Na posterunku
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na posterunku |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | „One” |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Czy Henryk powróci!?...
— Jutro powraca, moje dziecko!
— Jutro?... a kiedyż to jutro?...
— Skoro słońce do snu się ułoży i znów wstanie. O! patrz! już się kładzie. Pościel ma z czerwonych chmur złożoną. Samo jest także czerwone...
Obłąkana zerwała się z ziemi, na której siedziała, porwała konwulsyjnie rękę siostry Kaliksty.
— Henryk lubił także czerwone róże; na jutro dasz mi dużo róż czerwonych... on powróci!...
I rzewny uśmiech przemknął po twarzy warjatki.
Zakonnica patrzyła na nią uważnie z pod białych osłon wielkiego swego czepca — wzrok ten był pełen tkliwości i współczucia dla nieszczęśliwej, której wynędzniałe ciało, okryte lekką szarą tkaniną, wstrząsały bezustannie nerwowe dreszcze, a twarz wychudzona, smutna, powleczona sinawą barwą, przypominała raczej trupa, niż żyjącą istotę.
Zachodzące słońce oblewało szpitalny ogródek złocistemi blaski. Przez wysoki mur dolatywał gwar miasta, turkot dorożek, nawoływanie przekupniów. Cały nich i życie miasta koncentrowało się w tym potężnym szmerze, co wraz z tumanami kurzu i miazmatami zgnilizny unosił się w powietrzu.
W ogródku szpitalnym siedzące rzędem na ławkach obłąkane kobiety zdawały się chwilami słuchać uważnie, skąd ten szmer dochodził. Niektóre obracały nawet głowy i usuwały z włosów małe szafirowe chusteczki, aby lepiej pochwycić te dźwięki, których znaczenie rysowało się niejasno w ich zamglonych umysłach. Niejedną wybladłą twarz rozjaśniał turkot dorożki. Wołały nawet czasem „wio!“, wymachując rękami w powietrzu. Robiły wrażenie dwuletnich dzieci, cieszących się na widok koni. Kobiety te cofnęły się znów do niemowlęctwa, czarna mgła spowiła ich inteligencję, — były to dwunożne zwierzęta, obdarzone mową i kryjące w swej duszy jednę myśl, jednę wolę, do której uparcie wracały.
Mówiły szybko, wszystkie razem — to znów milkły nagle, patrząc błędnym wzrokiem dokoła. Niektóre bały się szelestu liści, te znów wykrzywiały się zachodzącemu słońcu, inne mruczały modlitwy i biły się w piersi. Jedna z nich kołysała fikcyjne dziecko, śpiewając przytem monotonną piosenkę; druga zrywała pełnemi garściami liście i wtykała je we włosy... Liście zsuwały się po krótkich kosmykach i czepiały się jej sukni, lub spadały na piasek. Kilka z nich siedziało, patrząc ponuro w ziemię. Oczy tych chorych miały w sobie wyraz, niepodobny do określenia. Były to niezgłębione przepaście smutku i zwątpienia. Rozpacz straszna, bezgraniczna, rozpacz, w której niema pocieszenia, czarna jak otchłań i jak otchłań bezdenna, wiała z tych kilku postaci, szarzejących na tle muru szpitalnego.
Siedziały ciche, nieruchome.
Złote promienie słońca oświecały ich głowy.
One nie zważały na to.
Patrzyły w piasek i zdawały się nie oddychać prawie, tak nieruchomość ich była doskonała.
Wielką musi być boleść, której dłuto stwarza takie arcydzieła.
Siostra Kaliksta pełnym miłości wzrokiem ogarnęła tę grupę.
Największe współczucie budzi ciche cierpienie, które nie szuka ulgi w krzyku i skardze, lecz, nurtując organizm, grób za życia kopie.
Łagodne oblicze zakonnicy zdawało się cierpieć wspólnie z nieszczęśliwemi.
Ona już tak zżyła się z niemi, tak znała troskę, która każdą z nich udręcza, tak wiedziała, czem ulgę im przynieść, ulgę choćby chwilową — że dziś cierpiała ich boleścią, smuciła się razem z niemi, a wszystkie kochała, pomimo przykrości, jakie jej nieraz wyświadczały.
Była to jedna z tych istot czystych, nieskalanych, zesłanych na ziemię, aby dobrze czyniły, — istot, które zaparłszy się swego „ja“, zarówno tulą do serca umierającą jawnogrzesznicę, jak niewinne konające dziecię.
Będąc istotnie świętemi, rozgrzeszają łatwo błędy drugich.
Nie znając nawet pokus, nie rozumieją, czy cnota jest rzeczą trudną.
Na białych ich skrzydłach niema błota, bo kałuże omijały bezwiednie, i w sercu swem mają jednę tylko wielką żądzę: pragną być użytecznemi nieszczęśliwym.
I ona jest nią już od lat dziesięciu.
Młodem dziewczęciem wstąpiła do Sióstr Miłosierdzia. Młode, zdrowe ciało przyoblekła w skromną szatę, a na kształtną głowę włożyła wielki, brzydki czepek. Była ładną i została nią jeszcze. Jej błękitne oczy mają kolor niezapominajek, a twarz, pobladła od bezsennych nocy, zachowała nieskalaną regularność linji. Zdrowie, siły, młodość, słowem życie całe oddała na usługi chorych i zamiast zamknąć się w murach klasztornych ona przebiega salę zawsze uśmiechnięta, słodka, łagodna, pełna dobrych chęci i zjawiająca się jak dobry anioł przy łożu śmiertelnem.
Wszyscy ją kochają, ona nawzajem wszystkich.
Jest to dobry duch szpitala.
Przesuwa się po korytarzach cicha, śpiesząca do tych, którzy najwięcej cierpią.
Żadna bolesna operacja odbyć się bez niej nie może.
Z początku mdlała na widok tych strasznych ran otwartych, z których sączyła się krew zepsuta.
Prędko przecież silą woli przemogła słabość nerwów i dziś stoi nieruchoma obok marmurowych stołów, trzymając bandaże, miednice, gąbki — i śledzi pilnie poruszenie lekarza.
Usta jej tylko szepcą „Ave Maria“.
Lekarze chętnie ją mają przy sobie. Wiedzą, że siostra Kaliksta nigdy nie zaśnie przy łożu chorego, jej więc powierzają najniebezpieczniejszych pacjentów.
Ona przecież najchętniej przebywa w oddziale obłąkanych.
Skoro ma tylko wolną chwilkę, wysuwa się do małego ogródka lub do sal, gdzie przebywają warjatki.
Tam stara się łagodnemi słowy leczyć dusze nieszczęśliwych, bo, według niej, obłąkanie — to choroba duszy. Z anielską cierpliwością słucha cynicznych i wyuzdanych słów, dziwacznych opowieści, bluźnierstw, przysiąg miłosnych, lub namiętnych, dyszących zemstą wyrazów.
Na wszystko stara się znaleźć odpowiedź, śledząc z uwagą twarze tych kobiet, szczęśliwa, jeśli przez zezwierzęconą maskę przebije się jakiś błysk rozsądku, jeśli jej słowa choć w setnej części pojęte zostaną.
Słońce błyskało coraz wspanialszym blaskiem. Purpurowe, wspaniałe, jak wielkie czerwone oko wyzierało z poza purpurą obwiedzionych lekkich chmurek.
Jedna z obłąkanych podniosła rękę w kierunku słońca, wołając:
— To Bóg!
Inne poszły za jej przykładem. Bezmyślnie powtarzały wielkie słowo, nie pojmując, a raczej zapomniawszy jego znaczenia.
Dziewczyna, siedząca na ziemi obok siostry Kaliksty, powtarzała ciągle:
— Czy Henryk powrócił?
Siostra Kaliksta powstała i zbliżyła się do obłąkanych, które słońce Bogiem mieniły.
— To nie Bóg — wyrzekła powoli, — to słońce; ale Bóg je stworzył.
Zagłuszył ją krzyk warjatek. Protestowały wszystkie, machając rękami; jedna tylko zbliżyła się do zakonnicy i, patrząc na nią mętnemi źrenicami, wyrzekła z wysiłkiem:
— Bóg mnie odkupił!...
Było to chwilowe przypomnienie jakiejś lekcji katechizmu, lekcji, mianej na kolanach matki, której wspomnienie ukazało się teraz w ogródku szpitalnym, zbudzone słowami zakonnicy.
Siostra Kaliksta uśmiechnęła się radośnie.
— Tak, moje dziecię — wyrzekła, głaszcząc ręką ostrzyżoną głowę warjatki, z której zsunęła się chusteczka, — Bóg cię swą męką odkupił..
Ale ona nie słuchała już wcale; patrzyła w przestrzeń i wołała:
— Janie! czy konie już zaprzężone?
Siostra Kaliksta posmutniała znowu i obejrzała się dokoła.
Jedna z kobiet, siedzących pod murem, zsunęła się z ławki na ziemię. Zakonnica podeszła ku niej, podniosła ją i, posadziwszy na ławce, zerwała kilka żółtych nasturcyj, usiłując zwrócić uwagę chorej na te jaskrawe kwiaty.
Ale smutna kobieta nie spojrzała nawet na aksamitne płatki kwiatów.
Oparła głowę na ręku i zapadła w zadumę.
Siostra Kaliksta złożyła kwiaty na piasku i odeszła do innych, poprawiając im chusteczki, które bezustannie zsuwały z głów, lub napominając łagodnie, gdy jakakolwiek sprzeczka pomiędzy niemi powstała.
Z wieżyczki doleciał cichy głos dzwonka.
Był to dzwonek wieczorny.
Siostra Kaliksta uklękła na piasku i głośno „Anioł Pański“ mówić poczęła.
Większa część obłąkanych poszła za jej przykładem. Nie modliły się wprawdzie, ale klęczały, przesypując piasek i wybierając starannie drobne kamiuszczki.
Daleko, poza kratą widać było oddział mężczyzn obłąkanych, powracających do sal.
Szli parami, odziani w błękitne kaftany i szerokie spódnice.
Za chwilę znikli w otwartych drzwiach gmachu.
Kobiety niektóre patrzyły ciekawie.
Jedna uśmiechała się zalotnie. Inne nie zwracały na to uwagi.
W kilka minut później widać było znów dozorcę i dyżurnego lekarza, prowadzącego kilku maruderów.
Lekarz zatrzymał się chwilkę i rozmawiał z przechodzącą Siostrą Miłosierdzia.
Ta ostatnia skinieniem głowy zdawała się coś potwierdzać lub przyrzekać lekarzowi.
Tymczasem obłąkani wraz z dozorcą weszli po kilku stopniach do gmachu.
Teraz na dziedzińcu ukazało się kilku rekonwalescentów i spokojnych obłąkanych, którzy z wielkimi kubłami mosiężnemi śpieszyli do kuchni po wieczerzę dla chorych.
Szli szybko, i błękitne ich bluzy zniknęły poza drzewami, otaczającemi gmach dokoła.
Siostra Miłosierdzia, która rozmawiała z lekarzem, skłoniwszy się pokornie, prędko udała się ku siostrze Kalikście, zajętej oswobodzeniem motyla z rąk bardzo złośliwej warjatki, która, złapawszy go, wyrwała mu już jedno skrzydło.
— Niech będzie pochwalony! — wyrzekła nowoprzybyła, pochylając głowę.
— Na wieki wieków! — odpowiedziała siostra Kaliksta — a co mi Wasza Miłość przynosi nowego?
— Rozkaz udania się dzisiejszej nocy do sali gorączkowej, na której leży chory, przechodzący bardzo złośliwy i ciężki tyfus...
Siostra Kaliksta skinęła głową.
— Będzie wykonane! — odpowiedziała.
— Gorączka silna — wyrzekła zakonnica.
— Czy to numer 21-szy?
— Tak.
— Biedny człowiek osamotniony, opuszczony przez wszystkich; podjęto go podobno z jakiegoś ogrodu, gdzie przepędził kilka nocy o chłodzie i głodzie!
— Tak, moja siostro!
Chwila milczenia zapanowała pomiędzy mówiącemi.
— Straszne są nędze na tej ziemi, nędze ciała i duszy! — wyrzekła wreszcie zakonnica.
— A któreż straszniejsze, czy gdy duch, czy gdy ciało cierpi i w tem cierpieniu kona? — zapytała siostra Kaliksta, ukazując na otaczające je kobiety.
Za chwilę siostra Kaliksta wychodziła z ogródka.
Już przy furtce szarpnął ją ktoś za fałdy od sukni. Była to jedna z obłąkanych, która miała dziwne przywidzenia.
— Gdzie idziesz? — zawołała. — Wróć się... śmierć idzie za tobą!
Siostra Kaliksta uśmiechnęła się łagodnie.
Ona tak często spotykała się z tem strasznem widmem przy łożu konających, że słowa obłąkanej nie przeraziły jej wcale.
Mimo to objęła miłośnie wzrokiem ten mały ogródek, pełen woni kwiatów i smutków ludzkich. Słońce już skryło się zupełnie, pozostawiając za sobą pas purpurowy jakby fałdę wspaniałego płaszcza.
Trawniki zieleniały przetykane małemi klombikami kwiatów, a jaśmin i bez przesyłały całe kłęby woni, unoszącej się i ginącej w powietrzu.
Obłąkane stawały parami, gotując się do powrotu; zakonnica, zastępująca obecnie siostrę Kalikstę, usiłowała zbudzić siedzące pod murem kobiety z tak bolesnej zadumy i przymusić do udania się na wieczerzę.
Siostra Kaliksta stała ciągle u furtki.
Ten jej ulubiony kącik, gdzie zwykła najchętniej przebywać, zdawał się dziś przykuwać ją do siebie.
Patrzyła na szumiące drzewa, na purpurowe nasturcje, na pobladłe i wynędzniałe twarze warjatek — i jakaś niewysłowiona tęsknota ścisnęła jej serce.
Ale przypomniała sobie swój obowiązek.
Na górze, na drugiem piętrze czekał na jej opiekę i staranie człowiek, walczący ze śmiercią, — musiała się tam udać niezwłocznie i pozostać noc całą. Uszedłszy kilkanaście kroków, posłyszała jeszcze ostry, przejmujący głos obłąkanej, krzyczącej z głębi ogródka:
— Śmierć idzie za tobą! Wróć się!
Ale siostra Kaliksta powrócić nie mogła. Była jak żołnierz, któremu przeznaczają miejsce posterunku.
Słabo płonąca lampka oświecała wielką salę — tak zwaną „gorączkową“. Kilkanaście pustych łóżek, zasłanych czystemi prześcieradłami, wyciągały rzędem swe linje, bielejąc w mdłem świetle jak marmurowe sarkofagi.
Białe również były wysokie ściany sali, wznoszące się czysto jak ściany korytarzy klasztornych, ginących w nocnej pomroce. Czarne tablice nad łóżkami były zupełnie czyste i starannie wytarte. Chorych w tej sali nie było wcale, a jedno łóżko tylko było obecnie zajęte.
Na białych tabliczkach czerniały numery zatknięte wysoko ponad łóżkami na żelaznych prętach.
Numer 21-szy widać było nad łóżkiem chorego.
Lekką kołdrą osłonięte ciało rzucało się niespokojnie po wąskiem łóżku, a ręce wyciągnięte z całą siłą uderzały o ścianę, przy której znajdowało się posłanie.
Był to raczej szkielet człowieka, strawionego głodem i nędzą — kości przeświecały prawie przez wyschłą skórę.
Szkielet ten zdawał się płonąć cały od wewnętrznego żaru, jaki go trawił.
Skóra rozpalona wydawała z siebie gorąco jakieś zgniłe, a ze spieczonych warg wysuwał się zczerniały język, suchy, szukający bezustannie ochłody. Oczy krwią nabiegłe, bezprzytomne latały szybko po pustej przestrzeni, a głowa drżała nerwowo, zrywając się co chwila z poduszek.
Na zegarze miejskim wybiła dwunasta.
W kącie sali rozległo się chrapanie.
To stary posługacz szpitalny, znużony snem, zasnął twardo, upadłszy na podłogę.
Wtedy siostra Kaliksta podniosła się i zbliżyła do chorego.
Chłodząc ręce o marmurową kulę, którą z sobą przyniosła, stanęła u wezgłowia.
Troskliwie poprawiła poduszki i jednę dłoń położyła na rozpalonych skroniach nieprzytomnego człowieka.
Pod chłodnem dotknięciem miękkiej dłoni chory uspokoił się cokolwiek. Umilkł, przerywając bezustanne bredzenie, które mimowoli wyrywało się z ust jego.
Chwilami tylko wstrząsał się cały, szepcąc:
— To głód!... to śmierć!...
Siostra Kaliksta zwilżyła usta nieszczęśliwego chłodzącym napojem.
— I to śmierć! — szeptał nędzarz, kurcząc się konwulsyjnie.
— Skoro się zbliżysz jeszcze... — zaczął znowu, wyciągając rękę — zaduszę cię!... Ty bezlitośna!
I suchemi, drżącemi palcami wykonywał ruch, odpowiedni słowom.
Poczem ręka opadła bezwładna i chory zdawał się zapadać w stan półsenny.
Siostra Kaliksta stała ciągle przy łóżku, zmieniając dłonie, któremi chłodziła czoło chorego. Jej wysoka postać rysowała się w bladem świetle lampy, a wielkie skrzydła czepca rzucały cień na jej twarz pobladłą.
Tyle już nocy czuwa ciągle przy łóżkach chorych, tyle czół rozpalonych chłodzą jej delikatne ręce pośród nocnej ciszy! Od lat dziesięciu staje tak co noc prawie u wezgłowia chorego i słucha jęków i skarg, do których przywyknąć, ani zobojętnieć na nie nie mogła.
Każdy jęk znajduje oddźwięk w jej sercu — i to współczucie sił jej dodaje, sen spędza z powiek..
Ona nie mogłaby zasnąć jak ten dozorca wobec tak ciężkiego cierpienia, jakie nęka wprawdzie obcego, ale bliskiego swem nieszczęściem chorego.
Nigdy jej przez głowę nie przemknęła obawa przed zarazą jakiejś złośliwej choroby. Jeśli przedsięwzięła nieraz środki ostrożności, to tylko ze względu na innych chorych, którym mogłaby zarazy udzielić.
Ona sama szła w bój ze śmiercią odważnie, stając nad krawędzią przepaści bez trwogi.
Jej hasło — miłość bliźniego.
Jej modlitwa — poświęcenie bez granic.
Jej pacierze — dobre uczynki!
I teraz tak czuwając w ciszy nocnej, przebiega myślą całe swe życie.
Dziewczynką już czuwała nad chorymi, najszczęśliwsza, gdy dozwolono jej podawać lekarstwa lub zmieniać okłady.
Rozwinęła się jak kwiat, nie pragnąc innej miłości, jak miłości dla nieszczęśliwych.
Była to kobieta wyjątkowa, tak zwana „bez temperamentu“ — ale i dla takich miejsce musi być na świecie.
Ich miejsce jest przy łożu konającego.
Dnie i noce całe stała na tym posterunku jak dobry żołnierz, walczący w obronie kraju.
Żołnierzowi nie pozwala zejść z posterunku zakaz władzy wyższej i obawa przed karą — siostrę Kalikstę wstrzymywała tam miłość bliźniego.
Nie znała muzyki balowej, nie słyszała nigdy hiszpańskiej serenady, ale umiała rozróżnić przedśmiertne chrapanie od ciężkiego oddechu przesilonej choroby.
Jaskrawe światło gazowe nie raziło nigdy jej oczu, ale zato żółty blask gromnicy płonął często rozniecony przez nią, a blade światło nocnej lampki gasło zdmuchnięte jej blademi usty, gdy świt już przez okna słał swe szare blaski.
Jedna jej ręka ma wielki palec skrzywiony i unieruchomiony.
Czuwając pewnej nocy przy silnie obłąkanej kobiecie, starała się nie dozwolić, aby ta nieszczęśliwa w przystępie nagłej furji pogryzła swoje ręce. Obłąkana porwała rękę siostry Kaliksty i ugryzła ją tak mocno w palec, że złamała kość.
Siostra Kaliksta nie użyła przecież brutalnej przewagi nad chorą. Mogła była ją uderzyć i bronić się siłą, — ale siostra Kaliksta wolała znieść to cierpienie, niż podnieść rękę na nieszczęśliwą a bezprzytomną istotę.
Dlatego też siostra Kaliksta z pewnego rodzaju radością przebiega myślą swe życie.
Nigdy nie zboczyła z wytkniętej sobie drogi.
Kochała ludzi — i to bez wyboru!
Kochała wszystkich tych, którzy cierpieli; im większe było ich cierpienie, tem byli jej sercu bliżsi.
Chory poruszył się niespokojnie.
Widocznie gorączka wzmagała się z coraz większą gwałtownością.
Oczy otworzył szeroko i znów zaczął niespokojnie wodzić niemi dokoła.
— Spalę się! — jęczał przyciszonym głosem — zmieniłem się w piec gorący... chleb się we mnie piecze! Chleb dla mnie... dla moich dzieci!
Podniósł się nagle i usiadł na łóżku, wołając coraz głośniej:
— Niestety!... nie starczy!... inni zabierają!... ha! łotry! dajcie i mnie choć okruszynę!... Wszak to z mego serca chleb zrobiony!... z mej krwi!... z mego potu!... z ciężkiej pracy mojej!...
Obejrzał się dokoła i zamilknął na chwilę.
Siostra Kaliksta podeszła do posługacza, aby go obudzić.
Nadchodziła chwila, gdy należało ciało chorego wytrzeć letnią wodą, a wreszcie czuła, że, zwyczajem tyfusem dotkniętych ludzi, ten człowiek stanie się coraz gwałtowniejszym i będzie usiłował powstać z łóżka.
Ale stary Jan spał bardzo twardo.
Miał tę jednę wielką wadę, że gdy zasnął, nic go rozbudzić nie mogło.
Siostra Kaliksta pochyliła się nad śpiącym i usiłowała wszelkiemi sposobami przerwać mu sen prawdziwie kamienny. Ale trud jej był bezskuteczny. Jan chrapał ciągle, odtrącając od siebie zakonnicę.
Chory tymczasem rozpoczął znów swoje majaczenie.
I ciągle powracał do tego chleba, który powstał z jego potu, a innym za pożywienie służył.
Dla niego nie było nawet okruszyny.
I nie musiało jej być rzeczywiście, skoro nawpół umarłego z głodu i osłabienia podniesiono wśród szumiącej zieleni miejskiego ogrodu.
— Precz, kruki!... nie szarpcie mnie tak strasznie!... och!... gdy mi ręce pokrwawicie, czem pracować będę?... Nikt nie da jałmużny!.. i roboty nie da... Tylko chleb ten piec muszę, tak że aż łuna bije!...
Ukląkł na łóżku, straszny swem wyniszczeniem, podobny do upiora, do widma, któremi niańki dzieci straszą.
Było to widmo... nędzy.
Siostra Kaliksta zbliżyła się cicho i stanęła tuż przed bezprzytomnym człowiekiem.
On na jej widok cofnął się przerażony w głąb łóżka, powoli przecież ochłonął z przestrachu i począł bacznie wpatrywać się w twarz zakonnicy.
— To ty? — wyrzekł nareszcie ze smutkiem — pocoś wstała z grobu i dzieci zostawiła same? Czy ci tam niedobrze?... Wszak tu na świecie było ci źle... Piekłaś chleb także dla innych... a ja ciebie biłem!...
Wyciągnął ramię i odepchnął silnie siostrę Kalikstę, która pochylała się ku niemu, pragnąc zwilżyć rozpalone skronie.
— Idź!... idź!... będę znów musiał dla ciebie kraść!... idź spać!... na cmentarz!... nie przychodź tu już więcej!.. Precz! precz!
Siostra Kaliksta ujęła jego rozpaloną rękę.
— Połóżcie się, mój przyjacielu, proszę was w imię Boga! — wyrzekła słodkim głosem.
Chory ścisnął jej palce konwulsyjnie i wstrząsnął nią całą.
— Jeszcze tu stoisz?... jeszcze mnie o chleb prosisz?... wszak widzisz, że nie mam dziś nic!... zimno... fabryka ustała... jutro! jutro!
Przyciszył głos i, patrząc ponuro przed siebie, dodał:
— Wiesz!... jak jutro roboty nie będzie, to kogo... zabiję!...
Zakonnica mimowoli drgnęła.
Spokojne jej oczy zwróciły się ku ścianie, na której czerniał wielki krucyfiks.
— O! Chryste! — wyszeptała, — Chryste!... jakże strasznie ci ludzie cierpieć muszą, gdy takie słowa wymawiać mogą!...
Teraz wyrobnik porwał się nagle i wyskoczył z łóżka.
Długa szpitalna koszula zwieszała się na jego wychudłych ramionach jak całun grobowy.
— Schwytali nas!... schwytali! — wołał z rozpaczą — zamkną nas na całe życie!... uciekać! uciekać na cmentarz!... Chodź!... chodź!...
I porwał zakonnicę za suknię, ciągnąc ją za sobą.
Coraz większy obłęd go opanowywał.
Drżał cały, a zęby dzwoniły jak kości szkieletu!...
Siostra Kaliksta starała się stawić opór i pragnęła wprowadzić szaleńca do łóżka.
Ale napróżno!
On ciągnął ją za sobą pomiędzy rzędami łóżek.
— Chodź!... chodź!... prędzej!... już idą po mnie! kajdanami brzęczą...
Zakonnica upadła na kolana, czepiając się krawędzi łóżek, pościeli, ale chory wlókł ją za sobą, rwąc na niej odzież, kalecząc jej ramiona.
Nagle puścił ją na kant łóżka, tak iż pociemniało jej w oczach i uczuła ból przejmujący w skroniach.
— Kiedy nie chcesz się ratować — zawołał, — to giń!... ja uciekać muszę!... czas jeszcze!...
I, wydostawszy się z pomiędzy łóżek, poskoczył ku oknom.
Jedno z nich było nawpół uchylone, gdyż noc była dziwnie ciepła, prawie gorąca.
Silnem pchnięciem ręki otworzył je i już gotował się do śmiertelnego skoku, gdy ktoś uczepił się jego odzieży.
Była to siostra Kaliksta.
W jednej chwili porwała się z miejsca j pobiegła za nieszczęśliwym.
Pokrwawiona, z poszarpaną odzieżą, czepiała się szaleńca z całą siłą, na jaką się zdobyć mogła.
Inna na jej miejscu, uniknąwszy prawie śmierci, byłaby pobiegła budzić dozorcę, lub wołać o ratunek.
Ona nie obliczała następstw.
Widziała tylko życie ludzkie w niebezpieczeństwie i pragnęła zapobiec katastrofie.
On tymczasem z podwójną wściekłością zwrócił się ku niej, starając się z rąk jej uwolnić.
Słabe światełko dogasającej lampki oświecało tę straszną scenę, rzucając chwilowe błyski na wykrzywioną twarz szaleńca i krwią oblane, ale anielskim wyrazem rozjaśnione oblicze zakonnicy.
Wielki, niekształtny czepiec, zmięty i porwany, spadł na ziemię, a jasne krótko ostrzyżone włosy otaczały głowę kobiety jakby złotą aureolą.
Walka trwała krótko.
Siostra Kaliksta dwukrotnie upadła z jękiem na podłogę, odepchnięta z nadludzką siłą, i dwukrotnie podniosła się, czepiając się rozpaczliwym wysiłkiem rąk i odzieży szaleńca.
— Ach! przeklęta! — zawołał wreszcie chory — więc chcesz mnie zgubić!... dobrze, więc uciekajmy razem!
I pochwycił osłabioną kobietę w ramiona.
— No! idź ty pierwsza!... ja za tobą!
Przechylił się jeszcze i rzucił okiem w ciemną przestrzeń.
— Nikt cię nie zobaczy!... leć tylko szybko!...
Siostra Kaliksta instynktownie poczęła się bronić przed śmiercią.
Ale napróżno!
Chory, któremu gorączka sił chwilowo dodawała, podniósł ją i z całą mocą cisnął w przepaść.
Jeden jęk tylko, jedno słowo wyrwało się z ust nieszczęśliwej:
— O! Chryste!
I ciało z głuchym łoskotem upadło na wybrukowany w tem miejscu dziedziniec.
Jęk ten pomieszał się z krzykiem Jana, który, przed kilkoma sekundami ocknąwszy się ze snu, porwał się z ziemi i ku oknu poskoczył.
Na jego widok chory upadł na posadzkę, jęcząc przeraźliwie:
— Zapóźno!... policja!... policja!...
Poczem uspokoił się prawie zupełnie i, położony przez Jana do łóżka, nie stawiał żadnego oporu, mrucząc tylko:
— Poszła na cmentarz!... poszła!...
∗
∗ ∗ |
Gdy przerażeni ludzie nadbiegli na miejsce wypadku, znaleźli już tylko trupa zakonnicy, oblanego strugami krwi.
Głowa jej, nieochroniona niczem, nawet dłuższemi włosami, roztrzaskała się na miejscu.
W całym szpitalu zapanował żal wielki, jeden płacz serdeczny.
Dobry anioł tych murów uleciał, pozostawiając po sobie pamięć i miłość w sercach nieszczęśliwych.
Chory, bezwiedny zabójca, powoli przyszedł do zdrowia i poszedł dalej pędzić to życie, pełne trosk, udręczeń i nędzy, jakie wlókł dotychczas.
Ale siostra Kaliksta swą własną śmiercią opłaciła jego istnienie, krwią swoją przedłużyła jego życie o lat kilka, może kilkanaście.
I do ostatniej chwili, do ostatniego tchnienia była wierna swym obowiązkom, nieskalana, czysta, biała, podziwienia godna — nie usunęła się ze swego stanowiska nawet wobec śmierci.
Zginęła jak żołnierz — na posterunku!