Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Każdy z przybyłych towarzyszów miał z sobą torbę podróżną z której wydobył postronki. Związano więc temi urzędników i nie miano wielkiéj trudności zamknąć im usta. Tymczasem Dostojnik wdział ubiór pomocnika zawiadowcy stacyi i włożył jego kaszkiet na głowę. Jeden z ludzi, którym był znany nam Poeta, podobnież uczynił wdziewając uniform drugiego urzędnika, poczem obaj usiedli na platformie. Dzwonek oznajmił o nadchodzącym pociągu z Dreux.
— Baczność! rzekł Dostojnik.
Odgłos kół stopniowo zbliżał się do stacyi, usłyszano dwa świśnięcia i lokomotywa zwalniając pochód, nareszcie zatrzymała się przed dworcem. Z przybyłego pociągu wysiadł tylko jeden podróżny, wsiadło zaś kilku wieśniaków, którym bilety sprzedał poeta. Dostojnik zadzwonił na znak ruszenia pociągu.
— Ej panie! krzyknął nadkonduktor tren prowadzący.
— Co tam?
— Pan jesteś świeżym zawiadowcą tej stacyi?
— Dla czego się pan pytasz?
— Gdzie jest pan Bergier?
— Ja go zastępuję.
— Odkąd?
— Od dzisiejszego poranku.
— Więc on na urlopie?
— Na piętnaście dni.
— A więc pan dzwonisz sobie spokojnie, nie pomyślawszy o pośpiesznym pociągu z Paryża?
— Pociąg idący do Rambouillet?
— Tak.
— Znajdziesz go pan na stacyi w Wersalu.
— Cóż więc takiego zaszło, że się tu spóźnił?
— Wypadek z machiną. Podróżni pojadą pociągiem o piątéj godzinie.
— Jesteś pan pewny tego?
— Najzupełniéj.
— Więc ruszajmy.
Dostojnik gwizdnął i pociąg ruszył z miejsca.
W czasie kiedy Ludwika spała w wagonie, Jan wpatrywał się w nią z miłością. Suryper na ten widok nie mógł się wstrzymać od uronienia łzy rozrzewnienia.
— Masz siostrę, zapytał go Jan.
— Nie panie, ale to jest wszystko jedno.
— Ty także urodziłeś się do szczęścia, powiedział Jan.
— O tak panie, odrzekł Suryper, utkwiwszy smutne spojrzenie w byłego leśniczego, a potem dodał: Pan nie poznałeś mnie?
— Ciebie? gdzież mogłem dawniéj cię widzieć?
— Oh! ja pana poznałem odrazu u hrabiego Nawarran i oddałbym życie za pana, gdyby tego zaszła potrzeba.
— To rzecz szczególna, rzeczywiście zdaje mi się...
— Pan żeglowałeś po morzach? — zapytał Suryper.
— Przez ośm lat.
— I pan sobie nie przypominasz gdzieś mnie widział?
— Nie.
— Było to w Kayennie!
— W Kayennie! zawołał Jan.
Suryper nie mógł odpowiedzieć, albowiem gwałtowne gwizdnięcie rozległo się w powietrzu, i w téjże chwili nastąpiło straszne spotkanie dwóch przeciw sobie pędzących pociągów. Wagony jedne na drugie zwaliły się, w około przedstawił się straszny widok pogruchotanych desek, potłuczonych drzwi i okien, potrzaskanych sztab żelaza. Zewsząd dał się słyszeć krzyk i jęki. Para buchała z uszkodzonych kotłów, jeden maszynista i palacz leżeli na drodze. Tu i owdzie na kilkanaście łokci leżała w pyle ręka lub noga, gdzieindziéj toczyła się głowa jak kula. Było to okropne widowisko, scena piekielna. Ci których uderzenie tylko ogłuszyło, wydostawali się powoli z kupy tych szczątków, i zaczęli oczyszczać drogę, silniejsi pobiegli do najbliższego stanowiska dla przyzwania pomocy. Jan powstał najpierwszy, albowiem w czasie wstrząśnienia, wsparł się na rękach i nogach, osłaniając sobą postać śpiącéj Ludwiki i tym sposobem utworzył nad nią pewien rodzaj sklepienia. Biedna obłąkana uśmiechała się do niego. Jan podniósł ją i opatrzył, miała tylko czoło skaleczone.
— Czy jest raniona? zapytał się Suryper.
— Tylko draśnięta nieszkodliwie, odrzekł Jan, a ty?
— Ja, mam nogi potłuczone.
— W istocie jednę nogę powłóczysz.
— I jednę rękę wybitą w ramieniu.
Jan obwinął mu szyję chustką, i zrobił pewien rodzaj wieszadła aby ulżyć ramieniu.
Wieści o tym wypadku szybko rozbiegła się po całéj kolei i okolicy; baron Remeney oczekujący w Houdan w powozie na Jana, pośpieszył głównym gościńcem i wkrótce przybył na miejsce nieszczęśliwego zdarzenia. Jan kazał wnieść do powozu Ludwikę i Surypera, a sam usiadłszy na przodzie z Madziarem, rzekł do niego:
— Już czas skończyć z temi ludźmi Lecz przedewszystkiem potrzeba odszukać dziecięcia Ludwiki, aby się niedać podejść z żadnéj strony naszym nieprzyjaciołom.
W godzinę potem, powóz zajechał do dóbr, które lord Trelauney nabył od pana Villepont. Jeszcze w wagonie, Jan zdjął z siebie ubiór leśniczego, za pomocą którego spodziewał się że będzie przez siostrę poznanym; w miejsce kostiumu strzeleckiego wdział suknie właściwe, aby jako wielki pan i dziedzic zamku przybyć do téj posiadłości, gdzie niedawno Raul rozkazywał. Zabezpieczono okna kratami w pokoju Ludwiki, lecz ostrożność ta okazała się zbyteczną, bo łagodny smutek dziewczyny był jéj stanem zwyczajnym.
W czasie, podróży poglądała ona na okolice z zadziwieniem; zdawała się poznawać drzewa, a kiedy powoź mijał domek pod lasem, Ludwika otworzyła swe wielkie oczy i chciała wyskoczyć. Jan powstrzymał ją od tego, lecz on również przypominając sobie każdy szczegół, i ten dach czerwony pod którym upłynęła jego młodość i ten ogródek gdzie igrał dzieckiem, nie mógł powstrzymać się od uronienia łzy cichéj....
Sprowadzony lekarz z Houdan, nastawił rękę Suryperowi, polecając mu tylko kilka dni spoczynku. Wieczorem Jan wszedł do pokoju wiernego sługi i usiadł przy jego łóżku.
— Teraz żądam od ciebie ogólnéj spowiedzi. Więc to w Kayennie spotkałem się z tobą jak o tem wspomniałeś. Wiem o twojem dla mnie poświęceniu opowiedz mi twe życie, mam prawo go poznać.
Suryper podniósł się na łóżku, ażeby patrzeć w oblicze tego, któremu poświęcił swą przyszłość i tak zaczął:
— W chwili mego wejścia w stosunki ze światem, nie przeczuwałem, że kiedykolwiek potem wpadnę w nieszczęścia, lub mogę zejść z drogi uczciwości. Nie nazywałem się Suryperem, lecz bardzo pospolicie Piotrem Brunier — nazwisko nie mogące wpływać na żadne hazardowne przedsięwzięcia. Urodziłem się w Chartres, miasteczku bardzo spokojnem o którem nie wiele między ludźmi słyszano. Mój ojciec trudnił się przewozem rzeczy i zarobek dostateczny miał do utrzymania rodziny. Moja matka — dziś widzę ją jeszcze bladą i słabowitą, nieustannie czynną i biegającą to do stajni, obory, lub za interesami męża, czuwającą w cichości w domu nad dziećmi, z tem poddaniem się owych męczenników, których widziałem wymalowanych na obrazach w kościele. Chartres jest miastem wielce nabożnem, my mieszkaliśmy na jednéj z uliczek które górują nad katedrą, na spadku źle zabrukowanym i prowadzącym do niższéj części tego grodu. Droga matka moja szczególne miała nabożeństwo do Maryi Dziewicy, z cudów na okolicę słynącéj, uzdrawiającéj chore dzieci, któréj też opiece ludzie z wiarą powierzali swe mienie, swój dobytek. Miałem starszego brata zajmującego się furmankami, poganiającego parą dzielnych koni przystrojonych w liczne dzwonki i chomonta z niebieskiemi płatami. Byłem wyskrobkiem, to jest najmłodszym pisklęciem w gnieździe; między mną i moim bratem zachodziła wielka różnica, gdyż on liczył już lat szesnaście. Wychowany w zakładzie sióstr miłosierdzia, podobny byłem więcéj do rodziny matczynéj, jak to zwyczajnie utrzymują, że córki powinny się wrodzić w ojca, a synowie w matkę.
Kończyłem już dwunasty rok mego życia. Że zaś nie pochodziliśmy z rodziny obdarzonéj szczęściem i nigdy się nie trzymały nas pieniądze, nadto poniéważ nie wiele korzystałem z nauk z powodu mało rozwiniętych zdolności, przeto pewnego wieczora powiedział mi ojciec niespodziewanie, iż powinienem iść do terminu. Pracować! to mi niechciało pomieścić się w méj twardéj głowie; wyliczano rozmaite rzemiosła stosowne do naszego stanu, lecz żadne nie przypadło mi do smaku.
Znałem na placu Marceau dzielnego chłopca, pracującego dniowo przy mularce i umiejącego najświeższe piosnki Morainvill’a owego ludowego Berangera w naszéj okolicy, co mu też zrobiło wziętość w sąsiednich wsiach i miasteczkach. Mój brat utrzymujący oberżę bardzo uczęszczaną w Estampes mający się żenić, zaprosił go na swe zaręczyny za drużbę, z powodu jego śpiewek i wesołego humoru. Moja siostra rozpoczęła nowicyat w klasztorze gdzie była wychowaną: przewidywałem że będę opuszczony od rodzeństwa, które ukochałem. Ojciec gonił za zarobkiem po całych dniach za domem, matka ciągle zamyślona i pracująca z rezygnacyą, zamiatała, naprawiała bieliznę i modliła się.
Czułem, że jestem osamotniony w całym domu i widząc jak rzeczy coraz gorzéj idą, oświadczyłem ojcu, iż podoba mi się mularstwo. Nazajutrz gasiłem wapno na placu Mareeau.