Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po drodze dostałem pieniędzy w lombardzie na zastaw zegarka Saturnina. Zastaw ten zdziwił urzędników, lecz obejmował wartość srebra 20 franków, i tyleż mi zaliczono. Nie wątpiłem teraz o niczem.
Na placu Bastylii miałem nieszczęście spotkać się z drągalem, który według wyrażenia pana Renault notaryusza powinien zajść daleko. Za nim postępowało czterech ludzi wąsatych i barczystych. Spotkanie to przejęło mnie strachem, aż do szpiku kości, i z tego powodu uniknąłem powitań starszego dependenta przebiegając bulwary.
W dworcu kolei żelaznéj kiedy zbliżyłem się do kasy dla zakupienia biletu, usłyszałem przenikliwy głos, który zaraz poznałem, wymawiający w tyle za mną wyrazy: to on! Kiedy się obróciłem, dependent zniknął w tłumie, lecz cztery złowrogie postacie swoje ośm rąk położyło na mojej osobie. Ten co był ich przełożonym zapytał mnie:
— Nazywasz się Suryperem?
Chwilę zawahałem się, potem zmięszany odpowiedziałem bełkocząc: — to moje nazwisko.
— W imieniu prawa, idź z nami!
W godzinę potem byłem w Conciergérie. Szkaradne mieszkanie!
Dotychczas życie moje, nie upływało jak rozpieszczonego dziecięcia, lecz nie miałem pojęcia o cynizmie i demoralizacyi jaka tam w koło mnie panowała. Za mojem przybyciem zostałem zarzucony pytaniami w szwargocie dla mnie niezrozumiałym; tłumy niedorostków sinych, wynędzniałych, prowadziło rozmowy popierane tak dosadnemi giestami, żeby się rumienił za nie batalion turkosów. Znajdowałem się w ogromnym kłopocie z mojéj postawy i tylko milczeniem ratowałem się od napaści tych niegodziwców.
— On udaje dumnego, — rzekł jeden.
— Arystokrata, na latarnię z nim — wrzeszczał drugi.
— Hejże, hu! mości margrabio — skrzeczała chórem cała zgraja.
Chciałem odepchnąć od siebie naj więcej nacierających.
— Trzeba się mieć na baczności, — on się dąsa.
Odwaga zaczęła mnie opuszczać w pośród krzyku i obelg tych łotrów, szczęściem zjawił się dozorca, a natychmiast jakby siłą czarodziejską nastało głębokie milczenie. Człowiek z pękiem kluczów dostrzegłszy mój kłopot, przystąpił i rzekł:
— Za co zostałeś aresztowany?
— Nie wiem!
Wzruszywszy ramionami powiedział: — wieczna zawsze odpowiedź. Jednakże policya nie aresztuje pobożnych ludzi, którzy palą świece przed obrazem Madony! — Już miał odejść, kiedy krzyki pochodzące z jednego zakątka sali zwróciły jego uwagę:
— Héj, czy mnie chcecie zmusić zawołał abym między wami spokój przywrócił, potem obróciwszy się do mnie, rzekł:
— Masz pieniądze?
— Miałem 50 franków, ale mi je odebrano przy rewizyi.
— Tak zwykle u nas się dzieje. Możesz znaleść fundusze, jeżeli byłeś kapitalistą!.... Przynajmniéj osobna cela, samotność dozwoli ci żałować za grzechy.
Właśnie miałem prosić go o umieszczenie mnie w odosobnionéj izdebce, kiedy zjawił się drugi dozorca, a w uchylonych drzwiach dostrzegłem niebieski mundur żandarma. Dozorca zawołał:
— Surypere!
— To ja, — powiedziałem temu, który okazał dla mnie cokolwiek litości.
— Ach to wy? szukają was dla przesłuchania, daléj idź mój chłopcze.
Zaprowadził mnie do drzwi i oddał w ręce żandarma.
— Pójdź ze mną — rzekł obrońca porządku publicznego.
Byłem posłuszny. Poprowadził mnie przez różne schody i kurytarze wilgotne i ponure; na trzeciem piętrze o ile mogłem mniemać, kazał mi usiąść na ławce, następnie lekko zapukał do drzwi, nad któremi wyczytałem napis: Inkwirent sędzia N r. 7. Za minutę drzwi się otworzyły, żandarm wprowadził mnie do pokoju.
Dobry staruszek, postaci miłéj i spokojnéj siedział przy stole, zapełnionym mnóstwem papierów, oraz różnych książek. Na jednym rogu nizki człowiek, na którego widok zimny dreszcz przejmował, ż piórem za uchem, zbierał rozrzucone akta, zażywając potężne dozy tabaki; był to pisarz sądowy.
Sędzia utkwił we mnie swe wielkie niebieskie oczy, z badawczą przenikliwością, ale razem dobroć wyrażającą, potem przeglądał akta w ogromny tom zeszyte.
— Nazywasz się Surypere? rzekł tonem zapytującym i nie dając czasu do odpowiedzi ciągnął dalej:
— Urodziłeś się w Marilhac. Trudniłeś się naprzód kupczeniem, a chodząc od wsi do wsi, od miasta do miasta przybyłeś nareszcie do Paryża, gdzie zamiłowanie do zysków nieprawych spowodowało, iż zostałeś dwukrotnie ukarany przez sąd poprawczy za oszustwo przy sprzedaży towarów.
Usłyszawszy tak skreślony bieg życia Nr. 34-go, dowiedziałem się o przymiotach mego nieboszczyka sąsiada ze szpitala. Urzędnik czytał daléj:
— W Paryżu oskarżony byłeś o należenie do szajki złoczyńców, których zostałeś głównym przechowywaczem rzeczy skradzionych.
Całą bandę schwytano, osądzono i potępiono, ty tylko jeden dotąd zdołałeś ujść przed poszukiwaniem policyi, lecz mimo tego byłeś skazany zaocznie na 5 lat robót więziennych. Ostatnia sprawka waszego stowarzyszenia uczyniła was głośnemi w Paryżu pod nazwiskiem bandy Pontaliar. Starca mieszkającego w Reuil, w domku zupełnie odosobnionym, którego głos ogólny oskarżał o skąpstwo, znaleziono przywiązanego do łóżka i na wpół uduszonego postronkiem, gdyż z powodu szamotania wpoił się w ciało i ścisnął za gardło. Domek został zrabowany od piwnicy do strychu; na własnym wózku starca, twoi towarzysze uwieźli zabraną zdobycz. Ten wózek stanowił ślad dla poszukiwań policyi. Już powiedziałem, o czem sam wiesz dobrze, że twoi współwinowajcy do wszystkiego się przyznali i oświadczyli, że byłeś głównym sprawca tego występku.
Starzec czytając miał ciągle oko zwrócone na moje oblicze. Byłem przygnębiony i nie znalazłem ani słowa na moją obronę. Przyznać się do przybranego podstępem nazwiska, chociaż doradzało mi to późniéj sumienie, było brać na siebie większą odpowiedzialność za infamią, niż za spełnienie samejże zbrodni, gdyby nawet kara była mniejszą, ale więcéj własne poczucie obciążającą. Zresztą wmówiłem w siebie tę pociechę, niby ze szlachetnéj hipokryzyi płynącą, że będę potępiony nie za własne, lecz za cudze występki. Urzędnik zlitował się nad moją słabością w obronie, dodał więc dobrotliwie.
— Nie masz nic więcéj do zeznania? twoje objaśnienie może wpłynąć na złagodzenie wyroku, może zmienić karę pięciu lat ciężkich robót, na zwyczajny areszt.
— Oh więzienie! pomyślałem, nigdy! Najcięższe prace, najbardziéj nużące wolę znosić, niż być pozbawiony świeżego powietrza. Wstręt do więzienia dodał mi energii, odpowiedziałem przeto:
— Przyznaję się do wszystkiego, panie sędzio.
— Czy oprócz tych którzy zostali ukarani, nie odkryjesz innych współwinnych przed sprawiedliwością sądu.
— Nikogo.
— Czy zgodzisz się wskazać tego, który ci dał schronienie przez sześć miesięcy, gdyż słuszne po wody skłaniają nas do mniemania, że miałeś wspólników; tego rodzaju zobowiązania do tajemnicy, darmo się nie robią.
— Nie mam nic dodać panie sędzio i jestem gotów wycierpieć karę.
— Kiedy goniłeś za majątkiem drogami nieprawemi, fortuna podążała sama do ciebie. Jeden z twoich wujów umarł w Auwergne, zostawiając ci część spadku, mogącą zapewnić twą niezależność i twój honor nietykalnym. Listy do ciebie adresowane, złożone zostały w trybunale, wiedzieliśmy mieszkanie w Paryżu twojego notaryusza. Uczciwy naczelnik jego kancelaryi swą przezornością, dopomógł nam wiele w wyśledzeniu sprawy. Teraz jesteś w naszych rękach i zupełne a szczere zeznanie, może jedynie spowodować litość sędziów. Powtarzam w twoim interesie, tylko czysta prawda zdoła cię ochronić od zesłania do Kajenny — rozważ dobrze.
— Już rozważyłem od dawna, sąd wydał wyrok, jestem w rękach sprawiedliwości, niech więc postępują, ze mną jak prawo wymaga! niech się spełni moje przeznaczenie!
Niedawno ten człowiek łagodny, wyrozumiały, teraz zbladł widząc mój nieprzełamany upór. Nagle powstał z krzesła z groźną postawą i rzekł drżącemi ustami z oburzenia:
— Żandarmi! odprowadźcie więźnia.
Wykonano jego rozkaz nie bez obelg przeciw mnie wymierzonych, których kodeks wcale nie nakazuje. Nim próg przestąpiłem, spojrzałem jeszcze raz na sędziego. Owa postać przed chwilą surowa i groźna, ktoréj spokój zakłóciłem, znowu dawną obojętność i łagodność odzyskała.
W miesiąc potem przewieziono mnie do Brestu z trzydziestu innemi więźniami, którym ta przejażdżka wcale humoru nie popsuła. W Brescie znowu miesiąc czekaliśmy na awizo, na którem mieliśmy popłynąć do Kayenny.