Dla niej (Zapolska, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Dla niej
Pochodzenie „One”
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DLA NIEJ



Hej! kelner! koniaku! tylko dużym kieliszkiem... a prędzej, śpiesz się, niezdaro!
I rzucił na stół czapkę, nie uważając na szerokie strugi piwa i tłustych sosów, pokrywające zniszczony blat stołu.
Usiadł pod kasztanem, tuż naprzeciwko błękitnej lampy, w której migotał jaskrawy płomień gazu — widocznem było, że miał ciężkie zmartwienie ten biedny chłopak, gdyż głos jego drżał, domagając się swego „dużego kieliszka koniaku“, a na wynędzniałej twarzy osiadła chmura jakiejś wewnętrznej zgryzoty. Był to człowiek jeszcze młody, ale przyciśnięty brzemieniem niedoli; rysy twarzy regularne, posągowe prawie łamały się liniami smutku i miały w sobie coś z zagięć starej i zniszczonej książki, na której wielu ludzi uczyło się czytać. Wysmukła postać, zgięta i pochylona, z wązką klatką piersiową, nikła w fałdach zielonawego surduta, zbyt obszernego na wychudłe członki owego chłopca. Było to stworzenie poprostu „mizerne“ — smutne, chorowite, źle odżywione, błądzące po świecie nie wiadomo dla jakich przyczyn, bijące się z losem od świtu do nocy, maltretowane przez wszystkich, oddychające przegniłą atmosferą, którą scena wyziewa, szepczące stłumionym głosem sążniste tyrady aktorskie, drżące za każdą pauzą, wytrzeszczające oczy wśród ciemności, okrywającej scenę podczas próby, mające na grzbiecie budę, więcej do psiej, niż do muszli podobną — i zamierające w tej budzie z osłabienia, głodu i szkodliwych wyziewów gnijącej pod sceną wody.
Słowem — był to sufler teatralny. Zwykle smutny i milczący, zdaje się jeszcze więcej przybitym i znękanym. Zapadnięte policzki w błękitnem świetle lampy mają ślady łez, te lśniące srebrne brózdy, które gorzka łza zostawia... Na zatarcie tych brózd chłopak żąda „dużego kieliszka koniaku“. Przynosi go właśnie ufryzowany kelner i brudną ręką stawia przed gościem, zakreślając tradycjonalne koło z dezinwolturą pełną wdzięku.
Dokoła tłumy ludzi cisną się przy okrągłych stolikach, pokrytych czerwonemi serwetami o szarych długich frendzlach. Są to po największej części rzemieślnicy, szwaczki, podrzędni urzędnicy, którzy przybywają prawie codziennie „na raki“ i, słuchając fałszywej muzyki, dzielą się wrażeniami dni, przebytych wśród pracy, niedostatku i krótkotrwałych miłostek. Kobiety pozdejmowały kapelusze, chłodząc zmęczone czoła w wieczornej świeżości, i blade, zmęczone od ciężkiej pracy przy popsutych maszynach, siedzą z bezmyślnemi niemal spojrzeniami.
Mężczyźni, więcej ożywieni, rozpostarci szeroko pośród nieporządku fajansowych talerzy, porozstawianych w nieładzie, mówią dużo i głośno, tworząc w ten sposób gwar, właściwy tylko drugorzędnym restauracjom. Pomiędzy stołami uwijali się kelnerzy o impertynenckim wyrazie twarzy i, przeciągając na ostatniej głosce „zaraz!“, starali się uprzyjemnić gościom zbyt długie oczekiwanie na zamówione potrawy.
Ciemne liście kasztanów tworzyły rodzaj dachu ponad głowami tych ludzi, którzy przy kuflu piwa starali się wmówić w siebie i w swoich, że przybyli tu, aby rozerwać się trochę. Przez szpary drzew przeglądało przeczyste niebo, wysrebrzone gwiazdami, jasne, pogodne, pełne niewzruszonej powagi. Akacje wstrząsały cienkie gałązki, a po liściach dzikiego wina, czepiającego się wzdłuż murów, okalających ogródek, przebiegał dreszcz, właściwy tylko cieniom nocy. Na oświetlonej estradzie kilkunastu muzykantów przygotowywało instrumenty do wykonania nowego „kawałka“ — ku wielkiej uciesze dzieci, oblegających estradę. Za chwilę „Ständchen“ Schuberta popłynęło wśród kasztanowych liści. Nie grano artystycznie, ale ta dawna, rzewna piosenka ma zawsze urok niezwalczony i niesie za sobą wspomnienie chwil jaśniejszych, śmiechu wśród łez, i wzrusza najgłębiej ukryte uczucia serdeczne.
Gwar ustał, szwaczki jeszcze niżej pochyliły zmęczone głowy, piosenka owijała się dokoła tych zwiędłych kobiet, szepcząc im o stałem, trwałem szczęściu, o prawdziwej miłości, jakiej tak bardzo wśród swej niedoli pragnęły. Mężczyźni milkli powoli, patrząc wilgotnem okiem w przestrzeń. Czuli, że są jeszcze inne rozkosze poza porcją raków i kufelkiem piwa, rozkosze dla nich niedozwolone, a przecież których istnienie oni czuli w moralnem ubóstwie swojem, w tej ciągłej gonitwie za groszem, za sposobami wyżywienia siebie i rodziny. Wrodzone poczucie piękna budziło się w ich piersiach wraz z melodją piosenki, płynącej drżącemi tony wiolonczeli w dal nieskończoną. Najkunsztowniejsza sonata nie wzruszyłaby tu nikogo, „Ständchen“ wpadło im do głębi duszy i zalewało ich smutkiem swoim. Nawet kelnerzy nie wołali „zaraz!“ — oparłszy o drzewa wypomadowane głowy, słuchali.
Sufler wypił koniak i oparł głowę na ręku. Koniak nie starł łez, owszem — duże nowe srebrne krople drżały na długich rzęsach chłopca.
Ciemne, szafirowe oczy, wpatrzone z wyrazem nieokreślonego smutku w przestrzeń, skarżyły się w milczeniu na jeszcze jedno upokorzenie, które zgniotło biednego suflera ciężarem swoim.
I tego upokorzenia doznał od „niej“, od tej, która była dlań szczęściem jedynem, piosnką jego życia, marzeniem bezsennych nocy.


∗                    ∗

Kochał ją nad życie, nad Boga, nad świat cały! Oprócz niej nie miał nic na świecie — ani rodziców, ani przyjaciół. „Ona“ mu była wszystkiem: celem dnia całego, przedmiotem snów, pragnień, kwiatem, wyrosłym na mogile jego młodości. „Dla niej“ mógł kraść, zabijać, stać się szulerem, złoczyńcą lub najszlachetniejszym z ludzi. Jej głos wkradał się do jego duszy jak ta piosenka Schuberta, drżąca wśród wieczornej ciszy. Jej imię było jego modlitwą, a jej spojrzenie rozkoszą, którą słodził gorycz dni swoich... „Dla niej“ czuł się zdolnym wlec dalej ten gorzki żywot, pełen smutku i upokorzeń, „dla niej“ praca stawała się rozkoszą, ból gardła i piersi znikał — on nic nie czuł z bólu i cierpienia, tylko tonął w swej miłości, zapominając o nędznej rzeczywistości. Gdy „ona“ nań spojrzała i uśmiechnęła się łaskawie, on chwytał w lot ten uśmiech jak żebrak grosz z pojazdu rzucony. Gdy pierwszy raz „jej“ drobna rączka spoczęła w jego dłoni, doznał nagle olśnienia, a oczy mu zaszły mgłą purpurową. Nie widział „jej“ kokieterji, żartów poza plecami, śmiechów i drwinek jej koleżanek — „ona“ była dlań tak jasnem, promiennem zjawiskiem, że miał ją za Anioła Stróża, który jego sam strzeże. Swem sercem niezkazitelnem mierzył wartość serca tej dziewczyny i duszę jej stroił we własne kształty, doskonaląc jej trywialną naturę i podnosząc w swej wyobraźni do najwyższej potęgi. W czasie antraktów wysuwał się ze swej budki i biegł ku garderobie chórzystek, aby dojrzeć choć w przelocie jej drobną, kształtną postać i otrzymać jedno spojrzenie. Gdy łaskawie pozwoliła odprowadzić się do domu, febryczny dreszcz wstrząsał jego wątłą postacią, a zapadłe policzki płonęły chorobliwym rumieńcem. Nie chciał wszakże być jej kochankiem, w najśmielszych marzeniach nie myślał o tem nigdy — on pragnął uczynić ją żoną swoją i w długiej białej zasłonie wprowadzić do swej ubogiej izdebki. Wśród nieszczęść całego życia ta promienna a biała dziewczyna, wchodząca pod dach jego domu po to, aby pozostać do śmierci, zdawała mu się promieniem słonecznym, zesłanym wśród dnia chmurnego dla rozjaśnienia szarej nici oplatającej jego smutną dolę. O! tak, bezwątpienia, „ona“ mogła być jego żoną, wierną, przywiązaną, pełną poświęcenia i łagodnego uśmiechu.
Nie pozwoliłby jej pozostać dłużej na scenie — zabrałby dla siebie ten skarb i ukrył go zazdrośnie przed okiem innych ludzi. Miałby ją tylko dla siebie, jej spojrzenie, jej ciemne kręcone włosy, szczebiot małych usteczek, jej białe ramiona, jej serce, jej myśl, jej pragnienie, jej tęsknotę — słowem ją całą dla siebie, wyłącznie dla siebie!... I myślał tak i pragnął do dziś; jeszcze przed półgodziną krył w swem sercu te rozkoszne marzenia. Teraz wszystko rozsypało się w popiół — zrozumiał, że się łudził napróżno, że cały ten gmach czarowny to smutna mogiła jego złudzeń, które na wieki pożegnać powinien.
Cały kieliszek, stojący przed nim, ciągnął go ku sobie. Ach! prawda — wszak jego matula tam, daleko na przedmieściu, zalewa zwykle robaka, a gdy ma zgryzotę, pije bez upamiętania...
I on tak zrobi — zapomni wtedy o wszystkiem, o swych zniszczonych nadziejach, o tem promiennem zjawisku, które w białej zasłonie oblubienicy wejść miało pod dach jego — zapomni o swej niedoli, nędzy, osamotnieniu... zapomni o Bogu, o ludziach i... o niej!
„Ständchen“ Schuberta płynie w dal ciemną, rzewne jak modlitwa sieroca, a w ogródku robi się coraz ciszej. Reszta rozmów milknie, a tylko wiolonczela skarży się drżącym, niskim głosem. Nawet akacja przestała szemrać i zasłuchana prostuje delikatne gałązki.
Nagle wśród tej ciszy rozlega się głos zachrypły, sforsowany, łamiący się w szept przyciszony:
— Kelner, koniaku! tylko duży kieliszek, niedołęgo!


∗                    ∗

Dziś były jej imieniny. Cóż dziwnego, że całem jego usiłowaniem było zrobić przyjemność ubóstwianej dziewczynie. Wiedział, co stanowiło jej słabą stronę. Lubiła błyskotki, a żółty połysk złota zapalał w jej oczach fosforyczne blaski. Marzeniem jej było złote porte-bonheure, takie, jakie widziała na ręku aktorki, grającej „wielkie kokietki“. Ach! mieć taką bransoletkę i potem umrzeć — mawiała nieraz, oparłszy swą główkę o kulisę. On słuchał tego głosu, drżącego od pragnienia błyskotki, i zapragnął zadowolnić jej żądanie. Bądź co bądź, zbierze potrzebną sumę i kupi u Völkera złotą opaskę z gładką kulką, zawieszoną na cienkim łańcuszku. Cacko to kosztuje dużo, bardzo dużo — zapewne dwumiesięczną jego gażę, ale „dla niej“ on gotów na wszystko, — pracować będzie od świtu do nocy. I bierze pokreślone egzemplarze, przepisuje je z gorączkową szybkością, i prosi ciągle o nową pracę, prosi tak usilnie, że sekretarz podnosi głowę ze zdziwieniem, słysząc tę gorącą prośbę i widząc stosy ról, odnoszonych co dni kilka. On pisze dniami i nocami całemi. Pochylony nad stolikiem, z rozgorączkowaną twarzą, kreśli całe arkusze, smucąc się, że jeszcze szybciej pracować nie może. Ubrany rzuca się na łóżko i po krótkim wypoczynku pisze znów, wstając tylko dla wypicia niezliczonej ilości wody. Nawet przestał jeść, a pieniądze odkłada „dla niej“. Żywi się bułkami i wodą, a inaczej być nie może, bo imieniny niezadługo, jubiler nie da na kredyt, a bransoletka być musi koniecznie. I w nocnej ciszy, padając ze znużenia, krzepi się myślą o jej radości, o tym ślicznym uśmiechu, jaki rozjaśni jej drobną twarzyczkę, gdy on poprosi o rączkę i sam zapnie na białem ciele tę złotą, błyszczącą opaskę. I na tę myśl siły mu wracają, nie czuje znużenia i z podwójną energją zabiera się do pracy. Wczoraj był u jubilera, oglądał bransoletki i pytał o cenę. Brakuje mu jeszcze kilkunastu guldenów, ale może sprzedać zimowe palto i ósmego wziąć tak zwane à conto. Zima jeszcze daleko, a jego zielony surdut może służyć całą jesień...
I wreszcie nadszedł ten dzień upragniony. Zmęczony, drżący z wycieńczenia i nadmiernej pracy, chłopak przywlókł się do sklepu jubilera i wychudłą ręką złożył na eleganckim kontuarze żądaną sumę. Wzamian dostał pudełeczko, w którego wnętrzu na szafirowej aksamitnej podkładce błyszczała złota bransoletka, uśmiechając się niezdrowym, żółtawym blaskiem. Grzeczny subjekt zapytał, czy „wielmożny pan nie życzy sobie bransoletki masyw, która jest znacznie droższa, ale daleko polityczniejsza“. „Wielmożny pan“ zapiął z pośpiechem swój wytarty surdut i, zapewniwszy, że właśnie życzono sobie takiej bransoletki, jaką trzyma w ręku, wyszedł, namyślając się, jaka to bransoletka może być „polityczniejsza“.
Wieczorem wymknął się ze swej nory i pośpieszył na scenę, szukając solenizantki. Stała przy otworze kurtyny i z dziwną dokładnością wymieniała nazwiska dam, zajmujących parterowe loże. Była bardzo ładna w swym bretońskim kostjumie, ze zgrabnym czepeczkiem na ciemnych, kręconych włoskach.
Widząc zbliżającego się suflera, odbiegła od kurtyny i, zostawiając swe towarzyszki, pociągnęła chłopca w kącik, utworzony przez zestawienie dwóch przystawek. On był bardzo wzruszony, ze ściśniętą piersią wyjąkał kilka słów, które miały stanowić życzenia szczęścia, i niepewną ręką podawał jej safjanowe pudełeczko, które ona pochwyciła z pośpiechem. Zmęczony, zgłodniały, z gorączką w sercu wyczekuje uśmiechu i słowa podzięki, ale ona nie śmieje się, nie cieszy, owszem brwi marszczy i usta wykrzywia pogardliwie. Z gniewnym ruchem odrzuca od siebie pudełko, które wraz z bransoletką pada na zbrudzoną sceniczną podłogę.
— Dęta! nie masyw! — cóż to warte?! Ja dętej nie chce, wolę nie mieć wcale bransoletki!
I z gniewem odbiegła na przeciwną stronę, zostawiając chłopca osłupiałego, jakby od uderzenia maczugą.
— „Dęta?... masyw?“
Te wyrazy dzwoniły mu w uszach jak dzwon pogrzebowy. Machinalnie podniósł złote cacko i wsunął do kieszeni. Cóż teraz z niem zrobi, kiedy ona nie chce?... wszak kupił je „dla niej“. Dlaczego odrzuciła tę bransoletę, którą on starał się nabyć, pracując tak ciężko?
— „Dęta?... masyw?...
Nic nie rozumie; wie tylko, że wszystko się skończyło. Cały brak serca tej dziewczyny stanął przed nim w swej wielkiej bezczelności. Teraz nie pragnie jej mieć żoną, ani nawet kochanką. Zraniła go zbyt ciężko, a u niego rany nie goją się nigdy. Nędza jego istnienia nie dozwala zabliźnić się moralnym cierpieniom.
Skończyło się wszystko!
I nagle poczuł głód i pragnienie, i zrozumiał, ile ofiar ponosił dla tej bezmyślnej lalki, która teraz głośnym śmiechem opowiada coś swoim koleżankom. Mówi pewnie o nim, dlatego jest tak wesołą. Mój Boże! ona się śmieje, a jego serce boli, tak boli!
I po przedstawieniu uciekł z miasta za rogatkę, pragnął się rozerwać, zapomnieć o doznanem cierpieniu.
Napróżno! Tu, w tym ogródku, na skrzydłach piosenki Schuberta spływa doń ciągle wspomnienie tej drobnej twarzyczki, która nim wzgardziła, — nawet koniak nie pomaga!
Cóż to? przecież matula mówiła, że na dnie kieliszka zapomnienie wszelkiej zgryzoty. Dlaczegoż on zapomnieć swego bólu nie może? pocóż te łzy, które go palą więcej od koniaku? Cóż to za rana, na którą niema lekarstwa? To ta wiolonczela tak się skarży żałośnie i niepoczciwa szarpie jego serce znękane, lub może wypił zamało?...
— Hej! kelner! koniaku! tylko duży kieliszek, niedołęgo!


∗                    ∗

Tak! stanowczo trzeba zapomnieć o niej. Nie chciała... cóż dziwnego? powiedziała, że „dęta!“ Tak! ale on przez tyle dni nie jadł, nie spał, tylko pisał i pisał schylony, czytając z trudnością pokreślone manuskrypta. Głupi! dlaczego to robił? Wszak powinien był spojrzeć raz dobrze w te oczy dziewczyny i dojrzeć w nich, zamiast szlachetności, pełno kokieterji, fałszu i chciwości.
Teraz nie siedziałby w brudnej knajpie nad kieliszkiem koniaku i nie płakałby jak dziecko nad rozbitem cackiem. Osłabiony, zgłodniały, zdenerwowany, już jest pijany tem strasznem, zatrutem pijaństwem, w którem dusza jest bardziej pijaną od ciała. Drzewa, ludzie, kolorowe lampy — wszystko wiruje przed jego oczami, kręci się, tańczy w różnobarwnych kręgach. A przecież matka kłamała — na dnie kieliszka niema zapomnienia! Serce go boli może więcej, niż przed wypiciem koniaku, a „ona“ jest ciągle przy nim z tą pogardliwą miną, z którą mówiła:
— Dęta!... nie masyw?!
I ta wiolonczela! ta wiolonczela, która się skarży ciągle z jękiem sierocym. Nie! matka skłamała — nic zapomnieć nie można... tylko ogarnia człowieka bezwładność wielka, a wszystkie wspomnienia cisną się doń z niepojętą siłą. I skarżyć się nawet nie można, tak wielki ból piersi przygniata, — tylko głowa opada i łzy płyną, płyną...


∗                    ∗

— Pan zechce zapłacić! już późno, goście się porozchodzili, gaz będziemy gasić.
Tak, trzeba zapłacić. Ale on pieniędzy nie ma. Wszystkie wydał „dla niej“. Dokoła pustka, estrada nawet opróżniona z muzykantów. Przecież trzeba zapłacić, bo kelner stoi tuż przy nim i domaga się pieniędzy. Machinalnym ruchem wsuwa rękę do kieszeni i natrafia na safjanowe pudełko. Wyjmuje drżącą ręką błyszczące cacko i rzuca je na stół, pomiędzy strugi rozlanego koniaku.
— Nie mam pieniędzy, weźcie to jako zapłatę... — mówi przerywanym głosem — tylko dajcie mi to... co piła moja matula, gdy chciała zapomnieć o swem zmartwieniu... Dajcie mi coś mocnego... abym się napił i zasnął, zasnął twardo i zapomniał o tem, żem cierpiał... „dla niej“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.