<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Zakuta głowa
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „One”
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAKUTA GŁOWA
OBRAZEK



Ja miałem lat siedemnaście — ona trzydzieści. Pomiędzy temi dwiema cyframi stoi fatalna liczba — trzynaście.
Ja nie zważałem wtedy na takie drobnostki. Miałem lat siedemnaście i kochałem ją zapamiętale.
Była moją kuzynką, daleką wprawdzie — ot, jedną z tych, którym się mówi „kuzyneczko“ i po ciemnych kącikach całuje atłasowe łapki.
Teraz, gdy się zastanowię nad tem dojrzałem cackiem, dostrzegam w niej wiele wad, a nawet śmiesznostek. Wówczas jednak był to ideał wyśniony, ucieleśnienie mych marzeń, słowem — ona, to „ta,“ o której śniłem nocami, a we dnie marzyłem, stukając jak lunatyk w bilardowe kule.
Była jasną blondynką o wielkich, szafirowych oczach. Pomimo braku temperamentu, jaki zwykle przypisują płowym pięknościom, musiała mieć jakiś swój, odrębny temperament — temperament istot napozór uśpionych, ale wybuchających chwilowo, nagle i to w tajemnicy.
Są to miłe niespodzianki, mające swój odrębny wdzięk właśnie w tym pozornym spokoju, z którego się rodzą.
W szafirowych oczach pani Muszki błyskały czasem iskierki, przypominające błyskawice, oświecające pogodne napozór niebo.
Nazywano ją Muszką.
Miała imię Marja, ale Marja — to imię bardzo pospolite... Każda żona byle pierwszego lepszego urzędnika nazywa się... Marja.
Marja... tout-court przypomina zaraz jakiś smutek, niedostatek, brak komfortu.
Muszka... z brzękiem swego imienia niesie błysk złotawych skrzydełek, brylantowych oczek i woń heliotropu.
Marją taką „ona“ nie mogła być.
Musiała być... Muszką!
Tak zadecydował mąż jej — wysoki, barczysty i potężnie łysy mężczyzna, który zajeżdżał konie i dekorował swój gabinet kłami odyńców, nabytemi od starych gajowych w głębokiej tajemnicy i za dobre pieniądze. Wskazując na te trofea myśliwskie, mąż pani Muszki mawiał, śmiejąc się dobrodusznie:
— Stuknąłem go w takim lub takim lesie!
Łysina świeciła mu przytem, jak wtedy, gdy zapewniał żonę o swem niezmiennem przywiązaniu, to jest, gdy kłamał w całem tego słowa znaczeniu.
Łysym był od najpierwszej młodości. Ta okrągła, świecąca głowa była zresztą spadkiem rodzinnym.
Odziedziczano ją z ojca na syna razem z wielką fortuną, tytułem i pięknym pałacem, położonym nad bystrą rzeką.
Pomiędzy fortuną, łysiną a rzeką zachodziły pewne podobieństwa.
Łysina przecierała się z dniem każdym i stawała coraz widoczniejszą, fortuna topniała i płynęła w nieznane krainy, zapewne w te, z których się nie powraca, a rzeka wysychała latem i pokazywała dno, pełne większych i mniejszych kamieni, które naniosła.
Tu jednak kończyło się podobieństwo.
Rzeka co rok z wiosną przybierała gwałtownie i kryła kamieniste dno pod spienionemi falami, łysina pana hrabiego nie pokrywała się jednak niczem oprócz kapelusza, a fortuna coraz węższy złoty strumyk sączyła ze swego źródła.
Chwilami strumyk ten groził zupełnem wyschnięciem. Napozór przecież nic nie przepowiadało podobnej ruiny.
Pani Muszka i mąż jej pracowali uczciwie koło dobra społecznego.
Wstawali późno, gdy mieszkali w mieście, — na wsi wstawali zato o wiele wcześniej.
Jedli śniadanie obfite, a jedząc rozmawiali o pogodzie i koniach.
Potem „ona“ znikała w swych apartamentach, „on“ zaś ulatniał się jak kamfora.
Schodzili się znów w salonie w chwili przejścia do sali jadalnej.
Mąż pani Muszki był un gourmand — lubił dobrą kuchnię i umiał jeść. Obiad więc trwał długo, kawa z likierami zajmowała sporo czasu.
I znów „ona“, jeśli nikogo z obcych nie było, znikała w swoich apartamentach, a „on“ ulatniał się jak kamfora.
Późno w nocy jechali razem na bal lub raut.
Czasami bywali w teatrze.
Powracając, składali sobie wzajemny ukłon, zakończony uściskiem ręki, którym obdarzają się koledzy biurowi.
Było to, jak widzimy, małżeństwo wzorowe — un ménage modél!
Ach! przepraszam, zapomniałem dodać, że pani Muszka była... matką.
Ale była nią tak mało, że można było o tem zapomnieć.
Sześcioletni chłopczyk, łysy, wielki, rozrosły, podobny do ojca jak dwie krople wody, zjawiał się czasem na widowni świata, ku ogólnemu zdziwieniu, gdyż według wszelkich danych małżeństwa „wzorowe“ powinny pozostać bezdzietne.
Fakt jednak był i to niezaprzeczony.
Tradycyjna łysina nie miała zaginąć bez śladu.
Pani Muszka zdziwiła się niezmiernie przybyciem tej łysej drobnostki na świat boży i, przypatrując się swemu dziecku przymrużonemi oczyma, kręciła ładną główką.
Skoro jednak dziecko krzyczeć zaczęło, kazała je czemprędzej wynieść do najdalszych pokoi — i tam już mały Felo miał pozostać i łysieć pod dozorem „nadzwyczajnych“ bon i guwernerów, hurtownie wypisanych z zagranicy.
Widzimy przeto, że panią Muszkę mało absorbowały obowiązki żony i matki.
Kobieta światowa ma jednak inne, niemniej święte obowiązki do spełnienia. Obowiązkiem tym... kokieterja...
Wróble kąpią się w piasku... kobiety w kokieterji... Pani Muszka brała codziennie taką kąpiel, a nawet kąpała się dzień cały.
Kokietowała na prawo i lewo: męża, przyjaciół domu, nieprzyjaciół, stare dewotki, własne pokojówki, siebie samą, wreszcie Pana Boga, gdy klęczała w kościele.
Były dnie, w których kokieterja jej wzmagała się do najwyższego stopnia, czasem przybierała znów pozę płaczącej wierzby, lub niezrozumiałej istoty, nie opuszczała jej jednak ani na chwilę, tak jak gorset lub Veloutina.
Podczas zimy, przebywając w stolicy, pani Muszka zarzucała swe sieci na barwne motyle, mające opinję skończonych zjadaczy serc niewieścich.
Ale w lecie, na wsi, zadawalniała się drobniejszemi muszkami, słowem — łowiła, co jej pod rękę popadło.
Jednym ze złowionych byłem... ja!
Mówiłem już, że miałem lat siedemnaście.
To piękny wiek.
To chwila rumianych policzków, kręconych włosów i błyszczących oczów.
Przymioty te posiadałem wtedy. Od maleńkiego dziecka przypominałem Rafaelowskiego aniołka. Tak twierdziła moja matka i chór panien służebnych.
Zwierciadło nie mówiło mi nic o podobieństwie do mieszkańca niebios, ale w siedemnastym roku ukazywało mi foremną, choć okrągławą twarzyczkę, błękitne oczy i jasne blond, miękkie, o złotawym połysku włosy.
Przytem wzrost mój przypominał topolę, i choć nie byłem tak długi i zielony jak to drzewo, ale byłem wysmukły i przechodziłem głową niejednego z mych uczonych profesorów.
Co do stanu mej duszy i serca, był on uosobieniem rzadkiej w tak dobrze wyrośniętym młodzieńcu niewinności. Byłem z natury nieśmiały, wychowany przez matkę, — a wiadomo, że wychowani przez kobiety mężczyźni, doszedłszy do rozumu, stronią długo od kobiet.
Przypomina to historję chłopców, usługujących w cukierniach. W pierwszych dniach ich służby dają im pod dostatkiem ciastek i cukierków — chłopcy objadają się niemi do syta, wprędce jednak słodycze brzydną im powoli, stają się obojętnymi na najpiękniejsze okazy ciastek lub na nieskalaną białość kremu.
Tak samo stało się i ze mną.
Kobiety, od kołyski otaczające mnie ciągle, straciły dla mnie powab i urok... „nieznanego“. Powoli oswoiłem się z niemi i bez żadnego wzruszenia siadałem na kolanach swych bon i nianiek i tuliłem głowę do ich piersi. Potem już nie siadałem wprawdzie na kolanach kobiecych, ale obojętność na ich wdzięki była tak wielką, że matka moja mniemała, iż w synu swym widzi kandydata na kardynała lub choćby na biskupa.
Jednak tak nie było.
W głębi mej istoty tkwił ten płomyk, co to potrzebuje jednego podmuchu wiatru, ażeby ogarnąć całe jestestwo.
Płomyk ten był we mnie. O! czułem go nieraz, jak nurtował w mem sercu i skakał przed oczyma podczas nudnych wykładów mych codziennych profesorów. Dziwiły mnie te nieokreślone porywy. Czułem, że mi czegoś brak w życiu, choć napozór miałem wszystkiego zawiele.
Wskutek tego jakiegoś niepoczciwego płomyka nauki szły tępo, postępy robiłem niewielkie. Matka nie posyłała mnie do szkół publicznych. Według niej, było to... trywjalne.
Munio mógł nabrać złych manier i nauczyć się nieprzyzwoitych wyrazów.
Dzięki temu systemowi, w siedemnastym roku życia nie umiałem nieprzyzwoitych wyrazów, ale także nie umiałem nic z tego, co umysłowo rozwinięci chłopcy w mym wieku umieć zwykli.
Miałem wprawdzie składać po wakacjach egzamin do ósmej gimnazjalnej klasy, a w rok później stawać do matury, ale o pomyślnym rezultacie tychże egzaminów wątpił kościół boży i ja z nim.
Moja matka tylko nie wątpiła. Promieniała radością, sprawiała mi co chwila nowe garnitury i, pod pozorem wzmocnienia sił jedynaka, wywiozła mię na wieś, do swej kuzynki Muszki.
— Kuzynka jest kobietą wzorową! — mówiła do mnie mama, gdyśmy podjeżdżali do bramy zgrabnego pałacyka, ukrytego w klombach drzew — jest ona irréprochable pod każdym względem... bądź dla niej z wielkim szacunkiem!
Głos mamy nie brzmiał przekonywająco, widocznie ta kobieta „wzorowa“ stawiała czasami znaki zapytania w umyśle innych co do owej „wzorowości“, ale damy z towarzystwa umieją się tylko domyślać...
Przekonane o błędach drugich, nie sądzą nigdy głośno. Tak — w ciszy buduaru, w obecności kilkunastu zaufanych przyjaciółek, mogą stawiać pewne i niezbite twierdzenia, ale wobec innych... nigdy.
Mama przeto powtórzyła raz jeszcze:
— Bądź dla niej z wielkim szacunkiem! — i zasunęła się w głąb siedzenia, ja zaś z niezwykłym pośpiechem zacząłem wydobywać z pudełka mój nowiutki, lśniący cylinder, którym pragnąłem zaimponować mej „wzorowej“ kuzynce i wszystkim mieszkańcom pałacyku, zacząwszy od służby, która, widząc zbliżający się powóz, zaczęła zbiegać szybko ze stopni tarasu.
Wszystko odbyło się jak należy.
Konie zatrzymały się o dziesięć kroków poza właściwem miejscem, służący nie mogli otworzyć zaciętych drzwiczek landary. Mama zgubiła porte-bonheur i flakonik, a ja wysiadłem z godnością, poprawiając co chwila cylinder, który był znacznie na mnie zaduży i zaszeroki, ale zato lśniący i nieposzlakowanie piękny.
Kuzynka moja znajdowała się po drugiej stronie domu i była „cierpiąca“, jak objaśnił nas kamerdyner, wysoki, z żółtemi faworytami i płaskiemi nogami. Zaprowadzono nas więc przez szereg pięknie umeblowanych pokojów do oszklonej werandy, zastawionej kwiatami i krzewami, pośród których coś bielało w postawie półleżącej.
Łysego kuzynka, a męża „wzorowej“ żony, znałem już podczas jego bytności kilkakrotnej w Krakowie; ale żona jego, spędzająca czas albo na wsi, albo we Lwowie, lub za granicą, była mi prawie nieznaną.
Chciałem się jej przedstawić jaknajkorzystniej — nie w celu podbójczych zamiarów, broń Boże, ale chciałem wzbudzić w niej uczucie szacunku i zająć w tym domu stanowisko dorosłego mężczyzny, to jest istoty, stworzonej do rozkazywania, rządzenia i nudzenia siebie i drugich.
Żałowałem bardzo, iż kuzynka znajduje się w pokrytej dachem werandzie.
Przyzwoitość nakazywała mi trzymać lśniący, szeroki cylinder w ręku; byłem przekonany, że ten sam cylinder, umieszczony na mej głowie, nadałby mi dużo podobieństwa do dojrzałego człowieka.
Weszliśmy na próg cieplarni, gdy nagle biała postać podniosła się i stanęła jak smukły posąg pomiędzy zielenią krzewów.
Ja otworzyłem szeroko oczy i połknąłem ślinę.
Kuzynka wydała mi się jakiemś bóstwem nadziemskiem, istotą mitologiczną, owinięta masą białej crèpe de chine i srebrzystej frendzli.
Złote jej włosy, zebrane wysoko i spięte kilkoma szyldkretowemi szpilkami, mieniły się jak aureola na obrazkach świętych.
Nie, stanowczo to był anioł, z nieba zbiegły na ziemię.
Tylko aniołowie mogą mieć tak przezroczyste, spokojne oczy i białe, delikatne, nieobciążone bransoletami ręce.
Anioł tymczasem wysunął nóżkę, ubraną w bordo aksamitny turecki meszcik, i z wielką gracją rzucił się w objęcia mej mamy, która przy tej sposobności zgubiła drugą porte bonheur i pudełeczko z pastylkami.
Poczem anioł rzucił się ku mnie, i wyciągając swe białe ręce, wyrzekł harmonijnym głosem:
— Kochany Muniu! przebacz, że cię tak będę nazywała, choć już jesteś mężczyzną, ale entre nous ujmy ci to nie przynosi. Połóż ten szkaradny kapelusz i uważaj, że jesteś u siebie!
Dziwna rzecz — nie obraziłem się wcale. Traktowała mnie jak malca, mówiła „Muniu“ jak do małego dziecka, i, co najważniejsze, nazwała mój lśniący, nowy cylinder „szkaradnym kapeluszem“ — a ja, rzecz dziwna, nie czułem do niej żadnej urazy. Ta kobieta odrazu pochwyciła mnie w swe sidła.
Patrzyłem na nią ukradkiem, drżąc cały z wewnętrznego wzruszenia; byłem zmieszany jak żak szkolny, złapany na gorącym uczynku. Gdy zwróciła się do mnie wśród rozmowy, zamiast odpowiadać, bełkotałem niewyraźnie, przeklinając w duszy tę śmiechu wartą lękliwość.
Mama moja była w rozpaczy — nigdy nie widziała mnie tak nie na miejscu, jak w tej chwili, ale kuzynka widocznie była innego zdania. Coraz częściej spoglądała na mnie swym marzącym, załzawionym wzrokiem, a około ust jej igrał jakiś nieokreślony uśmieszek.
Gdy tego dnia znalazłem się wreszcie sam w przeznaczonym dla mnie pokoju, — zamiast rozebrać się, jak każdy rozsądny człowiek zrobiłby na mojem miejscu, pobiegłem do okna i roztworzyłem je.
Cała dekoracja, potrzebna do opisywania scen miłosnych, była na swojem miejscu. I księżyc lał potoki srebra, z którego zrobiona moneta nie miałaby obiegu w żadnym kraju, — i słowik śpiewał trele, wysławiane przez poetów, ale które, przeniesione na porządny papier muzyczny, a wygrane przez skrzypka lub flecistę, stanowiłyby rozdzierającą kakofonię, — i topole szumiały „kłoniąc swe wierzchy ku ziemi,“ — i rozmaite inne piękne rzeczy podnosiły ducha i pchały go w krainę niezmierzonej fantazji.
A więc i ja, oparty o ramę okna, zacząłem fantazjować bez ładu i składu; jedno tylko widzenie powracało ciągle uparcie przed moje rozmarzone oczy.
Widzeniem tem była... kuzynka.
Wiedziałem, że miała lat trzydzieści, bo mama nieraz mi o tem mówiła, ale dla mnie była ona uosobieniem wiosny, a gruby pokład welutyny, pokrywający jej policzki, brałem za dziewiczy puszek, o którym pieją poeci w chwilach wolnych od zbierania reporterskich wiadomości.
Wzrok jej, w którym tlały palące iskry, rozniecił płomyk, drzemiący na dnie mej duszy, a przygłuszony chwilowo idealnym szczebiotem mych bon Szwajcarek. I ja, który według wniosków mej mamy miałem nosić purpurowy kapelusz, a według wyrachowania mych profesorów miałem zakochać się dopiero po zdaniu matury, straciłem zupełnie głowę i rozkochałem się we „wzorowej“ żonie mego łysego kuzyna.
Czyż mam przytaczać wszystkie objawy tej miłości?
Sądzę, że byłoby to zbyteczne.
Każdy z nas, nie wyłączając nawet najpoważniejszych członków rad nadzorczych ponad niefunkcjonującemi instytucjami, kochał się zapamiętale w swym młodzieńczym wieku i objawiał tę miłość jak mógł najniezręczniej.
A więc i ja nie stanowiłem wyjątku w tej regule.
Od pierwszej chwili, gdy miłość wstąpiła w me serce, miałem ciągle minę złodzieja, schwytanego na gorącym uczynku. Przytem mój służący dostawał początków obłędu z powodu bezustannego przypiekania mych włosów, nadając im pozór baraniego runa.
Kuzynka lubiła miękkie, faliste, wdzięcznie układające się włosy, — zapewne z powodu łysej głowy kochanego przez nią męża.
Od tej chwili maszynka do grzania żelazek płonęła bezustannie jak Znicz w świątyni Perkuna.
Ja zaś chodziłem z pokręconą fryzurą na podobieństwo głowy Gorgony.
Tuzin garniturów, przywiezionych z Krakowa, okazał się niedostatecznym; na usilne moje prośby mama kazała sprowadzić kilka ubrań, z których jedno marynarkowe, w dzikie kostki, przypadło do gustu kuzynce.
Byłem w siódmem niebie. Ale co najdziwniejsze, że miłość moja, którą w pierwszych chwilach uważałem za bezdeń rozpaczy i pozbawioną wszelkich pociech na przyszłość, zdawała się rozciągać przede mną jasne horyzonty wzajemnego uczucia.
Gdy zielonawo-błękitne oczy Muszki odpowiedziały na mój rumieniec długiem, przeciągłem spojrzeniem, doznałem nagłego olśnienia.
Instynktem zgadywałem, co ten wyrok znaczy.
Gdy po raz pierwszy ręce nasze przy podawaniu jakiegoś ilustrowanego dziennika spotkały się, a pani Muszka nie cofała swych różowych paluszków z mej drżącej dłoni, uczułem tak silne bicie serca, że, zerwawszy się nagle, wybiegłem jak szalony do ogrodu.
Przebiegłem szybko kilka alej i upadłem przy ławce, na której zwykła siadywać Muszka, gdy czuła się znużoną dłuższą po ogrodzie przechadzką.
Łkałem jak dziecko, łzy strumieniem płynęły mi z oczu, całowałem zimne kamienie.
Było to głupie, dziecinne, ale jak czyste, jak piękne zarazem!
Kokietka bawiła się mną jak dzieckiem, obdarzając konfiturami, a ja z radości, ze zbytku uczucia... płakałem!
Dziś już tyle minęło od tych chwil, tyle razy to dziwaczne rozdrażnienie nerwów, które ludzie zwą miłością, ogarniało mnie całego; a przecież... przecież te łzy stoją mi ciągle w pamięci i z uśmiechem zwracam się ku temu chłopięcemu wspomnieniu, ale nie z uśmiechem ironji i sarkazmu.
Nie! ja poprostu żałuję, że teraz tak kochać nie umiem.
Muszka niewiele potrzebowała zachodu, aby ze mnie uczynić szaleńca, i jeden jej uśmiech, skinienie głowy, szelest jej sukni, woń perfum upajały mnie i odbierały spokój na dnie i noce całe.
Żyłem rozgorączkowany, z głową wiecznie płonącą, ciągle drżący, z gardłem ściśniętem, z oczyma łez pełnemi.
Ona najdokładniej wiedziała, co się ze mną działo. Obserwowała mnie często godzinami całemi, wpół leżąc na fotelu, owinięta w białe jedwabie. Czasem prawie z okrucieństwem ciągnęła ze mnie indagację co do stanu mego serca, uśmiechając się przytem w nieokreślony sposób.
Zmieszanie moje i rozpaczliwe wysiłki, aby wybrnąć z tej matni, bawiły ją serdecznie. Ze zmiennością kameleona stawała się znów słodką i dobrą, a zmiana ta przychodziła nagle, bez żadnego widocznego powodu. Przestawała się uśmiechać, patrzyła tylko na mnie z poza wpół przymkniętych powiek, a szafir jej oczu ciemniał pośród złotawej frendzli rzęs.
Mnie wzrok ten wprowadzał w stan nadzwyczajny — dreszcz przebiegał po mnie w okolicy serca... przytomność odbiegała, byłem bliski zemdlenia.
Ale ona siedziała ciągle nieporuszona, biała, piękna, jakby uosobienie kobiecego wdzięku; ciemne liście roślin tworzyły koronę nad jej głową, a promienie słońca, przedzierające się przez szyby, rozścielały się na podłodze nakształt złotem przetykanego kobierca.
Gorąco i duszno było mi wtedy, a przecież te chwile były później przedmiotem mych nocnych rozmyślań i marzeń.
Męża Muszki nienawidziłem teraz z całej głębi duszy.
Ten wielki, łysy mężczyzna, którego dawniej uwielbiałem za wspaniały wzrost i imponujący apetyt, wydawał mi się teraz tyranem mej omdlewającej kuzynki. Przy tej eterycznej istocie, tak białej, delikatnej i wonnej, niezgrabny mąż miał pozór niedźwiedzia obok białej gołębicy.
W mej rozbujałej imaginacji stworzyłem sobie cały dramat, rozwiązaniem którego było właśnie małżeństwo z moim kuzynem.
Wyobrażałem sobie ją niewinną dziewczynką, w króciuchnej sukience, zaręczoną przemocą z tym łysym potworem, a później... później wleczoną w ślubnej sukni, z wiankiem mirtowym na skroni, przed ołtarz, gdzie czekał znienawidzony przez nią małżonek.
Łzy mi stanęły w oczach, gdym o tej chwili pomyślał; żałowałem, że mnie Łam nie było, aby obronić od gwałtu mą ukochaną.
Okropne więc rozczarowanie ogarnęło mnie, gdy posłyszałem raz, jak kuzyn mój, śmiejąc się serdecznie, opowiadał szeroko o tych szczęśliwych chwilach, gdy Muszka była jego narzeczoną.
— Szalała za mną, sama przyśpieszała dzień naszego ślubu. Elle m’adorait! — dodawał, pochłaniając całe stosy salami z bekasów.
Matka moja, słuchając tego opowiadania, uśmiechała się uprzejmie, a kuzynka Muszka siedziała nieruchoma, patrząc na mnie z poza długich rzęs firanki.
Tak stały rzeczy w trzy tygodnie po przybyciu mojem do Rajówka. Mama była szczerze zmartwiona, — zamiast nabrać jeszcze więcej rumieńców, zbladłem i zmizerniałem bardzo.
Cóż dziwnego?
Miałem lat siedemnaście i... kochałem się platonicznie.
Zapomocą tysiąca wybiegów dostałem wstążkę, którą moja kuzynka związywała na noc włosy. Była to błękitna, morowa, szeroka wstążka, woniejąca cała zapachem, właściwym tylko blond włosom. Upajałem się tą wonią godzinami całemi, zasypiałem z tą wstążką, owiniętą dokoła mej szyi, we dnie nosiłem ją... na sercu.
Cóż dziwnego? Miałem lat siedemnaście.
Pewnego dnia kuzynka Muszka zasnęła, siedząc w swym fotelu, pośród wielkich palmowych roślin. Wszedłszy z mamą do werandy, chciałem się usunąć, aby nie przerywać spoczynku mej kuzynki, ale mama wpadła na genjalny pomysł. Kazała mi wziąć do ręki gałązkę i oganiać natrętne muchy, które mogą swej imienniczce sen przerwać.
Usłuchałem mamy, drżąc z radości, i stanąłem obok kuzynki z długą gałązką w ręku. Patrzyłem na nią uśpioną, cichą, oddychającą lekko jak małe dziecię w kołysce. Długie rzęsy rzucały cień na jej zaróżowione policzki, kręcone złote włosy drżały dokoła skroni.
Pod cienką błękitną tkaniną sukni rysowały się doskonałe kształty, pełne harmonji i wdzięku. Były to pięć zmysłów Makarta, złączone w jednej istocie, — delikatna cera blondynki z gorącą barwą rudowłosej piękności, smukłość dziewczyny z dojrzałością kobiety.
Mama usunęła się dyskretnie w zacieniony kąt werandy — i mam wszelkie dane ku temu, że spać zaczęła.
Byliśmy więc prawie sami, odosobnieni wpośród tych zielonych palm i purpurowych kaktusów, które z pomiędzy kolców czerwieniły się jak gwiazdy szkarłatne.
Muszka spała ciągle, tylko kąciki jej ust rozchyliły się nieco, — zdawało się, że jakiś uśmieszek drga w tych kącikach ukryty.
Doznałem dziwnej pokusy, chciałem ją pocałować... pocałować w szyję...
Ten biały atlas kobiecej skóry ciągnął mnie ku sobie z niezmierną siłą. Próbowałem myśleć o czem innem, lecz oczy uparcie śledziły ten jasny kącik pomiędzy uszkiem i wysokim kołnierzem sukni, wargi same się układały do pocałunku.
Ale nie! to być nie mogło!
Wszakże ona jest zamężną, kobietą „wzorową“ — i gotowa skarcić zuchwalca i wypędzić go na zawsze z przed swego oblicza...
Ta walka wyczerpywała me siły. Pot zrosił mi czoło. Kurczowo chwyciłem się poręczy fotela, gałązka wypadła z mej dłoni.
I stałem tak długo, patrząc ciągle na uśpioną kobietę, po której twarzy przemykały się jakieś nerwowe drgania, coś nakształt... zniecierpliwienia.
Ale przez moją studencką mózgownicę nie przesuwała się nawet myśl, że „wzorową“ kuzynkę niecierpliwi moja nieśmiałość.
Trwało to długą chwilę, aż wreszcie Muszka otworzyła oczy, i nie zmieniając pozycji, patrzyła na mnie z pogardliwym uśmiechem. Czułem, że popełniłem jakąś niedorzeczność, ale nie wiedziałem, o co mnie obwinia moja nadobna kuzynka.
Sądziłem, że gniewa ją przerwanie jej spoczynku. Uczułem potrzebę wytłumaczenia się.
— Tyle much... — wybełkotałem — kuzynkę ugryźć mogły... wreszcie... mama kazała...
Jąkałem się, przestępując z nogi na nogę, ale ona przestała się uśmiechać, wzruszyła tylko pogardliwie ramionami i powstała nagle z fotela.
Zarysowała się przede mną smukła, wyniosła, przewyższając mnie nawet wzrostem o jakie ćwierć głowy.
— Nudny jesteś, Muniu! — wyrzekła wreszcie, przeciągając się jak odaliska — nudny i... śmieszny!
Wyrzekłszy te słowa, postąpiła majestatycznie naprzód i za chwilę znikła mi z przed oczu.
Pozostałem sam z głuchą rozpaczą w sercu.
Nudny i... śmieszny!
Ja, który chciałem się jej wydać jak uosobienie doskonałości, byłem nudny i... śmieszny. Dlaczego?
Cóż popełniłem tak śmiesznego, aby na tę nazwę zasłużyć? Wszakże dziś jeszcze przy śniadaniu, gdy wchodziła do jadalnej sali, pierwsze jej spojrzenie było dla mnie, a uścisk ręki, którym mnie obdarzyła, nie był ten, jakim się obdarza „śmiesznego“ człowieka.
Śmieszność tę więc popełniłem przed chwilą, ale w jaki sposób?
Osunąłem się na mały taborecik, na którym przed chwilą spoczywała jej nóżka, i pogrążyłem się w zadumie.
Mama ciągle drzemała w jakimś wielkim fotelu trzcinowym, ustawionym pod kępą wspaniałych karłowatych palm.
Powoli rozjaśniło mi się w głowie.
Kuzynka nigdy nie uskarżała się na moje towarzystwo. Owszem, lubiła bardzo, gdyśmy się zeszli gdzieś w kąciku pomiędzy dwiema ścianami i mnóstwem gratów i portjer. Tylko nie mówiła nic prawie, miała minę jakąś... wyczekującą. Zdawało się, że spodziewa się z mej strony czegoś nadzwyczajnego... czegoś, za coby się wcale nie pogniewała. Teraz, gdy sobie przypomnę tę minę, widzę, jak mało „wzorową“ była ona!
Więc dlatego nazwała mnie nudnym, że poprostu oganiałem muchy, podczas gdy mogłem nawpół śpiącej ukraść jeden pocałunek... może dwa... może więcej.
Na samą myśl tę płonąłem cały jak świeca.
Ale mąż jej! mój kuzyn! człowiek, pod którego dachem znajdowałem gościnność? Miałżem dopuścić się względem niego najstraszniejszego z występków i rozerwać ten związek, napozór tak dobrany?
Zdawało mi się w tej chwili, że jestem bohaterem jakiegoś salonowego dramatu. Gdy powstałem z podnóżka, zdawało mi się, że urosłem przynajmniej na pół łokcia.
I podniosłem się, umyślnie przesadzając przeciwności, marząc o pojedynkach, ucieczce i wspólnem pożyciu nad brzegami Tybru.
Byłem zdecydowany na wszystko, nawet na śmierć, byle tylko kochać... kochać... i być nawzajem kochanym.
Nie przypuszczałem wówczas, iż są kobiety, które, nie zadowalniając się miłością męża, rozrzucają na prawo i lewo uśmiechy, z któremi serce niewiele ma wspólnego. Cóż dziwnego! miałem lat siedemnaście!


∗                    ∗

Tego dnia przy obiedzie mój kuzyn rozpoczął nagle z moją matką rozmowę o kierunku mego wykształcenia. Siedziałem jak na mękach, słuchając, że mnie traktowano jeszcze jak małego chłopca, który szkół nie skończył, a nawet nie posiada kwalifikacji do ukończenia ich kiedykolwiek. Mama broniła mnie zawzięcie, ale kuzyn ze złośliwym uśmiechem twierdził, że nie przebrnę nigdy trudności matury.
— Tego rodzaju dzieci, jak twój Munio, nie lubią greki i łaciny, et vous allez voir, iż matura będzie dlań trudnym orzeszkiem do zgryzienia.
Mówiąc to, uśmiechał się ironicznie, patrząc na mnie z wielkiem lekceważeniem. Zdawało mi się wtedy, iż odkrywszy moje uczucia, pragnął mnie upokorzyć w oczach mego ideału. Ona zaś siedziała spokojna, poważna, trochę jakby znudzona dyskusją, którą prowadzono. Patrzyła na mnie także, ale nie w ten sposób, jakby badała, czy przejdę maturę. We wzroku jej było pewne badanie, wątpię jednak, czy się odnosiło do greki i łaciny.
Znienawidziłem w tej chwili mego kuzyna, wszystkie skrupuły zniknęły nagle z mego serca, postanowiłem zemścić się, pokazać, co może „dziecko“: zniszczyć jego spokój, zburzyć domowe ognisko, słowem wydrzeć mu... żonę.
Gdyśmy wstawali od stołu, drżałem z niecierpliwości, aby znaleźć się sam na sam z kuzynką.
Dziwna energja owładnęła mną całym, podrażniona miłość własna grała tu główną rolę.
Niedługo potrzebowałem czekać na odpowiednią sposobność. Po obiedzie, który, zwyczajem przyjętym na wsi, podano dość wcześnie, bo o godzinie czwartej, mieliśmy odbyć wycieczkę do lasu w celu zbierania.. poziomek.
Zaledwie zdążyliśmy wraz z kuzynem wypalić papierosy, gdy do fumoir’u zastukano lekko i na progu ukazała się Muszka, ubrana w lekki kostjum z szarego płótna, takiż kapelusz i parasolkę. Była tak śliczną w tym „żaglowym“ stroju, że patrzyłem na nią przez krótką chwilę jak na cudowny obrazek.
Na ręku trzymała elegancki koszyczek, przystrojony ponsowemi pomponami, z zamykanem wieczkiem, zapewne przeznaczony na poziomki.
Eh bien?... — spytała uśmiechnięta — et les fraises? Czyście o nich zapomnieli?
W kwadrans później wchodziliśmy wszyscy czworo do pobliskiego lasku.
Mówię „czworo“, bo służący, idący za nami w przyzwoitej odległości, nie liczył się wcale.
Mama i kuzyn, dostawszy się pod gałęzie sosen, natychmiast usiedli na trawie, deklarując, że dalej iść nie myślą, gdyż czują się „extenués de fatigue“.
Służący stanął w przyzwoitem oddaleniu, a ja z kuzynką zapuściliśmy się w głąb lasu.
Dokoła nas sterczały ciemne pnie drzew, wychodzące z masy miękkiego mchu. Podstawy sosen ginęły całe w drobnych, karłowatych krzakach szmaragdowej paproci, jałowcu, komienuchy i liljowych dzwonków.
Pod szerokiemi liśćmi na cieniuchnych łodyżkach czerwieniły się poziomki.
Słońce ukośnie widać rzucało swe promienie, bo tylko gdzieniegdzie na ziemi rozlewały się złociste plamy, oświecając olbrzymie kopce, po których łaziły tysiącami mrówki.
Dokoła cisza wielka, przerywana nawoływaniem pastuchów ze strony wioski lub przeciągłym śmiechem zabłąkanej w lesie dziewczyny.
Muszka zdjęła kapelusz i zawiesiła go na wstążkach przez ramię. Szła wolno, nie mówiąc ani słowa, wskazywała mi tylko od czasu do czasu poziomki, rosnące pod krzakami, które zrywałem i kładłem do koszyka.
Powoli ogarnęło mnie jakieś febryczne drżenie. Ta cisza, panująca dokoła, a obok mnie idąca ukochana kobieta, wreszcie spojrzenie jej błękitnych oczów, które zwracała ku mnie, pełne jakiejś nieokreślonej tęsknoty, — wszystko to razem wyprowadziło mnie z granic, które sobie zakreśliłem.
I stałem się nagle brutalnym... ja, dzieciak siedemnastoletni, wobec tej kobiety, o tyle lat starszej, którą do tej chwili uważałem za nietykalną świętość.
Pozwoliłem jej odsunąć się kilka kroków i, schyliwszy się po poziomkę, podałem jej purpurowy owoc, podnosząc rękę aż do jej ust wilgotnych.
Ona stała wyprostowana, w postawie wyczekującej, podając się naprzód tak, że płótno jej stanika wyciągało się jak trykotowa tkanina.
Wargi rozchyliła w ponętnym uśmiechu, pomiędzy dwoma rzędami białych zębów połyskiwał koniec różowego języczka.
Powoli zgniotła zębami poziomkę, czyniąc to, jakby powstrzymywała siłą woli kurcz, zaciskający jej szczęki. Patrzyła na mnie przymrużonemi oczami, a oczy jej mieniły się zielonawym blaskiem...
I wtedy nagle, brutalnie pochwyciłem ją w ramiona, wyciskając na jej ustach gorący, długi pocałunek. Poczułem smak poziomki na mych wargach, a purpurowa zasłona pokryła chwilowo mój wzrok. Ona nie broniła się wcale, owszem, giętka jak kotka, łamała się w mych ramionach, przechylając w tył. Ręce jej owinęły mą szyję, koszyczek upadł na trawę...
Nagle dało się słyszeć wołanie.
Odskoczyliśmy od siebie, — ja drżący cały, zapłoniony jak dziewczyna, ona spokojna już, pewną dłonią zbierająca rozsypane poziomki.
Patrzyłem na nią z podziwieniem, jak zamykała wieczko, nakładała kapelusz i poprawiała długie rękawiczki. Pewnym, donośnym głosem odpowiadała na wołanie męża i gotowała się do powrotu.
Zimna jej krew irytowała mnie.
Widząc, że odchodzi, nie wyrzekłszy do mnie słówka, zlękłem się, czym jej nie obraził.
— Kuzynko! — wyjąknąłem — nie gniewasz się?
Ona stanęła, popatrzyła na mnie krótką chwilkę, wreszcie wzruszyła ramionami i lekki uśmiech okolił jej wargi.
Enfant! — wyszeptała z pewnym odcieniem ironji.
Rzuciłem się ku niej z zapałem.
— A więc! — zawołałem prawie bez tchu — skoro wiesz, jak cię kocham, nie powinniśmy dłużej pozostać w tym domu.
Ona spojrzała na mnie szeroko rozwartemi oczyma.
— Dlaczego? — zapytała naiwnie.
Cofnąłem się kilka kroków.
— Ależ twój mąż!... — odparłem, sądząc, że tym argumentem przekonam ją zupełnie.
Ale ona, poprawiając grzywkę, uśmiechnęła się ironicznie.
Mon mari? — powtórzyła, akcentując dziwnie ten wyraz — mon mari!...
I pokręciła główką w sposób bardzo dwuznaczny.
Czułem, iż prędko tak dobra chwila mi się nie zdarzy; przełamawszy zbytnią nieśmiałość, wynurzyłem przed nią cały stan mej duszy i roztoczyłem projekta na przyszłość.
— Uciekniemy! — mówiłem gorączkowo, stojąc o kilka kroków od niej i nie śmiąc zbliżyć się do tej, którą przed chwilą trzymałem w swych objęciach. — Porzucisz te nienawistne ci więzy, będziemy żyć swobodnie, daleko od ludzi, zawsze razem, jedno dla drugiego...
Wszystkie przeczytane romanse, tyrady zasłyszane na scenie, słowa piosenek śpiewanych przy fortepjanie, cisnęły mi się teraz na usta. Mówiłem dużo i prędko, jąkając się, nie kończąc rozpoczętych frazesów, wykręcając sobie palce konwulsyjnemi ruchami.
Ona zaś spokojna, przymrużając oczy, przypatrywała mi się bezustannie, odcinając się smukłą sylwetką na tle drzew.
Powoli przecież poruszyła się, zabierając się znów do odejścia.
Enfant! — powtórzyła raz jeszcze i znikła wśród drzew.
Jeszcze chwilę widziałem, jak szarzała pośród czarnych pni, tak smukła jak sosny, otaczające ją dokoła; chwilę słyszałem suchy szmer gałęzi, łamanych jej stopami — poczem umilkło wszystko.
Powoli osunąłem się na mech i rozmyślać zacząłem.
Była to pierwsza kobieta, którą kochałem i która, według mego pojęcia, mnie kochała. Wszystko stało się jak opisują noweliści lub nowelistki, obecnie musiała nastąpić ucieczka z wszelkiemi do tego nieodzownemi akcesorjami. Głównym czynnikiem były naturalnie... pieniądze. Niewiele ich było potrzeba, ale zawsze były nieodzowne.
Ja nie posiadałem nic, prócz wielu garniturów, kilku par spinek, szpilek i rozmaitych innych części garderoby, niewątpliwie très chic, ale na podróż do Włoch niedostatecznych. Jeśli jednak ja nic nie miałem, mama moja miała wiele.
Tak, rzecz postanowiona! Skoro się uspokoję, pomówię z matką, upadnę jej do nóg, wyspowiadam się ze wszystkiego, a ona, jak mi wybaczała przez lat siedemnaście, wybaczy i ten błąd i zrozumie całą ważność sytuacji.
Wahać się nawet nie będzie, gdy jej powiem, że zamiast zdawać maturę, jechać muszę do Włoch z kuzynką Muszką, aby tam osłodzić nieszczęśliwej wyrzuty sumienia, jakiemi dręczoną napewno będzie.
Honor mój nakazywał mi ten święty obowiązek. Serce mamy odczuje ogrom mego przywiązania — i nietylko że się sprzeciwiać nie będzie, ale prawdopodobnie dopomoże.
Oparłem głowę o pień ściętej sosny i zamknąłem oczy.
Odtwarzałem sobie chwilę minioną, gdy gorące usta kuzynki mej spoczęły na mych ustach, i zdawało mi się, że czuję jeszcze smak i zapach poziomki, którą na jej wargach spotkałem.
Doznałem jakiegoś ściśnienia serca, łzy mi napłynęły do oczów i upadły na rozpalone policzki...
Byłem szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem!
Słońce już dawno zaszło, gdy ocknąłem się z tej zadumy. Ciemne cienie owijały szarawą płachtę pnie drzew, od strony wsi wszelkie głosy ustały, cisza była dokoła.
Powstałem i powoli zwróciłem się ku pałacowi.
Matka moja, Muszka i mąż jej musieli oddawna powrócić do domu. Kuzynka wytłumaczyła im pewnie, że pragnę jeszcze w lesie pozostać, poszli więc, nie troszcząc się o fantastyka.
Byłem jej wdzięczny za to.
Wymówiłem się od herbaty zmyślonym bólem głowy i pobiegłem zamknąć się w moim pokoju.
Otworzyłem okno i wychyliłem głowę.
Tuż pode mną znajdował się taras, na którym zazwyczaj wieczorem pijano herbatę. Markiza podniesiona dozwalała mi widzieć dokładnie moją ubóstwioną, leżącą nawpół w wygodnym fotelu na biegunach, ubraną w ten sam kostjum z żaglowego płótna, który miała na sobie podczas przechadzki.
Matka moja grała w salonie serenadę Bragha, która dziwnie melancholijnie oddziaływała zawsze na moją duszę. Ciche tony fortepjanu płynęły z otwartych okien i szły ciągle, skarżąc się tęskno, płacząc prawie.
Ja patrzyłem wciąż na tę istotę, pełną powabu i wdzięku, oświetloną jasną smugą światła, płonącego w salonie. I myślałem, że ta złota głowa wkrótce stanie się moją wyłączną własnością... że tam, daleko, ponad falami błękitnej rzeki, siądziemy razem, wpatrzeni w przestrzeń, w której miłość złotemi zgłoskami pisać będzie:
— Zawsze!
Zawsze razem z tą kobietą, która pierwsza ocknęła me serce z dziecinnego spokoju, która pierwsza nauczyła mnie kochać i całować!
A serenada płynęła jak „aniołów śpiew“ i Muszka przechyliła swą głowę tak na poręcz fotelu, że dokładnie mogłem widzieć jej bladą twarzyczkę i przysłonięte powiekami oczy.
Mąż jej siedział opodal, prawie w cieniu, paląc cygaro. Widziałem tylko czerwony, migocący punkt i niekształtną masę jego ciała. Od czasu do czasu przerywał ciszę, rzucając jakieś zapytanie, na które Muszka odpowiadała monosylabami.
Nie słuchałem nawet, co mówili, — tak zapatrzony byłem w kuzynkę i pogrążony we własnych myślach. Nagle imię moje, wymówione dość głośno, zwróciło moją uwagę.
Zadrżałem cały, sądziłem, że przyjdzie do wyjaśnienia między małżonkami, że stanowcza chwila wreszcie nadeszła. Słuchałem, gotowy w każdej chwili biec na pomoc mej kuzynce, choćby nawet z narażeniem własnego życia.
— Munio chory? — zapytał mój kuzyn — ten dzieciak ma jakieś dziwne kaprysy. Ciotka go rozpieściła i niedługo elle en aura des nouvelles...
Roześmiał się i zagasił cygaro.
— Z oczów mu patrzy — zaczął znowu — niby aniołek niewinny, ale zaręczam, że to jest une fausse modestie. Panicz zna świat, może nawet zawiele...
Muszka nieporuszona słuchała w milczeniu słów męża. Wyobrażałem sobie, jak biedaczka musiała cierpieć, słysząc podobne słowa.
— Ciotka popełniła wielki błąd — ciągnął dalej mój kuzyn, — wielką fautę, której nic i nikt nie naprawi. Powierzyła wychowanie syna rękom kobiet i zrobiły też z niego une pepite poupée, charmante en effet, ale mężczyzny dopatrzeć się w nim trudno.
— Oh! — wyrzekła wreszcie moja kuzynka.
To „oh“ mówiło wiele.
Czekałem jednak, że po tem nastąpi gorąca obrona człowieka, który, bądź-co bądź, był dla niej teraz wszystkiem na świecie.
Ale tak się nie stało.
Kuzynka zakołysała się lekko fotelem i tylko serenada jęczała w wieczornej ciszy.
Ale kuzyn mój uparcie powracał do przedmiotu, nie czując, jakie piekło wre w mej piersi, nie wiedząc, że gorącem pragnieniem mojem było porwać przycisk, leżący na biurku, i rzucić w tę łysą głowę, występującą z cienia.
— Jak sądzisz, Muszka? — zapytał — on nie powinien nawet siadać do matury... ani teraz, ani później. Tak mało rozwiniętego chłopca nie widziałem jeszcze nigdy... Prawda, Muszka?...
Srebrny chichot mej kuzynki rozległ się donośnie.
Passez l’expression — wymówiła swym dźwięcznym głosikiem, — ale to... „zakuta“ głowa!
I roześmieli się oboje.
Mnie nagle zdało się, że mi ktoś zamiast serca włożył bryłę lodu w piersi.
Zakuta głowa!...
I to wymówiły jej usta! te usta, które przed chwilą uczyły mnie całować i odbierać dawane pocałunki.
I nagle ujrzałem zniszczone wszystkie moje marzenia, słodkie sam-na-sam nad brzegiem włoskiej rzeki rozprysło się jak bańka mydlana pod wpływem tych dwóch słówek.
Zrozumiałem teraz jej ironiczne spojrzenia i ten nieporównany uśmiech, którym mnie pożegnała pod cieniem sosen. Podczas gdy ona była dla mnie światem całym, bóstwem, uosobioną doskonałością, ja byłem dla niej śmiesznym dzieciakiem... z zakutą głową!
Ale dlaczegóż pozwoliła mi na te pieszczoty, pocałunki, których wspomnienie sprawiało mi dotkliwą boleść w tej chwili?
W mojem siedemnastoletniem niedoświadczeniu nie mogłem zrozumieć, że często trzydziestoletnie żony łysych mężów lubią podczas willegjatury „zakute głowy“ i zbieranie... poziomek.
Później zrozumiałem wiele innych rzeczy, które, według pojęć ludzkich, są drobnemi słabostkami, zdobiącemi piękne kobiety, i zamiast czynić uszczerbek, dodają tylko wdzięku tym ideałom, obsypanym welutyną.
Są to rzeczy, zdarzające się często, prawie tak często jak zmiany sukien, w które się stroi elegantka u wód miejscowych lub zagranicznych, i nie zwracają niczyjej uwagi, nie rozdzierają serc, chyba u mężczyzn, których głowa jest... zakutą.
Ja miałem taką głowę, nic więc dziwnego, że cierpiałem.
Usunąłem się w głąb pokoju, aby nie słyszeć, nie widzieć ich więcej... w niespełna sześć godzin nauczyłem się wielbić i nienawidzieć kobiety.
Była to pierwsza lekcja, którą mi dawało życie — matura, od której wstałem z patentem na dojrzałego człowieka.
Na dole umilkły dźwięki fortepjanu, ucichły głosy mego kuzyna i jego żony, wszyscy rozeszli się do swych apartamentów, nastała głucha cisza, ta senna nocy kochanka.
Ja leżałem na sofce, z głową ukrytą w miękkie poduszki, gryząc ręce w przystępie szału, drąc swe ubranie; zdawało mi się, że dokoła mnie jest tylko ciemna, wielka przestrzeń, po której błąkać się odtąd będę aż do śmierci.
Świt zastał mnie jeszcze w tej pozycji.
Szare światło dnia zaczęło wpływać triumfalnie do wnętrza pokoju.
Oderwałem głowę od poduszek.
Przez okno ujrzałem szary szmat nieba, na którym zarysowywały się zwolna złociste zygzaki. Świeży powiew porannego wiatru dopływał aż do mnie, chłodząc mą twarz rozpaloną. I razem z tem wspaniałem słońcem, którego blask oświecał powoli wszystko, co się ze snu budziło, i w moje serce wstępowało uspokojenie, łzy zasychały w mych oczach, kurcz, który dławił mi gardło, usuwał się powoli.
Patrzyłem na blaski słoneczne i począłem ze zmiennością, właściwą dzieciom, uśmiechać się do życia. Spokój, panujący dokoła, i uśmiech wschodzącego ranka, jeśli nie zacierał w mem sercu doznanej goryczy, łagodził ją i uspokajał obietnicą nowych, choć ułudnych rozkoszy.
Powstałem wreszcie i pierwszym mym krokiem było podejście do lustra.
Wychowany wśród kobiet, miałem wiele kobiecości w sobie — nawet w nieszczęściu troszczyłem się jak one o zmianę, którą noc bezsenna wywołuje na ich twarzyczkach.
Po chwili siedziałem przed tualetą, obmyty ze śladu łez; zapach wód tualetowych unosił się w pokoju, a żelazko do przypiekania włosów grzało się do czerwoności na maszynce spirytusowej.
Ja sam zaś z dziwną zaciętością i uśmiechem złowieszczym powtarzałem, układając nerwowo swoje pilniczki, grzebyczki, szczoteczki:
— „Zakuta głowa!...“ poczekaj!... poczekaj!...


∗                    ∗

Tego dnia zeszedłem do śniadania punktualnie i uprzejmym uśmiechem powitałem kuzynów. Jakkolwiek ręce mi drżały tak silnie, że nie mogłem pochwycić szczypczykami cukru, udawałem o ile możności pewność siebie i wysoką dezinwolturę.
Usiadłem obok Muszki, nie mogąc wprawdzie przemóc na sobie spojrzenia jej prosto w oczy. Odpowiadałem na banalne jej słowa, rzucając ukradkiem na nią spojrzenia.
Rzecz dziwna! Wydała mi się dnia tego znacznie starsza. Dokoła oczów zarysowały się nieszczęśliwe zmarszczki, znane kobietom pod straszną nazwą pattes d‘oie (gęsie łapki). Cera jej twarzy miała liljowy odcień, piękny bezwątpienia w „Świecznikach chrześcijaństwa“, ale nie na miejscu na twarzy żyjącej istoty. Włosy, te urocze, jasne włosy, spalone żelazkiem, umiejętnie rozburzone, odkrywały gdzieniegdzie białą skórę, tworząc wcale niepowabną fryzurę. Wysoki kołnierz ponsowej matinée osłaniał starannie szyję, której zżółkły pasek odcinał się od liljowych policzków.
Z dziwną przyjemnością rozbierałem te braki, przemawiające na niekorzyść ideału. Im więcej ich odkrywałem, tem szczęśliwszym się czułem, znając swą wrażliwą naturę.
Byłem na drodze do uleczenia z tak źle przyjętej miłości — i jak chory na ból zębów czuje pewną rozkosz w chwili bolesnego wyrwania dokuczliwego zęba, tak i ja liczyłem kreseczki na twarzy mej kuzynki i dziwiłem się chudości rąk, które niedawno były dla mnie rękami anioła.
Kuzynka moja nie zmieniła względem mnie swego obejścia. Rzucała mi ciągle palące spojrzenia, palce jej, niby bezwiednie, szukały mej ręki. Mówiąc o wczorajszej wycieczce, uśmiechała się nawet, przechylając w tył głowę.
Ja czułem, jak się rumienię, jak policzki mi płoną pod spojrzeniami mego kuzyna; znienawidziłem prawie Muszkę za ten dziwny rodzaj brawury, z jaką igrała, wspominając o wczorajszej wycieczce.
— Dziś pójdziemy także na poziomki — wyrzekła wreszcie z uśmiechem, — smakują mi te tylko, które sama zerwę.
Mówiła to wolno, bez cienia zmieszania w głosie.
— Jak chcesz — odparł mój kuzyn, — tylko dziś Zdzisiowie przyjeżdżają.
— A więc pójdziemy wszyscy razem. Jestem przekonaną, że Helenka także adoruje poziomki...
Wstaliśmy od stołu i szybko wymknąłem się do ogrodu.
Zwykle o tym czasie kuzynka odbywała długie konferencje z chórem panien służebnych; niekiedy i ja, jako niewinne dziecię, bywałem dopuszczany do buduaru mej ubóstwianej.
Naturalnie, że nawet wtedy Muszka miała liljowy odcień twarzy i peniuar z wysokim kołnierzem. Niemniej przeto wprowadzały mnie te chwile w rodzaj ekstazy i upojenia bez granic.
Dziś jednak, nie zwracając uwagi na dość dobitne znaki mej kuzynki, poszedłem do ogrodu, dumny ze swej stałości i niezwyciężonego męstwa.
W ogrodzie siedziałem długie godziny, napuszony, czerwony, z rękami założonemi na piersiach na wzór Napoleona I-go.
Gdy zadzwoniono na obiad, pobiegłem zmienić tualetę i wszedłem do salonu w chwili, gdy wszyscy procesjonalnie wychodzili z niego.
Dostrzegłem jednak, że Muszka była przykrojona ze szczególną kokieterją w koronkach i bieli i miała minę bardzo niezadowolnionej kobiety.
Oczekiwani Zdzisiowie przybyli w czasie mego posiedzenia ogrodowego — i obecnie, o ile można najniezgrabniej, uściskałem rękę pani Heleny i powitałem jej męża, malutkiego hrabiego, podpisującego się pod nowelami, nabytemi od wyrobników pióra i zbierającego fałszywe numizmaty gwoli podniesienia dobrobytu w kraju.
Pani Helena miała lata nieokreślone, płeć niezdecydowaną, oczy i włosy niepewnego koloru; jedyną rzeczą dowiedzioną był w niej gust do poziomek.
Od pierwszej chwili, dowiedziawszy się o projektowanej wycieczce, okazała wielką radość, wybierając mnie bez ceremonji za towarzysza i przewodnika wśród lasu.
Skłoniłem się w milczeniu, z radością uważając na twarzy Muszki wysokie rozdrażnienie i niemal złość, którą ukryć usiłowała.
Obiad przeszedł dość wesoło. Nieokreślona pani Helena była nawet dowcipną, jej mąż uosobieniem... naiwności, mój kuzyn rozpromieniony wybornem mènu obiadowem, a moja mama, jak zawsze, uszczęśliwiona z obecności swego jedynaka. Jedna tylko Muszka chmurzyła się ciągle i rzucała ku mnie wyzywające spojrzenia, na które starałem się odpowiedzieć najgłupszym w świecie wzrokiem. Po obiedzie, który trwał dość długo, panie poszły do swoich apartamentów, my na taras wypić tam kawę i likiery.
Po kwadransie ukazały się znów nadobne damy, śmiejąc się i rozmawiając od proga. Muszka znów była owinięta w żaglowe płótno i trzymała w ręku koszyczek z pomponami.
Zeszła ze stopni tarasu i poszła przodem, kołysząc się lekko. Kilkakrotnie odwróciła głowę, jakby chciała się upewnić, czy bardzo się od nas oddaliła. My szliśmy za nią, rozmawiając wesoło, ja zaś specjalnie śledziłem jej postać, przesuwającą się wśród drzew.
Przy wejściu do lasu Muszka zatrzymała się nagle.
— Muniu! — zawołała, nie odwracając głowy.
Grzeczność nakazywała mi pośpieszyć. Za chwilę byłem przy niej.
— Weź ten koszyczek! — wyrzekła szybko, owijając mnie spojrzeniem. — Skoro wejdziemy w las, postaraj się zgubić tę nieznośną Helenkę i przybiegnij na to samo miejsce, gdzie byliśmy wczoraj. Będę czekać na... koszyczek.
Powiedziawszy to, weszła w las i zginęła w zaroślach.
Powróciłem z koszykiem do towarzystwa i zastałem kuzyna, Zdzisia i moją mamę, wygodnie rozłożonych na miękkiej murawie.
Zwłaszcza łysa głowa męża Muszki z lubością spoczywała na mchu, przykrytym cienką chusteczką.
Pani Helena, uniósłszy i tak króciuchną spódnicę kretonowego kostjumu, ukazała niezdecydowanego koloru jedwabne pończochy i wielkie zamiłowanie do botaniki, zrywając dzwonki leśne z zachwyconą miną naiwnej pasterki.
Nikt nie troszczył się o Muszkę. Przyzwyczajeni do jej kaprysów, nie zwracali uwagi na to zniknięcie, usprawiedliwione zresztą chęcią obfitszego zbioru poziomek.
Ja wszakże postanowiłem wyzyskać tę okoliczność na moją korzyść. Poczułem w sobie dziką chęć zemsty za wczorajszą obelgę. I powtarzałem sobie w duszy: „zakuta głowa!“ „zakuta głowa!“ — podbudzając się w ten sposób i zachęcając do wypełnienia powziętej myśli.
A walczyłem z sobą nie na żarty.
Wyobrażenie moje gwałtem mi przedstawiało smukłą postać mej kuzynki w postawie wyczekującej, z uśmiechem na ustach, z promieniami słońca w złotych włosach...
Ale... „zakuta głowa!...“ „zakuta głowa!...“
Wreszcie zdecydowałem się.
Z niewinną minką, a pomimo to drżąc cały, zbliżyłem się do drzemiącego na trawie kuzynka.
— Proszę cię! — zacząłem, dotykając go lekko — kuzynka prosiła, żebym jej zaniósł do lasu koszyczek; ponieważ jednak pani Helena wybrała mnie za swego przewodnika, zechciej mnie ty dziś zastąpić w zbieraniu poziomek z twoją żoną.
Kuzyn podniósł się niedbale i, przecierając oczy, wziął podany przeze mnie koszyczek.
En effet — wyrzekł trochę niecierpliwie, — Muszka ma czasem dziwne pomysły... Czemu nie wzięła koszyczka sama?... Gdzież ją teraz odszukam?
— Ja kuzynkowi wskażę drogę — podchwyciłem uprzejmie. — Pójdziemy z panią Heleną mniej więcej tą drogą i potem my udamy się na lewo, kuzyn na prawo.
Mąż Muszki skrzywił się raz jeszcze, wzruszył ramionami, spojrzał na Zdzisia, drzemiącego najspokojniej pomiędzy liśćmi paproci, i stękając poszedł za mną i panią Heleną, która dość szybko przesuwała się pomiędzy drzewami.
Byłem teraz zadowolony i dumny z mego dzieła. Wyobrażałem sobie wściekłość Muszki, gdy zamiast mnie ujrzy przybywającego na miejsce schadzki swego męża. Czułem cierpką rozkosz na tę samą myśl i dużo dałbym za to, aby towarzyszyć tej scenie ukryty w cieniu gęstwiny.
Pani Helena jednak wołała mnie za sobą, a mąż Muszki dążył już we wskazanym przeze mnie kierunku. Spojrzałem raz jeszcze w gąszcz leśny i podążyłem za... niezdecydowaną pięknością.
W godzinę później, gdy wyszliśmy z lasu, pani Helena miała pełny koszyczek poziomek, bo ta prawdziwie z całą namiętnością poświęcała się temu... sportowi.
Kuzynka moja siedziała już na pieńku, zachmurzona, rozdrażniona, milcząca.
Widząc nas zbliżających się, zasłoniła się szczelnie parasolką i niechętnie odpowiadała na pełne entuzjazmu wykrzykniki pani Zdzisławowej.
Kuzyn mój spał na mchu, z twarzą zwróconą ku niebu, z łysiną wspaniale lśniącą. Próżny koszyczek, pognieciony, z obszarpanemi pomponami, leżał u nóg mojej kuzynki.
Pani Helena podeszła do męża i w idylicznym nastroju duszy zdobiła jego rzadkie włosy koroną z pantofelków Matki Boskiej.
Ja stałem niedaleko kuzynki, oparty o pień cieniuchnej sosenki. Patrzyłem na nią i czułem niepowstrzymaną chęć do śmiechu. Ta sama cisza co wczoraj panowała dokoła, słońce słało ukośnie promienie, w lesie śmiała się zabłąkana dziewczyna... Nagle Muszka powstała i zbliżyła się do mnie. Z zaciętemi ustami, z brwiami gniewnie ściągniętemi, wydała mi się prawie brzydką; stanęła tuż przede mną, spoglądając na mnie ze złością najwyższą.
— Co to było? — wyszeptała — co to było? Dlaczego mi przysłałeś męża, kiedy wyraźnie ci powiedziałam, że oczekuję na ciebie?... Co to miało znaczyć?
Milczałem chwilę, patrząc teraz prosto w jej zielone oczy.
— Daruj, kuzynko — wyrzekłem wreszcie, — nie zrozumiałem... mam tak... „zakutą głowę!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.