Dlaczego? (Zapolska, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Dlaczego?
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „One”
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DLACZEGO?
OBRAZEK



Pprzyrzekła, że przyjdzie, — pomimo głuchego cierpienia, jakie jej to przyrzeczenie sprawiało. — Walczyła długo, tak jak zresztą walczy każda kobieta, przestająca być uczciwą.
Nic jej nie usprawiedliwiało.
Mąż jej był młodym człowiekiem, pełnym sił żywotnych i gorącego przywiązania. Spokojne do tej chwili pożycie mogło być rajem dla każdej innej kobiety, — Klarze przecież stało się torturą.
Od rana do nocy kręciła się jak pantera po ciasnem, ale miłem mieszkanku, błyskając zielonawemi oczami, w których paliły się jakieś niepoczciwe żądze. Miała nieszczęśliwy temperament ćmy, biegnącej do ognia, lubiła kradzione pieszczoty i blask fałszywych kamieni. Wychowana źle, a raczej nie wychowana wcale, nie różniła się w niczem od zwykłych żon urzędników, kobiet-pasożytów, zganiających na męża całą troskę o chleb powszedni. On w pocie czoła pracował dniami i nocami całemi, ona z miłą bezczelnością pieniądze te włóczyła z szelestem jedwabnych sukien lub w delikatnych obłoczkach koronek. Była przecież „kobietą“ — to jest istotą, złożoną z różowego ciała i kilku drobnych kosteczek. Zapewne dla tej delikatnej budowy ramion nie mogła dzielić wspólnie pracy z człowiekiem odmiennych form i muskularniejszych członków. Udawała wprawdzie, że się zajmuje „domem“, ale zajęcia to bardzo ograniczone. Wieczorem, z miną zdetronizowanej królowej, robiła rachunek, kreśląc niedbale cyfry, krzywo, nieregularnie, a potem z niezwykłą przebiegłością udawała, że dodaje te hieroglify, których sama odcyfrować nie mogła. Płaczliwym tonem wydawała dyspozycje na dzień jutrzejszy. Mówiąc: „śmietanki jak zwykle“ — nadawała swemu głosowi intonację, z jaką Ofelja przemawiała w chwili obłąkania: „Dla ciebie piołun, królowo!...“
Zdawało się jej, że jest lilją, złamaną przedwcześnie, — topolą, w którą ugodził piorun i rozdarł ją na dwoje, słowem — istotą wyższą, pognębioną na niziny, znękaną nad wyraz wszelki.
Po całych dniach pochłaniała angielskie romanse, zalewające falami dodatki pism tygodniowych. Cierpiała z miss Heleną, lord Rossbeery łzy jej wyciskał, a umierała z boleści nad losem lady Carlington.
W gruncie rzeczy była to bardzo dobra kobieta, tylko brakowało jej rozsądnie wszczepionych zasad; chorowała na blednicę i sentymentalizm już w wilgotnych murach „pensji wyższej żeńskiej“, na którą dzieckiem ją oddano. Dziś — zdrowe odżywianie się wygnało blednicę, lecz nie zdołało rozegnać tej śmiesznej tęsknoty za romansowemi przygodami, jakie jej duszę trawiły.
Przyrzekła więc schadzkę, pełna niezadowolenia z samej siebie — podniecając się przecież myślą, że jest jedną z bohaterek romansu, naprzykład lady Brascomby, którą fatalność popycha w ramiona pięknego sir Raverta.
Czy rzeczywiście pan Adolf miał jakie podobieństwo do sir Raverta? Widocznie tak było, skoro Klara zauważyła go odrazu i w swem bezczynnem, ślimaczem życiu zrobiła sobie zeń ideał, ubierając ten ideał w coraz piękniejsze barwy.
W gruncie rzeczy pan Adolf był urzędnikiem c. k. namiestnictwa, przystojnym brunetem o szerokich barkach i wspaniałych zarysach profilu. Profil ten uderzał odrazu szlachetnością i czystością linji, mówił nawet wiele więcej niż sam pan Adolf, który odzywał się bardzo rzadko i tylko w nadzwyczajnych wypadkach. Dla Klary zrobił jednak wyjątek. Ta blada blondynka o zielonych oczach zajęła go trochę. Czuł w niej niezadowolenie rozgrymaszonej kobiety. Takie rozkapryszone próżniaczki stanowią zwykły kontyngens istot, fotografujących się przynajmniej trzy razy na miesiąc, dysponujących codziennie na obiad cielęcinę i wyciągających ręce do seduktorów ulicznych lub salonowych, uganiających się za ładną a ponętną zwierzyną pod postacią młodej mężatki.
Pan Adolf miał już podobno kilka takich grzeszków na sumieniu, jeśli to wogóle za grzech przyznać można. Mówiono nawet o romansie, na serjo zawiązanym z pewną mężateczką, która na skutek tej miłości zerwała wszystkie pęta — i umarła gdzieś w dalekich krajach. Było to przecież dość dawno — och! tak dawno, że piękne panie przypominały sobie ten rok przez zmianę, zaszłą w fasonach kapeluszy. Był to niezwykły rok... Kapelusze „Niniche“ wzięły górę nad innemi fasonami — i piękna pani R. zniknęła z horyzontu. Potem podobno umarła, ale nikt się o to nie troszczył. Któż pyta, gdzie się podziała gwiazda spadająca? Znikła w przestrzeni! Voilà tout.
Klara słyszała o zdobyczach pana Adolfa. Nie od niego samego, broń Boże! Adolf miał tę wielką zaletę, że nigdy nie podkreślał ironicznym uśmiechem rzuconych mu podejrzeń, ani protestował zbyt gorliwie, gdy ktoś zapytał otwarcie o stopień łask, jakiemi go ta lub owa mniej okrutna piękność obdarza.
Zawsze correct, ubrany modnie i gustownie, przedstawiał typ skończonego dżentelmena, zaplątanego w urzędniczym świecie. Nic więc dziwnego, że kobiety zwracały ku niemu omdlewające spojrzenia.
Klara jednak wyprzedziła wszystkie. W gruncie rzeczy uczciwa, umiała sobie nadać pozory przewrotnej kokietki. Gdy z poza wachlarza uśmiechała się ku niemu, można było sądzić, że to nie debiutantka, stawiająca pierwsze kroki, ale wprawna artystka. Otoczenie dopomagało wiele. Widywali się pod kasztanami ogrodów publicznych, mieszając swe westchnienia ze szmerem liści. Nieraz na koncercie, przy fermacie, Klara rzucała załzawione spojrzenie w stronę Adolfa — i, rzecz naturalna, spotykała jego wejrzenie pełne obietnic, zachęcające do występku.
Zgubą ich wszakże był... teatr.
Ta sztuczna atmosfera, niezdrowy blask kinkietów, chorobliwa wesołość, spadająca z pod paludamentów sceny, wysuwająca się ze zniszczonych fałdów aksamitnych portjer, wybielonej maski bohaterki tragicznej, pijącej truciznę z blaszanego kubka, wszystko to podniecało wyobraźnię Klary do zenitu.
Wiarołomstwa, stanowiące główną treść sztuk, obecnie przedstawianych, — te wiarołomstwa, uplastycznione przez ludzi w nieźle skrojonych tużurkach, lub szeleszczące w trenach aktorek, zachwycały ją, wabiąc ku sobie niepojętym czarem.
A muzyka? opery, pełne uroku słodkich melodyj, przysiąg, obietnic...
Cały ten język miłości, śpiewany z akompanjamentem instrumentów dętych i rżniętych!...
Jakże się rozkosznie słucha:

„Pozwól mi, pozwól, ach!
Patrzeć w twe oblicze...“

Błękitne światło oblewa ublanszowanego tenora, na którego berecie powiewa zadziwiające pióro... Dokoła cisza, — każdy mężczyzna wyobraża sobie, że jest Faustem, a każda kobieta wciela się w Małgosię, która w blond peruce z filozeli wyprawia niepojęte grymasy, wsparta o tekturowe okno.
W takich chwilach rozgorączkowane głowy tracą równowagę, ręka osuwa się powoli i natrafia na drugą rękę, ubraną w bardzo zresztą dystyngowaną rękawiczkę. Następuje długi uścisk — i sprawa skończona. Faust tymczasem rozpływa się wśród frazy:

„Ach mów! ach, mów jeszcze!

Małgosia wypada prawie z okna — a mąż poczciwiec, który za ciężko zapracowany grosz kupił lożę, słucha uważnie muzyki, reasumując swe wrażenia w następującym frazesie: „To byłoby o wiele ładniejsze, gdyby tyle nie śpiewali“.
Tu następuje ze strony rozpoetyzowanej żony wymowne wzruszenie ramion, a ręka, zniechęcona nadmiarem cierpienia, opada z całem zaufaniem na dłoń, strojną w glansowaną rękawiczkę. Na scenie światło staje się coraz błękitniejsze, a melodja płynie słodka, urocza...

„Ja kocham cię!...“

Kobiety uchylają głowy i poprawiają grzywki, mężczyźni opierają się melancholijnie o ramię sąsiada, a przez całą salę biegnie jakiś prąd miłosny, owijający gorącemi kłębami drżącą od wzruszenia publiczność. Namiętność cicha, szlachetna, pełna wdzięku, płynie na skrzydłach pieśni i budzi zmysły każdego. Inny to rodzaj offenbachiady. Operetka — to jawna rozpusta, trywjalna, rozpasana, kończąca się przy blasku świec, tak zwanych osiem na funt, — opera — to występek, pełen pozornego czaru, ciągnący za sobą nieszczęście, upadek i łzy...
Mężowie powinni kupować swym żonom loże tylko na operetki.
Dla kobiety uczciwej kankan jest rzeczą niezrozumiałą, nie doprowadzi jej do zguby. Widzi w tej muzyce galopadę, którą radaby zatańczyła z jakim dobrym tancerzem — i nic więcej. Ale opera upaja ją zatrutą wonią idealizowanego występku. Któraż, powróciwszy z przedstawienia „Pięknej Heleny“, zamarzy o zdradzeniu męża, tak jak to córa Ledy uczyniła ze swym Menelajem? Wiarołomstwo ośmieszone, podane w karykaturze, może tylko otrzeźwić śmiesznością swoją rozgorączkowaną głowę... Ale za to ileż gorących westchnień i pragnień wzbudzi Walentyna, czepiająca się nóg Raula i zawodząca cienkim sopranem:

„Ach! co za los!“

Ta bohaterka z rozczochranemi włosami, w koronkowym peniuarze, jest o wiele ponętniejszą, niż królowa grecka ze swojem naiwnem dla kochanka zaproszeniem:

„O siódmej punkt waza na stole.“

Klara nie stanowiła wyjątku pod tym względem. I na nią opera działała w sposób denerwujący. Oparty prawie o jej krzesło, siedział Adolf, śledząc drobne kręcone włoski, wijące się po osłoniętym grecką fryzurą karku. Włoski te, umiejętnie fryzowane zapomocą żelazka, kręciły się w sposób niezmiernie kokieteryjny, złocąc się na tle białej jak mleko skóry. Płeć Klary nie pozostawiała nic do życzenia. Za młodą była jeszcze, aby wszelkie „nieporównane“ balsamy i rosy piękności mogły zeszpecić przezroczystość jej cery. Była to cera doskonale biała, podniesiona całą siatką błękitnawych żyłek, snujących się ku skroniom. Adolf uwielbiał ten rodzaj piękności. Sam silny brunet, żądał kontrastu. Takim kontrastem dla niego była porcelanowa białość blondynek. Klara właśnie była skończonym typem jasnowłosej, porcelanowej lalki. Gdy rozłożona niedbale w fotelu prezentowała swą kształtną figurkę, obciśniętą w jasny błękitny kaszmir, zdawała się być wyjętą z wystawy sklepowej, tak elegancko zimną była jej powierzchowność. Ale Adolf wprawnem okiem szczęśliwego w swych zdobyczach mężczyzny dostrzegał drganie nerwowe jej powiek i przygryzanie ust wilgotnych. Dlatego, gdy Faust ściskał Małgorzatę, ręka Adolfa szukała uparcie smukłych palców Klary; a znalazłszy te palce w fałdach kaszmiru, rozpoczynano pieśń bez słów, niby niemy akompanjament do akcji, rozgrywającej się na scenie.
„Dla ciebie umrzeć chcę!...“ jęczała Małgorzata. Klarze wilgotna mgła zasłaniała oczy. O! jakżeby chętnie i ona stanęła w takiem okienku, oblana mdłym blaskiem księżyca. Adolf Faust klęczałby wśród splotów dzikiego wina, a ona, zarzuciwszy mu ręce na szyję, szeptałaby konającym głosem: „Dla ciebie umrzeć chcę!...“ Jakże daleką była od niej w tej chwili proza codziennego życia! „Śmietanki jak zwykle“ — czekało na nią; wiedziała o tem, ale starała się zapomnieć o tej ciężkiej chwili. W tej atmosferze melodji, gazu i księżyca płynęła na chmurkach zachwytu na wzór niektórych rozanielonych poetek, które w przystępie ekstazy wzlatują w krainy, do których sens i logika nie mają stanowczo przystępu.
Ale wszystko ma swój koniec. I opera, choć pięcioaktowa, trwać wiecznie nie może. Kurtyna z zamorusanemi nimfami spadła, był to znak odwrotu. Małgorzata biegła czemprędzej do garderoby, zrywając z głowy perukę, a Faust domagał się „szmalcu“.
Złudzenie znikało, ale nie dla Klary. Milcząc, kładła podawane przez męża okrycie, otulała się koronkową chusteczką i przyjmowała z niechęcią ramię swego pana i władcy. Rozmarzona kroczyła przy jego boku, słuchając głosu Adolfa, który zwykle odprowadzał ich aż do samej bramy. „O! mów! o! mów jeszcze...“
Pomimo turkotu dorożek, ciągłego odzywania się męża, ona snuła ciągle legendę poetyczną, transponując ją wedle swej potrzeby. Budziła się dopiero przy samej bramie, gdy Adolf żegnał się z nimi i napozór zwyczajnym głosem mówił jej: „dobranoc pani!“
Ona, równie napozór spokojna, odpowiadała mu: „dobranoc panu!“ — ale oczy ich w blasku zawieszonej nad bramą latarni mieniły się dziwnie. Jej porcelanowe, niebieskie oczy stawały się prawie czarnemi, a jego ciemne źrenice błyskały błękitnawym fosforycznym blaskiem. Mąż tymczasem najspokojniej dzwonił i szukał „dziesiątki“ dla stróża, nie przeczuwając nawet, jakiego rodzaju błyskawice ścierają się poza jego plecami.
Prosty lud wierzy, że błyskawice bez grzmotów zwiastują pogodę, — czy jednak w tym wypadku pogoda i spokój mogły być wynikiem podobnej wymiany spojrzeń, tryskających błyskawicznem światłem?
Klara czuła w głębi duszy, że leci w przepaść, ale romanse co innego mówiły. Wszakże lady Brascomby, kochając sir Raverta, nie zginęła w przepaści; przeciwnie — mąż jej uciekł z jakąś śpiewaczką i został za to przeszyty szpadą przez dawnego wielbiciela swej kochanki. Lady Brascomby padła w objęcia sir Raverta — i tak wiarołomna żona została wreszcie wynagrodzoną. Klara jednak nie sięgała tak daleko marzeniem swojem. Nie chciała, aby mąż ją porzucał dla śpiewaczki, a tem mniej został przeszyty szpadą, ale miłość jasnowłosej lady miała w sobie tyle poezji!...
Na schadzkach nie mówiono: „śmietanki jak zwykle“, ale szeptano w blaskach księżyca rozkoszne przysięgi. Klarze głowa płonęła, gdy pomyślała, że i ona mogłaby mieć chwile podobnego szczęścia i rozkosznych uniesień. Od niej zależało sięgnąć po zakazany a tak ponętny owoc. Miała go też przy sobie, o kilka kroków, potrzeba było tylko przyzwolenia z jej strony, jednego kiwnięcia głową, jednego słówka... O to słówko prosił bezustannie Adolf, naznaczając schadzkę, na której (według słów jego) pragnął tylko ucałować jej ręce i pomówić z nią spokojnie, bez świadków. Zresztą nie żądał nic więcej, — czcił ją zanadto, szanował jak świętość!... Miłość miała być ich aniołem stróżem przed niepoczciwą pokusą...
Klara, słuchając tych słów, bladła lekko, a po jej twarzy przesuwał się cień znużenia. Rzeczywiście, walka, którą staczała z sobą, z własną ciekawością, chęcią do złego i rozegzaltowanem uczuciem dla Adolfa, męczyła ją niewypowiedzianie. To też gdy pewnego majowego ranka rzekła owo nieszczęsne „tak!“ — odetchnęła swobodniej. Spaliła mosty za sobą. Słowa musi dotrzymać, choćby jej zginąć przyszło. Zresztą dłużej się opierać byłoby śmiesznością. Mąż ją zaniedbuje, sam popycha w przepaść, każąc codziennie robić rachunki z kucharką i dysponować obiady! Dusza jej niezrozumiana błąka się jak ptak w klatce wśród ścian mieszkania, złożonego z trzech pokoi, przedpokoju, kuchni, piwnicy i góry wspólnej. Nie! takie życie jest nie do znoszenia! Czyż wczoraj jeszcze mąż nie zapytał się, po czemu funt polędwicy?
I w swej ciasnej główce, pełnej żądzy występku, stawiała całe szeregi urojonych zarzutów przeciw człowiekowi, który wziął ją, ubogą dziewczynę, pod swój dach wprowadził i miłością i względnym dostatkiem otoczył. Nie doznała nigdy braku, często miała nawet zbytek — i w głębi duszy oceniała to dobrze. Ale teraz przyszła na nią chwila szału, jakaś dzika chęć zboczenia z prawej drogi, po której dotąd kroczyła. Dlatego to, pełna niezdrowego zadowolenia, powiedziała owo straszne, choć napozór nic nieznaczące słówko — „tak“, obowiązujące ją do przyjścia o oznaczonej porze do... mieszkania Adolfa.
I tu rozegzaltowana wyobraźnia grała wielką rolę. Klara chciała użyć wszelkich wrażeń, przywiązanych do pierwszej schadzki. Chciała wejść, okryta ciemną zasłoną, do mieszkania mężczyzny, drżąc z trwogi, oglądając się co chwila, czy nie jest śledzoną. Była to jakaś fantazja dziecinna, jakieś igranie z płomieniem świecy, bez względu na ból, jaki ten płomień może nieostrożnej rączce sprawić. Z bijącem sercem przygotowywała się do tej wyprawy. Sprawiła sobie szal koronkowy, długi, czysto jedwabny, aby we wszystkiem przypominać lady Brascomby.
Ponieważ włosy fikcyjnej bohaterki woniały zdaleka heljotropem, Klara, pragnąc, aby złudzenie było zupełne, oblała się obficie takiemiż perfumami. Szeleszcząc czarnym jedwabiem, pełna tajemniczych spojrzeń, siedziała przed lustrem, upinając na głowie szal koronkowy i czekając niecierpliwie oznaczonej godziny.
Mąż dnia tego miał tak zwaną „inspekcję“. Musiał pozostać w biurze cały wieczór, tembardziej, że był to ważny dzień wyborów z „mniejszych posiadłości“. Siedzieli więc ojcowie kraju i czuwali, drzemiąc na wygodnych sofach, poustawianych ku poobiedniej drzemce w c-k. namiestnictwie galicyjskiem. Bezpłatni c-k. „konceps-praktykanci“ zajmowali się przez ten czas bardzo pilnie czyszczeniem paznokci, ku czemu mieli bardzo ładne pilniczki, a płatni komisarze i sekretarze powierzali sobie nawzajem poufne zwierzenia co do stanu umysłu wysokich radców i dygnitarzy, zwąc ich po przyjacielsku i z wielkim zresztą szacunkiem „staremi flacznicami“, to jest bajczarkami.
I wszystko było w porządku w tem najpiękniej zorganizowanem ze wszystkich namiestnictw na kuli ziemskiej, tylko zupełnie niepotrzebnie mąż Klary siedział przy swem biurku i wydzierał kawałki bibuły z teczki, rzucając je na ziemię.
Zapewne, że zajęcie to, jak na cesarsko-królewskiego komisarza powiatowego, było dość ważne, ale lepiejby było, gdyby ten cesarsko-królewski komisarz powrócił do domu i zapytał wychodzącej właśnie żony: „Gdzie idziesz? kiedy wrócisz?“ Ale inspekcja była nieubłaganą... mąż kończył wydzierać szóstą kartkę bibuły, zapewne dla dobra kraju, a Klara wsiadła w dorożkę, mówiąc zgrubiałym i nienaturalnym głosem: „Na plac Marjacki“.
Jadąc, zastanawiała się jeszcze chwilkę.
Możeby kazać zawrócić? Ale ciekawość przemogła. Doznawała tego samego wrażenia jak wtedy, gdy ze swoją przyjaciółką wsuwały się ukradkiem do muzeum Gassnera. Wiedziała, że bezwarunkowo iść tam nie powinna. Dostała nawet wypieków gorączkowych na twarzy, a mimo to weszła do tej płóciennej budy, którą okalał cały tłum żydziaków i uliczników. Teraz, gdy jedzie w tej ciemnej i brudnej dorożce, doznaje tego samego uczucia jak wtedy, gdy zapadała za nią brudna czerwona firanka przy wejściu do muzeum. Tak samo gorąca fala krwi uderzyła na jej chłodną zwykle twarzyczkę i pozostała tam długi czas, nawet po opuszczeniu zakazanego miejsca. W tej dorosłej, rozpróżniaczonej, pełnej niezdrowych pragnień kobiecie pozostało jeszcze dziecko fantastyczne, rwące się do zakazanych rzeczy z uporem nieokreślonym. Trwoga, drżenie, jakie opanowało jej członki, niemal fizyczny ból, jaki sprawiał jej ten postępek, wszystko to było dla niej rozkoszną męczarnią, różniącą się bardzo od prozy codziennego życia.
Wysiada z dorożki i, pełna zbytecznych ostrożności, pragnie przemknąć niepostrzeżona przez bramę i wejść na schody. W zbytniej gorliwości robi jednak taki szum jedwabiami swych spódniczek, że zwraca uwagę kilku sług, rozmawiających w sieni. To nic! — nie poznały jej przecież, dla tej prostej przyczyny, że jest im zupełnie nieznaną. Ona jednak przypisuje to gęstości swego koronkowego welonu i w duszy dziękuje wydawcom moralnych i sentymentalnych powieści, które pouczają, jak można wejść niepostrzeżoną do mieszkania mężczyzny. Chwila jeszcze, a już stoi przy drzwiach, na których błyszczy mosiężna tabliczka, świecąca zdaleka imieniem i nazwiskiem jej ukochanego.
Jej ukochanego?
Chyba nigdy jeszcze nie kochała go tak jakoś mało, jak właśnie w tej chwili. Nie pragnęła ani pieszczot, ani pocałunków... Miły Boże! wszak miała tego pod dostatkiem w domu. Pragnęła czegoś nieznanego i dlatego szarpie febrycznie mosiężną gałką, złocącą się na tle ciemnego drzewa.
Drzwi się uchylają i Klara z szumem wchodzi do przedpokoju. Drzwi zamykają się dyskretnie — i Klara, chwilowo niemogąca się rozpoznać wśród gęstych nitek koronki, widzi teraz przed sobą... nie Adolfa, lecz jego służącego, Michasia, zręcznego, wysmukłego chłopaka, który nieraz podczas nieobecności męża przynosił snopy kwiatów i wręczał je zasmolonej kucharce Klary. Miałżeby ją teraz poznać, a jutro po całem mieście opowiedzieć jej upadek?
Cóż za nieroztropność ze strony Adolfa! Nie mógłże oddalić na godzinę tego chłopca i sam drzwi otworzyć? Nie! ci mężczyźni nigdy nie mają taktu.
Ale Michaś pełnym szacunku tonem tłumaczy swego pana:
— Pan hrabia potrzebował wyjść koniecznie; powróci za chwilę. Pan hrabia poszedł do namiestnictwa na kwadransik, bo Jego Ekscelencja tak kazał. Ale niech jaśnie pani będzie spokojna i raczy przejść do salonu. Pana hrabiego spodziewać się można za chwilę...
Klara słucha tej mowy z podziwieniem. „Pan hrabia!“ „Jaśnie pani...“ Zapomniała widocznie, że jest w Galicji... Dlaczegożby służący, któremu pan sprawił szare spodnie z lampasem, kurteczkę z zielonym kołnierzem i czapkę z piórkiem, a w dodatku nie płaci mu pensji, — dlaczegóżby więc taki służący nie miał wydać swemu panu hrabiowskiego dyplomu?
Do sądu nikt Michasia za to nie pociągnie, swoboda w tym kraju kwitnie na równi z pokrzywą pod płotem lub z serwilizmem w sali sejmowej. Dlatego to Michaś, błyskając dwoma rzędami wspaniałych świecących guzików, mówi bardzo dobitnie: „Pan hrabia za chwilę powróci, jaśnie pani raczy zaczekać“. Delikatnym węchem kawalerskiego sługi przeczuł w tej zawoalowanej kobiecie „coś lepszego“, choć niezupełnie z tej arystokracji, którą zna już potroszę.
Ba! gdyby Michaś chciał być niedyskretnym... zachmurzyłby się cokolwiek horyzont miasta Lwowa. Ale Michaś wie, co do niego należy, i teraz, wpuściwszy Klarę do salonu, sam siada na sofce tuż przy drzwiach, wyprostowany, jakby na straży honoru kobiety, kompromitującej się przyjściem do tego mieszkania.
Zresztą on usprawiedliwia potroszę te biedne warjatki, przepadające za jego panem. On sam jest także pięknym, rosłym chłopcem i ma czasem kłopot z podobnego rodzaju sprawkami. Odwiedzają go wprawdzie nie takie szumiące jedwabiami i pachnące figurki, ale ma czasem szczęście nielada i to szczęście uczyniło go względnym i wyrozumiałym na błędy ludzkie. Dlatego Klara może być zupełnie spokojną. On jej nie zdradzi; co najwięcej, jeśli ją pozna na ulicy, odwróci znacząco głowę, lub śpiesznie przejdzie na drugą stronę ulicy. To jest jego system. Nie miesza się do spraw pana, tak jak nie lubi, aby się do jego spraw wtrącano.
Klara, wszedłszy do jasno oświetlonego saloniku, zatrzymała się chwilę. Welon krępował ją. Widząc, że drzwi przedpokoju przymykają się dyskretnie, a Michaś znika jakby za pomocą czarów, odrzuciła koronkę i spojrzała dokoła.
Było to mieszkanie kawalerskie w całem słowa tego znaczeniu. Składało się tylko z obszernego pokoju i alkowy. Można je było objąć jednym rzutem oka. Firanki, zasłaniające alkowę, były rozsunięte i podtrzymane zapomocą dość ciężkich oksydowanych łańcuchów. Japońska latarnia oblewała żółtawem światłem wnętrze alkowy, oświecając łóżko szerokie, niskie, przysłonięte kapą ze staroświeckiej zielonej materji w srebrne półksiężyce. Nad łóżkiem, na tle ciemno-czerwonej perskiej makaty, błyszczała rozmaita broń, poukładana w artystyczny sposób. Reszta alkowy tonęła w cieniu.
Natomiast w saloniku jasno było od mlecznych kloszów lamp, płonących na stole i etażerce. Klara usiadła na niskiej, aksamitem krytej sofie i zaczęła uważnie spoglądać dokoła. Całe to urządzenie, pełne harmonji w swym nieładzie, ta mieszanina wszystkich stylów i wieków była dla niej rzeczą zupełnie obcą i prawie niepojętą. Przyzwyczajona do czystych symetrji filisterskich mieszkań, zdumiała się nagle wobec tych otomanek, pokrytych skórami niedźwiedzi, tych foteli ciężkich, wysokich, o oparciach kilkułokciowych, rzeźbionych misternie, niemal koronkowo. Oczy jej błąkały się po ścianach, pokrytych całą masą makat, dywanów wschodnich, gobelinów, oprawnych w pluszowe ramy lub rozpiętych na dębowych stalugach.
Na jednej ze ścian, na tle ponsowego sukna, ujętego w bardzo szerokie dębowe ramy, widniały rogi jelenie, krzyżujące się w najrozmaitszych kształtach. Naokoło zaś porozpinana broń rozmaita: ciężkie, niezgrabne staroświeckie strzelby, lekkie teraźniejsze dubeltówki, pistolety nabijane srebrem, zgrabne rewolwery, nawet jatagany o rękojeściach z kości słoniowej, nasypywanej turkusami. Wszystko tam było przeplatane drobnemi sztylecikami w safianowych pochewkach lub myśliwskiemi nożami, błyskającymi zdala błękitnawym blaskiem stali. Kilka łbów odyńców wyszczerzało swe kły z rozmaitych kątów pokoju, a ponad etażerką w formie harfy, całej bronzami pokrytej, w zgrabnem zgięciu gotował się do skoku wielki, żółty ryś, umieszczony na kawałku gałęzi przybitej do ściany. Szklane oczy mieniły się zielonem szmaragdowem światłem jak oczy mężczyzny, kłamiącego miłość i bezinteresowne przywiązanie.
Klara mimowoli odwróciła głowę. Ryś ten miał jakiś dziwny wyraz — patrzył na nią drwiąco, jakby pytając, czego chce ta kobieta? czego szuka z tak rozgorączkowaną twarzą? za czem biegnie ta szalona, depcząc po swych obowiązkach?...
Klara powstała i zbliżyła się do stołu, pokrytego prześliczną szwedzką serwetą, złożoną całą z drobniuchnych trójkątów różnokolorowej skóry. Stół ten stał na środku, a dokoła niego porozrzucano szerokie czworograniaste taburety, pokryte czarnem suknem, haftowanem w tysiące arabesek jasnemi jedwabiami.
Na stole leżały całe stosy książek francuskich, angielskich, ozdobnych zagranicznych wydawnictw — Herman i Dorothea, La femme, Albumy Makarta, La Parisienne, Herbarze, Wykazy działalności c.-k. namiestnictwa, kalendarze, — wszystko to pomieszane bez ładu, porozrzucane, świecące purpurą okładki, błyszczące złoceniem brzegów, — wszystkie te książki świeże, nienaruszone, jakby wzięte wprost z półek księgarskich, zalewały szeroki owal stołu, kąpiąc się w mlecznem świetle lamp.
Był w tem chaos, panujący zwykle na stołach w salonie dentysty, który, przeznaczywszy pewną kwotę na „zabawienie“ gości, skupuje w księgarni cały stos książek, oprawnych w ponsowy lub niebieski safjan.
Klara usiadła przy stole i machinalnie wzięła książkę do ręki. Była to wiązanka francuskich poezyj, zatytułowana „La femme“, ozdobiona ładnemi drzeworytami. Ale Klara czytać nie mogła. Zanadto była wzburzoną.
Z poza zamkniętych i szczelnie zasłoniętych okien wdzierał się gwar uliczny, turkot dorożek, hałas przechodniów. Mimowoli wyobrażała sobie, że właśnie teraz może przechodzi pod temi oknami jej mąż, nie przypuszczając, że ona tu siedzi... Ta myśl sprawiała jej ból nieokreślony.
Chcąc się rozerwać, zaczęła rozglądać się znów po pokoju. Powoli oko jej rozróżniało i oceniało wszystkie drobiazgi i cenniejsze rzeczy, nagromadzone tu z całem starokawalerskiem zamiłowaniem. Podziwiała więc ciężkie, bogate portjery, nawleczone na hebanowe strzały, dwa małe foteliki i stolik z jelenich rogów, wielkie zwierciadło, oprawne w błękitną kamienną ramę, pokrytą delikatną siatką złotych nitek, niskie taburety, złożone z trzech aksamitnych poduszek, związanych ze sobą purpurowemi sznurami, stoliki z przyrządami do palenia i wiele innych drobiazgów, których w swem mieszczańskiem ubóstwie nie widziała, ale odczuwała instynktem kobiety pełnej pragnień komfortu i zbytków, których posiąść nie mogła.
I w tej niezadowolnionej chęci nie zrozumiała, jak niewłaściwym i śmiesznym był tego rodzaju przepych, zamknięty w obrębie jednego pokoju i alkowy, jak dziwnie wyglądały te pyszne strzelby, jatagany, porozwieszane obok etażerek z chińskiej laki, zapchanych mnóstwem cacek, lub założonych numizmatami. Broń domagała się zbrojowni, gobeliny jadalnej sali o wspaniałym dębowym suficie, marmurowy kominek zacisznego gabinetu, a wygodny, bujający się fotel — eleganckiego buduaru, wybitego takim samym błękitnym atłasem, jakim fotel był obciągnięty.
W umeblowaniu tego pokoju znać było zapobiegliwość parwenjusza, przy pomocy karjery biurowej wtrąconego w sferę arystokracji. Adolf zbierał starannie i skupywał rzeczy piękne i cenne, pragnąc urządzić sobie mieszkanie tak, jak je miał urządzone hrabia Staś, Kazio lub mały, jednooki Wero. Miało to nastąpić z chwilą awansu c.-k. komisarza na starostę, a wtedy oczy mieszkańców małego miasteczka mogły się spodziewać nadzwyczajnego olśnienia. Apartament odpowiedni miał przyjąć w swe mury owoce starań i trudów pana Adolfa, owoce te jednak tymczasowo mieściły się w ściankach kawalerskiego mieszkania, nadając temuż mieszkaniu pozór sklepu starożytności lub tymczasowego składu ruchomości po jakimś zbankrutowanym bankierze.
Klara jednak nie czuła tego wszystkiego. Widziała rzeczy nowe, niespotykane dotąd nigdzie — i nagromadzenie tych rzeczy w tak ciasnej przestrzeni imponowało jej niezmiernie. Sir Ravert musiał mieszkać w takim pokoju, a lady Brascomby siadała zapewne w takim błękitnym foteliku, który tak uprzejmie wyciąga do Klary swe lśniące atłasem ramiona.
Fotel stał przy biurku, zarzuconem całemi stosami książek i papierów. Dokoła marmurowego kałamarza czerniły się fotografje kobiece rozmaitych rozmiarów, oprawne w oksydowane, pięknie wyrobione ramki.
Klara zbliża się do biurka. Długą chwilę patrzy na fotografje, — w jednej z ramek poznaje twarz swoją i mimowoli robi się jej niezmiernie przykro. Nie jest tu sama jedna, dokoła niej śmieją się rozmaite twarze kobiece, jest ich kilkanaście. Niektóre mają dziwny wyraz oczów i mocno obnażone gorsy. Te mają podpis „Levy“, dowodzący pochodzenia z wiedeńskich atéliers fotograficznych. Klara mimowoli wyciąga rękę i chce cofnąć swój wizerunek z pomiędzy tego tłumu kobiet, zaludniającego półki biurka. Wie, że Adolf miał już nie jedną przygodę miłosną, ale pocóż ją pomieszał z temi istotami, pełnemi szablonowych uśmiechów i moralności tak elastycznej, jak tkanina ich trykotowych staników, pokrywających okrągłe ramiona.
I teraz dopiero spostrzega całą kolekcję fotografji, poustawianych na stolikach, konsolkach, poprzyczepianych do ponsowego sukna, pokrywającego niski parawanik. I wszędzie kobiece twarze, rozwiane włosy, szeroko rozwarte oczy... Wszędzie te sztuczne, nienaturalne pozy, uwydatniające przepych koronek lub cienkość kibici. Klara cofnęła rękę i przez długą chwilę stała nieruchoma, z pochyloną głową. Te kobiety są to zapewne kochanki Adolfa... Każda z nich kolejno osuwała się w objęcia, w które ona dziś za chwil kilka upadnie.
O! czemuż te martwe twarze przemówić nie mogą! Gdyby jedna z nich chociaż opowiedziała jej dzieje swej miłości, — cały przebieg, od lekkiej przedwstępnej kokieterji aż do ostatecznego przejścia, do tej strasznej chwili, gdy dwoje ludzi złączywszy się poprzednio węzłem gorącej miłości, staje przed sobą z pustem sercem, z wystygłą wyobraźnią i, patrząc obojętnie, wymawia te słowa, dzwoniące jak echo pogrzebowej pieśni:
— Rozejdźmy się...
Klarę przebiegł dreszcz trwogi.
Rozejść się! Czyż warto schodzić się po to, aby kiedyś rozejść się na zawsze, unosząc z sobą żal i wspomnienie chwil minionych? A przecież tak być musi. Te wszystkie kobiece twarze szeptały słowa pożegnania, — kto wie, może z tych oczów płynęły łzy gorzkie, palące, bolesne...
Cała przeszłość Adolfa spogląda na nią z tych martwych, zimnych twarzy, — ona jedna świeci się jeszcze jak znak zapytania, jak przyszłość niepewna. Ale za chwil kilka i ona rozwiążę zagadkę występku i ona stanie się już tylko przeszłością, spadnie do rzędu tych, po których tylko fotografje ustawia się na biurku.
Tymczasem w pokoju robiło się coraz ciszej, coraz spokojniej. Gwar uliczny ustawał powoli, a miasto układało się do snu leniwie jak piękna kobieta, pragnąca użyć wypoczynku. Wypchane głowy dzików, jelenie rogi, kły odyńców — wszystkie trofea zręcznego myśliwca błyskały pod jasnem światłem lamp, mając okrutną analogję z powystawianemi na półkach fotografjami kobiet. Cała próżność mężczyzny odbijała się w urządzeniu tej domowej wystawy. Odwiedzający mogli dowoli podziwiać wspaniałość rogów jelenich i piękność kobiecych twarzy.
Adolf przecież nigdy nie uchybił zasadom prawdziwej rycerskości. Nie mówił o swych zdobyczach... On je tylko ilustrował! Mój Boże, cóż w tem dziwnego? — tak fotografje, jak i jelenie rogi, a nawet wypchanego rysia kupić można...
Klara sięgnęła ręką i wzięła jednę z fotografji, pierwszą lepszą, bez wyboru. Był to wizerunek młodej i bardzo pięknej kobiety. Głowa, zwrócona na bok, ukazywała profil o bardzo regularnych, kształtnych linjach. Ciemne włosy, zczesane gładko i zwinięte w duży węzeł, opadały na wysmukłą szyję. Oczy czarne, smutne, wpatrzone w przestrzeń z wyrazem wielkiego, bezbrzeżnego smutku, były najpiękniejszym szczegółem w jej twarzy. Była to jedna jedyna fotografja kobiety, ubranej w zwykłą codzienną sukienkę ze stanikiem, szczelnie zapiętym pod szyję. Wyróżniała się dziwnie wśród całego tłumu dekoltowanych wiedeńskich piękności. Klara wpatrzyła się w smutną twarz tej kobiety i długą chwilę nie mogła oderwać od niej oczów. Czyż i ta upadła także w objęcia Adolfa? czy i ta przyszła do niego w wieczór majowy, kryjąc swą twarz za gęstą koronkową zasłoną?
Klara powoli wysunęła fotografję z ramek i zaczęła szukać jakiegoś napisu dedykacji.
Znalazła. Na odwrotnej stronie portretu drobniuchnemi literkami czerniły się słowa: „Do śmierci!“
Żadnego podpisu, imienia, daty, nic, tylko krótkie „do śmierci!“
Klara zamyśliła się znów i wpatrzyła w twarz tej kobiety, która ze smutkiem tak wielkim obiecywała kochać... do śmierci.
Czy dotrzymała obietnicy? Gdzież jest teraz ta istota, tak piękna, a smutkiem swym sieroca? Cóż po niej zostało tu, w tym pokoju, w którym może niedawno stała na tem miejscu, gdzie właśnie Klara stoi? Dlaczegóż jest tak smutna, a oczy jej patrzą łzawo? Czyż miłość Adolfa szczęścia nie daje? Czy zamiast uśmiechu, łzy sprowadza na twarz kobiety?
Klara nie wie dlaczego, ale oderwać się od tej twarzy nie może. Wszak tyle innych kobiet śmieje się z ciemnej koronki ramek, ona przecież uparcie wpatruje się tylko w tę jedną jedyną, smutną, cierpiącą, pełną tęsknoty. O! gdyby wpaść na ślad jakiś, dowiedzieć się, kto ona, jakie były jej dzieje, co ją skłoniło do pozostawienia swego wizerunku na wieczną pamiątkę pomiędzy temi wszystkiemi, które tu obecnością swoją zaświadczają, że choć dni kilka były tem, czem Klara ma zostać za chwilę! Kobieta ta musiała należeć do „lepszego towarzystwa“. Klara poznaje to łatwo po skromnej, wełnianej sukience, która ciemną barwą odbija na jasnem tle fotografji.
Tylko kobiety z lepszego świata, pozując, nie kładą na siebie dekoltowanych staników i nie czeszą włosów po balowemu.
Przecież musiała po niej pozostać jeszcze jakaś pamiątka, coś więcej, niż zimna fotografja, osadzona w jednakowe oksydowane ramki.
Klara spogląda dokoła. Z dziwnym jakimś uporem pragnie dowiedzieć się czegoś więcej o tej smutnej kobiecie. Oczy jej zatrzymują się mimowoli na szufladkach biurka, w których tkwią pozostawione kluczyki. W szufladkach tych muszą być listy, listy od niej — od tej, która jakąś bolesną tajemnicę w głębi swych ciemnych oczu więzi.
Klara stoi chwilę wahająca się, niepewna, czy ma wyciągnąć szufladę, skorzystać z tej chwilowej zwłoki i zrozumieć, co daje miłość Adolfa? Drży cała z ciekawości i trwogi. Wrodzona uczciwość buntuje się w niej, zabraniając podobnego czynu, — ona wszakże z dziwaczną, kobiecie tylko właściwą logiką tłumi głos sumienia, motywując swój postępek chęcią zgruntowania przepaści. Samobójca nawet, rzucając się ze skały, spogląda na dno i patrzy chwilę na kamienie, o które ma roztrzaskać swą czaszkę. Zresztą Klara nie może sobie zdać dokładnie sprawy z tego, co ją popycha do przejrzenia biurka kochanka, — ona czuje tylko jakiś głos, nakazujący jej spojrzeć w oczy niebezpieczeństwu, dowiedzieć się, co ją czeka za godzin kilka. Wszystkie te kobiety, których zimne, martwe twarze patrzą na nią w tej chwili, przeszły przez to, przez co ona właśnie przejść zamierza. Co jednak działo się z niemi potem? co czuły, lub mówiły po chwili szału? — żałowały swego postępku, płakały, czy śmiały się i były szczęśliwe?...
Dziwnym zbiegiem okoliczności Adolf nie nadchodził. Jego Ekscelencja zażądał, aby mu towarzyszył do sali ratuszowej, czego Adolf pierwotnie przewidzieć nie był w stanie. Klara, ochłódłszy z gorączki i nerwowego wzruszenia, stawiała sobie teraz pytania, które z wielką konsekwencją tłoczyły się do jej umysłu. Gdyby za wejściem w te progi Adolf otoczył ją swem ramieniem i nie pozwolił zastanowić się chwilę, ogłuszając ją gorącemi pieszczoty, poddałaby się następstwom nierozważnego kroku bez refleksji i tem samem byłaby zgubioną.
W tej chwili jednak znajduje się sama w mieszkaniu kawalerskiem, otoczona pamiątkami i wizerunkami swych poprzedniczek, i poznaje dokładnie swe położenie. Nie była pierwszą, nie będzie też i ostatnią...
Nerwowym szybkim ruchem wyciąga szufladę biurka. Znajduje w niej tylko trochę papierów urzędowych i konwencjonalnych listów. W drugiej, środkowej, jeszcze kilkanaście fotografji kobiecych i kilka książek dwuznacznej treści. Trzecia szuflada jest całkiem próżna.
Zawiedziona w swych nadziejach, z trzaskiem zamyka szufladę. Nie zważa na Michasia, drzemiącego w przedpokoju. Jakaś gorączka opanowuje ją — ona chce znaleźć koniecznie listy dawnych kochanek Adolfa, a zwłaszcza tej smutnej kobiety, która ją przed innemi zajmuje.
Nagle oczy jej zatrzymują się na niewielkim kluczyku, leżącym na japońskiej popielniczce. Kluczyk ten swą powierzchownością zdradza strażnika sekretów: mały, zręczny, z uszkiem misternie wyrobionem. Klara chwyta go i instynktowo kieruje się ku małej ozdobnej szafce stojącej w rogu pokoju. Szafka ta staroświecka, ozdobiona bronzami, ma w sobie zagłębienie, otoczone dokoła kolumnadą i opatrzone drzwiczkami w wewnętrznej, głęboko posuniętej ścianie. Drżącą ręką Klara przymierza znaleziony kluczyk do zameczka, ozdobionego bronzowym, zczernialym liściem. Po kilkakrotnym obrocie drzwiczki otwierają się z łatwością. Całe paczki drobnych kobiecych liścików mieści skrytka.
Klara zatrzymuje się dla nabrania oddechu. W tej chwili może zrozumieć i poznać przyszłość swoją. — „Co mnie dziś, jutro tobie“ — powiedzą jej wonne liściki. Ona przecież pragnie tylko znaleźć pismo tej jednej, która przysięgała aż „do śmierci“. — Pozna łatwo jej listy — fotografję z napisem trzyma ciągle w ręku.
Ochłonąwszy z wzruszenia, wyjmuje paczki jedną po drugiej i porównywa charakter pisma. Nie to, nie to jeszcze!... Czyż Klara musiała poprzestać na słowach którejkolwiek z wygorsowanych kobiet? I dziwne robią wrażenie te posortowane tak porządnie liściki, zapisane mniej lub więcej wprawnem pismem, niektóre eleganckie, głupie płaską elegancją pięknych kobiet, zarozumiałe w swej śmiesznej czystości, woniejące heljotropem lub corylopsisem jak szablonowa elegantka.
Wszystkie te paczki mają w sobie trupi chłód skończonych i wystygłych miłostek, śmieszne już teraz zwietrzałym sentymentalizmem. Klara odrzuca je ze wstrętem i szuka, szuka ciągle. Jest przekonana, że listy smutnej kobiety powiedzą jej coś więcej, niż puste wykrzykniki lub nieortograficzne westchnienia uśmiechniętych i rozbawionych istot.
Znajduje wreszcie tyle upragnione pismo. Tak! mylić się nie może. Jest kilkanaście liścików, nakreślonych tą samą ręką, która pisała „do śmierci“. — Klara zamyka szafkę i śpiesznie kładzie kluczyk na popielniczce. Fotografję wkłada w ramki. Tak! jeżeli Adolf nadejdzie, ona te listy zręcznie ukryje, a potem weźmie z sobą. W ten sposób dowie się wiele, o! wiele więcej, niż z ust samego Adolfa lub z jego płomiennego wejrzenia.
Cała drżąca, z rozpaloną twarzą, rozrywa nitkę, wiążącą w całość kilkanaście stronic rozmaitego formatu i gatunku papieru. Nie są w porządku poukładane te listy, ale Klara według daty sortuje je szybko i ułatwia sobie w ten sposób poznanie ich treści. Rzecz dziwna, że każdy z listów nosi datę, — wszakże są to listy kobiece, a więc powinny nie mieć tego rodzaju nagłówków. Widocznie istota, która je kreśliła, była wyjątkową pod tym względem.
O! nietylko pod tym! Klara zrozumiała i odczuła łatwo, że smutek tej kobiety płynął z niewesołych kolei, przez jakie przejść musiała. Pierwszy bilecik był tylko drobną, małą karteczką, na której czerniły się tylko dwie linijki, złożone z kilkunastu wyrazów: „Serdeczne dzięki za przesłaną książkę; o godzinie siódmej jestem w domu“.
Oto treść bileciku. Pismo wprawne, bez drżenia, bez tych kresek, któremi kobiety przedłużają zwykle wyrazy, gdy ręka niepewna waha się, czy nakreślić ma słowa, cisnące się pod pióro. Widocznie było to pisane w samym zawiązku, gdy kobieta nie przeczuwa jeszcze swego upadku i ufna w swe siły idzie śmiało nad brzeg przepaści, sądząc, że zdoła zatrzymać się w porę. Następne bileciki zawierały tak samo podziękowanie za lożę, za bukiet kwiatów, za życzenia przesłane w dniu imienin. Klara znała to wszystko. I ona pisała tak samo do Adolfa, — jej bileciki muszą się znajdować także w oddzielnej paczce, na samem dnie skrytki. Nie napotkała tej paczki, ale jest przekonaną, że tam właśnie być muszą.
Czwarty liścik nieznajomej był dłuższy i, oprócz podziękowania za lożę, zawierał kilka gorętszych słów, jakby zapowiedź zbliżenia się na krawędź przepaści:
„Wczorajsze przedstawienie rozmarzyło mnie. Do tej chwili czuję wpływ tych czarownych melodji, zasłyszanych wczoraj. Muzyka, obecność pana, kilka słów, któreśmy zamienili podczas duetu w akcie trzecim, wszystko to podziałało na mnie w dziwny sposób... Co mi jest? oczy mam łez pełne, — czy są to łzy radości?...“
Klara przestała czytać.
Więc i ona, tak samo jak tamta, słuchała słów Adolfa na tle melodyj? I tamta, ta smutna, wracała nocą do domu rozmarzona, stęskniona, pełna niezaspokojonych pragnień. Więc nie ona sama tylko upadała w taki sposób!
Piąty bilecik był krótki, rozpaczliwy jakiś. Widocznie sił brakowało do walki, choć walczyć pragnęła...
„Gniewasz się za moje wczorajsze postępowanie... odszedłeś, nie pożegnawszy się ze mną... o! miej pan litość nade mną! nie żądaj zbyt wiele! ja mam obowiązki, nie jestem przecież wolną“.
Była więc mężatką, tak jak Klara, a mimo to szukała wrażeń poza domem. Klara uczuła jakiś wstyd za tę upadającą kobietę. Ten romans, pisany na kawałkach papieru, kreślony teraz już gorączkowo, nerwowo, wyglądał zupełnie inaczej jak drukowana miłość lady Brascomby do sir Raverta.
— „Przyjdę!“
Tylko to słowo zawierała następna kartka, ale Klara zrozumiała znaczenie. Słowo to, nakreślone jakoś dziwnie ostro, krzywo, wyglądało jak rana, zadana cienkiem ostrzem sztyletu. W tem jednem słowie widziała całą głębię rozpaczliwego postanowienia, z którem samobójca chwyta za postronek, mający za chwilę służyć mu jako narzędzie zgonu. Klara czuła, że z taką samą ostrością musiała wymówić słówko — „tak!“ — które sprowadziło ją w ściany mieszkania Adolfa.
Następny liścik:
„Wiem, że mną pogardzasz, tak jak ja pogardzam sama sobą! Niech mnie tylko w oczach twych wytłumaczy bezgraniczna miłość dla ciebie. Posyłam ci moją fotografję, — na odwrotnej stronie napisałam tylko dwa słowa. Teraz mam jedno tylko życzenie: być twoją... do śmierci! Gdybym mogła ci opowiedzieć, jak bardzo się czuję nieszczęśliwą, pomimo twych przysiąg i zapewnień wzajemności! jak strasznym był mój powrót do domu! jak bardzo cierpiałam, wchodząc pod dach mego mieszkania! Ty tego odczuć nigdy nie zdołasz! Było mi tak, jakbym wracała z pogrzebu najdroższej mej istoty. Nie myliłam się przecież. To ja umarłam, ja sama, bo dziś już tylko trup mój błąka się wśród ścian mego domu. Dusza moja przy tobie, myśl moja u ciebie, pragnienie, tęsknota, — słowem wszystko lepsze pogrzebałam wczoraj. Boli mnie serce bardzo...“
Klara przeczytała kilka razy ten list i zamyśliła się głęboko.
Jakto? więc nazajutrz po schadzce pisała; „boli mnie serce bardzo...“ Więc nie znalazła szczęścia i uspokojenia w tem, do czego dążyła? Więc i ona, Klara, miałaby powrócić do domu tylko zimnym trupem po to, aby później pisać: „wszystko pogrzebałam wczoraj...“
I dalsze listy nie zawierały nic nowego. Wszędzie smutek bezbrzeżny, jakaś dziwna rozpacz za czemś utraconem, czego już odzyskać nie było można. Nawet była chwila później rehabilitacji, — jakaś chęć zerwania, powrócenia do dawnego spokojnego życia. Ale zaraz namiętność, już zbyt silnie rozwinięta, brała górę i w kilku słowach triumfowała nad spóźnionem pragnieniem poprawy.
„Daruj mi — weź mnie znowu, bez ciebie już żyć nie mogę! Umrę, gdy cię widzieć przestanę.“
Jakto? więc taka miłość wrasta z czasem w głąb duszy tak, że staje się koniecznym warunkiem istnienia? Więc ta kobieta już nic w życiu nie miała nad miłość dla kochanka, nad jego pocałunki, pieszczoty, nic już więcej nie wiązało jej ze światem, że mówiła o śmierci w razie nieujrzenia go więcej? Klarę przebiegł dreszcz trwogi. A gdyby ona przywiązała się tak do tego człowieka i oddała mu się na wieki duszą i ciałem? Jakież straszne byłoby wtedy jej życie! Podzielona pomiędzy kochankiem i mężem, szarpałaby się w bezustannej walce z sobą, z sercem swojem!
A gdyby Adolf opuścił ją, — czyż i ona wtedy pisałaby: „Umrę, gdy cię widzieć przestanę...“
Ani śladu szczęścia, rozkoszy, spokoju w tych kartkach, — wszystkie one smutne, bez uśmiechu, posępne jak noc grudniowa. Czyż miłość występna szczęścia nie daje? Klara zniechęcona, zgnębiona, podniosła głowę, chciała doczytać do końca leżące na jej kolanach listy. Kto wie — może dalej znajdzie jakiś promyk jaśniejszy, weselszy od innych...
„Niech się stanie według twej woli. Dla ciebie uczynię wszystko — porzucę dom, który i tak obecność moja kala i brudzi. Niech ucieknę z pod tego dachu, pod który wnoszę tylko kłamaną uczciwość i pamięć o tobie. Pójdę za tobą, gdzie mi iść każesz, — wszak jestem twoją... do śmierci“!
Uciekała więc, uciekała z domu z nim, z kochankiem swoim, a mimo to wlokła za sobą smutek i rozpacz za utraconą uczciwością... W tem biernem poddaniu się woli kochanka znać było tylko chęć ucieczki przed groźnem widmem sumienia, które to widmo stawało widocznie na progu domu i witało ją przekleństwem, gdy wracała ze schadzki z twarzą rozpaloną od pocałunków kradzionych. Czy i Klarę spotka na progu toż samo groźne widmo i naznaczy jej czoło piętnem smutku i zgryzoty? Tamta kobieta opuszczała ognisko domowe, które widocznie darzyło ją serdecznem ciepłem, bo bezustanny żal za utraconem szczęściem przebijał się w każdem jej słowie. W objęciach kochanka nie znalazła zadośćuczynienia za to, co dobrowolnie w chwili szału straciła, bo ciągle odwracała głowę, patrząc poza siebie jak sierota, powracająca z cmentarza.
W datach listów nastąpiła przerwa znaczna. Następne były już pisane w rok później, z Paryża, — a Klara przypomniała sobie, że właśnie był to rok, zaznaczający się panowaniem kapeluszy „Niniche“ i ucieczką pani R. A więc to ona była tą panią R., o której mówiono tyle i tak głośno? Wprawdzie Klara jej nie znała wcale, widziała ją raz jeden, podczas loterji fantowej, zdaleka w namiocie oświetlonym różnokolorowemi lampami. Wskazano ją Klarze jako kobietę głośnej piękności i nieskalanej dotąd reputacji. Oddalenie, tłumy ludzi, przedzielające obie te panie, niedozwoliły Klarze dostrzec dobrze, jakiego rodzaju była piękność pani R. Później jednak, gdy ucieczka jej stała się nouvélle de jour, Klara przypomniała sobie smukłą postać brunetki, strojnej w przejrzystą tkaninę koronek i zarysowującą się jak zjawisko w niepewnem świetle lamp błękitnych. Za towarzyszów podróży owej dawano pani R. rozmaitych seduktorów, między innymi wymieniano i Adolfa, który w tymże czasie znikł także z horyzontu, ale nie stawiano żadnych pewników, nie mając do tego rzeczywistych podstaw. Mąż pani R., człowiek spokojny, cichy, dobroduszny, odczuł cios spadający na jego głowę z wielką wrażliwością, właściwą tylko usposobieniom na pozór zimnym, a w gruncie rzeczy niezmiernie łatwo odczuwającym tak radość jak smutki. Wkrótce wyjechał za granicę — jak twierdzili jedni: dla odszukania wiarołomnej, — według zdania drugich: pragnął ujść z oczu ludzi, z których jedni żałowali go, inni szydzili, a wszyscy zajmowali się zbyt gorliwie jego nieszczęsnym losem. Dość, że po tem rozbitem domowem ognisku pozostały tylko meble, sprzedawane częściowo przez plenipotenta, i wspaniały fortepjan koncertowy, na który Klara dłuższy czas miała wielką chętkę.
O pani R. nie wiedziano nic pewnego, przez jakiś czas zajmowano się nią jeszcze, kobiety powstawały przeciwko niej w cnotliwem oburzeniu, ściskając równocześnie w ręku karteczkę kochanka, oznaczającą godzinę rendez-vous; mężczyźni dziwili się, skąd, u djabła, pani R. znalazła tyle odwagi i temperamentu dla wykonania podobnego kroku. Zdawała się być uśpioną wodą i robiła wrażenie lunatyczki, gdy zwracała na kogokolwiek swe wielkie, ciemne oczy, nigdy żywszym nie drgające blaskiem.
Tak! Klara przypomina sobie dokładnie wszystkie te szczegóły. Ona nie była jedną z ostatnich w potępieniu pani R. Owszem, bardzo gorliwie rzucała na nieobecną kamieniem obmowy i oburzała się na myśl podobnego postępku. Dziś wszakże ona sama idzie w ślady potępionej przez siebie kobiety, — dała się uwieść temuż samemu człowiekowi i przy melodjach Gounoda słuchała tych samych słów, wypowiedzianych pewnie z jednakowem uczuciem, z jedną miarą zapału.
I zeszły się razem z obrzuconą błotem kobietą wśród tych samych ścian, które kryły w sobie tyle występków i w zagłębieniach swych chowały jeszcze zamierające echo pocałunków i szelest jedwabnych sukien. Pani R. była tu niedawno, dwa lata temu, wchodziła, tak jak Klara, zasłonięta welonem i tenże sam Michaś otwierał jej drzwi, nazywając „jaśnie panią“. Potem siadała na błękitnym fotelu i czekała na Adolfa, jeśli go w domu, tak jak dziś, nie było. Wszystko tak samo jak Klara — wszystko tak samo!
Listy, pisane z Paryża, zawierały same prośby o szybki powrót Adolfa. Zostawił ją widocznie samą i powrócił do kraju. Tak! Klara pamięta dobrze tę chwilę, gdy mąż jej, powracając z biura, oznajmił jej nowinę, według niego dość ważną:
— Jego Ekscelencja zatwierdził dziś przyjęcie Adolfa S. na „konceps-praktykanta“. Dobrze zrobił pan Adolf, że wrócił z zagranicy i wstąpił do namiestnictwa. Przy swych stosunkach i koligacjach może szybko zrobić karjerę. Będzie awansował, przeskakując. To pewna!
Od tej chwili Adolf nie wyjeżdżał nigdzie. Całe dnie przykuty do służbowego pokoju, spełniał powierzone mu obowiązki z całym pedantyzmem galicyjskiego karjerowicza. Spokrewniony przez matkę z tą kastą ludzi, którzy to przy tronie pełnią funkcję stojących filarów i nadal w ten sposób „stać pragną“ — prostował swe nogi i wystawał również, pragnąć pozyskać łaskę u „stojących“ ojców narodu. Panią R. widocznie pozostawił w Paryżu — ona przecież do Galicji powrócić nie mogła. Cóżby tu robiła po podobnym skandalu! Ale on przecież dla chwilowej mrzonki przyszłości swej gubić nie chciał. Powrócił i rozpoczął „robić swą karjerę“ — ona zaś karjerę swą skończyła.
Z wielkim smutkiem odczytywała Klara dalsze listy. Pani R. bezustannie błagała Adolfa o powrót, przyobiecany jej gorąco i poparty zapewne przysięgą w chwili odjazdu:
„Wiem, że nie mógłbyś mnie oszukać — zanadto ci wierzę i ufam. Rozstanie nasze jest chwilowe, ale przez to niemniej bolesne. Dnie całe siedzę w swojem mieszkanku, otaczając się wspomnieniami i żyjąc nadzieją przyszłości. Martwi mnie stan mego zdrowia... Chciałabym być czerstwą i wesołą, gdy wyjdę na twe spotkanie, — a jakaś ogólna niemoc, ból piersi i kaszel zmuszają mnie do częstego leżenia w łóżku. Skoro cię zobaczę, wiem przecież, że to minie — twój widok uleczy mnie odrazu..“
Klara przypomniała sobie, że właśnie w tym czasie Adolf został jej przedstawiony na balu akademickim. Mówił jej, że zamierza osiedlić się we Lwowie, z którego nie ma zamiaru nigdzie już wyjeżdżać.
„Dlaczego nie dotrzymałeś obietnicy i kazałeś mi spędzić Wigilję bez ciebie? Pomyśl tylko, jak ciężka to była dla mnie chwila. Sama jedna wśród obcych, myślałam, że zamrę z tęsknoty...“
Przed oczami Klary przesunęła się jakby mgła, poza którą ujrzała panią R., płaczącą rzewnie w samotnem mieszkanku w Wigilję Bożego Narodzenia. Dla Klary ten dzień bywał zawsze wesołym. Mąż, rodzina, znajomi wszyscy przynosili jej podarki, a wieczorem gwarno było w ich szczupłym domku. Pani R. przed ucieczką swoją miała tak samo serdeczne ciepło dokoła siebie, — poszedłszy jednak za kochankiem, na gwiazdkę miała tylko... łzy. Więc występna miłość szczęścia nie daje?...
Klara febrycznie przerzuciła kilka innych listów. Były to kartki, przesiąkłe tęsknotą i łzami i stopniowo wzrastającą boleścią opuszczonej kobiety, widzącej już jasno swe położenie.
„Opuściłeś mnie! — wołała — opuściłeś... czuję to, pomimo listów, któremi pragniesz uspokoić boleść moją. Dobrze mi tak... zasłużyłam na karę, jaka mnie spotyka. Szalona! potargałam niebacznie krępujące mnie więzy... Wzamian za wstyd i hańbę, jaką ściągnęłam na dom i nazwisko, które noszę, dałeś mi ból i opuszczenie. Sprawiedliwa to kara, a przecież ciężka do przeniesienia. Niechże więc tak będzie... Zapomnij, że istnieję... kiedyś, gdy czas nadejdzie, dam ci znać o sobie“.
Więc w ten sposób płacił Adolf za bezgraniczne przywiązanie, jakiem darzyła go ta kobieta? On torował sobie drogę do karjery dyplomatycznej i, bywając w świecie, zachwycał strojne damy niezrównanym chłodem i spokojem, wyrytym na jego posągowo pięknej twarzy. Wyrwał panią R. z jej otoczenia, zburzył domowe ognisko, zdeptał i zdruzgotał przyszłość kobiety, idącej za nim jak cień, jak pies wierny. A w jego życiu cóż się zmieniło? Czy ludzie odwracają się od niego tak, jakby to uczynili, gdyby pani R. pomiędzy nich weszła? Każdy ojciec chętnie oddałby rękę swej córki człowiekowi, który tak pięknie rozpoczynał swą karjerę pod egidą hrabiego Kazia i przy boku Jego Ekscelencji.
Klarę przeszedł dreszcz trwogi.
Życie z całą brutalną niesprawiedliwością swoją stawało przed nią, nagie, przerażające nieubłaganą zemstą dla istot, zbaczających ze swych ścieżek. Któż mógł zaręczyć Klarze, że i ona nie popełni takiego szaleństwa i, zwiedziona słodyczą chwilowej miłości, nie powie Adolfowi: „Pójdę za tobą, gdzie każesz — jestem twoją... do śmierci!“
Tylko pierwszy krok kosztuje. Przychodząc na schadzkę, nie przedstawiała sobie tak tragicznych następstw, mogących wyniknąć z podobnego kroku. W drukowanym angielskim romansie sir Ravert inaczej kochał lady Brascomby, — pani R. przedstawiała występek w mniej ponętnem świetle. Nerwowa Klara odczuła i pojęła całą prawdę i nędzę, zawartą w tych kilkunastu ćwiartkach, zapisanych krwią i łzami. Jakże nędznym, nieprawdopodobnym wydał się jej w tej chwili romans angielski, rozpalający przedtem jej wyobraźnię! Jakże inaczej wyglądała rzeczywistość, pełna grozy, smutku i bólu!
Znów w datach listów nastąpiła długa przerwa; następujące korespondencje były krótkie i nie w wielkiej liczbie.
„Nie mogę przenieść na sobie, aby ci nie przesłać adresu nowego mego mieszkania. Wyprowadziłam się z dawnego, bo nadto mnie bolało widzieć się otoczoną pamiątkami po tobie; przytem musiałam się bardzo ograniczyć, chcąc, aby resztki pieniędzy, pozostałe ze sprzedaży moich klejnotów, wystarczyły mi na długo. Może przypomnisz sobie mnie i odszukasz mnie na 5-tem piętrze, w małej izdebce, którą zajmuję. Zdrowie moje pogarsza się z każdym dniem. Zabiłeś mnie opuszczeniem swojem...“
Następny list zawierał tylko te słowa:
„Dziękuję ci za pamięć i za usiłowanie wzbudzenia we mnie chęci do życia. Nie mam żyć dla kogo! Jestem na dnie przepaści i pragnę w niej umrzeć. Cierpię bardzo, moralnie i fizycznie. Dziś ja cię proszę, nie przyjeżdżaj! Przeląkłbyś się, zobaczywszy mnie. Nie należę już do żyjących...“
Na kolanach Klary leżały już tylko dwie kartki, — jedna, pisana ręką pani R., druga obcą, z dopiskiem nieszczęśliwej kobiety. W pierwszym liście pani R. zawiadamiała swego kochanka, że dla braku funduszów zmuszoną była przenieść się do szpitala, nie podawała wszakże adresu, ani nazwy miejscowości. Drugi zaś list był to arkusz papieru, zapisany ołówkiem, pełen urywanych zdań, niepowiązanych ze sobą, tak, jak majaczenie człowieka, bliskiego zgonu:
„Powrócę do domu! do siebie — czytała Klara, drżąc ze wzruszenia. — Tam wyzdrowieję, przebaczą mi, przytulą... odzyskam siły, spokój!...“
W rogu ćwiartki drżącą ręką nakreślono kilka razy: „do śmierci! — do śmierci“
Całą stronicę przecinało imię „Adolf“, jak rozpaczliwe wołanie przedśmiertne, ostatni jęk konającej. I pełno tam było tych słów bez związku, na pozór bez znaczenia, a tak wymownych dla Klary, tyle zawierających przestrogi! Na drugiej stronicy naczelny lekarz zawiadamiał Adolfa o zgonie pani R., zmarłej na suchoty płucne, powstałe wskutek bezmiernej anemji i poczęści zapewne dziedziczne. Adres Adolfa znaleziono w papierach nieboszczki, która nigdy nie chciała wyjawić swego prawdziwego nazwiska, a tem samem uniemożliwiła zawiadomienie kogokolwiek ze swych bliskich o grożącem niebezpieczeństwie. Dopiero po śmierci znaleziono koło zmarłej mały pugilaresik, z którym nie rozstawała się nigdy; był w nim bilet i adres Adolfa. Nie wiedząc, jakie węzły łączą go ze zmarłą, lekarz czuł się w obowiązku zawiadomić go o śmierci, zapytując zarazem, czy pani R. ma być pochowaną w osobnym grobie, czy też we wspólnym dole... Ze względu na widocznie lepsze pochodzenie zmarłej złożono tymczasowo jej zwłoki do murowanego grobowca, oczekując na dalsze rozporządzenie.
Całe to zawiadomienie, uskutecznione w formie bardzo wykwintnej, z całą kurtuazją francuską, było zakończeniem romansu Adolfa z panią R., a zarazem ostatniem wspomnieniem po zmarłej. Tylko fotografja czerniła się na biurku pośród wygorsowanych piękności.
Klara ze wstrętem odwróciła oczy.
I w tej ciszy, jaka panowała w saloniku, zdawało się Klarze, że słyszy jęk opuszczonej, wiarołomnej żony, konającej w szpitalu i przyzywającej człowieka, który, wydarłszy jej wszystko, nie dał wzamian nic, porzucił na pastwę bólu i rozpaczy. Umarła opuszczona, samotna, umarła z tęsknoty za minioną przeszłością. A przecież ona, tak jak Klara, żyła, śmiała się, bywała w świecie, miała dom, męża, nieskalane nazwisko.
Wszystko to zdeptała dobrowolnie, pisząc jedno słowo:
— „Przyjdę!“
Przyszła tu, kryjąc twarz swoją wśród cieni, zalegających miasto, przyszła po zgubę, po łzy, po zgon przedwczesny, zgon straszny pomiędzy obcymi, bez przychylnej ręki, zamykającej stygnące powieki.
I oto ona, Klara, przychodzi tu także po to samo, po te łzy, może po takąż samą śmierć wśród murów szpitalnych!... O! nie — po tysiąc razy nie! Siatka złudzenia spada jej z oczu. Ona teraz widzi zbyt jasno, jak straszny przygotowuje sobie upadek i nad jak głęboką przepaścią stoi. Co robi tu, w tym pokoju, gdzie błąka się jeszcze cień niedawno zgasłej kobiety? Może to jej duch nakazał Klarze szukać listów i poznać całą sromotę występku...
Rozpaczliwie rzuca się ku drzwiom, rozsypując po dywanie listy nieszczęśliwej swej poprzedniczki. Nie zważając na zdziwionego Michasia, drżącemi rękami otwiera drzwi wchodowe i zbiega po schodach.
Za nią woła dyskretny głos lokaja:
— Niech jaśnie pani się zatrzyma, pan hrabia zaraz powróci!
Ona go już nie słucha. Na ulicy wsiada w dorożkę i każe wieźć się do domu. Chce tam być jaknajprędzej, w swem zacisznem mieszkanku, którem do niedawna jeszcze pogardzała tak bardzo. Teraz jej sypialny pokoik, pełen błękitnych firanek i białych muślinów, wydaje się rajem, do którego z upragnieniem zmierza. Myśl o zgonie pani R. nie opuszcza jej ani na chwilę. Raz jeden była w szpitalu, gdy żona stróża zachorowała ciężko i wzięto ją na kurację do Św. Ducha. O! Klara dobrze pamięta wysokie, posępne korytarze, olbrzymie, białe ściany, wychudłe postacie chorych, obojętne twarze dozorców, sztywne kaptury Sióstr Miłosierdzia. I wśród takich samych posępnych murów skończyła życie piękna i młoda kobieta, zstępująca samotnie do przedwcześnie otwartej przed nią mogiły!
Gdy w godzinę później Klara, pochylona nad książeczką, spisywała wydatki dzienne, zadzwoniono silnie u drzwi wchodowych. To mąż powracał do domu. Z jakąż radością wybiegła na jego spotkanie! jak długo tuliła się do piersi człowieka, którego przed chwilą mogła ściągnąć swą nierozwagą w przepaść hańby i niedoli! On ujął ją w pół i wpatrywał się w jej oczy ze szczerem, lecz spokojnem uczuciem. Po chwili zbliżył usta do jej czoła i złożył na niem długi pocałunek.
— Jak twe włosy dziś pięknie pachną! — wyszeptał, wciągając woń heljotropu, jak człowiek rzadko obdarzony podobnego rodzaju rozkosznemi wrażeniami.
Klara spłonęła cała ze wstydu. Czyż miała powiedzieć mężowi, że nie dla niego pragnęła otoczyć się tą miłą wonią? Za całą odpowiedź tuliła się do niego z dziwną, niebywałą nigdy serdecznością, i po chwilce milczenia zapytała przyciszonym głosem:
— To musi być strasznie... umierać w szpitalu?
Mąż uśmiechnął się pobłażliwie.
— Skądże ci przychodzą podobne pytania do główki? Naczytałaś się znów jakichś romansów nieprawdopodobnych... i teraz majaczysz.
Przeszli do jadalnego pokoju, gdzie przy świetle lampy widać było czystą, choć ubogą, zastawę do herbaty. Klara idzie za nim — i podczas gdy on zajmuje swoje zwykłe miejsce, ona nalewa herbatę, drżąc jeszcze od świeżo przebytych wrażeń.
— No, przyznaj się, ty przewrócona główko, że bohater lub bohaterka świeżo przeczytanej książki umarli w szpitalu... — rzecze mąż, dolewając śmietanki do herbaty.
Klara podniosła głowę i spojrzała na niego.
— O tak! Czytałam piękną powieść, w której kobieta przez występną miłość umarła w szpitalu w najwyższej nędzy i opuszczeniu. Piękna to powieść, a pisana z taką dziwną prawdą...
Urwała nagle, głos jej drżał, a po rzęsach spłynęły dwie łzy gorące.
— Zanadto się przejmujesz drukowanemi bajkami, moja droga — odrzekł mąż, spojrzawszy na płaczącą. — Takie rzeczy nie zdarzają się w rzeczywistości, a jeśli czasem się tak skończy, toć słusznie. Podobna kobieta zasługuje na karę. Wszakże sama nazwałaś ją występną..
Klara przysunęła się do męża i badawczo utkwiła wzrok w jego twarzy. Widocznie chciała mu zadać jakieś ważne pytanie i pragnęła znaleźć na nie odpowiedź.
— Powiedz mi — zaczęła, — powiedz, dlaczego ona właśnie cierpiała tak bardzo? Dlaczego ona jedna odpokutowała za obojga? Przecież i on był jednakowo winnym, a nic się w jego życiu nie zmieniło i wszyscy cisnęli się, aby uścisnąć jego dłoń, tę dłoń, która pociągnęła ją do przepaści i skłoniła do występku. Dlaczego tak jest na świecie... dlaczego?
I płonącemi oczami patrzyła wprost w źrenice męża. Ale on milczał, nie umiejąc znaleźć logicznej odpowiedzi na to śmiałe pytanie, rzucone przez usta kobiety.
— Dlaczego? — powtórzył po chwili — dlaczego?...
I głos jego brzmiał pytająco.
Mężczyzna nie umiał rozwiązać tej zagadki, a komunałami zbywać podobnego pytania nie chciał — czy nie śmiał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.