W sprawie emancypacyi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł W sprawie emancypacyi
Podtytuł Szkic
Pochodzenie „One”
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W SPRAWIE
EMANCYPACJI
SZKIC


— „Kobietą jestem — i tylko...
kobietą chcę zostać do zgonu.“
(Moje Credo).


Więc czarna toga, unieśmiertelniona na szpaltach francuskiej ilustracji, a okrywająca jak poła surduta ramiona kobiety, przewróciła ci naprawdę w główce? Od tygodnia prześladujesz mnie swemi listami, drażnisz, wyzywasz... Chcesz wiedzieć zdanie moje, podsuwasz myśli, jakich nie mam wcale! I wszystko poszło w zapomnienie, nawet „on“ — twój mężuś kochany, nawet ta kołyska, białemi firankami jak skrzydłami anioła okryta, nawet te śliczne czepeczki jak mgły z iluzji utkane.
I te wszystkie cuda, rozkosze, uśmiechy, szepty, pocałunki, nadzieje — pokrywa jedna wielka czarna plama!
Toga!... toga doktorska.
Ależ, jasnowłose dziecię, ty, która kąpiesz się w elegancji jak ptaszek w piasku, ty, która egretty tiulowe wycinasz na figury Counters Sarah i debatujesz długo, czy „palone“ dżety noszone będą jeszcze tego roku, — wierz mi, taka „toga“ tylko na ilustracji ładnie się przedstawia. W rzeczywistości jest obrzydliwym workiem i zupełnie nie ma trenu... Ach! już się krzywisz? Zapał twój emancypacyjny ostyga powoli..
Widzisz, każda z kobiet... ma swą czułą stronę. I ty, której sukcesy panny Schultze przewróciły w główce, lubisz powłóczyste sukienki, zwłaszcza że wzrost twój troszkę pozostawia do życzenia... Jeden punkt więc zwalczony.
Jakto? — pytasz mnie — więc ty walczyć będziesz... przeciw?
Niestety, piękne moje dziecię... tak!
Tak jest, jestem przeciwna wdzieraniu się kobiet na stopnie dotychczas przez mężczyzn zajmowane, przeciwna zapamiętale.
Otwierasz szeroko swoje błękitne oczęta. Jakto? — mówisz — ty postępowa, realistka, ty... — już nie wiem, jak mnie tam świat przezywa, — ty nie chcesz widzieć kobiety-doktora, kobiety-weterynarza, kobiety-adwokata i t. d.? Nie chcesz widzieć nas w togach na katedrach pognębiających ogłupiałych tym potokiem wymowy mężczyzn? Nie chcesz widzieć wspaniałego urządzenia naszych gabinetów, gdzie zastąpimy karbol wykwintnym ylangiem lub corytopsisem, ku pożytkowi chorych i zdumieniu kolegów? Nie chcesz nas widzieć, z jakim szykiem i gracją wbiegać będziemy do stajni, do obór pomiędzy bydło, zarażone karbunkułem? Jak „logicznie“ odpowiadać będziemy na zarzuty przeciwnika przy kratce sądowej? Nie chcesz tego wszystkiego... ty, postępowcze?
Nie! nie chcę i powtarzam to po raz setny.
A dlaczego?
Zaraz ci to opowiem.
Bóg, gdy wypędzał jasnowłosą Ewę z raju, powiedział do niej tylko: „Matką będziesz“. Adamowi włożył na barki inny obowiązek: „W pocie czoła ziemię uprawiać będziesz.“ Oto Stwórca i z poza mgły i w świetle słonecznem wydał wszechpotężny wyrok, od którego cię żadna toga doktorska uwolnić nie zdoła. Matką-żoną będziesz, choćbyś dziesięć rozpraw z chwałą i swadą wypowiedziała! Matką-żoną być musisz, bo inaczej jak gałęź nieużyteczną odtrącą cię ze społeczeństwa! Matką-żoną zostaniesz, choćbyś całe stada wołów od księgosuszu uratowała!... Cóż począć? — spadł ten wyrok jeszcze przed potopem na złotą głowę Ewy, gdy swe ranne sploty rozwiewała w słońcu porannem, i wyrok ten trwa już wieki całe, przechodzi z pokolenia na pokolenie — i żadna, najśmielsza emancypantka znieść go niepotrafi.
I wyrok ten odbiera ci wprawdzie możność zostania doktorem, prawnikiem, weterynarzem, nie pozwala ci stać na katedrze i chlubić się wspaniałością gabinetu, ale za to na czoło twe marmurowe, na czoło Afrodyty kładzie jakiś nimb, jasność, świętość nieledwie. I wyrokiem tym wtrącona, znajdujesz się nagle w ciszy domowego ogniska, przy którem królujesz niepodzielnie, uśmiechnięta, różowa od mężowskich pocałunków, od pieszczot twej córki! Czy czujesz się pokrzywdzoną? — powiedz! Czy część twa nie wspanialsza, nie bogatsza, nie rozkoszniejsza? Ty przedewszystkiem należysz do rodziny, do męża... do twego dziecka. I od nich to, od twych ukochanych, odrywać się masz, porzucać ich bez opieki, bez twego uśmiechu, aby biec bronić złodzieja, który ukradł kawałek płotu, lub puszczać krew chorej krowie? Nie z zamiłowania to robić będziesz, — jedynie dla bytu, dla... pieniędzy. Ależ, na Boga! mąż twój lepiej rzecz taką wykona. Adam miał uprawiać rolę w pocie czoła. A natomiast czyż mąż twój potrafi wystudzić i przecedzić rumianek, który właśnie dziecko twoje wypić potrzebuje?
Nie gniewaj się, nie marszcz czoła! ja na kwestję emancypacji zapatruję się po swojemu, zdrowo, trzeźwo, realistycznie.
Odpowiesz mi na to: „ależ ja znajdę czas na zajęcie się domem, mężem, dzieckiem.“
Nie! — po tysiąc razy nie!
Weźmy mężczyznę doktora, ten nam za przykład posłuży.
Wiedza jest morzem niezgłębionem. Chcieć posiąść to, co tyle tysięcy umysłów odkryło, jest chęcią bardzo zuchwałą... Lecz wiedza nie stoi na miejscu. Idzie coraz wyżej, w świetlane przestworza, a człowiek, który wiedzę umiłował, musi dążyć za nią, nie chcąc czynić krzywdy sobie i tym, którzy z ufnością życie swe w ręce mu składają. Pomyśl tylko, co wypełnia dzień cały lekarzowi: Rano, skoro świt, przegląda stosy medycznych dzienników, później biegnie do chorych, wstępuje do szpitali, do prosektorjum, do teatru anatomicznego, wraca na obiad, który ledwo przełknąć może, bo w przedpokoju szeregi pacjentów niecierpliwią się i domagają spiesznej porady. Po domowej konsultacji znów chorzy pozadomowi — do późnej nocy, a w nocy długo, długo czytanie medycznych dzieł nowych i wertowanie starych...
Tyle tylko ma zajęcia lekarz i on wydołać temu jest w stanie, bo.. mężczyzna w porównaniu z kobietą jest lwem i kilka godzin snu pokrzepi go zupełnie.
Teraz ty postaw się w podobnem położeniu. Spędź dzień cały na nogach, przebiegnij dziennie pięćdziesiąt pięter, a zobaczysz, czy, powróciwszy do domu, będziesz miała siłę utulić płaczące dziecko, uśmiechnąć się do męża, policzyć bieliznę... i pogderać na służące. Ty, wychowanko murów szkolnych, anemiczna i wybladła, ty stworzenie niższego rzędu, którego ustrój fizyczny nie dozwala wyniszczać sił swoich, — skąd weźmiesz tyle sił fizycznych, aby przetrwać dzień taki? Czy potem sądzisz, że w ciszy nocnej zdołasz studjować i czytać dzieła poważnej treści?...
O! kobieto! jakże śmieszną jest pretensja twoja!
Dodaj jeszcze, że podobne nocne studja przerywać ci co chwila będzie krzyk twego dziecka, które „dostaje ząbki“. Czy nie rzucisz wtedy księgi na ziemię i nie pośpieszysz do kołyski żalącego się maleństwa?...
Ot! i studja przerwane, a pani doktór grzechocze blaszaną zabawką i śpiewa o „zającu, co w zbożu spał“.
A gdybyś ty wiedziała, jak ci z tem do twarzy! Synek twój biały, różowy jak cherub w ramionach twych się śmieje, na progu mąż z miłością na was spogląda...
Nie wracaj do tej wielkiej medycznej księgi — wierz mi, dziecko, mąż — to księgi twoje...
Powiesz mi: „zbijasz wszystko komunałami, nie wykazujesz, dlaczego kobieta naprzykład doktorem być nie może...“
Być może, że to, co mówię, są proste komunały, lecz rozprawy tu pisać nie mogę. Wierz mi jednak, droga moja, że właśnie w tej samej medycynie czerpiąc, wykazałabym ci punkt po punkcie niemożliwość powierzania kobietom przewodnictwa w kuracji. Wezmę fakt drobny, jeden z całej setki.
Kobieta ma objęcie niezmiernie bystre, łatwe, prawdziwie zastanawiające. Chwyta wszystko jak gąbka, lecz jak gąbka nie zatrzymuje długo wiedzy w sobie. Mężczyzna uczy się wolniej, tępiej, ale to, co umysł jego przyjmie, przechowuje się do lat najpóźniejszych jak w kasie ogniotrwałej. Kobieta więc łatwo na razie w zdumienie wprowadzić może swych kolego w i profesorów, ale zapytaj ją o to samo w lat parę, — nie odpowie już z tą samą pewnością. Nowe wrażenia zatarły dawne, a z podręcznikiem ciągle spacerować trudno.
Umysł kobiety jest tak dziwny, mieszanina takich dziwactw — obok najszczytniejszych pomysłów, najgłębszych poglądów, przemykają się tam nagle najbłahsze kombinacje i płaskie, codzienne śmiesznostki przyćmiewają chwilowo wyniki poważnych studjów.
Co począć? — kobieta odmienić się nie może, razem z togą nie zmieni swego usposobienia i tej jakiejś ptasiej ciekawości, z którą główkę na wszystkie strony wykręca. Ona nie potrafi skupić się, stać się myślą jedną, nakazać nerwom spokoju, nie przyjmować zewnętrznych wrażeń. Umysł jej — to zwierciadełko, w którem naprzemian migocą promienie słoneczne i chmury deszczowe. Chyba pokryć zwierciadło zasłoną... ale wtedy i słońce odbijać się w niem przestanie.
Wracam jeszcze do twoich sił fizycznych. Wykonywać operacje może tylko mężczyzna. Dlaczego? zaraz ci to wytłumaczę.
Ty jesteś jednym kłębkiem nerwów, w środku tego kłębka mieści się u ciebie jeszcze... serce!.
Jęk kobiety, rozciągniętej na marmurowej płycie, jęk straszny, okropny, przenikający do głębi, czy nie wstrząśnie tobą? nie zadrga w twej ręce nóż i drgnięciem tem o włosek nie zanurzy się głębiej, niż powinien?
Od tego czasem zawisa życie i śmierć operowanej. I dnia tego masz migrenę, jesteś zdenerwowana, spędziłaś noc bezsenną, dziecko twe usnąć ci nie dało, mąż cię zdradza, zazdrość ci krew do serca napędza...
I patrz: ręka twa drży, natrętnych myśli odpędzić nie możesz, system twój nerwowy podrażniony, napróżno chcesz silną wolą się uspokoić... moralna walka odbiera ci fizyczne siły; osłabiona, drżąca, widzisz jak przez mgłę otaczające cię przedmioty...
A w ręku twem nóż, ostry, straszny, a przed tobą konająca kobieta, która duszę twą jękiem swym rozdziera, jej oczy patrzą w twarz twoją tak łzawo, tak rozpaczliwie, że i twoje napozór opancerzone serce litością drgać zaczyna...
Napróżno mówisz sobie: „to dla jej dobra!“ napróżno ściskasz nóż i do czynu się gotujesz. Ty sama wzroku jej znieść nie możesz, odwracasz głowę..
Ach! pani doktór, podnieś-no powieki! płaczesz? ty płaczesz? łzy ci oczy zasłaniają?... Wstydzisz się?
O! nie wstydź się łez twoich! To przyjść musiało! Kobietą jesteś — czyż możesz takiego jęku słuchać spokojnie? Kobietą jesteś i w łzie twojej kobiecość się krysztali. Tygrysicą musiałabyś być, tygrysicą, zwierzęciem, nie istotą, złożoną z nerwów i serca, ażebyś nie drgnęła na widok takiego cierpienia, ażebyś nie zapłakała, słysząc jęk tak okropny! Połóż nóż, odpasz fartuch, ustąp miejsca mężczyźnie, chyląc głowę przed tą zimną krwią i brakiem serca, usuń się na bok i zejdź do skromnej roli pomocnicy. Weź w rękę szarpie, bandaże i stań w szeregu istot, które nie w togach pomiędzy studentami, lecz w atmosferze wyziewów szpitalnych jak szare duchy życie swe trawią...
Cześć im, cześć wielka a zasłużona!
Schyl głowę... to Siostry Miłosierdzia!
Te anioły poświęcenia, miłości bez granic, anioły zawsze ciche, ginące nieraz na posterunkach, uwielbiane przez chorych, pochylone nad łożem konających, tulące w swych objęciach nowonarodzone dziecię i zamykające równocześnie powieki stygnącemu trupowi matki, — te kobiety, które wyrzekły się rozkoszy rodzinnych i umiłowały czystem i nieskalanem sercem cierpiącą ludzkość całą, — te kobiety, które nie na uniwersyteckich ławach z dziką bezczelnością badały anatomję, lecz w ciszy nocnej same starały się, nie tracąc wstydu, zrozumieć to, co dla ulżenia cierpieniom jest konieczne, — te kobiety pierwsze podniosły sztandar emancypacji.
Lecz cicho, bez krzyku, bez entuzjazmów weszły jak dobre duchy i siadły u wezgłowia chorych, otarły pot z czoła, łagodnem słowem uśmierzyły gorączkę. Idą odtąd wytrwale, odważnie, nie bojąc się zarazy, opatrując rany, kojąc cierpienia, szmerem modlitwy szeptanej łagodnie uśmierzając moralne niepokoje. Wchodzą do cel obłąkanych, narażając często swe życie, kochane, uwielbiane, czczone. Oto emancypantki w całem słowa tego znaczeniu! Lecz o „todze“, profesorach Charcot i innych nie mają wyobrażenia...
Powiedz takiej dobrej siostrze, że są młode kobiety, studjujące z całą masą studentów anatomję, a twarz jej zapłonie jak róża i ukryje się w białych skrzydłach kaptura...
Ta rozumie emancypację!
„Jednak — powiesz mi na to — sama twierdzisz, że kobieta może ulgę przynieść chorym?“
Bezwarunkowo! Jako dozorczyni, jako wreszcie asystent doktora kobieta jest niezastąpioną. Jej delikatna ręka, jej czułość wrodzona, chęć poświęcania się — są tu ważnemi, dodatniemi czynnikami. Prowadzić jednak kuracji, wykonywać operacji — nie powinna.
Słyszałam zdanie: „kobieta-lekarz może nie być chirurgiem“.
Piękny to zaprawdę lekarz! Przy łożu chorego zajść może komplikacja, wymagająca operacji natychmiastowej. Dalej więc bieganie za chirurgiem, bo pani tego zrobić nie może... A tymczasem pacjentka umiera!
Rzeczywiście wspaniała pomoc i warto trudzić kobietę-lekarza i żądać jej pomocy!
A właśnie ta gałęź, której się chcą poświęcić kobiety lekarze, miewa często tak niespodziewane komplikacje, powikłania straszne, najczęściej śmiercią dwojga istot grożące! Gdzież kobieta znajdzie siłę do wykonania operacji, która oblewa potem mężczyznę-lekarza i wymaga, oprócz zręczności, olbrzymiej nieraz siły fizycznej?
Pozostają więc dla kobiet jedynie leczenia „dzieci“, ale i tu operacje są konieczne. Wszystko więc zatamowane. Praktyka kobiety-lekarza jest bardzo ograniczoną, wyjątkową, śmieszną. Sale szpitalne po największej części są przed nią zamknięte, choroby płci przeciwnej okryte zasłoną tajemnicy...
A przecież, zdaje mi się profance, że lekarz, aby mógł leczyć, musi znać dolegliwości obu płci bez wyjątku.
Odpowiesz mi: „znać je mogą w teorji...“
Piękne słowo, niema co mówić! Czy ty wiesz, ufryzowana Eskulapko, co to jest medycyna w teorji? To ładna księga i okazy z papier-maché. Ale praktyka uczy wszystkiego. Bo choć ci w prosektorjum pokazali, że człowiek miewa tu żyłkę, tu gruczołek, a tu kosteczkę, znajdziesz tysiące żywych ludzi, którzy mają o cal dalej tę kosteczkę, gruczołek lub żyłeczkę...
Paf!... cały twój człowiek z papier-maché okazuje się oszustem, a twoja teorja bańką mydlaną. Praktyka! praktyka! to wielkie słowo! Teorja — to krucha podstawa! Na żywych okazach mężczyźni-lekarze kończą swe studja, a siwy lekarz budzi w nas wielkie zaufanie.
Dlaczego?
Bo ma za sobą długie lata... praktyki!
Zresztą jest jeszcze jeden punkt ważny, którym chcesz mnie pobić jak wielką maczugą:
Kobiety nie mają zaufania do mężczyzn-lekarzy, przed drugą kobietą wyjawią swe dolegliwości chętniej i otwarciej.
Nie! — po tysiąc razy nie!
Pomijam tu kobiety kokietki, które nawet w czasie choroby mają pod poduszką lusterko i puszkę z pudrem, — te kobiety rzeczywiście widzą w lekarzu mężczyznę i nawet w cierpieniu nie zapominają o zalotności swojej.
Nie musi jednak być wielkie to cierpienie — i takie chore najlepiejby zrobiły, lecząc się fiołkami, w cukrze smażonemi; kobieta jednak prawdziwie chora, kobieta w całem słowa tego znaczeniu, to jest nie kokietka, inteligentna, uczciwa i rozsądnie pojmująca granice wstydu, z całem zaufaniem spowiada się przed lekarzem. Mężczyzna dla niej wtedy nie istnieje, jest to istota bezpłciowa, która winna wiedzieć wszystko, aby ulgę przynieść mogła.
Wierz mi — na szczęście, tego rodzaju kobiet jest liczba przeważna i te w ręce kobiety życia swego nie powierzą. W dziale tego rodzaju cierpień praktyka gra olbrzymią rolę — praktyka ogólna, nie specjalna — i to wiecznie kobiety wstrzymywać będzie. Mężczyzna wreszcie — czy słusznie, czy niesłusznie — posiada większe zaufanie, powierza mu się tajemnicę, licząc na jego honor; daruj mi! w kobiecie widzi się zawsze małą plotkarkę. No! co chcesz! to już nasza wina! Dlaczego lubimy plotki?
Prosisz mię teraz, abym ci streściła mój cały pogląd na tę sprawę.
Raz jeszcze zastrzegam się, że muszę tu liczyć się ze słowami, i że to, co pozornie wygląda na komunał, jest głębszą myślą poparte; sądzę, że inteligencja twoja dopomoże ci czytać pomiędzy wierszami.
A więc tak!... Śmiało i otwarcie wypowiadam zdanie moje.
Nie chcę kobiet-lekarzy, prawników, weterynarzy i t. d.
Ale chcę pomocnic lekarzy, pomocnic wykształconych gruntownie, pomocnic inteligentnych jaknajwięcej. Dla takich kobiet powinny być utworzone osobne zakłady, w których one studja swe poważnie, spokojnie kończyćby mogły. Niech kobiety takie, na wzór Sióstr Miłosierdzia, nie wstępują w związki małżeńskie, lecz już życie całe poświęcą na usługi cierpiącej ludzkości. Dla nich mąż, dzieci — już istnieć nie mogą... Rodzina ich — to chorzy, uśmiech, wywołany na usta konającego, zastąpić im winien spokój domowy...
To będzie prawdziwe zamiłowanie, poświęcenie, czci i szacunku godne...
Rozumiem pobudki, jakie niejedną kobietę skłaniają do chęci zagarnięcia stanowisk, wyłącznie zajmowanych przez mężczyzn. Mówisz mi ty naprzykład: „dlaczego mąż mój pracować ma dzień cały, a ja w niczem się do tej pracy przyczynić nie mogę?“
Słusznie. Minęły te czasy, gdy żona była ciężarem mężowi. Dziś oboje powinni, wedle sił, pracować na utrzymanie domu i dzieci.
Zakres prac domowych jest wielki — i kobieta, nie przeciążająca budżetu domowego zbytnią ilością służby, wiecznie coś ma do czynienia. Jeżeli nie ma dzieci, lub te dziwnym zbiegiem okoliczności nie zajmują jej wiele czasu — może zająć się tysiącami zyskownych nawet sposobów pracy, które dla kobiet obecnie stoją otworem. Wyliczać je byłoby śmiesznością — znamy je wszystkie i coraz więcej widzimy kobiet, pracujących jak mrówki, cicho, lecz wytrwale, bez rozdrabniania sił swoich, bez krzywdzenia dzieci i opuszczania domowego ogniska...
Pracuj więc, niedoszły Eskulapie! pracuj i zarabiaj spokojnie, uśmiechając się do twej dzieciny, porzucając pędzel, dłutko, pilniczek, dratwę, żelazko od kwiatów, szydełko, druty, ba! co chcesz nawet, byle nie skalpel, aby nalać herbaty swemu mężowi, gdy spracowany do domu powróci. Uchylaj troski z jego czoła! bądź mu aniołem, kochanką, niewolnicą — bądź żoną, matką! bądź tem, czem Bóg ci być rozkazał. Nie marz o triumfach wśród grona studentów, bo przyjdzie chwila, w której cichy kąt domowy milszy ci będzie, niż oklaski, jakiemi cię „z grzeczności“ obsypywać będą!... Nie wdzieraj się na wyżyny, bo Bóg, dając ci urok miłości i macierzyństwa, wzniósł cię na takie wyżyny, że żaden lekarz cię tam dosięgnąć nie zdoła!
Nie filozofuj!... nie kraj trupów!... nie zatracaj swej godności niewieściej. To czar! to twoja władza! to twoje królestwo! Nie abdykuj! korony dla biretu nie składaj... nie wnoś zarazy w fałdach swej sukni i ręką, przesiąkniętą wonią trupa, nie gładź czoła swego dziecka!
Nie bądź lalką bezmyślną! ale nie bądź istotą bezpłciową! Nie bądź czułą nad miarę, lecz nie wmawiaj w siebie, że krajać ciało możesz!... Jeżeli masz dziecko swoje, tul je w objęciach i wsłuchuj się w jego oddech! bądź mężowi pomocą, nie ciężarem, lecz nie osieracaj domowego ogniska! W uśmiechu twoim niech mąż znajdzie siłę do pracy, ukojenie w bólu, tarczę przeciwko pokusom. W tobie samej jest szczęście twoje, szczęście prawdziwe, spokojne, trwałe...
Kochaj! pracuj! kształć się, ażebyś mogła siebie samą i dzieci swe zdrowo wychowywać, — wiedz tyle z medycyny, ile każda matka wiedzieć powinna, nieś ulgę swoim najbliższym wiedzą nabytą, — nie odmów pomocy cierpiącym, — lecz, na Boga! kobietą jesteś i kobietą musisz zostać do zgonu!...
Takie jest moje zdanie.
Z góry się zastrzegam, że nie chcę wywoływać polemiki; wiem, że źle pojęta emancypacja jest silnie zakorzeniona w niektórych główkach... lecz wiem to także, że ustrój fizyczny kobiety nigdy nie ulegnie zmianie...
Gdyby się to stało — a! wtedy i ja zdanie moje zmienię. Teraz na wszystko odpowiem: „Kobietą jestem i tylko kobietą pragnę zostać do zgonu!...“

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.