Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Rzemieślnik Paryzki.

Majster nazywał się Magloir Baptysta, lecz wolał aby nań wołano po pierwszem nazwisku, bo się lepiej rymowało. Był to prawdziwy typ dawnego rzemieślnika, dobry jak dziecko, które majstrem zostało. Miał chwile wesołości tak pociągające, że najzimniejszy człowiek nie mógł się jéj opierać, a humor tak ojcowski kiedy nie brakło roboty, że z nim życie lżéj upływało. Lecz były też dnie zniechęcenia i czarnego smutku, mianowicie na końcu miesiąca, kiedy przychodziło do porachunków. Kochał nas wszystkich zarówno, i obchodził się z nami jak z towarzyszami, czy to z małymi czy ze starszymi.
Czeladź pracująca przez cały dzień, schylona nad swoją robotą, miała zwyczaj nagradzać sobie igraszkami w czasie wieczerzy, a ja byłem zwykle ofiarą ich pustoty: kułak z jednéj strony, szczutki w nos z drugiéj tylko mnie spotykały. Nie obeszło się też bez nauki boksowania na sposób francuzki, lub fechtunku w palcaty. Posyłki w czasie śniadania, dla przyniesienia każdemu według jego gustu coś do pożywienia, były moim obowiązkiem, który bez szemrania spełniać musiałem. Przynosiłem też jednym salceson, drugim ozory wędzone, inni woleli śledzie po dwa su, często jednak że odbierałem szturchańce, co mnie wszakże nie zniechęcało, bo utrzymujący naprzeciwko garkuchnię, zawsze mnie jakim przysmakiem wynagradzał. W ogóle szturchany, pieszczony, bity i chwalony stosownie do okoliczności, pędziłem życie dosyć znośnie. Majster był człowiekiem sumiennym, i każdy znał go z téj strony. Z czasem widząc iż brałem się szczerze do wyuczenia mego rzemiosła, przywiązał się do mnie i nie szczędził swoich rad, które na dobre mi wyszły. Po sześciu miesiącach zarabiałem już na swe wyżywienie, w rok miałem dziesięć franków na miesiąc i buty! co za radość dla mnie.
Podczas wesela mego brata byłem drużbą, od stóp do głowy w nowe suknie ustrojony. Jakże moja biedna matka serdecznie mnie ściskała, patrząc mi w oczy — o ta święta kobieta przeczuwała swój koniec życia i że już może ostatni raz składa pocałunek na mych ogorzałych licach. Jakoż wesele odbyło się we Wrześniu, a w Styczniu żałoba zastąpiła godowe szaty, matka poszła nam na inny lepszy świat, o którym tyle marzyła.
Bezwątpienia serce mi z żalu pękało, lecz łza nie pociekła z oczów, które zwróciłem w niebo, abym tam jeszcze raz ujrzał moją matkę. Nie zobaczyłem jéj, lecz przeczuwałem, śród szarych obłoków widnokrąg otaczających, a trzymany za rękę przez moją siostrę zakonnicę, która mnie przez cały czas tego smutnego obrzędu nie odstępowała. Ona pojmowała mą wewnętrzną boleść i starała się pocieszyć tem, że umarli są od nas szczęśliwsi. Kiedy już ostatnią bryłę ziemi rzucono na grób matki, uciekłem do majstra, gdzie w małéj izdebce miałem swe schronienie. Chciano mnie ztamtąd wyciągnąć, lecz daremnie, a swego krewnego usiłującego gwałtem mię wyprowadzić, ugryzłem w rękę. Płakałem cały tydzień. Jednego poranku wszedł do méj izdebki majster i objąwszy w swe spracowane ręce moją głowę, ucałował w czoło, a potem rzekł spokojnie: chłopcze bądź mężczyzną! Ten pocałunek i owe proste wyrazy więcéj na mnie wrażenia zrobiły, niż wszelkie perswazye, wstałem więc i zeszedłem na dół do pracy.
Nastąpił czas bardzo ciężki dla furmanów, pobudowano koleje żelazne, a te zrobiły niepodobną konkurencyę dla trudniących się przewozem towarów. Biedne fornalki mojego ojca powoli zniszczały. Majster podwoił mi zarobek, chociaż o to ust nie otworzyłem, tym sposobem mogłem przyjść ojcu w pomoc.
— Nie ustaj w pracy, a za dwa lata wyszlę cię do Paryża, do jednego przedsiębiorcy, u którego niegdyś pracowałem; ten wskaże ci dalszą drogę do karyery mój chłopcze, bądź spokojnym, ujrzysz świat, o tak ujrzysz go! — mówił do mnie poczciwy majster, zakończywszy jakąś strofką, bo on miał zawsze w pogotowiu śpiewkę, stosowną do każdéj okoliczności.
Z każdym dniem zatrudnienie mojego ojca coraz się zmniejszało, on też tracił dawniejszą energią. Często widywano go na wzgórku siedzącego, i wygrażającego pięścią przesuwającym się na kolei pociągom. Półtora roku minęło w takiéj agonii. Przeciwnie oberża w Estampes szła pomyślnie mojemu bratu. Nareszcie przyjechał on pewnego dnia do ojca, sprzedał resztę koni i zaprzęgów, wziął ojca jedną ręką, a w drugą worek z zebranemi pieniędzmi; zanim zaś wsiadł do bryczki, rozdzielił summę na trzy części, jednę przeznaczył dla klasztoru gdzie przebywała siostra, drugą dla ojca, trzecią oddał mnie, chowając resztę z workiem do kieszeni, który nie był zbyt ciężkim. Następnie uściskał mnie serdecznie, wsiadł na kozioł i pognał do domu.
Teraz ujrzałem się zupełnie sam, osierocony. Majster zrozumiał mą boleść i rzekł do mnie:
— Mój chłopcze, musisz jechać, Chartres dla ciebie jest złowrogie.
I napisał jak mógł najpiękniéj: „do pana Vorimore, przedsiębiorcy robot mularskich, ulica Ś-go Antoniego, Nr. 40 w Paryżu.”
Był to list rekomendacyjny. Majster zaprowadził mnie na stacyą kolei żelaznej; z nadchodzącą nocą stanąłem w Paryżu. — Pojmujesz pan, że bardzo rano starałem się być u pana Vorimore, chociaż idąc do niego niesłychany ruch paryzki przeszkadzał mi w drodze. Szczególniéj zamiataczki ulic zadziwiały mnie swoją podartą odzieżą i słomianemi kapeluszami. Cała owa ludność zgarniała błoto, gęgając jak stado gęsi rano zbudzone, zresztą były one bardzo uprzejme, gdyż którąkolwiek ośmieliłem się zapytać o drogę, każda mi odpowiadała: — Ach! nieboże, ulica Ś-go Antoniego, przecież na niej jesteś, idź prosto ze dwie godziny, a staniesz u celu.
Iść to mnie nie zastraszało; szedłem więc jak najprościéj i jak mogłem najśpieszniéj, lecz na każdym rogu ulicy, szeregi obładowanych wozów przecinały mi drogę. Byłbym prędzéj trzy mile uszedł po naszych równinach, jak dwieście kroków w tym galimatyasie i owem mijaniu się nieustannem. I czy tylko stanę na czas, ciągle myślałem.
Nareszcie przybyłem o dziewiątej godzinie; pan Vorimore właśnie kończył się golić. Złożyłem mój szacowny list na ręce panny ładnie ubranéj, która pobiegła na schody jakby jaka rozpieszczona kotka. Powróciła wkrótce, zapraszając z pięknym ukłonem abym chwilkę na jéj pana poczekał. Zaledwie mnie dziewczyna wprowadziła do wielkiego pokoju, ustrojonego w aksamity, jakiego nigdzie nie widziałem, oprócz u żony naszego prefekta, kiedy pojawił się słuszny i piękny mężczyzna, z pysznemi faworytami, i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy.
— To wy nazywacie się Piotr Brunier?
Będąc pod wpływem wejrzenia p. Vorimore zadrżałem, lecz zdobyłem się przecie na odwagę i odpowiedziałem:
— Na wasze usługi, mój dobry panie.
— Zostałeś mi polecony przez tę nieroztropną głowę — pana Magloire?
Na to wyrażenie radbym się był schować w mysią jamę. Zakłopotanie moje zabawiało dobrego przedsiębiorcę; zadowolony ze swéj szlachetnéj po stawy, odezwał się jowialnie, co mnie też bardzo ujęło:
— Głowa jak głowa ale zacne serce! prawdziwa perła rzemieślnika i za to go też kocham. No wieleż zarabiałeś w Chartres?
— Stósownie do pory roku panie, i stosownie do obfitości roboty.
— Tak jak wszędzie! och ciężkie są czasy! lecz średnio jaką miałeś zapłatę.
— Cztery franki w dobrym czasie i to już przy końcu.
— Do licha, sumka okrągła, a tu materyał drożeje! Lecz nareszcie spróbujemy. Ta nieroztropna głowa p. Magloir, przedstawia was jako cenną perłę, trzeba się jednak mieć na baczności. — Wyborowe perły są teraz rzadkością i od was zależy abyśmy obadwa byli z siebie zadowoleni. Nie czekając długo dam ci zaraz robotę, o dwa kroki ztąd na bulwarach buduję kawiarnią o stu bilardach.
Obrócił się ku drzwiom i dał znak, abym poszedł za nim.
Przybywszy na miejsce, ujrzałem istną wieżę Babel. Na placu kamieniarze piłowali olbrzymie płyty kamienne na tak cienkie jak deska plastry, z taką szybkością i dokładnością, o jakiéj nie miałem wyobrażenia. Tłum pracowników uwijał się, biegał, wracał, krzyczał, pytał i odpowiadał. Potężne machiny dźwigały ogromne ciężary jak piórka do wysokości piątego piętra. Cały ten mały świat zdawał się być ożywiony jedną siłą, pchany jakby je dną wielką machinę stanowił. Za nadejściem pryncypała, szmer tego ula ustał natychmiast; podmajstrzy podnieśli ręce do czapek jakby na wojskowym przeglądzie.
— Saturnin! zawołał p. Vorimore, zrobiwszy ze swoich rąk tubę. Wysoki i barczysty mężczyzna z herkulesowemi ramionami, przybiegł na to wezwanie.
— Jesteś Saturninie. Polecam ci tego chłopca, będziesz czuwał nad nim. Przybywa on z Chartres z pismem od p. Magloire. Prawda wszakże znasz p. Magloire? tem więcéj trzeba dać zarobek dla jego protegowanego. Zrozumiałeś mnie mój przyjacielu, Saturnin będzie miał staranie o tobie. Powiedziawszy to, władca tych miejsc, pożegnał mnie szlachetnem podaniem ręki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.