Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Praca i Zniechęcenie.

Pobyt w téj wielkiéj pracowni był dla mnie zbawiennym. Saturnin z którym w początkach nie bardzo sympatyzowałem, nie był wcale dzikim człowiekiem. Znalazł on zawsze dla mnie przychylne słówko, z powodu dawnego swego towarzysza pracy, młodości i zabaw. W owym czasie Magloire rej wodził między czeladzią. Zwolna znalazłem się jakby w pośród rodziny, doznając serdeczności od towarzyszy w krótkich chwilach wolnych od roboty. Podczas śniadania przyjmowano mnie z wesołą twarzą i braterskim uściskiem dłoni, potem obiecywano mi różne niespodzianki, i cuda w następną niedzielę; tą pokrzepiony nadzieją, znowu odzyskałem energią, stałem się pracowitym, policzki moje na nowo zakwitły. Uczułem, iż nie nadaremnie skończyłem lat dwadzieścia, że zostałem człowiekiem śród tych natur wylanych dla koleżeńskiej miłości.
Saturnin zaczął mnie nazywać gapiątkiem, z powodu mego podziwu nad pracującemi machinami; lecz kiedy raz mi to wytłumaczył obznajmiając praktycznie, kiedy to jednym rzutem oka pojmowałem, wtedy ogłosił mnie artystą.
— Cożeś zrobił z przybyszem? zapytał podmajstrzego pan Vorimore w dzień płacenia robotników.
— Pozwalam mu samodzielnie pracować, to jest dostateczne, odpowiedział Saturnin, klepiąc mnie przychylnie po ramieniu.
— Dalejże więc, wszystko jest cudownem w tym kraju pasztetów, zakończył p. Vorimore, a powiedziawszy to obliznął się, jak miał we zwyczaju.
— A więc trzeba pokazać Paryż temu parafianinowi!
— Właśnie to jutro zrobić zamierzyłem.
— Wiesz Saturninie, że szczególniéj na ulicy trzeba się mieć na ostrożności, gdyż tam napotykają się często przepaście dla nowicyuszów.
Wyrazy te rzekł pan Vorimore, powtórnie usta ściągnąwszy, co miał zwyczaj robić, ilekroć jaki dwójznacznik powiedział, którego przecież niezrozumiałem. Saturnin wytłumaczył mi to wieczorem, wziąwszy mnie pod rękę, kiedyśmy obaj wyszli na bulwary. Lecz przewidywanie przedsiębiorcy nie sprawdziło się, bo byłem obojętnym na spotykane pokusy.
Turkot jadących powozów, cisnące się tłumy ludzi przy wejściu do teatrów, przechodzące kobiety śmiejąc się i głośno rozprawiając, krzyki jadących, wszystko mnie odurzało, zdawało się dziwnem, nadprzyrodzonem. Magazyny błyszczały kosztownościami, które na całéj połaci paliły mi oczy, materye nagromadzone w sklepach piętrzyły się umiejętnie udrapowane za szklanemi wystawami.
Milczałem bo mnie wszystko utrudzało. Napróżno mój poczciwy Saturnin zapytywał o moje wrażenia, za odpowiedź miałem tylko usta rozwarte i oczy wytrzeszczone. Nagły zgiełk przyśpieszył nasze kroki. Na rogu ulicy przy drzwiach wekslarza stała gromada ludzi co chwila powiększająca się ciekawemi, których nigdy nie braknie w Paryżu. Dwóch jegomości w trójgraniastych kapeluszach z pałaszami przy boku, szturchali jakiegoś biedaka, który szamocząc się usiłował ujść z rąk atakujących go ajentów policyjnych.
— Przytrzymajcie go! krzyczeli przestraszeni mieszczanie.
— Dobrze, lecz usuńcie się abyśmy go wyprowadzili, odparli ajenci.
Saturnin objaśnił mi obowiązki czuwających nad bezpieczeństwem publicznem. Sierżanci miejscy musieli użyć siły pięści i kolan aby zwalczyć opór im stawiany, tłum coraz bardziéj się tłoczył, człowiek złapany coraz więcéj bladł i siły tracił, pod naciskiem gminu, nareszcie upadł zemdlony.
— Ach podły tchórz! krzyczały oburzone kobiety.
— Lecz o cóż tyle gniewu i oburzenia ten tłum okazuje? ośmieliłem się zapytać człowieka przy mnie stojącego.
— O co? powinni go bez sądu powiesić! rozbił szybę i ukradł garść dukatów, szczęściem schwycono go na gorącym uczynku.
Jeden z ajentów przewiesił złodzieja jak worek przez plecy. Widziałem głowę biedaka rozczochraną i wiszącą za ramieniem silnego i barczystego policyanta. Oczy były zamknięte, a język nabrzmiały z ust mu wychodził; ach straszny to był widok!
— Idźmy ztąd! rzekłem do mojego towarzysza, a uszedłszy kilka kroków, zapytałem:
— I cóż zrobią z tym nieszczęśliwym?
— Rzecz bardzo prosta; naprzód wsadzą go na noc do kozy, na następną zaś sesyą stanie przed sądem przysięgłych. Za kradzież gwałtem dokonaną i to w domu zamieszkanym, trzeba odpokutować dziesięcią latami na galerach, albo w kazamatach. Jest to mała przejażdżka dla przyjemności do Kajenny.
Ze śmiechem mówił Saturnin, a mnie ogarnął strach paniczny. Przez cztery lata walczyłem ze złemi pokusami: dla ich uniknienia, rzuciłem się szalenie do pracy, szukając w niéj jedynego zbawienia, i to co sobie przyrzekłem, święcie spełniałem. Lecz stałem się ponurym i mało przestającym z memi towarzyszami, którzy tak serdecznie ze mną się obchodzili. Nowo przybyli znaleźli mnie sztywnym, a dawniejsi nazwali mrukiem. Byłem chory, a choroba moja znajdowała swe siedlisko w mózgu, powoli przeszła ona do nerwów.
Z naszych stron smutne dochodziły mnie wieści. Mój ojciec umarł w końcu jesieni. Bezczynność poprowadziła go do pijaństwa, jak to się zwykle dzieje na wsi. Co do mnie, usilną pracą zyskałem względny spokój ducha, ową ciszę wyrezenowaną. Nadto muszę wyznać, że jak wszyscy przez los wydziedziczeni, byłem chciwy przyjemności świata, łakomy na zbytek, który biedni ludzie widzą, lecz go nie używają. Zabawy za rogatkami, łatwe miłostki na balach publicznych, tylko mnie zagłuszały; podniosłem się trzeźwiejszym na umyśle po kilku wybrykach, których uniknąć nie mogłem; jednakże uczułem ranę w sercu i jakby skazę na sumieniu. Oburzyłem się na mój stan duszy, cierpiałem, a niekiedy siły mnie opuszczały. Pan Vorimore kilku słowami starał się mnie zachęcić, dodać odwagi, ale z czasem zapomniał, on miał swoje interesa. Widując mnie zamyślonego w bezczynności pod balkonem, do którego przyrządzałem konsole, mruczał: „próżniak!”
W końcu zniechęcenie ogarnęło mnie zupełne; czułem że stan umysłu wpływa na moje ciało, miałem gwałtowne napady nerwowe, bez żadnej widocznéj przyczyny. Cały miesiąc nie mogłem iść do roboty; pomagając mi doktór, aptekarz i dozorczyni chorych, wyczerpali moje fundusze. Jednéj nocy, znękany, gdy rozmyślałem jakim sposobem wyjść z trudnego położenia, nasza portierka zapukała do drzwi Wiedziała dobrze o moich kłopotach, rzekła więc bez ogródki:
— Panie Piotrze czy chcesz zarobić przez jednę noc tyle, ilebyś nie zapracował przez cały miesiąc?
— Zapewne, lecz co trzeba zrobić?
— Nie wiem. Dwie godziny pracy waszego rzemiosła. Przyjaciel mojego nieboszczyka męża, wiedząc kłopotliwy wasz stan, polecił mi zrobić wam jednę propozycyą. Worek gipsu, młotek i kielnię, dwie godziny czasu do zamurowania dziury, nie żądają więcej, a na wychodnem ofiarują pięć luidorów.
— Pięć luidorów! jesteście tego pewni? sto franków!
Zebrałem moje siły i uczułem iż jestem tak mocny, że mógłbym udźwignąć wóz z kamieniami.
Dwóch ludzi i kareta czekali na dole. Poszedłem. Pędzono ze mną w rozmaitych kierunkach, zachowawszy pierwéj wszelkie ostrożności, abym nie wiedział na którą ulicę mnie wiozą. Spodziewałem się przecież, iż w końcu coś zobaczę. Zaprowadzono mnie śród ciemności do muru i kazano wybić w ścianie framugę. Spełniłem ten rozkaz. Wwydrążenie włożyli jakiś przedmiot, którego me widziałem, potem głos rozkazujący zawołał:
— Zamuruj otwór. — Wykonałem polecenie bez oporu.
Io ukończeniu roboty, jeden z tych co mnie przyprowadzili, napełnił trzy szklanki i trąciwszy się o moją, rzekł:
— O to wasza nagroda i rzucił mi na stół pięć luidorów, teraz wypijmy szklankę wina i bądź zdrów.
Byłem jeszcze posłuszny, reszty co się ze mną stało nie wiem, bo nazajutrz znaleziono mnie na wybrzeżu. Musiałem wezwać pomocy odźwiernéj, aby wejść na górę do mojéj izdebki i tam zaledwie położyłem się na tapczanie, okropne widziadła zamąciły mój umysł. Czułem rozstrojenie ogarniające mnie całego, siły ustały, nie mogłem wstać o własnéj mocy. Podniosłem się wszakże, jakby podniesiony siłą jakiéjś sprężyny, ubrałem naprędce, lecz wyszedłszy na schody, doznałem nieprzezwyciężonego zawrotu głowy i wznak upadłem.
Znaleziono mnie o trzy piętra poniżéj leżącego jeż zmysłów. Odźwierna pobiegła do fabryki, powiedzieć Saturninowi co się ze mną stało. Wiedząc w jak przykrem znajduję się położeniu, pobiegł on do p. Vorimore.
— Piotr Brunier, spadł w okropny sposób, powiedział poczciwy kolega.
— Oh! biedny chłopiec....
— Przychodzę dobry nasz panie zapytać się, co wypada teraz robić?
— Czy on nie ma swego lekarza?
— Miał go dotychczas, lecz od chwili kiedy mu brakło zarobku.....
— Tak, on się zaniedbywał w ostatnich czasach ten Brunier....
— Doznawał on jakichś cierpień wewnętrznych, i dla tego nie chcielibyśmy oddać go do szpitala.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.