Jej uszko
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jej uszko |
Podtytuł | Drobnostka |
Pochodzenie | „One” |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Postanowiłem zaślubić ją, gdy dorośnie. Była bowiem jeszcze małą dziewczynką, gdy zakochałem się w niej na dobre. Wszystkiemu zaś było winno... jej uszko! Nie prawe, broń Boże! — lewe, narażone częściej na słuchanie szeptów, morałów, pochlebstw, a może pokus.
Uszko to różowe, maluchne, delikatne, przejrzyste. Istna muszelka!
Zakochałem się w tem atłasowem cacku, okolonem snopami złocistych jedwabi; patrzyłem nań godzinami całemi, snując roje marzeń i sny jasne, złote.
Nie sama forma tego uszka zachwycała mnie przecież, niewątpliwie było ono doskonale piękne, ale owładnęła mną myśl inna i inne pragnienie.
Chciałem mieć za żonę istotę czystą, nieskalaną, nieświadomą brudów i mętów świata. Przez uszy kobiet tyle przesuwa się głosów, drżących kłamstwem, obłudą lub nietłumionemi namiętnościami! I czasem prześliczne ucho kobiety staje się ściekiem wielu niegodziwości, nurtujących społeczeństwo, a ona, wrażliwa, nerwowa, chwyta zasłyszane słowa i utrwala w pamięci. Gdyby kobiety rodziły się głuchemi, więcej zbliżałyby się do aniołów, do których pragniemy je mieć podobnemi.
Ale to uszko! to nieszczęsne uszko!...
Przez nie to wpada pochlebstwo, które dymem niezdrowym upaja młodą istotę; przez nie pokusa zakrada się do śpiącego serduszka i budzi do życia, a czasem do grzechu...
Widziałem w mem życiu tysiące kobiet, kochałem niejedną, ale za żonę pragnąłem mieć istotę białą, niewinną, pełną najszlachetniejszych dążności i porywów, — kochającą szczerze i wiernie, nieświadomą własnej piękności, wrażliwą tylko na to, co dobre, co piękne, co wzniosłe, — niewiedząca o istnieniu złego, słowem kobietę, której uszko przyjęłoby tylko dobrą część szeptu, jaki ze świata się wzbija.
Na to trzeba było cierpliwości wielkiej i przywiązania bez granic, — nic mnie jednak nie odstraszało. Matka moich dzieci była dla mnie zawielką świętością, abym nie podjął się ciężkiej pracy zabezpieczenia jej od szkodliwych wpływów świata. Uszko jej otwierać się powinno tylko dla dobrego — na złe stanowczo powinno być... głuche.
I drobną dziecinę otoczyłem opieką troskliwą, serdeczną, kierując jej wychowaniem, otoczeniem. Była córeczką wdowy po mym najlepszym przyjacielu, łatwo więc mi przyszło upozorować zajęcie się dzieckiem. Nie chciałem zdradzać mych planów. Gdy uszko jej przyjmie wszystkie przeze mnie wybierane wiadomości, gdy należycie zostanie obznajmione z celem istnienia kobiety, ze świętem posłannictwem, jakie spełniać winna matka i żona, wtedy dopiero ośmielę się cichym szeptem zapytać mej dziewczynki:
— Zechcesz być żoną moją?
Wiem, że odpowie mi twierdząco.
Jestem może dla niej za stary, bo wtedy mieć będę czterdzieści lat skończonych, ale ona na wiek uważać nie będzie. Wychowana w tych warunkach, zrozumie, że szczęście — to nie młodość, pełna wrzących uniesień i chwilowej może namiętności; ona swe uszko skłoni ku mnie, który w niej całą nadzieję położyłem, wypieściłem, do życia przygotowałem, — słowem, byłem dla niej wszystkiem i wszystkiem też nadal pozostać pragnę.
Odgrodziłem więc chińskim murem jej uszko od reszty świata. Z troskliwością skąpca czuwałem nad tym skarbem, obawiając się, aby ktoś jednem słowem nie zburzył tak kunsztownie wzniesionej budowy.
To, co ludzie zdziałali dobrego, całe skarby wiedzy wlewałem przez to uszko, które otwierało się przede mną chciwie, drżące, pełne chęci poznania niezrozumiałych słów, zbyt zawiłych zapytań lub tych szmerów tajemnych, jakiemi natura przemawiać zwykła.
Starania moje odnosiły skutek.
Dziewczynka moja rosła piękna, czysta, wśród mętów świata nieskalana, — o spojrzeniu jasnem, pogodnem, uśmiechu niewinnym, serduszku tylko dla dobrych wrażeń przystępnem. Próżności nie miała żadnej. Ubrana skromnie, biegała, napełniając cały dom wrzawą swych lat dwunastu. Wzbudzała ogólne uwielbienie, nie wiedząc o tem. Gdy promienna pięknością zwróciła czyją uwagę, posyłała mu uśmiech za zapłatę zdziwionego wejrzenia. Mówiła wtedy:
— Patrz, mój przyjacielu! ten człowiek musi być bardzo dobry, kiedy na mnie tak mile spogląda.
Nazywała mnie swym „przyjacielem“ i siadała często na mych kolanach, kołysząc się jak małe dziecko. Czasem obejmowała mnie za szyję i prosiła, abym jej powiedział coś „rozumnego“.
Nachylała ku mnie swe uszko i słuchała w milczeniu słów moich. Byłem wtedy nad wyraz szczęśliwy. Mówiłem długo i gorąco. Uszko, wciąż zwrócone ku mnie, migotało tysiącem odcieni najdelikatniejszej różowej barwy. Purpurowe żyłki przecinały delikatną skórę, a włoski, pokrywające brzeg uszka, złociły się jak linijka, najdelikatniejszym pędzlem pociągnięta.
Dziewczynka moja kończyła lat dwanaście. W wigilję jej urodzin przyszedłem, jak zwykle, na poobiednią lekcję, ale dziś jej uszko odwracało się ode mnie z jakiemś roztargnieniem, dotąd niebywałem. Gdy odchodziłem smutny i zaniepokojony, przyszła moja żona rzuciła mi się na szyję, szepcząc:
— Zobaczysz, jutro!...
Wyszedłem, rozmyślając nad niespodzianką, jaką mi to jutro przynieść miało.
Nie była to jednak niespodzianka przyjemna. Gdy solenizantka wybiegła, aby odebrać przyniesione przeze mnie podarunki w formie ozdobnego wydania „Pana Tadeusza“, z największą przykrością spojrzałem na jej uszko. Jakaś barbarzyńska ręka przekłóła je, kalecząc i raniąc bez miłosierdzia. W świeżej jeszcze ranie tkwił cieniuchny kolczyk złoty, ozdobiony koralem. Ona, szczęśliwa, uśmiechnięta, prezentowała mi te klejnoty jako dar swej kuzynki, świeżo ze wsi przybyłej.
— Mówiła ciocia Locia, że to wstyd, że tak duża panna jak ja nie nosi kolczyków. Przekłół mi jubiler uszy i założył te koraliki. Bolało mnie bardzo, ale teraz nie żałuję. Zaraz ucho inaczej wygląda.
Nie odpowiedziałam nic, ale cały wieczór siedziałem zasępiony i smutny. Ten koral krwawiący się zdala, ta złota oprawa błyszcząca żółtem niezdrowem światłem, — to był pierwszy posłannik świata pychy i próżności. Zdało mi się świętokradztwem kaleczyć to delikatne, czyste ciało, dla zawieszenia błyskotki..
Jednak stało się. W dziecku zaczynała budzić się kobieta; czy ze wszystkiemi narowami, płci jej właściwemi? O, nie! to być nie mogło. Wszakże ja życie moje poświęciłem, by żonę moją od wad uchronić. Będziesz świat silniejszy nade mnie? Nie — ja go zwalczyć muszę.
I od tej chwili podwoiłem starania. Jakkolwiek tkwiący w uszku kolczyk działał na mnie w niezmiernie przykry sposób, starałem się pracować gorliwie i nie upadać na siłach. Ona przyjmowała moje słowa z pozorną uwagą i napozór nie zmieniła się wcale. Tylko ten kolczyk! ten nieszczęsny kolczyk zdawał mi się urągać, jak żmija błyskając i krwawiąc się na tle różowej skóry. Kilkakrotnie chciałem prosić, aby wyjęła kolczyki, ale czułem, że sprawiłbym jej tem wielką przykrość, a przytem zostałaby i tak blizna, jako okrutny ślad rany, zadanej ręką próżności. Walczyłem jednak wytrwale i zdawało mi się, że osiągnąłem skutek.
Minęło lat trzy.
Z dziewczynki podlotka wyrosło dziewczę kształtne, miłe, pełne uroku i poezji. Wskutek moich starań i nieustającej pracy dziewczyna piętnastoletnia prostotą uczuć zbliżała się do drobnej dzieciny. Natomiast umysł jej inteligentny przyjął cały zasób wiedzy, jaki w jej uszko przelałem, i rozwinął się jak kwiat pod promieniami słońca.
Patrzyłem na nią z radością i rozkoszą wielką. Była dziełem mojem i własnością mą niezaprzeczoną; kochałem ją teraz nie jak ojciec swe dziecię, ale jak kochanek kochankę...
Nie mówiłem jej tego przecież, — wydało mi się świętokradztwem mówić o miłości tej niewinnej, dziecinnej istocie. Bałem się przerazić jej uszko, które z dawnem zaufaniem ku mnie skłaniała. Chciałem poczekać jeszcze lat kilka... aby odkryć przed nią cały świat czarów wzajemnej miłości. O! jakże piękną będzie ta chwila, gdy słowo „kocham“ wyszepczę w jej uszko! Ona podniesie na mnie swe wielkie, błękitne oczy, zdziwiona, przerażona prawie tem słowem, które po raz pierwszy usłyszy od mężczyzny wymówione tym głosem. Po raz pierwszy!...
I na tę myśl nie żałuję trudów, poniesionych koło jej wychowania. Ta jedna chwila wynagrodzi mnie dostatecznie. Rumieniec, który obleje jej uszko pod wpływem mych słów gorących, wystarczy mi za wszystkie namiętne wynurzenia innych kobiet... Będę szczęśliwy!
Telegram, wzywający mnie do chorego ojca, odwołał mnie na wieś. Zabawiłem tam kilka tygodni. Przez ten czas dziewczynka moja pisywała do mnie długie, serdeczne listy, nazywając mnie ciągle swoim „przyjacielem.“ Czasami dodawała: „stary przyjacielu“, ale to mnie nie raziło zupełnie. Znaliśmy się tak dawno!
Niektóre listy zaniepokoiły mnie wszakże.
Ciocia Locia przybyła ze wsi i pozaprowadzała reformy w życiu mej przyszłej żony.
— Bywamy w teatrze, na koncertach i spacerach; ciocia mówi, że jestem dorosłą panną i powinnam bywać w świecie. Dostałam długą suknię, w której nie umiem chodzić. Muszę być w niej bardzo śmieszną...
Śmieszną nie była, ale inną, zupełnie inną. Gdy zobaczyłem ją na peronie, oczekującą na mnie i zdaleka błyszczącą jasnemi barwami satynowej, jaskrawej sukienki, nie poznałem prawie mej pieszczotki w tem papuziem ubraniu. Obok niej ciocia Locia zwracała ogólną uwagę dziwnej formy parasolką. Dwóch młodych ludzi, przystojnych, wyrośniętych, ubranych gustownie, eskortowało te panie. Gdy wyskoczyłem z wagonu, moja dziewczynka podbiegła ku mnie, witając serdecznie. Była w niej jednak jakaś sztywność, której dawniej nie było nigdy. Gdy pochyliła się ku mnie, żądając sprawozdania z podróży, spostrzegłem w jej uszku zamiast korala duży turkus, ujęty w piękną srebrną oprawę...
Przyzwyczaiłem się do jej dziecinnych koralowych kolczyków, pogodziłem się nawet z niemi. Turkus sprawił mi przykrość nową.
Był to zapewne dar cioci Loci.
I od tej chwili zapragnąłem wziąć moją dziewczynkę wyłącznie dla siebie, bo czułem, że jej uszko razem z turkusem zaczyna chętniej skłaniać się w stronę świata, niż ku mnie. Wolała teraz wesoły śmiech, niż jęk cierpiącego bliźniego.
Dawniej wsłuchiwała się chętnie w skargę nędzarza i biegła mu z pomocą, dziś tony polki wabiły ją ku sobie nieprzepartym czarem. Ale ja wierzyłem zbyt silnie w potęgę uczucia, które kierowało mną i było myślą przewodnią w zajęciu się wybraną przezemnie kobietą. Nie miałem jednak czasu do stracenia, — trzeba było otoczyć ją miłością jawną, stworzyć jej ognisko domowe, do którego ją przeznaczyłem, — wprowadzić w czyn to, nad czem pracowałem.
W dodatku dziewczynka moja zmieniała się z dniem każdym. Bezustanne rumieńce, wybiegające na twarz bez przyczyny, nadmierna wesołość lub jakiś przygnębiający smutek, czyniły z niej istotę nerwową, prawie kapryśną. Ciocia Locia znów zjawiła się jak duch opiekuńczy i pewnego poranku uwiozła moją dziewczynkę na wieś, pod pozorem, że świeże powietrze oddziała zbawiennie na jej zdrowie. Czekałem tydzień cały na list od mej przyszłej żony. Nie przyszedł przecież — widocznie zapomniała o mnie. Czekałem jeszcze dni kilka.
Napróżno!...
Bez namysłu udałem się w strony, gdzie leżała wieś, będąca własnością cioci Loci. Ciotka zapraszała mnie kiedyś nawet dość uprzejmie. Skorzystałem z zaproszenia. Po kilkunastogodzinnej podróży byłem na Wołyniu. Ze stacji kolei żelaznej wziąłem konie i podjechałem pod samą bramę ogrodu, okalającego dwór.
Przy bramie wysiadłem, a wziąwszy mą podróżną walizkę w rękę, wszedłem do ogrodu, kierując się raczej instynktem, bo ogród obszerny był czystym labiryntem ścieżek i alej. Olbrzymie lipy szumiały dokoła, stykając się gałęziami i tworząc w ten sposób łuki triumfalne, pod któremi przechodziłem szybko, pragnąc zobaczyć... moją dziewczynkę.
Teraz byłem zdecydowany stanowczo. Słowa miłości drżały na ustach moich. Powiem jej, jak ją kocham; nauczę ją kochać, otworzę przed jej oczami świat uczuć i słodkich obowiązków. Dłużej wahać się nie mogę dla niej i dla siebie...
Nagle, wyszedłszy z za gęstwiny drzew, staję olśniony pięknością widoku, jaki mam przed sobą.
Wielka, gładka tafla wody, ujęta w zielone brzegi, srebrzy się jasnemi smugami, jakie pozostawia po sobie pływające koło brzegów ptactwo. Płaczące wierzby maczają swe gałązki, przysiadłszy małemi grupami dokoła stawu. Poza wodą wioska bieli się na tle ciemnego boru, wznoszącego się jak liściasty wał szumiący, pełen tajemnic, które w swem wnętrzu mieści.
Ponad tem niebo czyste, lazurowe, pogodne, jak przyszłość, którą sobie wymarzyłem i która mi się słusznie należy. Nad brzegiem stawu bieli się postać dziewczęca.
To ona!
Biegnę ku niej. Za chwilę jestem koło mej dziewczynki, jeszcze piękniejszej wśród tej przyrody, wśród tej zieleni i błękitnych niezabudek. Ona wita mnie z radością, ale z pewnem pomieszaniem. Kąpała się przed chwilą, bo włosy w nieładzie spadają jej na ramiona, zakrywając uszka i szyję. Jest jednak tak uroczą, piękną jak rusałka z bajki. Tęsknota, obawa utraty, wreszcie miłość moja dodają mi sił. I wśród tej ciszy, tego słonecznego piękna, jakie mnie otacza, powstaje we mnie nieprzeparte pragnienie powiedzieć jej długo tajone słowo.
Ujmuję ręką zwoje jedwabistych włosów i odsuwam, pragnąc zbliżyć się do mego ukochanego uszka. Nagle z pośrodka masy włosów błyska coś, jak ogień mieniący się barwami tęczy.
Zamiast turkusa w uszku mej dziewczynki tkwi wielki, wspaniały brylant.
Chcę mimo to powiedzieć jej, jak ją kocham, — ale nie mogę. Słowa więzną w gardle, jakaś mgła zasłania oczy...
Urywanym głosem zapytuję:
— Skąd masz takie brylanty?...
Ona płoni się cała jak zorza i kryje swą główkę na mej piersi.
— To od cioci Loci prezent ślubny! — mówi ledwie dosłyszanym szeptem.
— Prezent ślubny?...
— Tak, idę za mąż, za pana Leona, tego z blond wąsami, który bywał u nas czasami w Warszawie. Od tygodnia jesteśmy zaręczeni. Nikt, oprócz mamy i cioci, nie wie jeszcze o tem... Chciałam ci to sama powiedzieć, mój stary przyjacielu!
Stary przyjacielu!
Tak — miała słuszność. Byłem dla niej tylko starym przyjacielem. Przyszedł inny, młodszy i zabrał ją jak swoją.
Zwykła kolej rzeczy.
A przecież doznałem wielkiego bólu, widząc, że mi wydzierano skarb, który przywykłem uważać za swoją własność. Wychowałem ją dla siebie, ucząc obowiązków miłości bliźniego, nauk przyrodniczych i wielu innych pięknych rzeczy.
Spóźniłem się tylko z nauką miłości.
Pan Leon mnie uprzedził, a że uczył z większem powodzeniem, powiedziało mi to jej uszko, oblane w tej chwili gorącą purpurą i ozdobione blaskiem brylantu.
Smutno mi!
Na mej piersi spoczywa jej główka, złocąc się w promieniach letniego poranka. Tuż przy ustach moich mam drobną, różową muszelkę, w którą przelewałem duszę moją, a teraz pragnąłem miłość przelać. Muszelka ta różowa, delikatna mieni się siatką purpurowych żyłek...
Jej uszko!... mój Boże! jej uszko!...