<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Peri i raj
Podtytuł Szkic z natury
Pochodzenie „One”
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PERI I RAJ
SZKIC Z NATURY


„...U raju podwoi
Wygnanka niebios zasmucona stoi.“


Mmałka! kim a schneller in die Kajutkes! — wołała gruba żydówka, chroniąc się przed chłodem porannym do kajuty.
Młoda dziewczyna, do której się to wołanie odnosiło, odwróciła z niechęcią głowę.
— Nie, mamo! — odpowiedziała czystą polszczyzną — mnie zupełnie ciepło, zostanę jeszcze na pokładzie.
I oparłszy się o balustradę, wpatrzyła się w zielone brzegi, wynurzające się powoli wśród szarej mgły porannej; książka w ciemnej oprawie, którą trzymała w ręku, zsunęła się powoli na ziemię i upadła u jej stóp.
Ona siedziała wciąż nieruchoma, jakby skamieniała, zwrócona ku mnie bokiem tak, że czyste linje jej profilu rysowały się z wielką dokładnością na jasnem i przejrzystem tle.
Od chwili wyjazdu obserwowałam uważnie to młode dziewczę.
Była młoda i świeża jak ten poranek majowy, wschodzący w tej chwili razem z promieniami słońca.
Blondynka, drobna, o rysach twarzy prawie klasycznych, kształtach wysmukłych, biuście wypełnionym, nie miała w swej postaci ani twarzy, ani jednego znamienia semickiego pochodzenia, tej pieczęci, która w linjach nosa, ust, w skrzywieniu i ściągnięciu całej maski odbija się i odrazu w pierwszej chwili w oczy się rzuca. Zdziwienie moje było wielkie, gdy zawołano na nią: „Małko!“ — byłam pewną, że jest to młoda pensjonarka, powracająca z wycieczki za granicę, wycieczki, zrobionej w celu kupienia w Toruniu „za bezcen“ wiosennej parasolki lub płaszczyka.
Ubranie młodej Żydówki nosiło nawet piętno jakiejś elegancji i dobrego smaku. Płaszczyk popielaty, takiż kapelusz, zgrabne rękawiczki, brak klejnotów, zegarków, świecideł, a zwłaszcza czarnej jedwabnej sukni, dobrze świadczył o estetycznych poglądach właścicielki.
Zaczęłam ją obserwować z przyzwyczajenia, z nałogu, jaki mam do obserwowania zawsze czegoś lub kogoś, i wyraz jej wielkich szafirowych oczu zastanowił mnie niemało.
Były to przepyszne lazurowe oczy, ocienione ciemnemi rzęsami. Powieki, trochę sine, opadały co chwila i podnosiły się powoli z jakimś leniwym wdziękiem. Ale w oczach tych błyszczały ciągle łzy tak, że zdawało się, iż młoda dziewczyna „przez łzy“ na świat patrzy.
I patrzyła przez łzy widocznie, bo smutek i dziwna tęsknota biła z tych źrenic, wpatrzonych w dal z wyrazem skargi, żalu... cierpienia.
Nad czem mogło cierpieć to młode dziewczę żydowskie, ubrane dostatnio, wyglądające na uosobienie zdrowia i siły, otoczone troskliwą opieką matki, patrzące „przez łzy“ na purpurowe słońce, które na wzór feniksa odradzało się z popiołów nocy?
Znam dużo rodzajów smutków i cierpień na świecie. Wiem, jak wygląda twarz kobiety, której zabrano wszystko to, co ukochała w życiu; wiem, jakie łzy płyną z oczu matki po stracie dziecięcia; wiem, jaka boleść ściąga brwi znieważonej lub prześladowanej od losu istoty; — ale twarz młodej semitki nie wyrażała ani jednej ze znanych mi boleści. Było w niej coś nowego, coś dla mnie nieznanego, jakaś tęsknota, wkuta w te rysy dłutem czasu i losu, coś, co zdawało się być beznadziejne jak potępieńcy Danta.
A więc jest jeszcze cierpienie, które się przede mną ukryło? są łzy, których dusza moja odczuć nie potrafi?
I szybko zbliżyłam się do młodej dziewczyny. Leżąca na ziemi książka była wystarczającym dla mnie powodem.
— Jeszcze chwila, a książka pani zsunie się do wody — wyrzekłam dość głośno, aby zbudzić ją z zadumy.
Drgnęła mimowoli i zwróciła się ku mnie całą twarzyczką. Chwilę patrzyła na mnie zdziwiona — wyglądała zupełnie jak dziecko ze snu zbudzone.
Powtórzyłam moje słowa i wskazałam jej książkę, która rzeczywiście leżała już na krawędzi statku.
Porwała się szybko i podniosła książkę.
— Dziękuję... dziękuję pani serdecznie. Gdyby ta książka wpadła w wodę... chyba samabym za nią wskoczyła.
Zarumieniła się mocno, wymawiając te słowa; i, chcąc ukryć zmieszanie, zdjęła śpiesznie kapelusik, okrywający jej główkę. Purpurowe promienie słońca oblały jej jasne kędziory i złotą linją naznaczyły piękną linję głowy.
— Książka ta jest dla pani bardzo drogą? — zapytałam z uśmiechem.
— To... pamiątka! — odparła z pewnem wahaniem w głosie.
— Po umarłym?
Dziewczyna milczała chwilę.
— Nie! — odparła wreszcie przytłumionym głosem — nie, ale dla mnie on tak jak umarły.
Wyciągnęłam rękę.
— Czy wolno zobaczyć tytuł?
— Proszę! — odparła z prostotą, podając mi książkę.
Spojrzałam na jej rękę, bo coś mi zamigotało krwawo przed oczami. Przed chwilą zsunęła rękawiczkę i na czwartym palcu miała przepyszny rubin, otoczony brylantami czystej wody.
Wzięłam książkę i spojrzałam na kartę tytułową.
— „Dzieje moralne kobiet, przez Ernesta Légouvé“ — przeczytałam, nie tając zdziwienia w głosie.
Ona akcent ten pochwyciła prędko.
— Panią to dziwi — wyrzekła, — że taka młoda jak ja żydówka czyta taką książkę. Ale, mój Boże, to moja Biblja, ja z nią wstaję i spać idę.
Przewróciłam kilka kartek — wszędzie dostrzegłam jakieś dopiski robione wprawnem męskiem pismem, a niektóre ustępy były podkreślone kilkakrotnie czerwonym ołówkiem.
Mimowoli wzrok mój zatrzymał się na 239 stronicy. Rozdział zatytułowany „Kobieta wolna“, był obwiedziony szeroką ponsową linją, a przy zdaniu:
„Ci, którzy się kochają, są małżonkami“
drobnemi literkami nakreślone było:

„Żono ty moja!...“

Małka pochyliła się tymczasem nade mną i głosem drżącym przeczytała:
— „Ci, którzy się kochają, są małżonkami“.
Milczałyśmy chwilkę.
Ja wpatrywałam się upornie w ten króciuchny dopisek, tak wymowny, tak namiętny.
W tych kilku słowach było całe, długie wyznanie miłości.
— Czy pani podziela to zdanie? — zapytała wreszcie dziewczyna. — Tylko tego którego się kocha, można mężem nazywać!
— Zdanie to podzielam zupełnie, ale w życiu inaczej się dzieje. Mało byłoby w takim razie prawdziwych małżeństw.
— Jakto? u was? u chrześcian przecież iść za mąż według woli można! — zawołała z widoczną zazdrością w głosie.
— Tak samo u nas, jak i w waszem wyznaniu, dzieci, a zwłaszcza córki, podlegają woli rodziców w wyborze męża lub żony — odparłam; — masz pani jednak rację, że my wybiłyśmy się więcej na wolność, niż kobiety waszej sfery. Tylko że u nas rządzą inne względy: świat, pieniądze, stanowisko...
— To źle, to bardzo nierozsądnie ze strony waszych kobiet — przerwała mi gwałtownie. — Gdybyśmy miały wolność wyboru, rządziłybyśmy się głosem serca...
— I chwilowej namiętności — przerwałam jej z kolei.
Spojrzała na mnie uważnie, patrząc mi prosto w oczy.
— Nie wiem, co pani nazywa namiętnością — odparła z prostotą; — ja wiem tylko, że jedno uczucie istnieje na świecie: uczucie kobiety dla mężczyzny, któremu oddaje się na życie całe, a uczucie to nazywamy miłością.
Czysty, nieskalany był dźwięk jej głosu, gdy wymawiała te słowa, a oczy spojrzały „przez łzy“ na otwartą stronicę książki, leżącej na mych kolanach.
— Kobieta wolna! — zawołała wreszcie po chwili milczenia — ależ to paradoks, bo kobiet wolnych niema.
— Mylisz się pani — odparłam; — są kobiety wolne, ale wolność tę uzyskują dopiero po latach cierpień, smutku i upokorzeń.
— Ach! mówisz pani o tak zwanych seperatkach i rozwódkach; ale czyż one są rzeczywiście kobietami wolnemi? Wszak świat ma dla nich o sto więcej oczów i kamieni w zanadrzu, niż dla mężatek. Tylko że to jest jedyna droga, aby uwolnić się od męża, którego obecność jest wstrętną i stała się nie do zniesienia.
Mówiła z wzrastającym zapałem. Czułam, że lada chwila wybuchnie gorycz, tajona w głębi tej dziewczęcej duszy.
— Zła to droga i pełna bolesnych zawodów — wyrzekłam; — znam inną, nierównie prostszą i pewniej prowadzącą do celu.
Przysunęła się do mnie bliżej i rzekła gorączkowo:
— Wymień ją pani, wymień, proszę! Oddasz mi pani tem wielką przysługę. Nie dziw się mej śmiałości i daruj mi natręctwo, ale ja tak dawno nie mogłam z kimś pomówić tak, jak do tego przywykłam.
— Owszem, chętnie pani wskażę tę drogę, po której idąc, unikniesz wielu smutków i upokorzeń. Nie wychodź za mąż, aż po dojściu do dojrzałego wieku, i staraj się zbadać charakter człowieka, z którym się wiążesz na całe życie.
— Gdybym mogła! gdybym mogła to uczynić, ach! czegóżbym nie zrobiła, aby się tak stało! — zawołała z boleścią. — Ale u nas matka zaręcza dziewczynę, gdy ta skończy lat czternaście, zaręcza ją z człowiekiem obcym, często dla niej wstrętnym, niższym pod względem inteligencji, pełnym brudnych instynktów! Zaręcza ją, bo tak chce zwyczaj, tak wymagają uświęcone formy, i o nic nie pyta, o nic!... obojętna na łzy i błagania córki, a tylko chwali się przed każdym, mówiąc: „ja już moją córkę zaręczyłam!“
Głos jej drżał — oczy, łez pełne, miały wyraz wielkiego cierpienia.
— Mówisz to pani tak gorąco — zapytałam powoli, — czy i panią matka już zaręczyła?
Za całą odpowiedź wyciągnęła ku mnie rękę, na której palcu błyszczał wspaniały rubin, czerwieniący się w blaskach poranku jak kropla krwi jeszcze gorącej.
— Mój Boże! taka młoda! — wyszeptałam, zdjęta wielką litością nad tym pięknym, niewinnym kwiatem, przeznaczonym na rychłą, zbyt rychłą zagładę.
— Kto on? — zapytałam po chwili.
Dziewczę wzruszyło ramionami.
— Kupiec z Berlina, ot, prosty, zwyczajny żyd, choć w surducie. Pieniądze ma i święte księgi na pamięć umie. Mama o więcej nie pyta. Szczęśliwa ze swego zięcia, ciągle się nim chwali... ślub naznaczyli na jesień... Mama kontenta. Tata kontent... on kontent... a ja!... a ja!...
Łzy jej zatamowały mowę, spuściła głowę na piersi.
— A pani?
— Ja?... ach!... wolałabym umrzeć... umrzeć dziś jeszcze! — zawołała, zalewając się łzami.
Milczałyśmy długą chwilę.
Cóż miałam odpowiedzieć na tę wielką boleść, którą tak nagle, niespodziewanie spotkałam w duszy nieznanego mi przed chwilą dziewczęcia?
Słońce majowe rozpostarło swe promienie z całą wiosenną wesołością. Wisła złociła się w tych blaskach jak uśmiechnięta królowa, nadbrzeżne drzewa maczały swe gałęzie, mówiąc falom „dzień dobry“, statek szumiał wesoło, bryzgając dokoła pianą musującą jak kielichy szampana, z łodzi obok płynącej dolatywała śpiewka Gounoda, nucona przez czterech młodych ludzi, należących do towarzystwa wioślarskiego i płynących w tę samą co i my stronę, — słowem dokoła, w powietrzu, na gałęziach drzew, na promieniach słońca, w głębi rzeki — wszędzie śmiała się wiosna, szczęście, wesele...
A tuż obok mnie młode, pełne życia i praw do szczęścia dziewczę chyliło smutnie głowę, wołając rozpaczliwie:
— Chciałabym umrzeć dziś jeszcze!...
Machinalnie zwróciłam oczy na książkę i bezwiednie zatrzymałam się na tym dopisku, który do tej chwili ciągnął mnie jak tajemniczy magnes.
— Mówisz pani, że narzeczony jej jest człowiekiem małej inteligencji. A jeśli to on zrobił ten dopisek, złożył świadectwo, jeśli nie rozumu, to wielkiej miłości, jaką ma dla pani — wyrzekłam wreszcie, przerywając milczenie.
Ona rzuciła się nagle i potrząsnęła głową.
— On dopisałby co na tej książce!... — zawołała gwałtownie — on!... on nie śmiałby dotknąć się tych kartek, a wreszcie... on... on po polsku pisać nie umie!
— A przecież tu dopisane wyraźnie: „żono ty moja!“
Małka zarumieniła się gwałtownie.
— To nie on... to ktoś inny... — wyszeptała, odbierając mi książkę.
— Kto? — nalegałam niedyskretnie.
— Jeden... pan... chrześcijanin! — odpowiedziała z widocznym wysiłkiem.
— Sądziłam, że to słowo „żona“ napisał narzeczony pani.
— Zapomniałaś pani, cośmy przed chwilą razem z tej książki czytały — odparła poważnie: — „ci, którzy się kochają, są małżonkami...“
Nagle urwała, jakby przerażona tem, co wyrzekła.
— Niech pani przez to nic złego sobie nie myśli... On to zapewne dla żartu napisał... Pani wie, że z żydowską dziewczyną żartować wolno... On mi tylko tę książkę pożyczył... Mama go nie cierpi, tata także... — tłómaczyła, jąkając się i mieszając pod moim badawczym wzrokiem.
W pięć minut wiedziałam więc wszystko.
Wiedziałam, dlaczego Małka w wiosenny poranek „przez łzy“ na świat patrzy.
— Patrz pani — wyrzekła po chwili, otwierając znów książkę, — jak to poprostu z pod serca wyrwane... Czy nie tak się dzieje na świecie? Rzeczywistość jest zaledwie połową prawdy. Poza tak, wydartem z ust nieopatrznej młodej dziewczyny, ileż razy kryje się słowo nie, które serce woła z rozpaczliwem łkaniem!... Czy, jeżeli ja stanę jako panna młoda, serce moje zawoła „tak?!...“ nie, tysiąc razy nie!... A gdybym nawet zbuntować się chciała i głośno powiedziała to, co serce czuje, gdzież się uda taka głupia dziewczyna, jaką ja jestem!? Wreszcie u nas rodzice mają inne prawa nad dziećmi, wolno im złamać życie córki dla „karjery“, dla losu... jak mówią. Taki los! taki los, toć lepiej grób...
Umilkła, patrząc łzawo w przestrzeń. Była w tej chwili dziwnie piękną w tem rozżaleniu bezmiernem, które przedwczesne brózdy na jej dziecinnem czole rysowało.
— Ja moich rodziców nie winię — wyrzekła po chwili. — Oni mnie kochają i robili wszystko dla mego dobra, ale robili źle, bo teraz to wychowanie, które mi dali, jest poprostu nieszczęściem mego życia. Poco oni oddali mnie na pensję chrześcijańską, gdzie poznałam inne życie, inny świat, innych ludzi!?... Poco oni mi kazali umysł rozwijać i kształcić, jeśli miałam napowrót wejść w te ciemności, z których wyszłam? Czy ja teraz mogę wierzyć w to, w co oni wierzą i być tem samem, czem jest moja matka? Czyż ten napozór wolniej myślący, ale w gruncie rzeczy zacofany żyd jest stosownym mężem dla mnie, która przez lat sześć zapomniałam o tej ślimaczej, ohydnej egzystencji, jaką nasi współwyznawcy pędzą, a której celem i głównym czynnikiem jest pieniądz!... zawsze pieniądz!?... Powiedz pani sama, czy oni dobrze zrobili, oddając mnie pomiędzy ludzi, do których wrócić nie mam prawa, a których pokochałam całą duszą i sercem? Ten świat wasz, to raj! raj, pełen uroku dla mnie nieszczęśliwej, skazanej na życie wśród zacofanych a bezpodstawnych obrzędów, wśród fanatyzmu dzikiego, graniczącego z barbarzyństwem, wśród ludzi, troszczących się jedynie o zarobek i dobrą rybę na wieczerzę szabasową.
Milczałam.
Czułam, że dziewczyna miała słuszność. Rzeczywiście, nie pojmowałam nigdy tej dziwnej nielogiczności w postępowaniu niektórych Izraelitów, oddających swe córki na pensje chyba tylko w tym celu, aby im potem zohydzić domowe ognisko. Czynią to poprostu przez próżność, aby się później chwalić sumą, wydaną na wychowanie córki, ale niebaczni nie rozumieją, że dziewczę takie, po powrocie do domu lub wydane za mąż, cierpi tortury moralne, zadając gwałt swemu sercu i rozsądkowi.
Częstokroć w takiej walce dziewczyna upada dwojako: albo zamiera z tęsknoty — albo ucieka, rwąc pęta, pogrążając w gruzy wszystko, osierocając dzieci, lub zabierając je na niedolę, a często nawet na... hańbę. Teraz ja „przez łzy“ patrzyłam na rozżalone dziewczę, siedzące tuż przy mnie.
Jak błyskawica mignęła mi przed oczyma duszy przyszłość tej kobiety i ze smutkiem pragnęłam odegnać tę myśl od siebie.
Słońce ozłacało jej głowę; błękitne oczy, wielkie piękne oczy, migotały łzami, — pod delikatną skórą płynęła gorąca, młoda krew dziewczęca. Wielka piękność, połączona z niepospolitą inteligencją, urok kobiecy, otaczający całą tę postać — i to wszystko zstąpić miało do grobu, do ciemności, z których niema wyjścia, prócz śmierci lub stokroć od niej gorszego... wykolejenia. I przyszło mi na myśl podanie o złotowłosych Peri, które, koło raju krążąc, wejść doń nie mogą.
Nie byłaż to Peri ta jasnowłosa, modrooka żydówka, tęskniąca do światła, do piękna, do tego wszystkiego, co ludzie, kradnąc Bogu, przyswajają sobie, aby życie lżejszem uczynić i w tęczowe blaski je przybrać?
Nie byłaż to Peri ta smutna, młoda dziewczyna, czująca w piersi różnicę między jednym a drugim światem, a skazana na błądzenie wśród ciemności, z rozpaczą w duszy, z nieszczęśliwą miłością w sercu, z bolesną i wieczną łzą w oku?
I na widok tej nędzy kobiecej, tej bezbrzeżnej rozpaczy istoty, stworzonej do śmiechu i pocałunków, zbladły mi promienie słońca, maj nie śmiał się już tak wesoło, z zielonych gałęzi wierzb, a piosenka Gounoda dźwięczała smutną skargą jakąś.
Małka tymczasem nie ocierała łez, które płynęły wolno po jej twarzyczce; trzymała w ręku otwartą książkę, a na kartkach jej czernił się napis „Rozwód“.
— Widzi pani, to jeszcze jedyny dla mnie punkt wyjścia — wyrzekła po chwili. — Rozwiodę się po latach kilku, ale życie moje będzie zmarnowane bezpowrotnie. Cierpieć będę wiele, wiem o tem, i to cierpienie przeraża mnie. Jestem z natury nieśmiałą i nie umiem stawić czoła przeciwnościom. Ale cóż począć? Będę musiała być odważną... lub... odbiorę sobie życie.
Czułam, że powinnam coś powiedzieć.
— Nie rozpaczaj pani tak bardzo — wyrzekłam wreszcie; — życie jest długie, tyle rzeczy nieprzewidzianych stać się może.
Ona przerwała mi z wielką goryczą:
— Och! u nas nic nieprzewidzianego się nie dzieje. Rodzice wszystko przewidują i układają. Nawet już mi zakupili piękne miejsce w synagodze. Mój narzeczony cieszy się, że będziemy razem bywać na nabożeństwach. On na dole, a ja na górze... To będzie bardzo ładnie...
Roześmiała się smutnie.
— Dlaczego ja nie mogę być taką samą jak moja matka! Byłabym wtedy bardzo szczęśliwa. Nosiłabym perukę z nici i atłasową suknię. Zaręczałabym córki jednę po drugiej i smażyła konfitury. Ale we mnie obudził się jakiś niespokojny, niedobry duch; zresztą obudzili go sami fałszywem wychowaniem. Teraz ja cierpię, a oni tego zrozumieć nie mogą, czy nie chcą.
Nagle urwała i powstała szybko z ławeczki.
— Idzie z kajuty mama. Muszę schować książkę, bo ona nie lubi, kiedy ją czytam.
Okazała żydówka zbliżyła się ku mnie. Był to wyborny typ zbogaconej kupcowej. Odziana dostatnio, szeroko, imponowała tuszą i wspaniałą rotundą z angielskiego szewiotu. Zegarek, bransolety, nieodłączna brosza z koralem połyskiwały na piersiach i rękach.
Szła wolno, kołysząc się właściwym żydówkom ruchem bioder.
— Pani rozmawia z moją córką — wyrzekła, siadając przy mnie. — Ona jest bardzo nauczna. Była na pensji. My za nią płacili dosyć, nu, to nic dziwnego, że gada i to i tamto.
Odpowiedziałam kilka słów, których rozmowna kupcowa nie zostawiła bez odpowiedzi.
Dowiedziałam się, że Małka była najstarszą z siedmiorga dzieci, jakiemi pani Fajgencweig obdarzyła swego męża, że ona sama, to jest pani Fajgencweig, poszła za mąż, mając czternaście lat, że jest bardzo szczęśliwą i że niedługo będzie jeszcze szczęśliwszą.
— Zaręczyłam moją córkę — dodała z dumą i zakołysała się, rada ze świata, z samej siebie...
Ja mimowoli wzrokiem poszukałam Małki.
Stała o kilkanaście kroków, oparta o słupek balustrady.
Wiatr rozwiewał jej włosy i rozrzucał dokoła twarzy.
Zdaleka ukazywały się wieże Wł..... — za kwadrans mieliśmy być na miejscu.
Dziewczyna, chmurna i milcząca, wlepiła wzrok swój w ukazujące się miasto.
Wśród czystego powietrza porannego, na jasnem tle, postać jej rysowała się smukła, pełna doskonałych form i linji.
Taką być musiała Peri, gdy stała u wrót raju, błagając Ałłaha o litość, o wpuszczenie jej do miejsc pełnych uroku, których rozkoszy zaznała, niestety!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.