Wychodzę z czterdziestu!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wychodzę z czterdziestu! |
Podtytuł | Drobnostka |
Pochodzenie | „One” |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Cisza zaległa małe pokoiki ubogiego urzędniczego mieszkanka.
Po wczorajszym gwarze i wesołości dziwnie smutno było tu i pusto.
Nie gości wczorajszych brakowało przecież, — przyszli jak wędrowne ptaki, zjedli, wypili i odeszli, — ale inna musi być tego smutku przyczyna. Jakaś pustka niczem nie zapełniona panuje wśród ścian mieszkania, a głównie w sercu dwojga staruszków, kręcących się niespokojnie po ciasnych pokoikach.
On — siwy, wychudły, zżółkły, prawdziwy typ nieszczęsnej ofiary biurowej — ma w swej kościstej twarzy wyraz serdecznej dobroci, a w przygasłych, zmęczonych oczach jakąś niemal dziecinną łagodność. Kręci się po saloniku, ustawiając skromne mebelki, kaszle często i co chwila spogląda na duży portret, zawieszony na ścianie.
Ona — niska, szczuplutka, blada — to uosobienie kobiety, dla której wyraz „emancypacja“ przedstawia krwiożerczego potwora, a „pan i mąż“ jest po Bogu najwyższą władzą na ziemi. I ona ma siwawe włosy i wychudłą twarz, snać oboje walczyli nieraz z niedostatkiem i cierpieniem, zanim doszli do względnego dzisiejszego dobrobytu.
Staruszka poprawiła płomień lampy, który zdawał się zniżać, i westchnąwszy, wydobyła robótkę z drucianego koszyczka, stojącego na stole.
Ale robota nie szła jej sporo.
Zrobiwszy kilka oczek, opuściła ręce z wyrazem niechęci.
— Lampa się popsuła, tak ciemno! — wyszeptała.
Staruszek usiadł przed biurkiem, stojącem w rogu pokoju.
Patrzył wciąż na portret, zajmujący środkowy punkt najszerszej ściany saloniku.
Oczy kobiety pobiegły w tym kierunku i miłośnie objęły postać młodej dziewczynki, uśmiechającej się z tła ciemnego.
Spojrzenia obojga rodziców zbiegły się na płótnie, przedstawiającem rysy i postać ich ukochanej jedynaczki.
I ten portret niemy, milczący, mówił wiele.
Mówił przedewszystkiem o bezgranicznej miłości, jaką ludzie ci otaczali swą córkę, miłości, posuniętej do przesady w najdrobniejszym szczególe.
Ojciec pracował w godzinach pozabiurowych, nie chcąc, aby Jadzia poczuła brak jakikolwiek. Matka uszczuplała swoje i męża potrzeby, aby córka odebrała staranne wykształcenie i zawsze uśmiechała się do życia. To też Jadzia śmiała się zawsze i jak majowe słonko rozjaśniała dom cały.
Jej to dziś zabrakło, jej szczebiotu, jej różowej twarzyczki, jej srebrnego śmiechu, szelestu jej sukienki.
Wczoraj spłonioną i drżącą powiedli drużbowie do ołtarza. Z objęć spłakanej matki przeszła uśmiechnięta dziewczyna w objęcia kochającego ją nad wszystko młodzieńca.
Dziś jemu rozwesela życie — dziś jej srebrny głosik dźwięczy już we własnem gniazdeczku. Ptaszyna, nabrawszy sił do lotu, wyfrunęła daleko.
W cichem mieszkaniu zostało dwoje staruszków — samych... ze wspomnieniami!
I tylko portret na ścianie uśmiecha się do nich w świetle lampy, i tylko biała chusteczka, porzucona na biurku ojcowskiem, przypomina swą właścicielkę...
W sypialni matki znaleziono mały pantofelek — zniszczony, z wykrzywionym trochę obcasikiem...
Matka pantofelek starannie schowała pod stosy bielizny — tak przypominał drogą pieszczotkę, gdy nawpół senna, różowa, z potarganemi włoskami, domagała się kawy, ukazując się wpół ubrana we drzwiach jadalnego pokoju.
Była zawsze za to lekko złajaną.
Przepraszała z pokorną minką, ale kawę dostała — i nazajutrz zjawiała się znów w zaniedbanym stroju we drzwiach jadalni.
Drogie, kochane dziecko!...
Osiemnaście lat żyły razem te dwie istoty — matka i córka, stanowiąc niemal jednę całość.
Dziś je rozłączono.
Matce zdawało się, że jej serce z piersi wyrwano.
Ale nie matce jednej, boć i ojciec pochylił głowę z niewypowiedzianą tęsknotą. I on kochał to dziecię nad wyraz wszelki, i on żył tylko jej istnieniem. Od chwili pojawienia się w domu tej małej tyranki przestał mieć swoją wolę, naginając się pod władzę despotki. Uczył ją sam w godzinach pozabiurowych, zachęcając do pracy pocałunkami, prośbą, pieszczotą. Jadzia z przebiegłością kobiecą wyzyskiwała pocałunki ojcowskie.
— „A“, powiedz „a“ — prosił ojciec.
— Nie powis, az pocalujes! — skrzeczała dziewczynka.
I ojciec całował.
Właśnie teraz wyciągnął szufladę biurka i z rozrzewnieniem spogląda na stosy rozmaitych rupieci, przepełniających jej wnętrze. To całe muzeum pamiątek.
Oto czepeczek — czepeczek Jadzi, tak maluchny, że pięśćby się weń zmieściła. Jaka ona była śmieszna, gdy przystrojona w ten czepeczek krzyczała w niebogłosy, broniąc się od strumienia wody, jaką ksiądz na chrzcie św. ją polewał.
Albo ta grzechotka pognieciona, popsuta — grzechotka, która nieraz spadła na jego głowę, gdy Jadzia była w dobrym humorze.
A tu elementarz, sławny elementarz całusowy, obszarpany, ponury, noszący ślady czekoladowych karmelków, z pozawijanemi rogami i podartą okładką.
Staruszek uśmiechnął się mimowoli do tego wspomnienia, które książeczka ta wywołała w jego umyśle.
Zdało mu się, że to było bardzo niedawno, że lada chwila skrzypną drzwi i srebrny głosik zadzwoni:
— Tatusiu! Jadzia na elementas psysla.
Ale z tych marzeń budzi go płaczliwy głos żony:
— Boże! jak tu dziś ciemno! Kto tę lampę popsuł?...
Staruszek wzrusza ramionami.
Kobiety są dziwnie nieprzenikliwe.
Lampy nikt nie popsuł, — on wie, dlaczego tak ciemno...
Jej tu niema, słonka jej ocząt brak!
I znów sięga do szuflady.
Powoli ręka jego napotyka wiązankę podłużnych papierków.
Ach! — to recepty!
I czoło starca się zachmurza na wspomnienie tych chwil bolesnych, jakie spędził przy kolebce chorej dzieciny...
Och! raz myślano, że już umiera, — usteczka zsiniały, błękitne oczy mgłą zaszły...
Jemu zdawało się, że świat cały kirem się obleka, że słońce na niebie gaśnie.
A przecież wyzdrowiała i w tygodni kilka, uśmiechnięta, stroiła lalki, bawiąc się w „salon“ pod jego biurkiem.
On pisał, schylony, zaglądając od czasu do czasu pod biurko.
Widział tam jasną główkę swego dziecka i słyszał, jak dawała nauki swoim lalkom za wielomówstwo i plotki.
I oto znów paczka papierów, związana szeroką różową wstążką.
To cały zbiór powinszowań, zaczynający się od olbrzymich arkuszy, strojnych w jaskrawe bukiety, aż do małej welinowej kartki, zakreślonej wprawnem pismem dobrze wychowanej panienki.
I wszystkie te powinszowania, czy to zaczynające się od słów: „Drogi tatusiu“, czy „Drogi ojcze“ — stanowią niemal historję tych lat kilkunastu, spędzonych wśród ścian jednego i tego samego mieszkania, w otoczeniu tych samych mebli i sprzętów. Historja to biednych rodzin urzędników, czerpiących w domu siły, potrzebne do walki o chleb powszedni.
W szufladzie leżą jeszcze cenzurki pensyjne, nagrody, listy pochwalne, pantofelek do zegarka, dwie profitki ze srebrnych paciorków, kilka fotografji, przedstawiających Jadzię jako podrastającą panienkę, i jakiś rysunek, zrobiony jej ręką — niewprawny, śmieszny, ale w oczach rodziców uchodzący za arcydzieło.
Staruszek siedział znów nieruchomy, z ręką opartą na biurku.
Dziecko to przeszło przez jego życie jak sen pozostawiając za sobą echo srebrnego śmiechu; poszło za człowiekiem, któremu oddało serce, swoje, rzucając rodzicom na pożegnanie serdecznego całusa.
Bawiło u nich tak krótko! a tam już będzie życie całe...
A on tak nawykł do niej, do jej żarcików, do pukania jej wysokich obcasików, gdy chodziła po saloniku, — do jej głosu, gdy wieczorami czytała mu gazetę...
Co teraz będzie bez niej w tym samotnym, pustym domu!?
W dzień pójdzie, jak zwykle, do biura, — a wieczory, te wieczory zimowe, takie rozkoszne, gdy się ma tych, których się kocha, obok siebie...
A przecież nie mógł przeszkodzić, by w sercu dziewczęcia nie rozwinął się kwiat miłości. To był naturalny bieg rzeczy. Gdy dostrzegł pierwszy rumieniec, oblewający jej twarzyczkę na odgłos dzwonka, zwiastującego przybycie częstszego od jakiegoś czasu gościa, trwożne przeczucie ścisnęło mu serce.
— Zabiorą ci ją, zabiorą! — szeptał mu głos tajemniczy..
I wzięli...
Wzięli jak swoją, a on błogosławić jeszcze musiał.
Co teraz będzie? co będzie?
Osiemnaście lat ta jasna główka królowała poza stołem w saloniku. Z początku włoski na główce były bardzo rzadkie — później gęste i rozrzucone, stopniowo przecież ujęte w gładsze sploty, aż wczoraj przyozdobiono je mirtowem kwieciem i dziewiczym welonem.
Staruszek machinalnie zaczął przewracać w szufladce.
Nagle zatrzymał się zdziwiony.
Pod ręką uczuł jakąś paczkę twardszą, coś jakby talja kart.
Wydobył ją i patrzył na nią długą chwilę.
Tak — rzeczywiście były to karty.
Karty zżółkłe, zniszczone długiem leżeniem, wyblakłe, z blademi grzbietami.
Staruszek patrzył na te karty i zdawał się przypominać sobie dawne dzieje.
O! tak, dawne to dzieje.
Lat temu dziewiętnaście wprowadził pod dach tego domu swoją żonę.
Biedni byli oboje — czekali długo na chwilę pobrania się. Ona była nauczycielką, on urzędnikiem, pobierającym małą pensję.
Gdy on dostał awans, a ona złożyła skromną sumkę, potrzebną na zakupno niezbędnych sprzęcików, przysięgli sobie przed ołtarzem miłość i wierność do grobu.
I zaczęły się dla nich dnie wielkiego, promiennego szczęścia.
Czekali długo na te pieszczoty i pocałunki, nasycali się niemi dowoli, a życie nigdy nie zdawało im się tak pięknem.
I jeszcze więcej nabrało uroku, gdy pewnego majowego ranka ona, objąwszy jego szyję, wyszeptała mu do ucha słów kilka, od których radosne echo rozległo się w sercu obojga.
Biedna nauczycielka kaligrafji zarumieniła się przytem jak róża.
W jakiś czas musiała zaprzestać udzielania lekcyj i całe dnie spędzała w domu, szyjąc jakieś maluchne kaftaniki lub czepeczki.
On spoważniał jeszcze więcej i otaczał ją troskliwością bez granic.
Wieczory spędzali razem koło okrągłego stołu, na którym paliła się jasna lampa.
Czytali „Kurjera,“ a potem snuli plany na przyszłość.
Pewnego dnia, gdy biedna kobieta zdawała się być bardzo cierpiącą — mąż wyjął z biurka talję kart i nauczył ją grać w tak zwanego „zechcyka“.
Z początku szło źle bardzo — ona kart nie znała prawie wcale; trzeba było uczyć, że as znaczy jedenaście, a dziewiątka nie liczy się wcale. Ale powoli uczennica przeszła mistrza i bardzo sprytnie umiała „wychodzić“, a „lewę“ zabierała jedną po drugiej. A ileż radości brzmiało w jej głosie, gdy triumfująco zawołała:
— Wychodzę z czterdziestu.
A te niewinne oszustwa — zaglądanie do kart partnera, niby nieumyślnie, pod pozorem poprawienia krawata, te „wypadki“ przy rozdawaniu kart i tp.
Tak, tak, to ta sama talja, którą zmuszeni byli złożyć pewnego grudniowego wieczora, złożyć pośpiesznie i schować do szuflady na długo... na lat osiemnaście!
Nazajutrz rankiem wczesnym zapłakała Jadzia i od tej chwili małżonkowie nie grywali w „zechcyka“, — malowane królowe ustąpiły miejsca żywej, o wiele piękniejszej królewnie.
Staruszek powoli zaczął przeglądać zniszczone karty.
Przypomina je sobie teraz wszystkie. I tego króla karowego, pięknego blondyna w zielonym wieńcu na głowie i z dziwacznem berłem w ręku. Jak ona śmiała się serdecznie z jego pretensjonalnej miny i liljowej zbroi!
Albo ta dama pikowa, wąchająca tulipan i mająca cztery olbrzymie czerwone róże na dziwacznie uczesanej głowie.
As trefl — ta szkaradna karta, która mimowoli myśl o śmierci budzi.
Nie lubili jej oboje, choć była asem atutowym.
I cały szereg waletów, dziewiątek, dziesiątek, asów przesuwa się przed oczami staruszka, budząc w jego sercu najrzewniejsze wspomnienia.
Ileż razy w ciągu partji ona pochylała głowę z wyrazem bezmiernego zmęczenia — mimo to przecież uśmiech zakwitał na jej bladych ustach. Jakaś myśl radośna krzepiła ją w cierpieniu. On uśmiech ten rozumiał i odpowiadał nań równym uśmiechem.
Porozumiewali się w ten sposób, odgadując wzajemnie swe myśli.
Dziecko ich rozłączyło na lat kilkanaście. Ono jedno koncentrowało w sobie ich pragnienia i było punktem świetlanym, kierującym ku sobie ich myśli i dążenia. Zapominali o sobie, wpatrzeni w to dziecko.
Dziś ono odeszło, i małżonkowie znaleźli się znów we dwoje.
Staruszka siedziała teraz cichutko koło stołu, oparłszy głowę na ręku. Patrzyła przed siebie smutno i łzy nawet drżały w jej oczach.
Robótka upadła na ziemię i kłębek potoczył się aż na środek saloniku.
Z kuchni dobiegał monotonny głos służącej, nucącej jakąś piosenkę.
Nagle staruszek powstał od biurka i zbliżył się do stołu. W ręku trzymał talję kart, którą położył tuż koło lampy.
— No, stara! zagrajmy w „zechcyka!“
Twarz staruszki rozjaśniła się, — drżącą, wychudłą rękę wyciągnęła ku kartom, tak, jak wyciąga się dłoń dla powitania dawno niewidzianych przyjaciół.
I ona te karty pamięta...
Za chwilę walet karowy jako atu uśmiechał się do halabardy, trzymanej w ręku, a staruszka triumfalnie wołała:
— Wychodzę z czterdziestu!