Nagroda doczesna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nagroda doczesna |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II |
Indeks stron |
Pan Paweł, adwokat, wrócił do domu z wesołego obiadu.
Była czwarta po południu, w dzień zimowy. Na ulicy śnieg, sypki jak pierze, leżał tak grubo, że tonęły w nim kalosze największego kalibru.
Niebo znikło, nad dachami zwieszały się chmury gęste, szare, bezładne. Powietrze przesiąknięte było wilgocią, która nie znalazłszy dość miejsca na ulicach, wciskała się do kominów, do mieszkań, właziła przechodniom pod czapki, za kołnierze, w rękawy, nareszcie w płuca i mózg.
Zapewne skutkiem tego pan Paweł wrócił do domu jak struty. Z niesmakiem wyobrażał sobie obiadową polędwicę, uczuł wstręt do indyka, a o szczupaku nie mógł myśleć. Gdy zaś przypomniał sobie dopiero co wypite wina węgierskie, szampańskie i hiszpańskie, wstrząsnął się...
Przeklęta wilgoć zepsuła mu obiad.
Adwokat był chory. Zdawało mu się, że w salonie jest zimno, choć do pieca nie można było ręki przyłożyć. Spojrzał na termometr: piętnaście stopni, więc zimno nie jest. Usiadł na fotelu i kiedy dotknął aksamitu, uczuł dreszcz.
Wziął się za puls — bije prędko. Wziął się za głowę — gorąca. Przy niepewnem świetle kończącego się dnia zajrzał w lustro i spostrzegł bladość na twarzy, a w oczach osłupienie. Uczuł znowu dreszcz, zawrót głowy, ból w kościach...
— Ej! czy to nie tyfusik? — mruknął. — Przeklęta wilgoć.
Zdjął surdut i włożył ciepły szlafrok. Pomyślał o pomocy lekarskiej, ale na nieszczęście służącego nie było. Uzbroił się więc w cierpliwość — i legł na szezlongu w salonie.
Spojrzał w okno. Na dworze padał w tej chwili śnieg coraz większemi płatami. Z początku wyglądały one jak podarte papierki, później dosięgły wymiarów kokardy balowego krawata, potem stały się tak wielkie jak — chustki do nosa.
Pan Paweł przetarł oczy: płaty śniegu zmniejszyły się, ale po upływie minuty były większe od prześcieradła.
A jak gęsto sypały! Na ulicy o ćwierć łokcia nie można było odróżnić dorożki od milicjanta. Ogromne tumany śniegu kręciły się, wzlatywały wgórę, biegły poziomo. Niekiedy wiatr je rozdzierał, a wówczas zdawało się, że opada jakaś biała kurtyna, poza którą widać ciemną głębię ulicy, zaśnieżone dachy i światła w oknach.
Ale adwokata już nie drażnił ten posępny widok.
Owszem, pan Paweł był spokojniejszy. Opuściły go dreszcze, a na plecach uczuł ciepło. Kości bolały go mniej, puls był wolniejszy, zawrót głowy ustąpił. Pozostało tylko przyjemne znużenie: w nogach, w rękach, w całem ciele. Stopniowo znużenie to dosięgło palców i włosów, rozlało się po szlafroku, ogarnęło nawet szezlong — i pan Paweł zaczął marzyć...
Marzył o tem, że na dworze jest lato, że on sam jest uosobionem zdrowiem, że wina hiszpańskie szkód organizmowi nie przynoszą... Następnie majaczyło mu się, że poobiedni sen jest cudownym wynalazkiem i że byłby już czas znaleźć sobie towarzyszkę życia.
W ciepłym szlafroku, na szezlongu, pan Paweł czuł się tak szczęśliwym jak nigdy. Zdawało mu się, że słyszy szelest skrzydeł Morfeusza i gotów był założyć się o wielką sumę, że najmilszą rozkoszą na ziemi jest sen po obfitym obiedzie — z winem.
Na dworze wilgoć stała się bardziej przejmującą, a śnieg padał gęściej niż dotychczas.
Gdy pan Paweł, już ostatni raz, otwierał powieki, ażeby je zamknąć na parę godzin, w tej chwili w salonie rozległo się dzwonienie ciche, delikatne. Nastała przerwa, dzwonek po raz drugi zaczął się chwiać i znowu zadźwięczał — jeszcze delikatniej.
„Złodziej!“ — pomyślał pan Paweł, nie ruszając się.
Było mu tak przyjemnie na sprężystym szezlongu, że nie drgnąłby, gdyby go zbójcy napadli.
Dzwonek znowu zachwiał się.
„Nie, to nie złodziej. To ktoś, co nieśmiało dzwoni. Pewnie jaki nieszczęśliwy interesant... Niech go licho porwie!...“
Znowu zadzwoniono.
„Kto załatwia interesa na taką zawieruchę? — myślał pan Paweł. — Zapewne ktoś będący w wielkim kłopocie. Ale jaką ja mu dam radę, kiedy mi się tak spać chce?...“
I znowu zadzwoniono.
„Ten nudziarz musi mieć djabelnie ważną sprawę, naturalnie własną; bo gdyby o mnie chodziło, dzwoniłby jak na Wielkanoc.
„Boże! jak mi się spać chce... Jakim ja znużony!... Dałbym mu dziesięć rubli, żeby sobie poszedł...“
Ale ponieważ interesant nie odszedł, a pan Paweł miał dobre serce, więc zakląwszy w duchu na czem świat stoi, podniósł się i otworzył drzwi.
Na progu stał jego znajomy — pan Gaweł — ubrany (na taką zawieruchę!) w lekki paltot i szapoklak. Zobaczywszy pana Pawła, gość otrząsnął się ze śniegu jak pies i pokornie zdjął kapelusz. Ręka, którą podał Pawłowi, była zimna, zmoczona śniegiem, skostniała.
Pan Paweł wprowadził Gawła do salonu; gdy zapalił świecę, spostrzegł, że przybysz ma ubranie podszarzane, twarz chorą, a w oczach rozpacz.
Pawłowi ścisnęło się serce. Pomyślał, że jego znajomy musi być w wielkiej biedzie i że trzeba mu dać kilkanaście rubli. Zrobiwszy tak szlachetne postanowienie — ziewnął i obejrzał się na swój szezlong, na którym jeszcze znać było dołek wytłoczony przez leżenie.
— Ratuj mnie pan! — odezwał się gość bez żadnych wstępów — jestem w takiej nędzy, z żoną i dziećmi, że jeżeli nie znajdę pomocy, zabiję się...
— Ile panu potrzeba? — zapytał adwokat, zasłaniając usta ręką. W tej chwili nie umiałby powiedzieć, co było gorszem: czy nędza Gawła, czy jego senność.
— Nic mi nie potrzeba — odparł Gaweł. — Pieniędzy nie przyjmę, chcę pracy... Pomimo rozpaczliwego położenia rozumiem, że jałmużna upodli mnie tylko, nie zbawi. Pracę daj mi pan, pracę!...
Gość był tak wzruszony, że się trząsł. Zacierał sine ręce i chował je pod surdut, a w oczach pokazały mu się łzy, które napróżno usiłował powstrzymać.
Rozmarzonemu Pawłowi przypomniało się, że w czasie obiadu pewien znajomy przemysłowiec zapytywał go, czy nie może mu zarekomendować zdolnego buchaltera a zarazem korespondenta? Gaweł był takim, mógł dostać posadę i tysiąc rubli pensji...
Należało jednak śpieszyć się, bo pytanie to słyszeli inni współbiesiadnicy, a w Warszawie konkurencja jest wielka.
Śpieszyć się, to znaczy jechać natychmiast, wyrzec się snu, który morzył Pawła, i narazić się na wilgoć, która mogła nabawić go kataru.
Strach — jak nie chciało się adwokatowi porzucać szlafroka, ciepłego mieszkania i szezlongu, który ciągnął go jak magnes żelazo. Ale pan Paweł miał miękkie serce, więc...
Ziewnął kilka razy, przebrał się — i pojechał z Gawłem. Stracił poobiedni sen, dostał kataru, bólu głowy, lecz — biedakowi wyrobił posadę.
Gaweł był olśniony. Dziękował Pawłowi w imieniu swojej nieszczęśliwej rodziny, nazywał go dobrodziejem, zbawcą i oświadczył gotowość do oddania mu własnego życia.
— Mała rzecz! — odpowiedział Paweł. — Ale żebyś pan wiedział, jak mi się spać chciało!...
Zdanie to głęboko utkwiło w sercu Gawła. Znał on życie i wiedział, że sen jest przyjemnością, a wyrzeczenie się jego — ofiarą niegorszą od innych.
Od tej chwili w każdej porze dnia myślał o jednem: aby — jeżeli nie wynagrodzić Pawłowi za jego poświęcenie, to przynajmniej okazać mu, że odczuł jego szlachetną ofiarę i płaci wdzięcznością...
Myśl ta zaprzątała mu głowę przez pół roku. Chodziła za nim po mieście, zasiadała przy biurku, jadła z nim obiad, kładła się obok niego w łóżku. Aż Gaweł zesmutniał, a żona poczęła obawiać się o jego wątłe zdrowie.
Tymczasem Paweł, widząc, że siwizna poczyna mu bielić włosy, coraz goręcej zajmował się projektem wejścia w związki małżeńskie. Z dnia na dzień większe wrażenie robiły na nim kobiety i z pewnością ożeniłby się już kilka razy, gdyby nie — fatalna nieśmiałość. Pomimo wiary w siebie, dobrych chęci i licznych stosunków, pan Paweł trwał wciąż w grzechu kawalerstwa, bo — nie umiał się oświadczyć.
Szczególniej wpadła mu w oko pewna wdówka młoda, przystojna i majętna, która także miała gust do pana Pawła. Z nim rozmawiała najczęściej, u niego zasięgała rad w kwestjach dotyczących majątku. A widząc, że adwokat jest nieśmiały, z kobiecą zręcznością zachęcała go do oświadczyn. Paweł rozumiał te manewra, nabierał ducha, kochał się coraz namiętniej, lecz ile razy, w czasie pogadanki, zrobił znaczącą pauzę i odchrząknął, ażeby oświadczyć się, strach paraliżował mu język...
Nareszcie pani ta, nie chcąc już dźwigać nieznośnego ciężaru wdowieństwa, zwróciła część względów do pewnego majętnego kupca, który miał odwagę za trzech adwokatów i oświadczał się co tydzień — bez skutku.
I stało się, że od tej pory kupiec coraz widoczniej postępował w łaskach, pan Paweł tracił dawne względy, a wdówka drobnym, ale pewnym krokiem zbliżała się do — powtórnej zmiany stanu.
Swoją drogą, żal jej było adwokata, więc zdecydowała się na ostatnią próbę. Poszła sama do jego mieszkania z prośbą o wydobycie pewnej sumy pieniędzy, ulokowanej na hipotece.
— Poco się pani śpieszy? — spytał adwokat — lokacja jest pewna, procent dobry, niech więc suma leży — choćby do końca świata.
— Co mi z tego, kiedy ja gotówki potrzebuję! — odparła wdowa.
— Na co? — szepnął pan Paweł.
Pani zarumieniła się, ale rzekła bez wahania:
— Wychodzę zamąż!...
Pan Paweł zbladł. Zaczął przewracać papiery leżące na biurku, odchrząknął i... nagle ujął damę za rękę.
— Pani! — rzekł — czy zamiar pani jest nieodwołalny?
— Co do podniesienia sumy — tak.
— A co do oddania rączki swojej... temu...
— To zależy!... — odparła dama, patrząc na adwokata z nieudaną życzliwością.
Pan Paweł zrobił postanowienie. Pocałował damę w zgrabną rączkę, klęknął u jej nóg i rzekł:
— Pani!... Od roku pragnąłem...
W tej chwili ktoś mocno szarpnął za dzwonek — raz, drugi i trzeci...
Wybiegł lokaj z przedpokoju, ruszyli się dependenci w kancelarji.
Ktoś dzwonił, jak na podniesienie.
— A niechże was djabli porwą! — zaklął adwokat, powstając na równe nogi.
Dama także podniosła się z fotelu, blada, z okiem błyszczącem. Pozycja jej stała się śmieszną.
— A zatem — rzekła stanowczym głosem — proszę pana o wydobycie mojej sumy. Gdyby zaś robiło to panu trudności, w takim razie osobiście sprawę załatwię.
I wyszła, a pan Paweł został na środku pokoju jak żona Lota, która zamieniła się w słup soli.
W przedpokoju piękna wdowa minęła się z Gawłem, który przyszedł do adwokata we fraku i białych rękawiczkach. Za nim posłaniec niósł pod pachą spore zawiniątko.
Pan Paweł przyjął swego protegowanego z lodowatą obojętnością. Ale Gaweł nadto był wdzięczny, ażeby podobnemi drobiazgami mógł się zrażać.
— Panie adwokacie! — rzekł Gaweł. — Przed dziewięcioma miesiącami przerwałeś pan sen, ażeby zrobić mi łaskę. Dziś zrób mi drugą łaskę i — przyjmij ten mały dowód nigdy niewygasłej wdzięczności.
To mówiąc, wziął od posłańca zawiniątko, wydobył z niego śliczną aksamitną poduszkę i uroczyście doręczył ją Pawłowi, z którego o mało życie nie uciekło.
— Z tej strony — mówił Gaweł — wyhaftowane jest to...
Adwokat przeczytał na poduszce napis:
„Pamiątka przerwanego snu. Dnia... roku...“
— A z tej strony — mówił dalej Gaweł, odwracając poduszkę — jest to...
Pan Paweł przeczytał:
„Cnota bywa niekiedy wynagradzana i w tem życiu.“
— Ach! — westchnął adwokat, gorzko żałując, że jego cnota nie została wynagrodzona dopiero w życiu przyszłem.
Swoją drogą Gawłowi ciężar spadł z serca.
Wrócił do domu bardzo kontent i zdejmując frak, mówił do żony:
— Miło mi, że przynajmniej tym sposobem okazałem zacnemu Pawłowi moją wdzięczność!...