzynem, widzę cię ponad tłumem maluczkich, pięknego ciałem i potężnego duchem. Płonę cała z zachwytu! wyciągam ku tobie me dłonie i wołam:
— „Jam matka twoja!“
∗
∗ ∗ |
Tak! tyś jedyną miłością moją i chlubą w przyszłości. — Gdy ciebie wielkim i szczęśliwym zobaczę, umrę spokojna, bo zadanie me spełnione. Zapomnę o przebytej niedoli, z ran nie pozostanie śladu. — Uśmiech twój, sława twoja wynagrodzą mi boleść przeszłości. I padnę przed Bogiem w pokorze najwyższej, dziękując za szczęście, które jest mym udziałem. — Tyś powstał z mych łez i smutku, dlatego musisz mieć serce tkliwe i na łzy wrażliwe. Ty ukochasz ludzi, boś przed przyjściem na świat czuł niedolę ludzką i wiedział, ile nędzy to słonko ogrzewa! I będziesz dla ludzi dobrym i pełnym wielkiego miłosierdzia, a każda niedola znajdzie oddźwięk w twej duszy. Ty będziesz „człowiekiem,“ boś zrodzon w niedoli i cierpieniu...
∗
∗ ∗ |
Cóż to znaczy?
Dlaczego światło tych świec nagle blednie, a do pokoju wkrada się zmrok szary a przecież tak wyraźny?...
To świt! to dzionek zagląda przez szyby i chce cię zbudzić, śpioszku niepoczciwy!
Ale co to? Na czem ty spoczywasz?... dlaczego te całuny?... dlaczego ten krucyfiks, wyciągający ramiona ponad twoją główkę?... Dziecko me! synu! przebudź się, odpowiedz!
Ty milczysz?
Kirem kryją tylko umarłych... byłżebyś i ty?...
Ach, nie! to byłoby zawiele. Bóg jest przecież w niebie i jest pełnym miłosierdzia.
A jednak tak jest! — widzę teraz jasno — dzień oświeca już wszystko, i twoją główkę i trumienkę, w której spoczywasz...
Gdyś wczoraj zasypiał, tyś szedł w dal ciemną po to, aby nie wrócić już nigdy. Czuwałam przy tobie — myślałam, że śpisz!
Ty śpisz, ale wiecznym snem.
Nie widzisz już nic i nikogo, nawet twej matki, która pochylona kona z boleści nad twą trumienką!
O! synu! synu!..