Pociemku! (Zapolska, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Pociemku!
Podtytuł Drobnostka
Pochodzenie „One”
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POCIEMKU!
DROBNOSTKA



Stanowczo Malcia była zakochana.
I to zakochana do szaleństwa.
Wszystkie symptomaty tej strasznej przypadłości, jako to: bezustanne i również bezpodstawne rumieńce, brak apetytu, bezsenność, przypatrywanie się częstsze swojej twarzyczce w zwierciadłach, chowanie się po kątach dla swobodnego dumania, czytanie poezyj Rossowskiego, skłonność do astronomji, karbowanie i przypalanie grzywki, wstręt do matematyki i geografji, zużywanie większej ilości mydła dla wywabiania plam atramentowych z paluszków, a czasem noska — oto były dostateczne dowody, które Malcię postawiły odrazu w oczach jej sióstr i przyjaciółek na wysokiem stanowisku... zakochanej panny.
Te dwa słowa miały niemałe znaczenie w wesołej i ruchliwej drużynie dziewczątek, szeleszczącej od rana do nocy krótkiemi, krochmalonemi spódniczkami i gryzącej wiecznie kredę, ołówki lub inne przysmaki.
Przełożona pensji miała niemały kłopot z tą całą gromadką. Różnice temperamentów były tam tak silne jak kolory włosów, jak barwa źrenic, otwierających się co rano ciekawie i spoglądających z poza białych firanek na światło dzienne z figlarnem zapytaniem, z nigdy niezaspokojoną chętką poznania... nieznanego.
Były tam dziewczątka ciemnowłose, czarnookie, o cerze smagłej, rysach ostrych, wysmukłe, pełne samowoli, nieugiętej dumy, szlachetnych instynktów, pragnień nieokreślonych. Te rwały się do pracy, do życia, do samodzielności jak orły do słońca. Inne znów — blondynki płaskie, o jasnej cerze, różowem ciele, przyjmowały spokojniej wszystkie wrażenia, nie gorączkując się zbytecznie; szatynki z czarnemi oczami, rozmarzone, tchnące zdaleka poezją, błąkały się po salach, kryjąc pod fartuszkami maleńkie książeczki, z których czytały melancholiczne strofy, odbierające im apetyt i przyprawiające o bezsenność.
Na dwóch punktach godziły się przecież wszystkie.
Nie lubiły chleba z powidłami i płonęły chęcią zakochania się w kimkolwiek.
Niewinne ich serca pragnęły miłości, bojąc się jej instynktownie. Czyż jest przecież coś piękniejszego, coś bardziej uroczego, jak ta tęsknota kobieca, to dążenie dziewczęcia do swego przeznaczenia, to rwanie się ćmy do światła, w którem choćby spłonąć miała, a przecież dąży doń, śpieszy naoślep — bo tak być musi! tak sądzono!
I dziewczątko marzy, płacze wśród szarej godziny, wpatruje się w gwiazdki i całuje kwiaty...
Śmieszne to, a przecież tak piękne! tak czyste!
Z całego szeregu dziewczątek, szepczących w kącikach lub w cieniach drzew o miłości, Malcia najpierwsza zrozumiała istotne tego słowa znaczenie.
Był to fakt ważny, doniosły.
Pensja cała wzburzyła się w sposób niezwykły.
Przypatrywano się Malci z podziwem, z szacunkiem prawie, otaczano ją podczas rekreacji i starano się badać, co myśli, co czuje. Pytano, czy jej serce nie urosło i dziwiono się, że powoli mizernieje. Według nich, miłość powinna nadawać cerze kolor prześcieradła, a całej postaci pozór złamanej brzozy. Malcia uczuła się wprędce bohaterką dnia. Zaczęła odgrywać swą rolę stosownie do okoliczności.
Nie jadła podwieczorku i drugiego śniadania, a pokryjomu zapychała się figami i chlebem świętojańskim. Udawała, że szuka samotności i wznosiła często oczy ku niebu. W nocy wzdychała ciężko, a nawet nosiła się z myślą zemdlenia kiedykolwiek dla wzbudzenia sensacji. Będąc okrągłą, pulchną szatynką, pragnęła zeszczupleć do możliwych granic. Piła ocet i kwas ogórkowy, który jej sprawiał dotkliwe boleści. Wszystkie jednak oczy były na nią zwrócone, nie mogła cofać się lub zadawać kłamu głosom, jakie koło niej krążyły:
— Malcia się kocha! Malcia zakochana!
I był to jeden wielki szept mniejszych i większych kobietek, szept, krążący wzdłuż ławek, czepiający się tablic, rajsbretów, wymykający się z podnoszonych pulpitów, skrzypiący w pociągnięciu kredą, mieszający się do pacierzy wieczornych, odmawianych u stóp Marji, wznoszącej swe białe, nieskalane linje wśród półcienia pensjonarskiej sypialni.
I jeszcze drobne, małe główki, pokryte białemi czepeczkami, kręciły się niespokojnie wśród nocnej ciszy, budzone ze snu echem tego szeptu, który dzień cały drżał w przestrzeni:
— Malcia zakochana!
Na pensji, wzorowo strzeżonej z trudnością wielką, stał się fakt podobnego rodzaju. Ale dziewczęta! — ach! miły Boże! któż je od miłości ochronić potrafi?
W tym samym domu mieszkali studenci...
Voilà le moi de l’enigme.
Mieszkali dopiero od dwóch tygodni.
Siedzieli jednak po całych dniach w oknie i pilnie wpatrywali się w białe firaneczki, poza któremi kręciły się jasnowłose lub ciemne główki.
Panienki uchyliły firaneczki — studenci posłali cały grad zabójczych spojrzeń.
Na drugi dzień zasypali okna pensji deszczem fjołków i jaśminu.
Panienki, uszczęśliwione, nie zrobiły dnia tego zwykłego alarmu o kompot ze śliwek, który bywał w innych okolicznościach powodem buntu całej pensji.
Powoli sytuacja się wyjaśniła.
Studenci, znudzeni, cofnęli się ze stanowiska; pozostał tylko jeden wytrwały, kierujący swe uczucia ku... Malci.
Dziewczątko jak muszka na lep dało się złapać w zastawione siatki. Student był ładnym chłopcem, mającym najwyżej szesnaście lat, jasne kręcone włosy i błękitny krawat.
Od tej chwili Malcia zaczęła nosić błękitne wstążki u warkoczów i długie lejce, spadające z pod kołnierzyka. Nazywało się to kokieteryjnie: „Suivez moi!
Niewinny ten romansik trwał kilka letnich tygodni. Zamieniano spojrzenia, uśmieszki, zwracano się profilem, en face, posyłano sobie nieme wyznania na promieniach słońca, które jasno świeciło, śmiejąc się z tej miłości dziecięcej, nieśmiałej, zarumienionej jak zorza poranna.
Rzecz cała przeszłaby bez żadnych następstw, gdyby nie szatanek w osobie panny Olgi Hałasiewicz, przyjaciółki Malci.
Panna Olga Hałasiewicz, słusznie w ten sposób przezwana przez swoje koleżanki, była postrachem całej pensji. Wysoka czternastoletnia dziewczyna, chuda, czarna, o włosach krótkich, sterczących w dziwacznych kosmykach, kręciła się cały dzień po lokalu pensyjnym, napełniając go dzikiemi krzykami, które wydawała, i wrzawą swych pomysłów, jakie co chwila rodziły się w jej rozbujałej fantazji. Mołdawianka, a więc rozwinięta wcześniej od innych dziewcząt tak fizycznie jak umysłowo, objęła w jednej chwili ster rządów i zamianowała się naczelnym wodzem wszystkich panien. Ona to cofała zegary, wlewała atrament do kapeluszy profesorów i przywiązywała do krzeseł koleżanki, drzemiące na lekcjach, lub organizowała bunty z wprawą renomowanych spiskowców. Żądna wrażeń i niezwykłych przygód, zachwyciła się wiadomością o zakochaniu się Malci.
Dawszy swą aprobatę, gorliwie zajęła się zakochanymi. Zaczerwieniona, z rozczochraną głową, stała na straży koło okna, aby w razie nadejścia przełożonej lub damy klasowej ostrzec Malcię o niebezpieczeństwie.
Dobre jej chęci odniosły wręcz przeciwny skutek.
Nie mając już komu zwierzyć się z tajemnicą, dotyczącą swej przyjaciółki, pod najwyższym sekretem wyznała wszystko pannie Delfousse, sentymentalnej nauczycielce literatury francuskiej, która, posłyszawszy, co się święci, porwała ze stołu nieodstępnego Larousse’a i pobiegła uwiadomić przełożoną.
Ta ostatnia przywołała Malcię i odbyła się konferencja przy drzwiach zamkniętych.
Malcia wyszła z niej zapłakana, a okna, wychodzące na dziedziniec, zamknięto i zamalowano białą, nieprzepuszczającą zewnętrznych obrazów, kompozycją.
Wzburzenie wszystkich pensjonarek doszło do punktu kulminacyjnego.
Miłość z przeszkodami!
Malcia z bohaterki przemieniła się w męczennicę. Litowano się nad jej złamanem życiem, nad zdruzgotanem sercem, pisano wiersze na cześć tego uczucia, poprzysięgając zemstę tyranom. Panna Delfousse doznała błogich skutków tej zemsty, znalazłszy pewnego wieczora żywego raka w swem łóżku. Poszukiwano nawet żaby, aby z niej uczynić podobny użytek, ale z powodów niezależnych żaba nie mogła objąć tak zaszczytnej roli i rak pomścił sowicie złamaną miłość Malci i studenta.
Olga Hałasiewicz była w rozpaczy.
Upadłszy na kolana, wyrwała sobie przedewszystkiem pęk włosów, rozdarła — na wzór starożytnych niewiast — szatę, a właściwie fartuch, poczem, zalewając się łzami, wyznała Malci swą winę. Przez nią to bowiem przełożona dowiedziała się o wszystkiem.
Malcia, pełna melancholji, uśmiechnęła się smutnie i dobrotliwie uspokajała przyjaciółkę. Ta szlachetność Malci przyprowadziła Olgę do ostateczności; postanowiła złe naprawić i... dopięła celu.
Zapomocą pieniężnych datków omyliła czujność przełożonej i guwernantek i zawiązała korespondencję z wielbicielem Malci.
Pieniądz — to rzecz bardzo, niezmiernie ponętna, a kucharki i pokojowe pensjonatów żeńskich nie są ukute ze stali.
Mimo to jednak sprawa znów się wydała.
Przełożona podwoiła straż i napisała do rodziców Malci i Olgi Hałasiewicz.
Malcia zbladła ze strachu, dowiedziawszy się o tym fakcie. Hałasiewiczówna, przeciwnie, rozwinęła dopiero teraz całą energję.
Między nami mówiąc, Malcia była bardzo znużona rolą, która jej przypadła w udziale. To ciągłe pozowanie na ofiarę, przymusowa powaga i melancholja, dobrowolny głód, a raczej post, zmęczyły biedne dziecko, zdrowe, uśmiechnięte, pełne życia i wesołości. Chwilowa dziecinna fantazja przeminęła, pozostał więc niesmak i gwałtowna chęć wypoczynku po tylu przeżytych wrażeniach...
Ale napróżno! tak łatwo niemożna abdykować z podobnego dostojeństwa. Olga zgorączkowana, rozczochrana, z sukniami w nieładzie, biegała po całym lokalu, zawracając oczami i uśmiechając się złośliwie na widok granatowej sukni panny Delfousse, lub grisperle samej przełożonej. Odbywała długie konferencje z koleżankami, a Malci rzucała w przelocie te słowa:
— Odwagi! będziecie szczęśliwi!
Malcia opuszczała głowę na pulpit, aby ukryć łzy, cisnące się jej do oczów. Biedne dziecko, przygniecione ciężarem wielkości wmawianego w nią uczucia, nie miało odwagi zaoponować i wobec wszystkich koleżanek zawołać: „Dajcie mi spokój! przestałam się kochać!...“
Cierpiała więc... pro honore domus.
Nakoniec — w kilka dni po opisanych wypadkach Olga Hałasiewicz wbrew swemu zwyczajowi zaczęła chodzić na palcach, przestała trzaskać drzwiami i raz jeden tylko położyła zmoczoną gąbkę na krześle profesora historji naturalnej. Miała minę niezmiernie tajemniczą, ale dochowywała tajemnicy, nie zwierzając się nikomu. Pewnego letniego ranka wsunęła się cichutko do gabineciku, przylegającego do sypialni przełożonej. Tam z rozkazu najwyższej władzy przebywała teraz najczęściej Malcia, szczególniej podczas rekreacji. I teraz biedna ofiara miłości siedziała samotnie, skubiąc jakąś patarafkę i spoglądając z żalem w okna, poza któremi świeciło słońce, szumiały drzewa małego ogródka i dobiegały śmiechy wesoło bawiących się, niezakochanych panienek.
Malcię dławiły łzy nie na żarty. Czuła, że lada chwila wybuchnie płaczem spazmatycznym, tak ją trawiła tęsknota za swobodą dziecięcą.
Tymczasem z sypialni przełożonej dolatywał szmer przewracanych kartek i szelest jedwabnej sukni samej Madame czytającej w tej chwili jakieś dzieło pedagogicznej treści.
Olga Hałasiewicz nie traciła czasu.
Przysunąwszy się do przyjaciółki, szepnęła cicho w różowe uszko Malci:
— Wszystko przygotowane.
Malcia podniosła główkę.
— Do czego?
— Do naszej ucieczki!
Malcia zbladła i porwała się z miejsca.
Ale Olga szybko i zwięźle wyłożyła jej plan cały.
Porozumieć się muszą prędko, bo później Olga wróci do klasy i nie znajdzie dobrej sposobności. Stanowcza chwila oznaczona dziś w nocy. Wszystko przygotowane. O północy zamówiona kareta czeka opodal, student zaś, chodząc koło domu, połączy się z niemi, aby już nie opuścić więcej swej ubóstwionej. Muszą uciekać! — innego wyjścia z tej sprawy niema. Olga im będzie towarzyszyć w roli matki i opiekunki.
— Nie pójdę już za mąż — szepce sentymentalnie, — poprowadzę cię do ołtarza, a potem zajmę się wychowaniem twych córek! Poświęcę się dla was!
Malcia drży cała jak w febrze.
Uciekać? poco? dlaczego? — ona nie chce, przeraża ją ta myśl. Ale Olga przekonywa ją o smutnej konieczności. Przedstawia jej gniew rodziców, wzgardę świata, który odwróci się od panny, wplątanej w podobną skandaliczną sprawę, nienaprawioną... małżeństwem!
— Moja droga! będziesz zgubioną, jeśli się oprzesz moim rozsądnym radom. Wierz mi, nikt ci ręki nie poda!
Malcia ze łzami poddaje się tej konieczności.
Ma minę prowadzonej na rzeź ofiary.
Olga, zgorączkowana, cała przejęta swym projektem, który ją animuje w niezwykły sposób, przyklęka na ziemi i, szepcąc, opowiada całą marszrutę.
— O północy wstaniemy obie i, zabrawszy co mamy kosztowniejszego, zejdziemy cichutko do kuchni przez klasy, które nie będą tego dnia na klucz zamknięte dla tej prostej przyczyny, że sama klucze powyciągam. W kuchni jest przez sień prosto zejście do piwnicy, której okienko niezakratowane wychodzi na ulicę. Przez to okienko wydostaniemy się na wolność i połączymy się z twoim narzeczonym. Zaleciłam mu, aby kupił świeżej szynki i masła. My bułeczki schowamy od kawy i herbaty. Jeśli można, schowaj dziś kotlet z obiadu, bo jeść się będzie w drodze chciało. Wezmę z sobą także talję kart, ażebyś w drodze mogła ze swym mężem grać w „wózka“... On zapewne zna tę grę, bo wydaje mi się wcale inteligentnym chłopakiem!...
Malcia siedzi cicho, tylko nerwowe dreszcze wstrząsają nią całą. Ta ucieczka wbrew jej woli, a tak konieczna jak zbawienie duszy, spadła na nią jak uderzenie gromu. W nocy schodzić do piwnicy, gdzie może są żaby, albo trupie głowy! Och! Malcia jeszcze nigdy w piwnicy nie była. To musi być coś strasznego — coś podobnego do grobu.
— Świecy nie biorę, bo mogłoby się wydać... musimy zejść do piwnicy pociemku...
Nagle krzyk Malci przerywa szept Olgi.
— Jakto? pociemku? ja nie chcę!... ja się boję!...
I całe rozdrażnienie nerwowe wybucha w tym płaczu dziecięcym, który sympatycznem łkaniem napełnia maluchny pokoik.
Przełożona rzuca pedagogiczne dzieło i jest tuż przy Malci.
Biedna „zakochana panna“ tuli się do Madame jak małe dzieciątko i, drżąc cała, powtarza wśród łez:
— Pociemku! nie chcę! boję się! boję się!...
Sytuacja się wyjaśnia.
Plan ucieczki wykryto — student zmienił mieszkanie, a Malcię ocaliła od fałszywego kroku wiadomość, że pociemku musi przebyć drogę do szczęścia. Olga Hałasiewicz w zbytniej gorliwości zapomniała, że Malcia przedewszystkiem boi się... ciemności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.