Princessa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Princessa |
Podtytuł | Sylwetka |
Pochodzenie | „One” |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Z najwyższem podziwieniem spojrzałam na stojące przede mną dziecko.
Coś tak uroczego nie spotkałam jeszcze w życiu.
Trudno mi opisać wdzięk i piękność tej ośmioletniej dziewczynki, bosej, prawie nagiej, źle umytej, jeszcze gorzej uczesanej. Mimo nędzy i zaniedbania, dziecka tego nie można było nazwać inaczej, jak — zjawiskiem, tyle czaru miała w sobie jej drobna twarzyczka, tak cudny był niepokalany szafir jej oczów. Stała przede mną, założywszy brudne kształtne rączki na obnażoną dekę piersiową, która jej z pod podartego kaftanika wystawała. Była bardzo drobna i mała, musiała więc zadzierać wysoko główkę, aby mi spojrzeć w oczy. Maleńkie bose stopy zanurzyła w piasku, którego na dziedzińcu było poddostatkiem; pomiędzy tym piaskiem a jej króciuchną obszarpaną spódniczką rysowały się kształtne linje jej nóżek suchych, nerwowych jak u arabskiej klaczy.
Od tej brudnej, zbiedzonej dziewczyny wiała jakaś dystynkcja, to coś nieujętego, co mają w sobie dzieci, zrodzone z rodziców sfer wyższych. Owal jej twarzy był tak foremny, że artysta-rzeźbiarz nie zdobyłby się na nic doskonalszego. Czaszkę pokrywała masa ciemno-blond włosów, formalna kędzierzawa kaskada, cienka, jedwabista, spadająca na czoło w formie gęstej grzywy i zakrywająca połowę pleców wspaniałemi zwojami poskręcanych pierścieni. Olbrzymie oczy turkusowe, mieniące się w szafir, migotały z pod długich rzęs ciemnych i zmieniały co chwilę barwę i wyraz.
Nosek prosty, z rozdętemi, delikatnemi jak konchy nozdrzami, usteczka maluchne, purpurowe, dołeczki na policzkach, na bródce, uszka różowe jak dwa płatki kwiatów... słowem, cała skończona piękność drobnej kobietki — kobiety w miniaturze — gromadziła się w tem obszarpanem dziecku, które, patrząc na mnie swemi cudnemi oczami, pytało cichym, srebrnym głosikiem:
— Czy wielmożna pani czego żąda? ja przyniosę.
Dziecko to było piękne, uderzało, przykuwało do siebie na pierwszy rzut oka.
Ale piorunującego tego wrażenia nie wywoływała ani czystość rysów, ani wspaniałe bogactwo włosów, ani ta postać drobniuchną a tak foremna, tak w nierozwinięciu swem już wykończona, ponętna.
Główny urok stanowiła tu rzecz od piękności zupełnie odrębna.
Rasa!
Tak jest, ta dziewczynka była bezwątpienia najdoskonalej rasową kobietą.
Uszy, nosek, ręce, spadek ramion, łydka, stopa, wszystko delikatne, nerwowe, śmiało zarysowane, bez tego zawahania się, zboczenia, stłuszczenia lub wydłużenia niepotrzebnego.
I to dziecko zdało mi się rażącą anomalją, gdy zobaczyłam je pierwszy raz w łachmanach, bose, biedne, ofiarowujące się z posługą, żebrzące prawie o jałmużnę.
Położyłam rękę na kształtnej główce dziewczynki i zapytałam o ile mogłam najłagodniej:
— Jak się nazywasz, moje dziecko?
Ona podniosła na mnie swe wielkie turkusy, w których migotały dwa dziwne światełka.
— Princessa!
— Jak?
— Princessa!
Zdziwiłam się niezmiernie.
Princessa! — księżniczka...
Byłażby to rzeczywiście jakaś wcielona bajka, chodząca w biały dzień po dziedzińcu w obszarpanej spódnicy, z rozczochraną głową?
— Nie żartuj — rzekłam, siadając na studni i przyciągając dziecko ku sobie, — musisz przecież się inaczej nazywać. Princessa, to nie imię.
Ale ona uparcie wstrząsnęła głową.
— Nazywam się Princessa! — powtórzyła i zamilkła, wpatrzywszy się uważnie w stalowe błyszczące klamry, spinające mój płaszczyk na ramionach.
Zaczęłam z najwyższą przyjemnością przypatrywać się nawzajem Princessie, tylko oczy moje nie zatrzymywały szczegółów jej ubrania, ale wpatrując się w doskonałą piękność tego dziecka, pytałam sama siebie, jakim cudem tak delikatne formy dostały się w udziale dziecku jakiejś wyrobnicy lub co najwyżej posługaczki.
Ona spokojnie poddawała się memu badaniu, snadź przyzwyczajona do podziwu, jaki budzić musiała.
Gdybym była optymistką, przypuściłabym, że Princessa nie wiedziała jeszcze o niezwykłej potędze swej urody, — ale znając trochę duże i małe kobietki szybko zrozumiałam, że do główki dziecka wdarł się robak próżności.
Powiedziała mi to brudna różowa kokardka, przyczepiona kokieteryjnie pod szyją na kawałku porwanego szpagatu.
Natomiast ujrzałam także brak koszuli, której kokardka w żaden sposób zastąpić nie mogła.
Spalona od słońca skóra przebijała jasnemi plamami wśród fałdów kaftanika i spódnicy. Był to oryginalny strój, zwłaszcza dla istoty, nazywającej się księżniczką i głoszącej tę nazwę z pewnością zadziwiającą.
∗
∗ ∗ |
Gdy powróciłam do mieszkania, zapytałam sługi mej, Karolki, skąd wzięło się na dziedzińcu to piękne bose dziecko. Z okien mej sypialni widziałam dziewczynkę, stojącą pod parkanem, zapatrzoną w dal z tęsknotą prawie sierocą.
Karolka, która za punkt honoru uważała sobie znać wszystkie tajemnice, dotyczące lokatorów kamienicy, objaśniła mnie w tej samej chwili:
— To córeczka nowego stróża, proszę pani. Mówiłam pani przecież, że Andrzeja pan rządca odprawił, bo był hałaburdnik wielki, a przyjął nowego stróża. Sprowadził się wczoraj wieczorem razem z żoną i dzieckiem. Musi to być wielka nędza, bo nawet pościeli nie mają, a ona na pijaczkę wygląda.
Kazałam Karolce odejść.
Rozczarowałam się zupełnie.
Córka stróża i baby pijaczki.
Piękność jej była prostym wypadkiem, a nazwę Princessa musiał jej ktoś nadać żartem, stosując ją do delikatnej postaci, występującej jaskrawo wśród trywjalnego otoczenia.
W kilka dni później, o szarej godzinie, wsunęła się do mego pokoju jakaś drobna postać, wyciągająca ku mnie rękę.
Ręka ta trzymała cały pęk bzu, którego odurzająca woń napełniła powietrze.
— Może wielmożna pani weźmie trochę bzu? Mamcia zerwała i kazała wielmożnej pani zanieść.
Pomimo zmroku, panującego w pokoju, poznałam natychmiast Princessę i ucieszyłam się temi odwiedzinami.
Widywałam ją dość często — najczęściej koło bramy, opartą o ścianę domu i śledzącą z dziwnem rozmarzeniem przechodzące osoby. Wydawała mi się z każdym dniem piękniejszą i pociągała mnie ku sobie niewytłumaczonym czarem. Wzięłam bez z jej ręki i położyłam na tualecie. Podziękowałam jej serdecznie. Ona wszakże nie odchodziła.
Stała na środku pokoju, rozglądając się uważnie. Nie miała wszakże zdziwienia w swem spojrzeniu, patrzyła na wszystko poważnie, ściągając brwi i zacinając usta. Sądziłam, że pragnie innego wynagrodzenia, niż uprzejme słowo — z szufladki wydostałam trochę drobnej monety i wsypałam jej w półotwarte dłonie.
Ona popatrzyła na mnie, na pieniądze i wyciągnęła znów ku mnie ręce.
— Niech wielmożna pani weźmie te szóstki, proszę!
Zadziwiła mnie bezinteresowność Princessy. Już chciałam nalegać, aby przyjęła słuszną zapłatę za ofiarowane mi kwiatki, ale ona nie dała mi przyjść do słowa.
— Niech wielmożna pani weźmie i schowa, a jak mi pani więcej da, to także proszę schować. U mnie w izbie niema żadnego bezpieczeństwa dla pieniędzy. Mamcia pijaczka, tatuś złodziej, to mnie okradną. U pani będzie bezpieczniej. Wiem, że mnie przecież taka pani nie ocygani!
Mówiła wolno, ale nadzwyczaj płynnie i bez zająknienia.
Wyraz „taka“ podkreśliła z ironją nieporównaną.
Mówiąc o „mamci pijaczce i tatce złodzieju“, miała wielką pogardę w swym srebrnym głosie.
Poraz wtóry spadłam z obłoków.
Miałam do czynienia ze stworzeniem popsutem w atmosferze pijaństwa i złodziejstwa, z istotą wśród nędzy rozwiniętą szybko i sądzącą swych rodziców surowo, bez śladu miłości lub przywiązania. Uznałam więc za stosowne dać Princessie małą nauczkę.
— Moje dziecko — zaczęłam, — bardzo źle, że mówisz tak o rodzicach. Pan Bóg nakazał...
— Phi!... — przerwała mi pogardliwie Princessa. — Jak mamcia pije, to jest pijaczką, a jak tatko dawnego pana na kamfinie okradał, to jest złodziej. To, proszę pani, na to Święty Boże nie pomoże!
Logiczne to było dowodzenie, ani słowa. Zbiło mnie zupełnie z tropu. Milczałam długą chwilę, nie wiedząc, jak przemówić do tego dziwnego dziecka, które mnie coraz więcej zaciekawiać zaczynało.
— Czy chodzisz do szkoły? — zapytałam, zapalając lampę.
Princessa wzruszyła ramionami.
— Ta chodzę, ale nie codzień.
— Dlaczego?
— Bo... bosa jestem, a pani nie lubi bosych i zawsze się za to na mnie gniewa.
Umilkła chwilkę, ale potem zaraz sama zaczęła:
— Umiem czytać, pisać i tabliczkę mnożenia... E! umiałabym już więcej, gdybym miała trzewiki. Ale gdzie to u nas co mieć można! Mamcia strąbi się jak cztery dziewki, a tatuś wali ją potem, że pieniądze przechlała. Recht ma, bo to babie na zdrowie nie pójdzie. Ja z tatkiem zawsze trzymam, bo to jeszcze jaki taki człowiek... Kamfinę to kradł, ale niech... zawsze mi z tego na ołówek i radirkę kapnął.
Uśmiechnęła się i odgarnęła włosy, spadające jej na oczy.
— On mi ta musiał ten grajcar dać, bo on mnie zna... wie, że gdyby mnie ukrzywdził, jabym wszystko panu rządcy wygadała. Ja taka mściwa jestem...
I zacisnąwszy pięść, pogroziła nią w powietrzu, a z pod długich rzęs zamigotały dwa niepoczciwe światełka. Była straszną w tej chwili z tą dziwną złością, wykrzywiającą jej rysy i błyskającą w spojrzeniu.
Nie odzywałam się wcale.
Zasunąwszy się w fotel, w milczeniu obserwowałam Princessę. Czułam, że mam przed sobą coś niezwykłego, jakąś duszę niespokojną, rwącą się na strzępy w drobnej, dziecięcej postaci.
Ona przysiadła na dywanie, prawie na środku pokoju, poddając swą piękną głowę pod białe światło lampy, które srebrnemi pasmami w lśniących jej włosach igrało.
— Pan Bóg wie, że na przekorę tego nie robię — zaczęła znowu, — ale gdyby wielmożna pani wiedziała, jak to ciężko na świecie, toby się niczemu nie dziwiła. To w domu mamcia, jak się czasem z nóg zwali, cały kałamarz na szrajbtekę wyleje, pani w klasie za bose nogi łaje, dzieci śmieją się, że ołówków ani rączki nie mam... no, czasem człowieka rozpacz weźmie, jakby mnie djabli brali!
W oczach jej zabłysły łzy, i spłynąwszy po policzkach, zostawiły dwie lśniące brózdy. Dziwnie zmienne było usposobienie tego dziecka — płacz przychodził jej z łatwością wielką... śmiech już nie tyle.
Musiała więcej w życiu płakać, niż śmiać się.
Rozpacz jej miała w sobie komiczną stronę, bez zaprzeczenia. Ale odrzuciwszy tych „djabłów“ tego „człowieka“, którym się być mieniła, robiła na mnie smutne wrażenie, gdy tak skurczona na dywanie, drobna, chuda, znędzniała, opowiadała mi zwykłe swe troski i kłopoty.
Była tak słonecznie piękną, delikatną, zda się stworzoną do pieszczot i śmiechu, a mimo to chyliła drobne ramionka pod ciężarem przykrości, jakie odczuwała z dojrzałością przedwczesną.
Widocznie nędza nie hartuje i nie znieczula ludzi.
Na drugi dzień rano wybrałam się sama do Princessy w odwiedziny. Miałam dużo wolnego czasu, chciałam poznać i zbadać jeszcze bliżej moją nową znajomą.
Izdebka, zajmowana przez rodzinę stróża, składała się z kwadratowej przestrzeni, bardzo ciemnej, bo nieopatrzonej nawet małem okienkiem. Przez otwarte naoścież drzwi czerpali mieszkańcy światło i powietrze. Manipulacja podobna wyprowadzała na jaw wszystkie czynności, odbywane wewnątrz mieszkania, tak że idąc ku owej izdebce, zobaczyłam odrazu Princessę, siedzącą koło kominka z jakąś podartą książczyną w ręku, i jej „mamcię-pijaczkę“, która kręciła się koło przygotowania południowego posiłku. Całą nędzę objęłam jednym rzutem oka, tę nędzę pijacką, która zapowiada się brudem i niechlujnością. Pomimo odrazy, stanęłam na progu izdebki; stróżka zwróciła się ku mnie z uprzejmem powitaniem, ale Princessa nie raczyła nawet podnieść się ze skrzynki, na której siedziała.
Załzawionemi, smutnemi oczami wpatrzyła się w przestrzeń i zdawała się nie spostrzegać mej obecności.
— Cóż to dziś waszej małej? — zapytałam baby, chcąc zacząć z nią rozmowę.
— Chora mi, proszę wielmożnej pani, na nerwy! — brzmiała odpowiedź.
Zdziwiłam się niemało.
Obszarpana, brudna baba mówi o „nerwach“! Stanowczo byłam w krainie zagadek. Usiadłam na zydelku przy progu. Stróżka powróciła do komina.
Była to sucha, brzydka baba, pomarszczona, zawiędła i płaska. Miała około lat czterdziestu, a na jej twarzy pijaństwo wypiętnowało właściwy sobie koloryt. Ręce, któremi przesuwała garnki, drżały jej bezustannie, tak samo i głowa, zawiązana żółtą, dziurawą szmatą.
— Z czegóż to taka choroba przyszła? — zapytałam stróżki.
— Niewiadomo — odpowiedziała; — ja to na takie pańskości nie chorowałam nigdy. Jak kolka zakłuje, to się sama wyleczę; ale co innego ona... jej to już musi być z rodu taka chorość, bo to... Princessa!
Znów Princessa!
— Dlaczego ją tak nazywacie? — badałam babę. — Princessa to znaczy księżniczka.
— Wiem — odparła lakonicznie stróżka.
— Nie trzeba dziecku w głowie przewracać i dawać jej tytułów, które się jej nie należą.
— Co to pani wie! — przerwała mi niecierpliwie baba. — Jak mówię Princessa, to wiem, co gadam; recht mam. Ja ta jej we łbie nie przewrócę. Księżniczka jest i basta!
Zdziwienie moje rosło z każdą chwilą.
— Przecież to wasza córka, a wy nie jesteście księżną!
— Najmiłosierniejszy Boże! skądże znów ja!... to ona... tylko ona!...
Nagle urwała.
Spojrzała podejrzliwie na mnie i zaczęła przesuwać garnki i zaglądać do ich wnętrza.
Ja przecież nie ustąpiłam tak łatwo.
Zapomocą guldena pozyskałam „mamusię“ w zupełności.
Porzuciła garnki i zbliżyła się ku mnie. Wtedy odkryła mi całą prawdę.
Princessa nie była jej córką. Wzięła ją na wsi od prostego chłopa, któremu znów dziecko to oddano przed ośmiu laty na wychowanie. Jakiś ukryty dramat wiązał się z tą piękną dziewczyną. Do chaty jednej z okolicznych wiosek przyniesiono w nocy małą, płaczącą dziecinę i zapytano, czy właściciele chaty nie podejmą się wychowania dziecka. Chłopi podjęli się z chęcią zyskownego zarobku. Dziecko było poowijane w cieniuchną bieliznę, do której przypięto banknot stureńskowy. Bielizna przez nieuwagę była znaczona... mitrą książęcą. Kobieta, oddająca dziewczynkę, mówiła bardzo źle po polsku. Była widocznie Niemką i wyglądała na pannę służącą zamożnego domu. Prosiła, aby dziecko ochrzczono i dano jej imię Katarzyna.
Obiecała przyjście swoje w jaknajkrótszym czasie, i ucałowawszy dziecko, odeszła. Od tej chwili minęło lat pięć.
Po małą Kasiunię nikt się nie zjawił. Rosła na bożej opiece, pomiędzy chlewem i obórką, pomiędzy świnią i krową. Ksiądz proboszcz, któremu przy chrzcie pokazano znaki, znalezione na bieliźnie, zadziwił się mocno, a potem, skłoniwszy nisko przed dzieckiem głowę, ceremonji chrztu dopełnił, a bieliznę, jako dowód ważny, zachować kazał.
Po pięciu latach wszakże chłopi, nie widząc wielkich a spodziewanych korzyści, chętnie pragnęli się pozbyć narzuconego im ciężaru.
Dziecko rosło, piękniało, ale i charakter miało dziwny, samowolę straszną, której się nawet starsi lękali. Gdy stróżka, bawiąca podówczas u krewnych swych na wsi, zobaczyła dziewczynkę, zbudziła się w niej chęć wzięcia ją „za swoją“. Chłopi nie robili wielkich trudności. Z radością pozbyli się dziecka, oddając je na własność bezdzietnej kobiecie razem z bielizną, jedynym majątkiem i legitymacją Kasiuni.
— Ja wielmożnej pani pokażę te szmaty. Ksiądz ten na wsi mówił, że to koruna książęca... to jasno, że Kasiunia moja jest książęce dziecko. Dlatego my na nią wołamy: Princessa. Stary mój, co jest uczony i familjant, sam ją tak przezwał i to już do niej przylgnęło!
Drżąc cała i czepiając się sprzętów, dowlokła się stróżka do kuferka i wydobyła zeń z niemałym trudem kilka kawałków zżółkłego batystu.
Gdy rozwinęłam te gałgany, okazały się szczątkami koszuli kobiecej, strojnej w wstawki i koronki, poszewki, niemniej bogato przybrane prawdziwą walansjenką, i prześcieradła z niezmiernie cienkiego i delikatnego płótna.
Widocznie w chwili zamieszania chwytano co było pod ręką, bez wyboru, i owijano dziecko, aby czemprędzej wynieść z domu i w świat rzucić...
Batysty i koronki, zmaltretowane, poszarpane, wyprane w wioskowej strudze ręką prostej chłopki, zachowały przecież rzecz najgłówniejszą, bijącą w oczy, mówiącą wiele. Była to... mitra książęca!
Pod nią rozkładał się wspaniały monogram. Dwie cyfry wiły się ze sobą wężowemi sploty. Cyfry te... zamilczeć muszę.
Dodam tylko, iż Kasiunia nosiła imię swej matki.
Mitrę tę, monogram ten, widziałam raz już w życiu.
Ozdabiała ona drzwiczki przepysznej karety. Przypomniałam sobie to odrazu.
Milczałam przecież, trzymając w ręku cienkie, zżółkłe szmaty, tę całą spuściznę, jaką matka zostawiła dziecku, rzucając je na pastwę losu i niedoli.
Tymczasem stróżka ciągnęła dalej szereg zwierzeń, poplątanych dziwacznie, przerywanych czkawką pijacką...
Jedno mogłam wyrozumieć ze słów tej kobiety:
Kochała swe przybrane dziecko fanatyczną, bałwochwalczą miłością.
— Nie szturchnęłam jej nigdy, jak pragnę Pana Jezusa przy skonaniu, bo to grzech nad taką pańską sierotą się znęcać. Podzielę się z nią zawsze, czem mam. I nóg studzonych dam jej rano, i wódki, ile zechce; a jak mam grosze, likieru zaraz kupię i na noc wypiję z nią dwa, trzy kieliszki. To Princessa! jej się likier należy. Raz kupiłam jej nawet kapelusz z dzyndzynkami i z kremową szarpą. O! tam leży!... niech wielmożna pani spojrzy...
Rzeczywiście — pod bosemi nogami Kasiuni walał się wielki kapelusz formy Bebé, z cieniuchnej białej słomki. Klamra z białych dżetów błyszczała mieniącemi się barwami na tle poszarpanych koronek i wstążek.
Princessa bosą, pokaleczoną nogą przydeptała ten strój i zdawała się nie zwracać nań najmniejszej uwagi.
Patrzyła teraz na zżółkłe szmaty, które trzymałam w ręku, a wzrok jej stał się dziwnie łagodny, mgłą zasunięty prawie.
— Ja bardzo kocham tę dziewczynę — mówiła dalej stróżka, — choć ona mi nieraz sadła za skórę naleje. Wielmożna pani sama się przekona, jaka to czasem djablica. Nie przystępuj, jak ją to opanuje. Chodziłam z nią na Kalwarję i do cyrulika. Ksiądz kazał dać rózgą, a cyrulik mówił, że to taka chorość, co ją wielkie panie mają. Nazwał to... nerwy. Mój stary mówił, że jak służył po dworach, to nieraz panie tak chorowały. Tylko, że ona zaraz bije się po głowie, drapie i włosy garściami wyrywa. Potem siedzi jak do pochowku i nie rusza się wcale...
Urwała chwilkę i popatrzyła na siedzącą w milczeniu dziewczynę.
— Ona mnie już nieraz gnała z chałupy — zaczęła znowu, — nie może znosić tego, że się trochę napiję. Ot, wielmożna pani wie, jak to w biedzie, to na kawę i mięso nie starczy. Kupię za kilka szóstek wódki i mamy we troje na cały dzień.
Obejrzała się po izdebce.
— Bieda u nas, aż ha! ale to nic. Kiedy sierota w domu, to Bóg opatrzy do śmierci. Ja się ta nie żalę nigdy i od gęby sobie odejmę, a dam jej. Cóż, kiedy wybredna, byle co żreć nie chce... Ot tak, słodkie a dobre, to zje, chleba nie ukąsi, o bułki płacze.. Och, Jezu miłosierny! nieraz to z tego dogadzania choć łeb urwać przyjdzie!...
— Nie dogadzajcie jej tak bardzo — wyrzekłam nareszcie, — niech je mięso, mleko; a za te pieniądze, co jej kupujecie cukierki i likier, kupcie jej książkę, albo buciki do szkoły...
Stróżka porwała się za głowę.
— Cóż też wielmożna pani gada! — zawołała — cukierek i likier kosztuje szóstkę, może dwie, a książka! a buciki!...
— Tak! — przerwałam — ale spróbujcie przez dwa tygodnie chować te pieniądze.
Nie dała mi dokończyć nawet.
— Ojej! a tożby Kasiunia mi łeb urwała, jakby swoich miętowych lasek nie miała; przez czytania to i tak urośnie, a przez likieru to się rozchoruje pewnikiem...
Było to tak logiczne dowodzenie, że wolałam nie odzywać się wcale.
Stróżka zbliżyła się tymczasem do komina i porwała garnek z kartoflami, spoglądając bezmyślnie pod pokrywę.
— Żeby ja to wiedziała, gdzie jej matkę znaleźć — mruczała więcej dla siebie, niż dla mnie, — poszłabym sama ze starym i powiedziałabym jej ślicznie dzień dobry, a potem poprosiłabym, żeby dała choć z parę w śrybrze dla Kasiuni, nie dla mnie!... Kupiłabym Princessie łóżko zielazne i lalkę z papendeklu, prawdziwej waniljówki!... Oj! tak, tak! Kasiuniu, miałabyś wtedy raj... Żebym ja tylko wiedziała, gdzie się ta zatracona chowa.
Nagle na dziedzińcu rozległ się głos katarynki.
Czarny, zarośnięty Włoch, grał znaną i oklepaną nutę walca:
„An der schönen, blauen Donau!“
Byłaż to odpowiedź na zapytanie stróżki?
Nie wiem, a raczej powiedzieć nie chcę. Wpatrzyłam się znów w mitrę książęcą i monogram, odcinający się purpurową barwą na żółtawem tle batystu.
Te martwe znaki milczeniem swem mówiły wiele! oskarzały wymowniej, niż prokurator w sali sądowej! świadczyły bez przysięgi! wskazywały występek tam, gdzie pozorna cnota błyszczała!..
An der schönen, blauen Donau!...
Melodja wciąż płynie i z ciasnego podwórka wybija się pod błękitne niebo — monogram i mitrę ilustruje muzyk. Dziwne zrządzenie losu!...
Nagle do ramienia mego przytuliła się drobna, rozpalona główka.
To Princesa przybliżyła się wolno i, wysunąwszy rękę, ujęła brudnemi paluszkami batysty.
Chwilę stała w milczeniu, patrząc na powiązane litery.
Potem cichym głosem odcyfrowała je dokładnie, posuwając palcem po wypukłościach haftu.
Spojrzałam na nią ze zdwojoną litością. Była widocznie chora, drżała cała, rozpalona, z ustami spieczonemi gorączką. Zdała mi się delikatną, cieplarnianą rośliną, przesadzoną na zagon kapusty. Jasne słońce oblewało jej wynędzniałą twarzyczkę.
Stała jeszcze kilka minut, patrząc na batyst i potrząsając grzywą.
— To po mojej matce! — wyrzekła zwolna — jaka ładna powłóczka, o!...
Delikatnie ujęła brzeg poszewki i podniosła ku górze.
Stróżka odwróciła się od komina.
— Nie ruszaj, smarkata! — krzyknęła, wstrząsając warząchwią.
Z oczu dziecka trysnął ogień.
— Nie wymyślaj! — zawołała, zaciskając piąstki. — Ty wiesz! stary tego nie lubi. Ja mu to powiem, jak przyjdzie!
— Kasiu! — zawołałam — jak ty mówisz do matki!
Mała wysunęła się na dziedziniec. Obróciła się przecież i z nieopisaną pogardą spojrzała na stojącą przy kominie kobietę.
— To nie matka — wyrzekła zniżonym głosem, — to tylko taka, co mnie chowa.. Moja matka!... ho! ho!...
Urwała i wzruszyła ramionami.
— Stary mówił — dokończyła, — że djabli wiedzą, gdzie moja matka!
Katarynka wciąż grała znanego walca:
An der schönen, blauen Donau!
Pewnego dnia, powróciwszy z przechadzki, zastałam w kuchni Kasiunię, siedzącą na zydelku, z mnóstwem obszarpanych książek pod pachą. Tabliczka z nieodstępną gąbką i szyfrem dopełniała tego pakunku.
Gdy mię zobaczyła, wstała czemprędzej, i gubiąc po drodze książki, pobiegła za mną wewnątrz mieszkania.
— Ja mam do wielmożnej pani pokorną prośbę — mówiła jednym tchem: — ja już nie mogę chodzić do szkoły, bo mnie wyrzucili. Mamcia mi zgodziła nauczyciela, ale u nas to ciemno i nawet stołu niema. Kowbasiuk nie chce przychodzić, bo mówi, że nie ma na czem łokcia położyć. Wielmożna pani pozwoli mi do kuchni na lekcję, panna Karolka już się zgodziła, a ja tyko godzinkę z panem Kowbasiukiem poczytam i pójdę precz. Ja wielmożnej pani kuchni nie ukąszę!...
Mówiła niby pokornie, ale harda nuta drgała w jej głosie.
Czułam, że w razie odmowy zostanę obsypana gorzkiemi wyrzutami.
— Owszem, przyjdź — wyrzekłam, śmiejąc się, bo mnie bawiła ta harda dusza w tak ubogiem ciele, — przyjdź z panem Kowbasiukiem, ale powiedz mi przedtem, dlaczego cię ze szkoły wyrzucili?
Pytanie to podziałało na Kasiunię jak uderzenie piorunu.
Rzuciła całą paką książek o ziemię i zaczerwieniła się gwałtownie.
— Wielmożnej pani nic do tego! — zawołała, marszcząc brwi i wstrząsając grzywką. — Wygnali, to mnie, a nie panią...
Ujęłam ją za rękę i starałam się uspokoić.
— Nie krzycz, bo ci nie pozwolę przychodzić do kuchni!
— To niech! — brzmiała odpowiedź.
Mimo to uspokoiła się przecież.
— Ja jestem zła jak djabeł, jak mnie kto się o takie rzeczy pyta! — mówiła spokojniejszym głosem. — Wygnali mnie ze szkoły, bo zrobiłam kantką dziurę w głowie jednemu dziecku!...
— Dlaczegóż zrobiłaś rzecz tak złą? — zapytałam.
— Wiem, że to złe — odpowiedziała, — ale czego mi się głupia nie ustąpiła z drogi? Chciała koniecznie iść pierwsza do ogrodu, kiedy ja powinnam iść w pierwszą parę!
— Dlaczego? Czy jesteś najmniejsza?
— O, nie! — odparła żywo — ona o wiele niższa, tylko...
Zawahała się chwilkę.
— Tylko co? — nalegałam.
— Tak się należy!... — dokończyła, podnosząc dumnie głowę.
Widocznie stówa pijanej stróżki nie były grochem o ścianę.
Wrażliwe dziecko chwytało je i utwarzało sobie z nich wysokie pojęcie o swej wielkości i przewadze nad innymi ludźmi.
Rozpoczęły się więc lekcje pana Kowbasiuka i Princessy, lekcje, które mnie nieraz do łez rozśmieszały.
Pan Kowbasiuk był to chłopiec czternastoletni, kość z kości Rusin, o olbrzymiej, czarnej czuprynie, która zdaleka zdawała się tworzyć wysoką czerkieską czapkę. Za lekcje, udzielane Princessie, brał guldena miesięcznie. Obowiązki swe wypełniał sumiennie, ucząc Kasię dosłownie całego elementarza i czytając z nią po całych godzinach jedną i tę samą bajkę. Princessa dość cierpliwie poddawała się tej operacji, krępowana widocznie obecnością Karolki. Niedługo jednak trwała ta pozorna zgoda. Kasiunia nie uznawała metody pana Kowbasiuka. Od czasu do czasu słyszałam wykrzykniki wcale niedwuznaczne tak uczennicy jak nauczyciela. Nakoniec, pewnego południa, wpadła nagle do mego pokoju, czerwona, z poszarpaną bluzką, z włosami w nieładzie.
— Ja tego chama wygnałam! — zawołała triumfująco. — Chciał mi dać kantką po plecach, ale ja mu za to z chyry wydarłam tyle sierści... o!
Z zaciśniętej dłoni wyrzuciła całą garść kędzierzawych, czarnych włosów.
— Bój się Boga, Kasiu! — zawołałam — jak śmiałaś zrobić coś podobnego?
Ona rzuciła się z wściekłością.
— Czemu ma taki łeb kuderawy? — zawołała, zanosząc się spazmatycznym płaczem.
Patrzyłam na nią ze smutkiem.
W przystępie złości zaczęła drapać się i kaleczyć twarzyczkę. Szalony temperament, niehamowany niczem, miotał nią, czyniąc z niej jakąś furję piekielną. Kilka kropel krwi spływało po jej policzkach — ona wiła się na dywanie w konwulsjach, wstrząsających jej drobnem ciałem.
Pozostawiłam ją sama, czując, że wszelkie perswazje rozdrażniłyby ją jeszcze więcej. Wyszłam do kuchni zwiedzić pobojowisko. Książki porozrzucane, kajeta poszarpane, linja złamana, atrament rozlany — oto co przedstawiło się moim oczom. Pana Kowbasiuka już nie było.
Karolka, zanosząc się ze śmiechu, opowiedziała mi, że Kasia, broniąc się od uderzenia linją, rzuciła się na swego światłodawcę i, wyrwawszy mu pęk włosów, wyrzuciła za drzwi z niezwykłą w tak drobnem dziecku siłą.
— Myślałam, że go zadusi, ale puściła go, krzycząc tylko ciągle: niech mnie nie biją! niech mnie nie biją!...
Powróciłam do pokoju i w milczeniu spojrzałam na Princessę.
Leżała ciągle na dywanie, ukrywszy twarz w masie rozczochranych włosów. Płakała teraz cicho, jęcząc boleśnie.
Była w swem prawie.
Broniła się od krzywdzącego ją uderzenia. Duma jej, wcześnie zbudzona i doprowadzona do potęgi, oburzała się, nie chcąc przyjmować niewolniczych razów. Dziecko to nie chciało być „bite.“
Miało wstyd i poczucie własnej godności. Czyż za to zasługiwało na karę? Przyznam się, że nie umiałam sobie poradzić w tym wypadku.
Usiadłam na fotelu i zaczęłam przeglądać jakąś książkę.
Ściemniło się prawie zupełnie.
Odłożyłam książkę.
Kasiunia leżała wciąż na dywanie. Zdawało się, że zasnęła.
Wstałam i zbliżyłam się ku niej — chciałam ją podnieść.
— Nie ruszaj mnie! — jęknęła tak boleśnie, jak ciężko ranny jęczeć musi na placu boju.
Usiadłam przy pianinie i zaczęłam grać piosenkę, śpiewaną w opowieściach Hoffmana.
Kocham tę pieśń nad wszystkie melodje na świecie.
Tak słodka! tak rzewna! tak smutna jak sieroce wspomnienia.
Ciemność zaległa salonik, tylko latarnia, paląca się na ulicy naprzeciw okien, rzucała przez szyby snop światła, rozścielający się na posadzce i poprzecinany deseniami firanek.
Nagle coś miękkiego poczułam pod łokciem. Była to głowa Princessy. Dziewczyna cichutko przysunęła się do pianina i teraz, zasłuchana w melodję, klęczała tuż przy mnie, cicha, uspokojona zupełnie. Chciałam przestać grać, ale ona szarpnęła mnie nerwowo.
— Graj jeszcze!
Muzyka uspakaja dzikie zwierzęta! Kasia była także dzikiem zwierzęciem, szamocącem się w szalonem rozdrażnieniu.
Spojrzałam na nią.
W jasnem świetle gazu zdała mi się jeszcze piękniejszą, ale zarazem bardzo smutną i zgnębioną. Nie przestając grać, wypowiedziałam jej małe kazanie o niewłaściwości wyrywania włosów nauczycielowi, jako też o rozkoszy nauki. Ten ostatni szczegół przyjęła Princessa z obojętnością, rozpacz jej jednak doszła do kulminacyjnego punktu, gdy wspomniałam, że, wypędziwszy Kowbasiuka, pozbawiła go guldena, a więc tem samem odebrała mu środki utrzymania i pogrążyła w nędzy.
Princessa znów upadła na ziemię.
— Och! jestem bardzo zła i bardzo nieszczęśliwa! — wołała, tarzając się u nóg moich. — Niechby mnie już upiekli tak, jak tego Świętego Wawrzyńca, bo poco ja mam żyć na świecie!... Choć chcę być grzeczną, to mnie coś skusi i wszystkich bym gryzła i drapała. O! Boże mój, Boże!...
Nagle porwała się z miejsca.
— Ile ja mam u wielmożnej pani pieniędzy?
Od pewnego czasu składała wszystkie swe kapitały u mnie i suma ta wynosiła przeszło guldena.
Powiedziałam jej tę cyfrę, ale ona wstrząsnęła niedowierzająco głową i popatrzyła na mnie podejrzliwie.
— Szkoda, że niema tabliczki i szyfru, tobym zliczyła — wyrzekła po chwili.
— Czy mi nie wierzysz? — zapytałam, szczerze zdziwiona takim brakiem wiary.
Machnęła ręką za całą odpowiedź, ale gest ten wspaniale wyrażał jej wewnętrzne względem mnie usposobienie.
— Niech wielmożna pani da tego guldena — zaczęła, ocierając oczy i podnosząc się z ziemi.
— Na co?
— Dam Kowbasiukowi — niech kupi sobie plaster na gębę, a za resztę co zechce do jedzenia...
Dałam jej pieniądze. Wypełniła widocznie powzięte postanowienie, bo na drugi dzień widziałam ją razem z panem Kowbasiukiem spacerującą koło sklepiku, gdzie, według jej zapewnień, były najlepsze laski miętowe. O dalszych jednak lekcjach nie mogło być mowy. Stróżka, dowiedziawszy się o całem zajściu, oświadczyła stanowczo, że nie pozwoli, aby „cham“ znęcał się nad książęcem dzieckiem, i uraczyła Princessę kilkoma kieliszkami różanej wódki.
W ten sposób edukacja Kasiuni została przerwaną na czas dłuższy.
U mnie jednak rozgospodarowała się Princessa nie na żarty. Od rana kręciła się po kuchni, a we dnie po całem mieszkaniu. Z każdym dniem była piękniejszą, smuklejszą. Z prawdziwą rozkoszą patrzyłam na tę arystokratyczną osóbkę, znoszącą mi całe pęki bzu lub jaśminu. Poza sztachetami, okalającemi dziedziniec, rozciągał się wielki ogród, schodzący spadzisto aż do placu mustry. Kasia przedzierała się przez sztachety ze zwinnością kotki, powracała obarczona masą wonnych kwiatów. Delikatna jej buzia jaśniała jak zjawisko w tej barwnej oprawie bzu i jaśminu, zdała się jednym kwiatem więcej, tak przejrzystą była jej cera, tak mieniły się jej oczy barwami bławatów. Mówiła mi bardzo często „ty“, za co nie gniewałam się wcale. Wypływało to tak naturalnie z jej mowy, że nie raziło mnie zupełnie. Chwilami przybierała nawet ton rozkazujący, ale czasem znów przypadała mi do nóg, łasząc się jak przywiązane szczenię. Gdy byłam chora, spała na ziemi przy mojem łóżku i ani prośbą, ani groźbą nie pozwoliła się ode mnie oddalić. Nie przeszkodziło to jednak, że złajana przeze mnie za kłótnię z doktorem, rzuciła mi w twarz flaszeczkę z lekarstwem, dodając swoje zwykłe:
— Nie wymyślaj!
W nocy przecież przyszła znów i, milcząc, położyła się na ziemi, aby mnie „pilnować“ — jak się wyrażała.
Było to dziwne stworzenie — łączące w sobie cały świat sprzeczności, z fantazją obudzoną przedwcześnie, z dumą wrodzoną i płynącą w żyłach, z zepsuciem wielkiem, wypiętnowanem w każdym ruchu, w każdem słowie, z całą bezmierną potęgą uczucia, z duszą poetyczną, miękką jak wosk, lub naprzemian jak stal hartowną. Pomimo pozostawania od kołyski pomiędzy najniższą warstwą społeczeństwa, nienawidziła swoje otoczenie, podnosząc wysoko głowę i traktując wszystkich z pogardą niewysłowioną. Nawet dla mnie była rzadko przystępną, a nie pocałowała mnie w rękę nigdy. Gdy obdarzyłam ją czemkolwiek, mówiła krótko jeden tylko wyraz:
— Dziękuję!
Nie było to wszakże podziękowanie, żadnego tonu wdzięczności w jej głosie nie było. Muzyka działała na nią zbawiennie, kołysała jej nerwy, od szalonej złości powstrzymywała. Skurczona przy moich nogach, słuchała, a często wybuchała nagle spazmatycznym płaczem. Na moje zapytanie odpowiadała zwykle:
— Ot, płaczę, bo mnie coś w gardle dusi, kiedy takie granie posłyszę. Pani nawet nie wie, jak mi wtedy smutno...
Smutno jej było!
Cóż dziwnego, że sierocie tej łzy do oczów biegły, gdy tęskną piosenkę posłyszała. Wszystkie wrodzone pragnienia, całą tęsknotę do innego życia, z którą na świat przyszła, bezwiedną rozpacz za niedościgłym a należnym jej dostatkiem, wszystko zamykała w jednem słowie:
— Smutno mi!
Nie wiedziała, dlaczego jej było smutno, ta biedna Princessa, której białe, wątle ciało domagało się cienkich tkanin, a uboga krew zdrowego odżywienia. Dusza zaś jej, ta uosobiona namiętność, pełna dziwacznych błysków złego i dobrego, buntowała się chwilami, wybuchając rozpaczą, gniewem napozór bezpodstawnym, a przecież tak bardzo usprawiedliwionym.
Książęce dziecko, tułające się po podwórzach i izdebkach stróży, spijające likier, podniecający tylko gorączkę, jaka ten młody organizm trawiła, otoczone dokoła tłumem pijaków i złodziei, padało chwilami ze znużenia i wołało ze łzami:
— Smutno mi!...
Nikt nie odpowiadał przecież na ten jęk bolesny, posyłany w dal pustą i głuchą. Princessa bosa i obdarta skarżyła się daremnie na swoją dolę sierocą. Ciemne, szafirowe źrenice migotały łzami, usta spieczone gorączką drżały nerwowo. Cała ta drobna, doskonale piękna postać dziecięca była uosobieniem istoty niewinnej, cierpiącej za błędy i występki cudze, za winy niepopełnione!...
Dziwnym był stosunek Princessy do swej opiekunki. Kasiunia uważała stróżkę za istotę, stworzoną tylko na to, aby ją pielęgnowała i dawała pieniądze na ulubione przysmaki. Chwilami jednak okazywała znów wiele serca i, gładząc pomarszczoną twarz baby drobnemi rączkami, nazywała ją „swoją mamusią“. Oddawała jej wtedy wszystkie posiadane laski miętowe i figi, a nawet proponowała użycie swych zeszytów szkolnych na „podpałkę“ do pieca.
Stróżka, rozczulona tak jawnemi dowodami przywiązania wychowanicy, rozjaśniała swą pomarszczoną twarz i zwykle na zakończenie tej rozczulającej familijnej sceny szły w najlepszej harmonji do pobliskiego szynku, aby się uraczyć kilkoma kieliszkami farbowanego likieru.
Tam jednak harmonja psuła się cokolwiek. „Mamusia“ lubiła przebierać miarę i prędko zapominała o obecności Princessy, — ta znów, obrażona w swej godności, opuszczała progi szynku i powracała do domu, słaniając się koło murów z twarzą rozpaloną, ożywioną, z oczyma płonącemi pod wpływem alkoholu. Był to straszny widok, przejmujący zgrozą. Kilkakrotnie upominałam Kasiunię, aby nie towarzyszyła swej opiekunce do szynku. Popatrzyła na mnie pochmurnie i wzruszyła ramionami.
— Czy to ja się upiję? — zapytała — ot, człowieka zaciągną i tyle. Jak starą to napadnie, to wiem, że już w domu nic do jedzenia nie będzie. To już muszę tak. Niech się choć co napiję...
Machnęła ręką i, kaszląc, zawlokła się do izdebki.
Pewnego razu zapytałam Princessę, czy nie zechciałaby przenieść się do mnie i pozostać u mnie na zawsze.
Pomyślała chwilkę, wreszcie potrząsnęła odmownie głową.
— Widzisz, nie mogę tej pijaczki samej zostawić! Ona bezemnie sobie rady nie da. Łeb sobie o jaki kant rozwali. Już ja przy niej muszę zostać, póki się nie poprawi, albo nie umrze.
— Ale ty sama zmarniejesz przy niej — nalegałam, wzruszona tym niezaprzeczonym dowodem wielkiej szlachetności w tak małem i napozór zepsutem dziecku.
— Ha, no! niech tak! — odparła ze smutkiem — ale już ja od nich nie odejdę, bo... nie mogę.
Załzawionemi oczami wpatrzyła się w niebo i stała długą chwilę.
Nagle porwała się z miejsca, wydając dziki krzyk, i jak huragan wpadła na wchodzącego w bramę handlarza w obszarpanym chałacie.
— Won, żydzie! — wołała — tutaj niema nic dla ciebie!... tu sami panowie mieszkają... tu się nic nie sprzedaje!...
Uspokoiła się, gdy przerażony handlarz uciekł z bramy, zostawiając ją zwycięzcą na placu boju.
W kilka dni później, siedząc przy oknie, zobaczyłam początkowo małe, później większe zbiegowisko przed bramą. W tłumie czerniły się mundury policjantów i błyskały ich żółte półksiężyce. Nieludzkie, przerażające krzyki napełniały powietrze. Wśród tych wrzasków zdawało mi się, że rozróżniam głosy stróżki i Princessy. Zaciekawiona, wyjrzałam przez okno. Rzeczywiście, w środku zbitej masy ludzi migały suche, kościste ręce „mamusi“, a jej głowa, przystrojona w znaną mi żółtą chustkę, kręciła się jak na sprężynach. Dwóch policjantów usiłowało obezwładnić pijaną kobietę i zawlec zapewne do cyrkułu. Ona jak hjena, jak dzikie zwierzę broniła się przedstawicielom władzy. Posiniaczona, skrwawiona, z włosami w nieładzie, wyziewała z siebie tysiące przekleństw, które, ostrym głosem wyrzucane, przecinały powietrze. Widocznie po pijanemu dopuściła się kłótni z kimkolwiek z przechodzących, co jej się zresztą zdarzało dość często.
Nareszcie, po długich usiłowaniach zdołano cokolwiek uspokoić rozwściekloną kobietę, ale teraz policjanci napotkali na nową przeszkodę.
Była to Princessa, która w przystępie szalonej rozpaczy czepiała się ich rąk i ubrań, napełniając powietrze nadludzkiemi wrzaskami.
— Puście ją! — wołała, pieniąc się ze złości — puście, to moja mamusia! Nie szarpcie, bo was zabiję! Wam nie wolno!... nie wolno!...
Jeden z policjantów porwał ją za kark i, rzuciwszy na bok, uderzył lekko.
— Ah, ty łapaczu! ty hyclu! — krzyknęła Princessa, rzucając się ku niemu — ty nie bij! ty wiesz, kto ja jestem!... ty!...
Głosu jej zabrakło — porwała rękę policjanta i ugryzła go w palec, snadź dotkliwie, bo aż krzyknął z bólu.
— Na tobie bicie! — zawołała — a teraz puść mamusię!...
Napróżno jednak policjanci, przyzwawszy do pomocy dwóch jeszcze swych kolegów, wyruszyli w pochód, napróżno silili się ująć także Princessę, która z szaloną zręcznością wymykała się im z pod ręki. Wprędce cały tłum zniknął mi z oczu. Długo jeszcze tylko słyszałam krzyk Princessy, biegnącej za tłumem, krzyk spazmatyczny, powtarzający się z ciągłym uporem, a słabnący w oddaleniu:
— Puście mamusię!
Wieczorem już późnym powróciła Princessa do domu. Pomimo spóźnionej pory zastukała do drzwi mego mieszkania.
— Widziała pani? — zapytała grobowym głosem — ten pies, policjant, mnie palnął!
Miałam ochotę się roześmiać, ale głęboki smutek i niekłamana rozpacz, jaka się rozlewała na twarzy Kasiuni, powstrzymały mnie od śmiechu.
— Chciałam się nawet utopić! — mówiła dalej powoli, wpatrując się w płomień świecy — byłam koło Pełczyńskich stawów, ale bardzo było straszno i woda czarna, więc wróciłam do domu...
Nieproszona usiadła na fotelu i ujęła w rękę małe lusterko.
Przypatrywała się chwilę swej własnej twarzy, poczem zaczęła znów mówić:
— To wszystko przez tę pijaczkę. Żeby nie zaczęli jej rwać na ulicy, byłabym nie dostała w kark od takiego policaja... Przez nią to tylko człowiek musi znosić wstyd... już nie wiem niedługo co mnie spotka...
Oczy jej błysnęły niedobrem światłem.
— Żebym miała nóż, byłabym go zabiła... — zaczęła, wyrywając się z fotela — mnie nie wolno bić! nie wolno!...
Urwała chwilkę, poczem dodała:
— No, i jej także nie!...
Na drugi dzień rano, wyszedłszy na dziedziniec, dostrzegłam rzecz niezwykłą. Przed szczelnie zamkniętemi drzwiami izdebki siedziała stróżka, drzemiąc i kiwając się ze znużenia. Zapytana przeze mnie, czemu nie wejdzie do mieszkania, odpowiedziała mi:
— Nie mogę, zamknęła się!
— Kto?
— Princessa.
— Dlaczego?
— Powiedziała mi, że mnie nie wpuści do stancji, bo zrobiłam jej za dużo wstydu. Ma recht! Ja to wiem. Ona mię nie wpuści prędko, ale kiedy racja, to racja. Poczekam!
Oparła się o ścianę z wyrazem zupełnej rezygnacji. Śmieszną była uległość tej starej, krzykliwej kobiety wobec drobnego dziecka, które z dziwnym uporem zabraniało jej wstępu do własnego mieszkania. Princessa z zaciętością wielką pozasuwała wewnątrz rygle i odcięła się w ten sposób od reszty świata. Przesiedziała tak w ciemnościach i o głodzie blisko czterdzieści osiem godzin, aż gdy zwalczona głodem i znudzona samotnością otwarła z trzaskiem drzwi mieszkania, ukazała się na progu blada i zmęczona, a mimo to z głową hardo do góry wzniesioną. Na stróżkę nie spojrzała nawet, ale udała się wprost przed bramę i tam z dziwnym wyrazem przypatrywała się stojącemu na środku ulicy policjantowi.
Gdy w kwadrans później wychodziłam z bramy, słyszałam wyraźnie głos Kasiuni, głos zmieniony wycieńczeniem i zdławiony gniewem:
— Ja ciebie naznaczę!...
Odwróciłam się.
W promieniach słońca stała Princessa, skąpana zda się w złocie, płynącem z góry. Obszarpana, brudna, prawie naga, patrzyła z pod rozczochranych włosów, zawracając podsiniałemi oczyma jak dzikie zwierzę. Drobne, kształtne ręce zacisnęła konwulsyjnie i wyciągnęła z wyrazem groźby w stronę, w której na tle jasnych murów czerniła się postać policjanta. Nie mogła mu snadź przebaczyć obelgi, bo ciągle potrząsając grzywką, szeptała:
— Ja ciebie naznaczę!
Dziecko to rosło bez najmniejszego pojęcia o Bogu, o Jego istnieniu, o początku swego własnego ja...
Umiało wprawdzie katechizm na wyrywki, ale, wyuczone jak papuga, nie rozumiało treści zdań, które wygłaszało. Od pewnego czasu przychodziła do mnie w południowych godzinach na tak zwaną „lekcję“. Głowę traciłam wobec tego chaosu, jaki panował w nieszczęśliwej głowie Princessy.
Przeczytawszy jakąkolwiek powiastkę, kazałam jej opowiedzieć treść. Wzruszała ramionami i nie była zdolna wypowiedzieć ani słowa z posłyszanej przed chwilą bajki. Gdy wprowadziłam ją na jaki taki początek, ożywiała się nagle i rozpoczynała improwizować najnieprawdopodobniejsze, fantastyczne baśnie, które snuła z własnej głowy z łatwością niewypowiedzianą. Cała harda i nieugięta natura dziewczyny malowała się w tych słowach, bohaterką opowiadania była ona sama, walcząca zwykle z prześladującymi ją ludźmi. Słuchając tych bezładnych, gorączkowych opowieści, zapytywałam siebie, co będzie z tej istoty, obdarzonej tak niezwykłym temperamentem, strojnej w doskonałą piękność, hardej, nieugiętej lub pełnej szlachetnych uniesień?
W szkole jeszcze powiedziano jej, że po prawej ręce stoi niewidzialny dla niej Anioł Stróż, strzegący ją od złego, a po lewej djabeł, szepczący jej do ucha rozmaite pokusy.
Pewnego dnia spostrzegłam z niemałem zdziwieniem, że Princessa, przerywając co chwila koszlawe kreski któremi zapełniła polinjowany zeszyt, wymierza w przestrzeń energiczne kułaki, kierując je ku lewej stronie.
Zapytana o znaczenie tej pantominy, wahała się chwilę, nareszcie odrzekła:
— To, proszę wielmożnej pani, djabła walę, bo mię już od kwadransa kusi bestja!...
— Cóż chce od ciebie? — zapytałam, powstrzymując się od śmiechu.
— A to, proszę pani, kusi mnie, żeby wielmożnej pani atrament na głowę wylać... — odpowiedziała, rzucając wejrzenie na stojący przed nią kałamarz.
Odsunęłam się mimowoli, nie będąc pewną, czy moja uczennica nie usłucha wreszcie głosu swego doradcy.
Często zasypywała mnie takim gradem dziwnych zapytań, że nie byłam w stanie uczynić zadość jej ciekawości. Umysł jej wtedy zdawał mi się dość rozwiniętym i chęć wiedzy niezwykłą.
Z niezmierną jednak szybkością zmieniała się w bezmyślną bryłę bez żadnej widocznej przyczyny. Szeroko rozwartemi oczami wpatrywała się w przestrzeń, i — mówiąc słowami Dumasa — chęć brała postukać palcem w tę nieruchomą głowę, aby się przekonać, czy nie jest z drzewa. Napróżno siliłam się wtedy wyrwać ją z tego osłupienia, — nie odpowiadała mi wcale. Gdy usiłowania moje ją zmęczyły, — wzruszając ramionami, wychodziła z pokoju, pozostawiając mnie pośród książek i zeszytów. Ze swych lat dziecinnych wyniosła wiarę w fatalizm, którą chłopi określają słowami „tak sądzono“. Gdy chciałam ją przekonać, że przy dobrej woli może się pozbyć wad i nałogów, odpowiadała mi z niewysłowioną pewnością siebie:
— Phi!... bo to prawda! W katechiźmie jak wół napisano, że Pan Bóg wszystko od wieków przewidział i urządził. Już ja ta nic nie wskóram. Będzie, jak być ma...
Tegoż samego dnia nad wieczorem zauważyłam, że Princessa rozmawiała długo na ulicy z jakąś podżyłą kobietą, dość strojnie ubraną.
Wymalowana twarz i jaskrawy strój źle świadczyły o tej osobie. Gdy zapytałam Kasiunię o temat jej rozmowy z tą jejmością, spojrzała chmurnie, mówiąc:
— Co ci do tego!
Po chwili przecież przyszła, przynosząc mi srebrnego guldena, i prosiła o schowanie tego skarbu w szufladkę od tualetki.
— Skąd masz te pieniądze? — zapytałam tknięta przeczuciem.
Zawahała się z odpowiedzią i według zwyczaju odeszła, mrucząc:
— Tobie nic do tego.
Wieczorem wszakże dobrowolnie wyznała mi, że gulden ów pochodził od tej grubej, czerwonej, według jej słów „ceglatej“ pani, która rozmawiała z nią dość długo na ulicy.
— Za cóż dała ci pieniądze?
Wzruszyła ramionami.
— Djabeł wie, ot, za nic i powiedziała, że jakbym ją polubiła, to miałabym więcej takich pieniędzy, dużo, dużo... ot, tak, jak gwiazd na niebie.
Wyciągnęła obnażone ramię ku górze i, zakreślając półkole, wskazała mirjady gwiazd, drżących nad nami.
Siedziałyśmy obie na stogu świeżo skoszonego siana, pośród owej łąki, która się poza dworkiem rozciągała.
Był tam jednak kasztan, rosnący samotnie, wspaniały, ciemny, szumiący, — kilka jabłonek, trochę bzu, jaśminów i cały obszar ziemi, porośniętej gęstą trawą. Kasia dostała od rządcy klucz od furtki i w ten sposób całe dnie przewracała się wśród masy siana, kryjąc się nieraz w świeżych pokosach i wyskakując z nich nagle pokryta roślinami, polnemi kwiatami i badylami, które czepiały się jej włosów i ramion, jak wodne rośliny ciała ondyny.
W upały sypiała na tej łące, kąpiąc się cała w blaskach księżyca i woni schnącej macierzanki.
Teraz siedziała, a raczej leżała u stóp moich, pokryta masą siana, które nagarniała na swe drobne ciało. Tylko jej piękna twarzyczka wychylała się z trawy, biała jak zjawisko — błyskając ciemną barwą oczów lub purpurą drobnych ustek.
Widząc ją tak piękną wśród tej nocnej ciszy, niewinną jeszcze i pełną dziecięcego wdzięku, uczułam żal wielki na myśl, że to urocze zjawisko może niedługo stoczyć się w kałużę błota, z której niema już wyjścia prócz śmierci.
I łagodnie, powoli zaczęłam jej tłumaczyć, prosić prawie, aby unikała dalszej znajomości i rozmów z „ceglatą“ kobietą. Nie mogłam ostrzedz jej wprost o niebezpieczeństwie, które jej groziło; czułam, że pomimo zepsucia, dziecko to nie zbadało jeszcze wszystkiego kału, jaki świat w swem łonie kryje.
Mówiłam długo. Princessa patrzyła wciąż na gwiazdy i chwilami tylko poruszała się niecierpliwie. Nakoniec porwała się i, z szumem strząsając siano za siebie, stanęła koło mnie.
— E! — zaczęła — pani wie jedno, a ja drugie. Ta pani powiedziała mi, że jeślibym z nią poszła, dałaby mi dużo ślicznych sukien i lasek miętowych. Ta pani nie chce mnie w służbę, tylko za swoją. Gdybym u ciebie była, to musiałabym ci służyć, a ty wiesz, że ja nie lubię służyć nikomu...
— No, a twoja matusia?...
Pomyślała chwilkę.
— To sęk z tą babą! Zostawić jej nie mogę, bo sobie łeb rozwali... ha! to i ją chyba zabiorę...
— A skoro ta pani nie zechce?
— Ale! musi. Inaczej nie pójdę.
Przed nami zarysowała się nagle ciemna sylwetka stróżki; zwróciłam się ku niej — w kilku słowach opowiedziałam, o co chodzi. Baba nawpół pijana złożyła ręce jak do modlitwy.
— O, Trójco Przenajświętsza! — zawołała — a toż byłoby szczęście dla sieroty, jakby los znalazła i mnieby jeszcze dobrze było... Princessa by na puchach spała, a na śrybrze jadała!... To pańskie dziecko! niech w pańskie życie idzie!
W pańskie życie!
Uczułam się wobec tego bezsilną i zamilkłam zasmucona.
Princessa teraz leżała cichutko u stóp moich i znów patrzyła w gwiazdy. Uśmiechała się łagodnie, niewinnie jak aniołek z obrazu. Srebrnawe, niepewne światło drgało w jej rozburzonych włosach, ona, wpół naga, promieniała w tem oświetleniu bezmierną pięknością; rozchylone uśmiechem usta błyszczały podwójnym rzędem równiutkich pereł. Spojrzałam na nią i doznałam dziwnie przykrego uczucia.
Te niewinne usta miały się skalać pocałunkiem, będącym wynikiem ohydnego targu, pieczęcią rozpusty, ubranej chwilowo w błyskotliwą szatę!
Od strony miasta dolatywał szmer tysiąca głosów, turkotów kół, tajemniczych nawoływań, rozpaczliwych łkań, wyuzdanych śmiechów... Szmer ten wdzierał się przemocą do cichego ustronia i płynął wzdłuż skoszonej trawy razem z zapachem świeżych ziół i kwiatów. To miasto wydawało z siebie ten potężny krzyk, przyciszony oddaleniem, pomieszany, pełen tajemniczości, pragnień, skarg i obietnic...
Był to ryk dzikiego zwierzęcia, domagającego się wciąż świeżych ofiar...
Princessa leżała wciąż uśmiechnięta, wsłuchana w ten szmer, w ten głos potężny, który wołał o jej ciało, jej piękność promienną, — i nie czując niebezpieczeństwa, patrzyła w gwiazdy, lśniące nad jej głową.
Opodal stróżka, oparta o pień drzewa, mruczała z pijackim uporem:
— Niech idzie w pańskie życie! w pańskie życie!...
Szmer miasta wtórował jej słowom i dziwnie harmonijny tworzył się z tych dwóch głosów akord.
Minęło kilka tygodni jasnych, letnich, pełnych promieni słońca i pyłu ulicznego.
Princessa zmieniła się dziwnie.
Stała się o wiele poważniejszą, łagodniejszą. Mówiła ciszej, nie wyrywała włosów ani sobie, ani komu innemu — pieściła stróżkę i uczyła się dość pilnie.
Zmianę tę wywołała drobna napozór okoliczność. Nadchodziło Boże Ciało.
Kasiunia miała jednę myśl, jeden cel, jednę dążność: wziąć udział w procesji ubrana w białą sukienkę, z przejrzystym welonem na twarzy, z wianuszkiem róż na rozpuszczonych włosach.
Widząc to niewinne żądanie, obiecałam sprawić jej odpowiedni strój, ale w zamian wymagałam absolutnej zmiany.
Widocznie chęć błyszczenia na procesji pokonała chwilowo jej nieugięty charakter, bo zmieniła się z małej wilczycy w pokorną owieczkę.
Bujna jej fantazja pracowała teraz bezustannie. Całe mistyczne historje snuła na temat szeregów biało ubranych dzieci. Stała się nabożną i często zastawałam ją klęczącą w kącie izdebki pomiędzy pustemi flaszkami od wódki i piwa, w postawie pełnej pokory i bijącą się w piersi z gorliwością godną lepszej sprawy.
Z jednej ostateczności przerzucała się w drugą. Wczorajszy niemal szatan pychy i zarozumiałości stawał się pół-aniołem o łagodnych, załzawionych źrenicach, wpatrzonych w niebo, bez śladu owych niepoczciwych ogników, błąkających się w chwilach uniesień.
Mówiła często o Bogu i o Matce Boskiej, której białą chorągiew otaczać miała wraz z innemi dziewczątkami tejże dzielnicy.
— Matka Boska wygląda jak księżna na tej chorągwi — mówiła, składając ręce w ekstazie.
Pomimo wszystkiego, ideałem jej nie przestała być owa księżna.
Mamusia pijaczka dobrze ziarno zasiała.
Gdy w gwiaździstą noc znalazłyśmy się znów na łące, pośród siana, kwiatów jabłonki i woni macierzanki, Princessa uklękła przy mnie i wpatrzyła się w srebrne światełka, zawieszone nad naszemi głowami. Nagle szarpnęła mnie za rękę.
— Powiedz! tam Pan Bóg mieszka? — zapytała, wskazując ręką ku górze.
Nie chciałam utrudniać jej rozwijającego się wyobrażenia o Stwórcy zagmatwanem zdaniem, wyjętem z katechizmu, że Bóg jest wszędzie i na każdem miejscu. Odpowiedziałam jej, że Bóg przebywa tam wysoko, nad gwiazdami, owinięty w błękity nieba. Wolałam jej zostawić tę poezję dziecięcą, pełną wdzięku i prostoty.
Ucząc się przez ten czas pilnie katechizmu, zapamiętała, że dusza opuszcza ciało ludzkie z chwilą śmierci i idzie do Boga.
— A kiedy umrę — zapytała, odgarniając włosy, — pójdę także tam, pomiędzy gwiazdy?
— Zapewne — odparłam, dotknięta niemile temi słowami o śmierci, wychodzącemi z ust świeżych, młodych, pełnych życia.
— Czy i pijaczki przyjdą tam także?
— Jeśli się poprawią, zapewne.
— A złodzieje?
— Tak samo!
— To dobrze... i mamusia i tatuś znów będą ze mną. A ty przyjdziesz także?
— Nie wiem, moje dziecko! — odparłam po chwili milczenia.
— Proszę cię, przyjdź, będziemy znów się uczyć. Ja już będę zawsze taka grzeczna jak teraz, nie zrobię ci przykrości... Wiesz, chciałam tego policaja, co mi dał wtedy przez łeb, pod tremaj (tramwaj) wtrącić... Byłby ręce i nogi połamał... Ja mała, wiem, ale jak tremaj byłby przejeżdżał, ja pchnęłabym go z tyłu. Musiałby paść... Teraz już tego nie zrobię!
Pochyliła głowę, zamknęła senne oczy.
— Dopiero... po procesji! — dodała po chwili.
Zasnęła z tą myślą zbrodni, którą odkładała tylko chwilowo, do czasu — oznaczała termin jej wykonania „po procesji.“
Kto wie jednak, czy umiejętne prowadzenie dziecka nie mogłoby zniszczyć w jego umyśle podobnych zamiarów. A może chęć do pijaństwa, zbrodni i rozpusty miała już we krwi, jak chorobę dziedziczną, jak ten nieokiełznany temperament, który jej istotę nurtował i do szaleństwa pobudzał?
Kim był ojciec tego dziecka, zrodzonego w tajemnicy, poczętego w chwili szału i pobudzenia zmysłów?
Kto była ta matka umitrowana, owijająca swe dziecię w batysty i rzucająca je w noc ciemną na pastwę świata, bez troski o ten płód, który ukrywała starannie pozorami nieskalanej cnoty?
Princessa spała niespokojnie, przewracając się na stogu siana; łagodne księżycowe światło oblewało jej główkę. Była w tej chwili podobną do małego dziecka, uśpionego nad przepaścią. Widziałam dawno bardzo podobny obrazek na jednym ze straganów, otaczających Katedrę. Czyż nie stała ona w tej chwili nad przepaścią nędzy i bezwstydu? Rozpusta zaczerpnięta w matce, pijaństwo i podłe instynkta przelane ze krwi ojca, pochodzącego może z gminu, cała ta mieszanina najnędzniejszych pierwiastków, kiełkująca w duszy dziecka, musiałaby prędzej czy później doprowadzić do upadku. Zaiste, wyrządzonoby dzieciom, porzuconym przez matki, najwyższą przysługę, gdyby je po przyjściu na świat topiono jak małe szczenięta!
Aż do samego dnia, w którym odbyć się miała owa uroczysta procesja, Princessa zachowywała się wzorowo. Raz jeden tylko miałam z nią zatarg z powodu trzewików, kupionych przeze mnie, a które przewędrowały do szynku zaraz dnia następnego. Był to jednak znów jeden poryw szlachetności tej dziwnej istoty. Gorąco upragnionemi trzewikami wykupiła z szynku swą mamusię — pijaczkę, która zabrnęła tak dalece w długi, częstując swe kumoszki, iż szynkarz nie chciał jej wypuścić z szynku — i tylko interwencja Kasi, oraz jej trzewiki, które cisnęła w głowę szynkarzowi, zdołały uwolnić stróżkę z arcyniemiłej sytuacji. Skończyło się na kupieniu drugiej pary, z wyraźnem zastrzeżeniem co do jej nietykalności.
Nakoniec zabłysł najpiękniejszy czerwcowy poranek. Słonce rozsypywało szczodrze złote blaski, siejąc na dachy domów, głowy przechodniów, szpiczaste krzyże wieńczące chorągwie, które setkami całemi powiewały nad tłumem. Był to las purpurowych, zielonych i błękitnych tkanin, połyskujących w jasnem świetle dziennem; gdzieniegdzie biała chorągiew Marji wznosiła się czystą, nieskalaną draperją, bielejąc zdala i srebrząc się jak obłok na tle nieba. Setki, tysiące głów otaczały ołtarzyki, wyzłocone pretensjonalnie, postrojone w kwiaty, jak rzemieślniczki, które je dźwigały. Spocone, czerwone twarze, łyse lub kryte gęstemi o różnych barwach włosami głowy, kapelusze dziwaczne, poskładane ze zmiętych koronek, rozfryzowanych piór, lub proste chustki wiązane, — cały ten tłum, piekący się dobrowolnie w upale śródlecia, mieszczanie o tłustych podbródkach, rzemieślnicy muskularni, ze zgiętemi plecami, żony tych ostatnich — kobiety wyżółkłe, chude, anemiczne, dziewki zdrowe, czerwone, o lśniących policzkach, strojne w krochmalne, białe sukienki — wszyscy ci ludzie, tłoczący się, popychający, wyjący niezwykłemi głosami jeszcze niezwyklejsze pieśni — płynęli szeroką falą wśród ścieśnionych rzędów kamienic, wznoszących się po obu stronach jak ocembrowanie nadto ruchliwej rzeki.
Białe suknie dziewcząt trzepotały się w tej zbitej masie jak skrzydła gołębi. Zdaleka widniał baldachim, kryty spłowiałym welwetem, a dokoła rozlegał się przerażający głos dzwonków, które co sił potrząsali mali chłopcy, zaplątani w nazbyt długie komeżki, lub pochowani w zadziwiające szkarłatne peleryny.
Kasia, wymyta, uczesana, ubierała się w kuchence, starając się nie wszczynać nieuniknionych zwykle sprzeczek z Karolką, która par force przygładzała jej włosy, utrzymując, że z „rozczochranym łbem ludzie na procesję nie chodzą, bo to grzych...“
Nareszcie stanęła przede mną Princessa i mimowoli wyrwało się z ust moich słowo podziwienia.
Skromna muślinowa sukienka nabierała na tej uroczej istotce wdzięku najdroższego stroju. Ubranie króciutkie odsłaniało jej proste, kształtne nogi prawie aż do kolan, jeszcze dziecinne, a przecież już kobiece — tak czysto zarysowane były ich kontury. Przezroczysty welon zasłaniał całą twarzyczkę, która z poza białej iluzji występowała dziwnie urocza, anielska niemal. Wieniec z białych róż dopełniał jej stroju, podniesionego niezmierną rasową dystynkcją dziewczynki. Rasa ta uwidoczniła się jeszcze więcej przy odpowiedniej oprawie. Nadzwyczajna delikatność cery i rysów nadawała się wybornie do przejrzystej iluzji i muślinów.
Śliczną była nad wyraz wszelki.
Mamusia pijaczka, na cześć uroczystego święta spita od samego rana, płakała rzewnie nad pięknością swej wychowanki i proponowała mi z kuchni, abym pożyczyła Princessie jakiego „fechera“, bo według jej słów „każda pani do takich sukien nosi fecher w ręku“.
Fecher znaczył — wachlarz.
Odmówiłam stanowczo, na co stróżka, zaklnąwszy pod nosem, wytoczyła się z kuchni, a ja udzieliłam Princessie kilku moralnych nauk i sposobów przyzwoitego zachowania się pomiędzy ludźmi.
Stała przede mną dziwnie pokorna i miła. Oczy, przysłonięte rzęsami, patrzyły spokojnie, prawie smutno przed siebie. Ręce miała splecione jak u aniołków, otaczających Madonnę.
Usteczka jej drżały z powstrzymywanego wzruszenia, widocznie cały ten strój, śpiew, który płynął w powietrzu, tysiące ludzi, te chorągwie, wiejące pod oknem, oddziaływały na jej wyobraźnię. Gdy odchodziła, zwróciła się jeszcze ode drzwi i z niebywałą w niej łagodnością szepnęła stłumionym głosem:
— Niech Bóg wielmożnej pani zapłaci!
Gdy zniknęła, miałam ochotę zawołać ją i nie puszczać w ten tłum rozfanatyzowany, zdenerwowany upałem i dzikim głosem dzwonków. Tysiące światełek chwiało się żółtawym blaskiem, drżąc w niepewnych rękach kumoszek. Światełka te zbliżały się bezustannie do iluzjowych welonów lub powiewnych wstążek. Płomień ślizgał się po lekkich tkaninach jakby bawiąca się tanecznica. Patrzyłam długo na te płomyki, migające w blaskach słońca...
Wreszcie cała fala znikła mi z oczu, unosząc w swem łonie Princessę, a pozostawiając poza sobą echo śpiewanej pieśni, mdłą woń kadzidła i tysiące listków kwiatów, zabarwiających bruk uliczny.
Dnia tego wyjechałam z miasta i powróciłam późno w nocy. Zdziwiłam się niemało, zastawszy otwartą bramę pomimo spóźnionej pory. Dopiero nazajutrz rozjaśniła się zagadka. Napróżno dnia tego czekałam na zwykłą wizytę Princessy. Sądziłam, że wczesnym rankiem przybiegnie opowiedzieć mi o wrażeniach, otrzymanych na procesji. Zdziwiona, zawołałam Karolkę. Weszła chmurna i zapłakana.
— Gdzie Princessa? czemu nie przyjdzie?
— Ona nie przyjdzie już nigdy! — brzmiała odpowiedź — spaliła się wczoraj na procesji...
Serce mi się ścisnęło.
— Jakto?... spaliła się? w jaki sposób?
Wtedy Karolka opowiedziała mi, że w najwyższym tłoku, gdy wszyscy przyklękali podczas błogosławieństwa, od nachylonej świecy zajął się welon dziewczynki, a następnie cała sukienka. Kilka jej towarzyszek również stanęło w płomieniach. W pierwszej chwili wszyscy uciekali od tych słupów ognia, które krzycząc wciskały się w tłum, instynktownie szukając w masie ratunku. Gdy przyniesiono pomoc w formie kilku naprędce ściągniętych surdutów, było już zapóźno, przynajmniej dla dwóch dziewczynek. Jedną z nich była Princessa, która w godzinę później w szpitalu życie zakończyła.
Spaliło się więc jak ćma to promienne zjawisko, zanim kał i brud ziemi zdarł z niej białą niewinności szatę! Stróżka zaniosła do szpitala cienką książęcą bieliznę, w którą zawinięto biedne ciało nieszczęśliwej sieroty, stanowiące teraz jedną wielką ranę. Na zakrwawionem ciele przylepiła się książęca mitra, piętnując trupa na wieczny sen. Krew pomieszała się z mitrą i stworzyła z tego monogram, który Bóg odcyfrować potrafi...
Długo jeszcze tęskniłam za tą dziewczynką, tak doskonale piękną i pełną najlepszych porywów. Brakowało mi jej w każdej chwili. Najwięcej wśród szarej godziny, gdy skurczona u stóp moich słuchała opowieści Hoffmana.
Była ona sama wcieloną melodją, pomimo instynktów, pchających ją do zbrodni i pijaństwa. Wydała mi się jak piosnka Heinego, rozpoczynająca się nutą rzewną, uroczą, a kończąca się straszliwym dysonansem.
Lecz kto wie, czyby dysonans nie przeważył w życiu tej dziewczyny. Bezwątpienia, lepiej się stało, że odeszła pierwej, nim świat wyssałby z niej młodość i wdzięki.
Czemby się stała, będąc tak niezwykle piękną, popychana do złego przez matkę — pijaczkę, pragnącą, by jej Kasiunia poszła „na pańskie“? Jaki los czekał ją później, ją, książęcą córę, nad której piękną głową świeciła mitra, jedna z pierwszych w Europie?...
Pod oknami memi, wychodzącemi na dziedziniec, rozległ się nagle przenikliwy, schrypnięty, ohydny głos kobiecy:
— Kości kupuję... kości!...
Miałam więc odpowiedź na moje pytanie.