Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Mój przyjacielu odrzekł p. Vorimore, nie mogę zataić tego że was zaślepiają, przesądy. Przezorność naszéj administracyi starała się wszystko przewidzieć w teraźniejszych szpitalach. Najpierwsi lekarze z akademii są na usługi najbiedniejszych, lekarstwa przyrządzane pod nadzorem uczonych farmaceutów, dawane bywają w najlepszych gatunkach i najstaranniej; siostry miłosierdzia są uprzejme i czujni posługacze. Nadto materace z czystéj wełny, a kołdry dają z wybornego płótna. Jakże chcesz ażeby Brunier miał to wszystko w swojéj nędznéj izdebce, jak jego stan wymaga? Oględność i ludzkość doradzają przez moje usta, a obowiązek ci nakazuje bezwarunkowo, umieścić twego kolegę w szpitalu.
Saturnin gniótł i obracał swoją czapkę w rękach i nic nie odpowiedziawszy wyszedł.
— Nie zapominaj czuwać nad robotnikami, wołał p. Vorimore odprowadzając do drzwi Saturnina, gdyż czeladź próżnuje w nieobecności podmajstrzego.
Nie słuchał tych uwag pryncypała, lecz poleciał wyszukać lektyki. Kiedy Saturnin nadszedł, zacząłem przychodzić do przytomności. Poznajesz, mnie zapytał się — spojrzałem nań z wdzięcznością, jak bym chciał powiedzieć: tak. Zaczął on ostrożnie wsuwać ręce pod moje plecy i boki, aby tym sposobem utrzymać mnie w pozycyi siedzącéj.
— Czy nie robię ci bólu? zapytał znowu Saturnin.
Miałem już tyle siły, żem mu odpowiedział wyraźnie: nie.
Lewą ręką podniósł moje nogi i rzekł: nie czujesz w téj części ciała jakiego cierpienia? Dałem znak głową przeczący.
— Dzięki Bogu nie masz nic złamanego, odwagi!
Tym sposobem z największą przezornością, przeniósł mnie na dół do sieni, zatrzymując się na każdym schodzie, aby uniknąć szturchnięcia i pytał łagodnie:
— Zatrzymam się dłużéj, jeżeli za prędko cię niosę.....
Podziękowałem mu półuśmiechem.
Skoro byliśmy na dole, oczekujący w sieni lektykarze przystąpili wtenczas i chcieli mnie wsadzić do lektyki, ale Saturnin zawołał:
— Nie śpieszcie się, powoli, powoli, to już moja sprawa, nie dozwolę go dotknąć...
Ujrzawszy mnie wygodnie położonego w lektyce, poklepał w ramię tragarzy i rzekł do nich:
— Teraz daléj w drogę! z powrotom znajdzie się butelka wina tam na rogu u kupca, lecz trzeba iść krok za krokiem zwolna po trotoarach aby unikać jadących.
Podróż trwała dosyć długo, a dłużéj jeszcze formalności w przyjęciu mnie do szpitala. Saturnin biegał wszędzie, wszystko przewidział, przyśpieszył. Inna lektyka czekała przy bramie, ale on ją uprzedzili drzwidla mnie sięotwarły, gdy drugi chory musiał czekać. Nareszcie staraniem mojego opiekuna, w poł godziny zająłem miejsce pod Nr. 33, obok wolnego jeszcze łóżka. W kilka minut potem, przyniesiono chorego, którego zostawiliśmy przy bramie, a siostra miłosierdzia wskazała łóżko obok mnie Nr. 34, dostałem więc sąsiada. Łagodne powietrze téj sali obok panującej cichości, dobroczynnie na mnie podziałało. Posługacz dał mi szklankę gorącego wina, którą wypiłem, a jakkolwiek każdy członek miałem zbolały, w ogóle daleko lepiéj się uczułem.
Nie wiem zkąd mi przyszła chęć przejrzenia się w lusterku znajdującem się w moich spodniach, leżących na stołku, po które z łatwością sięgnąć mogłem. Przeraziłem się ujrzawszy twarz moją; ajakkolwiek powiadają że do wszystkiego można się przyzwyczaić, to mnie nie podobna było patrzyć bez zadrżenia na me oblicze i ciało, istny szkielet wyobrażające. W przyszłości jeżeli żyć mogłem, nie pozostawało mi nic innego jak przedstawiać na jarmarkach człowieka przezroczystego, jakiego widziałem w Batignolles, lecz daleko ciekawszego w tym rodzaju. Kiedy pojono mnie gorzkiemi lekarstwami, wtenczas ogrzewano mego sąsiada ciepłemi okryciami. Patrząc na tę operacyą, dostałem nagle straszliwego obłędu, gdyż to nie jego ale mnie rozbierano. Ten sam wiek, ten kolor włosów i brody, nareszcie taż sama cera ciała co moja, zgoła wszystko czyniło go podobnem do mnie, jak byśmy byli bliźniętami; ha to mi zmysły pomięszało! byłem omamiony; porwałem więc znowu lusterko aby się przekonać o moim błędzie.
Ale nie, leżałem w mojem łóżku, a tamtemu przygotowywano inne. Przedstawialiśmy więc obadwa szczególny fenomen podobieństwa.
Nareszcie położyli w łóżko mego sobowtora a wtedy ujrzałem z wielką moją radością, że on był niższy odemnie o jakie kilka milimetrów; odzyskałem przeto moją osobistość, odetchnąłem swobodniéj. Czując, iż zwolna wracają me siły, przebaczyłem straszne podobieństwo do mnie mojemu sąsiadowi, co więcej nawet, zacząłem się nim interesować.
W téj chwili nadszedł lekarz miejscowy, ale nie ten który mnie opatrywał, lecz inny, który zdawał się być niezadowolony, że go pozbawiają odpoczynku. Pomacał więc puls mego sąsiada i zrobiwszy gest znaczący, zażądał obejrzeć język chorego, który z ciężkością pacyent z ust mógł wysunąć.
— Jakim sposobem i jak dawno przybył ten chory do szpitala? zapytał lekarz infirmerki.
— W téj chwili. Tragarze opowiedzieli nam, że on upadł na środku ulicy i gdy nie było blizko apteki, przechodzący urzędnicy miejscy najęli lektykę, a następnie kazali go tu odnieść.
Lekarz podniósł choremu powieki, słuchał oddechu położywszy głowę na jego piersiach i nareszcie rzekł:
— Napad cholery: obawiam się żeby ten człowiek nie był przyniesiony za późno. Biegnę do laboratoryum; spiesznie przygotujcie wody gorącéj i flanele do rozcierania.
Lekarz wrócił prawie natychmiast. Zęby chory miał tak zacięte, że z wielką trudnością wlano mu do ust napój przyniesiony.
— Naczelni lekarze na nieszczęście dopiero jutro przybędą, a ten biedak może nam do jutra jakiego figla wypłatać.
— Żadne słowo wymówione przez lekarza, żaden jego giest nie uszły mój uwagi. Wydobył on chronometr sekundowy i rzekł stanowczo:
— Jeżeli za pięć minut nie otworzy oczów, to ten człowiek umrze.
Mimo oswojenia się z nieustannym widokiem umierających, wyrazy te wymówione, zrobiły żywe wrażenie na służbie szpitalnéj. Upływały minuty, a chociaż mnie nic nie interesował wyrok wydany na sąsiada, jednak strach mnie ogarniał. Już dobiegła prawie ostatnia sekunda naznaczona przez lekarza, kiedy pacyent poruszył głową. Nagle, jakby zrozumiał że każda chwila o jego losie decyduje, przez wytężenie niezwykłe, mocą swéj woli. Nr. 34 otworzył oczy, a jego źrenice okazały się okrągłe, żółtawe, przerażające.
— Pić! czuję tu ogień, tu, tu, wymówił z ciężkością po sylabie.
Podano mu napój przysposobiony: połknął go jednym łykiem.
— Teraz, niech się dzieje wola Boża! wyrzekł lekarz odchodząc, jeżeli żołądek się opróżni, to jeszcze jest nadzieja.
Następnie polecił siostrze miłosierdzia, która klęczała przy łóżku, aby miano oko na chorego, ażeby dawała mu pić, ile razy tego zażąda i zawsze ten sam napój, którego receptę na kolanie nagryzmolił.
— Nadewszystko jeżeli będzie mógł zasnąć, dodał odchodzący lekarz, niech śpi moja siostro, gdyż sen więcéj dobrego robi, niż w wielu wypadkach zebrany w komplecie fakultet lekarski.
Noc w zimie szybko zapada, a mieliśmy wtedy ostatnie dnie Grudnia. Posługacze zapalili kinkiety. Szarytka usiadła przy nogach łóżka, sąsiad mój charczał. Zawołał pić i podano mu napój. Około ósméj godziny, okazało się polepszenie w stanie zdrowia mojego sąsiada. Jego twarz skurczona i skrzywiona przybrała wyraz spokojniejszy, ręce lekko wyciągnął na kołdrze, był to sen pożądany. Szarytka mówiła różaniec, siedząc nieruchomiéj Czas leniwo uchodził, godziny zdawały się dla mnie wiekami, również potrzebowałem wypoczynku. Potłuczenie moje tego dnia, wytężenie umysłu z powodu mojego sąsiada, wszystko kleiło mi powieki, pomimo ciekawości, którą we mnie podniecił numer trzydziesty czwarty.
Nagły krzyk obudził mnie ze snu. Nie wiem jak długo spałem, lecz musiało być późno w nocy, bo dobra siostra miłosierdzia opuściła swe miejsce, a w sali panowało głuche milczenie. Numer 34 usiadł na łóżku i macał na około siebie, jęcząc mówił przerywanie: moje papiery! moje papiery! Wysilenie to szybko wyczerpało jego siły, milczał więc przez kilka chwil, potem znowu z jękiem powtarzał: moje papiery! moje papiery, — zabrali je przy wejściu tutaj, pić.... och pić....
Miałem jeszcze tyle mocy, żem się zwlekł z łóżka i podał mu kubek z napojem. Spojrzał na mnie wzrokiem osłupiałym i rzekł: dziękuję! Połknąwszy lekarstwo upadł na łóżko. Siedziałem na podłodze, a moje ucho prawie dotykało ust umierającego, słaby oddech twarz mą owiewał. Będąc w takiem położeniu, słyszałem jak nieustannie szeptał rozpaczliwie: — moje papiery! och! oni mi je oddadzą.... Język mu kołczał, lecz on powtarzał: oni powinni mi je oddać! oni muszą je oddać! Potem śród dławienia śmiertelnego wyrzekł: czterdzieści tysięcy franków!