Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Napełniłem znowu kubek i podałem sąsiadowi, odepchnął go ze wstrętem, a usiadłszy silnie na łóżku z rozpaczliwym wysiłkiem powtórzył: Czterdzieści tysięcy franków! Nagle spostrzegłem, jak wzrokiem obłąkanym toczył w około siebie, niby człowiek śledzący swego niewidzialnego wroga. Wyciągnął ręce i rzekł do siebie, jakby ostatnie pożegnanie:
— Suryperze, wszystko się skończyło!...
Kiedy te wyrazy straszliwe wydarły się z jego piersi, wtedy jak niezwykły ciężar upadł na pościel. W istocie wszystko się dlań skończyło, mój sąsiad oddał ducha, straszny dreszcz przejął moje ciało.
Jeżeli podobnie jak on mam umrzeć, pomyślałem, bez uściśnienia przyjaznéj ręki! ach to okropnie....
Drżałem szczękając zębami. Wspierając się na rękach, doszedłem do mego łóżka o dwa kroki oddalonego. Osłabienie ciała nadało memu umysłowi pewne jasnowidzenie; wszelka żywotność jaka mi jeszcze pozostała, zbiegła wtedy do mózgu. Byłem rozgorączkowany, lecz w gorączce téj miałem zupełną świadomość siebie i rzeczy mnie otaczających. Zbierając w pamięci wszystko co tej nocy widziałem i co słyszałem, rzekłem do siebie:
— Więc on nazywa się Surypere i wymieniałem ten wyraz po sylabie: Su-ry-pere, aby mi lepiej utkwił w pamięci. Mówił o 40 tysiącach franków a jego ostatni wykrzyk, stanowiło dopominanie się o zwrot papierów doń należących. Zatem papiery udowadniały właściciela téj summy.
Papiery te złożone są bez wątpienia u pisarza. W sali gdzie składają chorych, gdzie leży tyle cierpiących obojętnych, bezprzytomnych, nie ma osobistych nazwisk, tu leżą tylko indywidua oznaczone numerami; ja się nazywałem Nr. 33 i nic więcéj. Gdybym naprzykład został numerem 34, co wypada zrobić abym doszedł do tego rezultatu? Bardzo mało, to jest: przenieść trupa na moje miejsce, a zająć jego łóżko. Tu mnie znajdą jutro umarłego, a ja odrodzę się pod nazwiskiem Surypera, bez zrządzenia komukolwiek szkody.
W ten sposób przebiegając myślą wszystkie te okolicznością podsłuchiwałem czy który z chorych nie obudził się, śledziłem nie spokojnie coraz bardziéj przygasające światło lampy. Już kawał nocy upłynęło. Oczekiwałem uderzenia godziny na wieżowym zegarze, aby powziąć stanowczy zamiar; ale każda minuta stawała się wiekiem, moja gorączka wzrastała, a z nią moje postanowienie. Nakoniec młotek cztery razy w dzwon uderzył, wybiła czwarta godzina. Spuściłem jednę nogę z łóżka, potem drugą i pozostałem w téj postawie nieruchoméj, niezdecydowany jak świętokradca.
Powstałem wreszcie odważnie, głos mego sumienia z palącą mnie żądzą, toczyły straszniejszą walkę, niż sam czyn zbrodniczy. Przyczołgałem się do łóżka mego sąsiada, jego ręka wisiała spuszczona ku podłodze, uchwyciłem ją i starałem się nakierować jego ciało w moją stronę; ręka była już zimna, lodowata! Głowa trupa zesunęła się z poduszek i ku mnie się nachyliła, kiwając się ironicznie. Posuwałem ku sobie to biedne ciało nieznacznie, powoli obie ręce sterczały naprzód, a jego głowa zawisła na mojem ramieniu. Cofałem się ciągle klęczący, zmierzając ku mojemu posłaniu; nogi nieszczęśliwego wlekłem po woskowanéj posadzce, zżółkłe, wycieńczone. Trzeba było skończyć zaczętą pracę, porwałem więc trupa za ramiona, podniosłem do góry ten straszny ciężar i położyłem na mojem łóżku, przykrywszy go kołdrą. Och myślałem że mi zabraknie odwagi! To nic, najtrudniéj przetrwać początkowe męczarnie, potem się działa bezprzytomnie. Otóż resztki nazywające się niedawno Suryperem, leżały na mojem miejscu, zająłem więc jego łóżko.
Czy pojmujecie? co to jest wsunąć się na posłanie, wilgotne, nasycone śmiertelnemi miazmami i myśleć: głowa trupa leżała dopiero na tych poduszkach na których mam swoją położyć; czułem pod sobą formę ciała nieboszczyka przezeń na pościeli wytłoczoną. Oto straszne położenie, które tylko czuć ale opowiedzieć się nie da, a kiedy jutrzenka zaświtała w oknach, przysięgam iż powitałem ją modlitwą z głębi serca pochodzącą.
Lord Trelauney pierwszy raz poruszył się na swem krześle, od początku opowiadania tych wypadków zaszłych w życiu Surypera, a jego inteligentne usta nie mogły powstrzymać lekkiego uśmiechu. Piotr dostrzegł giest lorda i przestał mówić.
— Ciągnij swą opowieść, rzekł spokojnie młodzieniec, niecierpliwię się, bobym rad ujrzeć cię jak najprędzéj opuszczającego szpital.
Piotr więc tak daléj mówił:
— Ja również pragnąłem jak najspieszniéj wyjść z tamtąd. Bez zaprzeczenia profanacye okupują się strasznemi i długiemi męczarniami, a miałem jeszcze wiele do przebycia. Naprzód z rana następowała wizyta doktora, ale ta nietrwała zbyt długo, dosyć wszakże aby mnie nabawiła strachu, który zlodowacił moje ciało od stóp do głowy. Oznajmiono śmierć Nr. 33 i zanotowano daleko prędzéj niż potrzebowałem na opowiedzenie panu o téj formalności. Najbardziéj straszyła mnie ta myśl, że dwaj miejscowi lekarze, którzy wprawdzie więcéj na rodzaj choroby niż na nasze osoby zwracali uwagi, mogli dostrzedz przestawienie umarłego. Na szczęście przyszli na wizytę dwaj inni lekarze; nadto cierpienia mają swoje prawa równoważące zmarłych, to też trupa od trupa nie łatwo jest rozpoznać. Panowie doktorzy szybko się załatwili z numeram 33 i 34.
Mieli oni w głębi sali oddzielne schody, które zmieniały porządek numerów, tak że pierwszy stał się dla nich drugim. Wycierpiałem niemało, nim lekarze salę opuścili.
Znużenie i wewnętrzna walka uczuć mną wstrząsających podczas ostatniej nocy, zupełnie wyczerpały moje siły; zalecono mi spoczynek i środki wzmacniające; zyskałem szklankę wina prawdziwego bordeaux, które uśmierzyło febryczne napady, zwracając moje myśli do życia rzeczywistego.
Przez rzeczywiste życie rozumiałem jak najspieszniejsze moje wyzdrowienie, a potem przywłaszczenie sobie tytułu do pieniędzy mojego sąsiada nieboszczyka Surypera; posiadanie tytułu dawało pieniądze. Zyskawszy majątek poprzysięgłem być uczciwym człowiekiem i po dorobieniu się pieniądze pochodzące z téj kradzieży, oddać prawdziwie ubogim, gdyż zresztą ich przywłaszczenie nie przynosiło szkody nikomu. Samolubstwo ma na swe usługi pewne formułki dowcipne, które zdają się być wybiegami honorowemi.
Ale mimo tak pięknych zamiarów, jeszcze byłem daleko od ich urzeczywistnienia. Przedewszystkiem zostawałem w stanie zupełnego wycieńczenia sił fizycznych, a chociaż nie wymagałem silnych lekarstw, wszakże długich i usilnych starań przez miesiąc, abym zupełnie odzyskał zdrowie, jak mnie lekarz o tem zapewnił.
Zostać w tém miejscu przez cały miesiąc! na samą myśl o takiéj konieczności strach mnie przejmował; był to robak który mnie niepokoił. Nadto obecność trupa na mojem miejscu leżącego, przygotowania do jego pogrzebu, także zadawały mi katusze. Kiedy więc z sali nieboszczyka usunięto, uczułem że mi ciężki kamień spadł z piersi. Ale bojaźń moja nie miała końca, bo jutro... może po jutrze, przyjdzie lekarz który mnie opatrywał. Rzeczywiście on przyszedł, lecz bynajmniéj nie dostrzegł zamiany miejsc i owszem przywiązał się do mnie otaczając wszelką troskliwością. Widział mnie raz tylko, a przytem zmiany łóżek często przytrafiają się w szpitalach, jak tylko miejsce zostanie opróżnione.
Niemniej wszakże obecność lekarzy była mi nie na rękę: drżałem o to aby sobie nie przypomnieli, iż poprzednio gdzieindziéj leżałem i żeby prawda na wierzch nie wyszła. Cały miesiąc upłynął śród nieustannej obawy, pokrzepiałem się tylko nadzieją która mi sił dodawała i zwolna też do zdrowia wracałem. W czasie wizyty mojego lekarza oddychałem pełnemi piersiami, aby tenże dozwolił mi wyjść w końcu tygodnia. Od tego czasu wolno mi było przechodzić się po podwórzu. Nie uwierzycie jak miło jest zaczerpnąć świeżego po wietrzą, gdyśmy zamknięci w jednem miejscu przez dni trzydzieści. Zostawszy rekonwalescentem starałem się być użytecznym: pomagałem służbie miejscowéj, siostrom miłosierdzia w pralni, urzędnikom zdrowia w aptece. Odźwierny i ekonom oswoili się z moją postacią, widząc jak często uwijałem się po kurytarzach, na schodach i po podwórzu; należałem prawie do domowników.
Nakoniec wybiła godzina mego uwolnienia; ze wszystkich stron życzono mi zdrowia i pomyślności. Odprowadzono mnie aż do bramy, a gorliwsi chcieli przywołać dla mnie fiakra. Śród wylań życzliwości 1 żalu, z powodu mego odjazdu, nikomu nie mogło przyjść na myśl przypuszczenie o tożsamości mojéj osoby. Papiery Surypera zostały mi wydane bez najmniejszej trudności. Paliły one moje ręce, i jedyna tylko chęć myśl mą zaprzątała, to jest ujrzeć się samotnym, przekonać na własne oczy, że dowody te stanowią majątek, — fortunę i niezależność!
Nareszcie moi zapaleni przyjaciele opuścili mnie na ulicy, byłem swobodny, byłem sam, przyszłość do mnie należała!....
Wszedłem do pierwszego handlu win, który znajdował się na rogu uliczki, wydobyłem talara ofiarowanego mi gwałtem przez poczciwego Saturnina podczas niedzielnych jego odwiedzin, i zażądałem oddzielnego gabinetu, gdziebym mógł zjeść śniadanie spokojnie. Usłużono mi według żądania. Skoro chłopiec przyniósł co potrzebowałem, skinąłem aby odszedł i natychmiast zamknąłem drzwi na zasówkę. Wydostałem nareszcie ów upragniony pugilares, który na zawsze miał mi zapewnić niezależność. Zawahałem się wyjąć ołówek zamykający jego okładki, pomyślawszy, że może wyrazy umierającego Surypera były wymówione w obłędzie gorączki!
— Jeżeli był pustym? albo jeżeli obejmował tylko nic nieznaczące papiery?
— Daléj..... odwagi! powiedziałem, wypiwszy szklankę wina dla dodania sobie energii, — spotkajmy się oko w oko z przeznaczeniem.
Pugilares zawierał trzy lub cztery listy z Owernii. Wuj Surypera umarł w Raufiac, gruba Teresa poszła za mąż, a Jan Ludwik wyciągnął los do wojska.