Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po szczerości mowy dyrektora, byłem przekonany, iż rzetelną prawdę mi wypowiedział, lecz niezwalczona miłość paliła me piersi i oburzałem się na samą myśl spotkania jakich bądź przeszkód między mną a Martyną; powstawszy więc z kolei, rzekłem:
— Och! co mamy robić panie! my nieszczęśliwi których prawo raz napiętnowało? Czy pan możesz wierzyć, aby którakolwiek matka w rodzinnym kraju oddała córkę w małżeństwo człowiekowi, wypuszczonemu z tego piekła zwanego galerami, po wycierpieniu kary? Zbezczeszczone istoty mogą się rehabilitować tylko przez połączenie z podobną sobie istotą, dwie słabości mogą się zlać w jedną silną wolę. A przytem kocham bezwarunkowo, ślepo, kocham z zapałem, który całą mą istność ogarnął do tego stopnia, że gdybyś pan zechciał mnie zmusić do wysłuchania, jakie błędy popełniła Martyna Ferrand, to za pierwszym wyrazem rzuciłbym się z tego okna panie. Tak ją kocham, że przysięgam, — iż nigdy przez całe życie nie zapytam się o jéj przeszłość, nie będę śledził dotychczasowego życia téj, która się zgodzi na połączenie swego bytu z bytem człowieka poniżonego, człowieka przez sprawiedliwość wykluczonego ze społeczeństwa ludzi bez zmazy.
Mój opiekun słuchał z wzrokiem utkwionym w mą postać, dozwolił wynurzyć się zupełnie.
— Zrozumiałem, rzekł spokojnie. Stanie się według twego życzenia, przykro mi tylko powtórzyć ci: iż wstępne formalności zajmą dużo czasu, gdyż przy największym pośpiechu w działaniu, musisz być cierpliwy najmniéj sześć miesięcy.
— A więc będę czekał, — odpowiedziałem stanowczo i zwróciłem się ku drzwiom aby odejść.
— Za tém musisz czekać na pierwszego kuryera mój biedny Piotrze. Obejrzawszy się na korytarzu, zobaczyłem przyjazny i sympatyczny wzrok dyrektora, który mi jeszcze towarzyszył.
Sześć miesięcy oczekiwania, a może i dłużéj z powodu nieprzewidzianych przeszkód w drodze kuryera, policzone być miały w méj pamięci jako najboleśniejsze, które bez wątpienia życia uweselić nie mogły. Trzy pierwsze szczególniéj stały się dla mnie prawdziwem męczeństwem. Traciłem odwagę i przeczuwałem chwilę w któréj wytrwałość moja na ciężką próbę mogła być narażona.
Pewnego dnia dyrektor przyszedł do mojego domku, aby odwiedzić swego dobrego Piotra. Leżałem wtedy na nędznem posłaniu, nieczuły na wszelką pociechę. Bezwładny, pognębiony, ach jakaż myśl szczęśliwa przywiodła tego zacnego człowieka?
— Mój przyjacielu, — rzekłon, teraz kiedy już nie ma wątpliwości o twojjé rezygnacyi, o twem postanowieniu doprowadzenia do skutku zrobionego projektu; przyszedłem wesprzeć cię w twym zamiarze. Na początek, musisz mnie formalnie prosić o rękę Martyny Ferrand.
— Błagam pana jak o łaskę! o dobrodziejstwo! o błogosławieństwo! nareszcie jak o zbawienie!
— Dobrze, trzeba zapytać jéj czy się zgadza na ten związek. Najlepsze dzieła mają swój koniec, trzeba więc żeby miały i początek.
— Czyż wolno mi z nią się widzieć?
— To już do mnie należy. Słuchaj Piotrze, zdobądź się na odwagę, gdyż sam cię postanowiłem oświadczyć.
Skoczyłem z łóżka, bez względu na należne uszanowanie mojemu protektorowi; w kilka minut byłem już ubrany.
Wkrótce wprowadził mnie do pokoju przeznaczonego w klasztorze do przyjmowania gości i kazał przywołać Martynę. Ujrzawszy mnie, zbladła okropnie i sądziłem że mdleje; ja zaś prawie nie żyłem. Dyrektor po przedstawieniu, wyszedł przez dyskrecją. Czyliż pamiętam cośmy sobie powiedzieli?! to tylko wiem, że przez całą godzinę naszej rozmowy, która się minutą zdawała, ona trzymała mą rękę a ja nie posiadałem się z radości. Klucz skrzypiący w zamku ostrzegł nas, że nadeszła chwila naszego rozłączenia, lecz zakonnica oświadczyła, iż dozwolonem nam zostało widywanie się w każdą niedzielę. Było to bardzo mało, ale razem i wielkie szczęście dla obojga.
Nareszcie.... nareszcie nadszedł ów pożądany pakiebot. Dyrektor dotrzymując obietnicy, nie przepomniał naszego interesu, papiery potrzebne do zawarcia małżeństwa nadeszły w komplecie. W ośm dni potem byłem z Martyną połączony.
Z początku zaraz wzięła się ona do uporządkowania skromnéj siedziby, zawiesiwszy u okien firanki, tam na ścianie obrazek, ówdzie ustawiwszy sprzęty, prawie niepostrzeżenie z naszego mieszkania istny raj zrobiła. Otóż jesteśmy we dwoje!
Martyna była silnego temperamentu, z wypukłem czołem które objawiało w braku inteligencyi, uporczywość w raz powziętym zamiarze. Pochodziła ona z dobrej familii z Vignerons w Burgundyi. Wszystkie szczegóły dotyczące jéj urodzenia, dowiedziałem się dopiero w chwilach miodowego miesiąca po naszem weselu. Jéj matka, o ile pojąłem z opowiadania niezmiernie oględnego, była to wiejska kokietka, ambitna i lekkomyślna. Kochała swe dzieci, lecz tylko jak rzecz do niéj należącą. Byłaby pogroziła widłami temu, ktoby ośmielił się zaczepić jéj córkę, lecz to nie przeszkadzało, mimo owéj opieki czujnéj i zazdrosnéj, ażeby które z dzieci nie otrzymało co dzień surowéj kary po powrocie do domu.
Z powodu takiego wychowania, składającego się naprzemian z wygórowanych pieszczot i szturchańców, Martynie pozostała owa bojaźń dziecięca z płaczliwym uporem, kiedy jaka myśl uczepiła się jéj głowy. Słuchała uwag sobie robionych, z dobrocią i pozornym spokojem, lecz takowe jéj przekonań zmienić nie zdołały. Zresztą nie była wcale złą i owszem bardzo odważną. Okazywała ona dla mnie najżywszą wdzięczność za wszystko co dla niéj zrobiłem; podzielała ze mną wszelkie trudy i pracowała motyką łub taczkami jak dzielny parobek. Ale wieczorem, kiedy usiadłem do stołu, albo chciałem odpocząć przy ognisku, myśląc o lepszym bycie na przyszłość, ona z pochylonem czołem, bez desperacyi lecz i bez uniesienia, jednostajnie odpowiadała:
— Gdzie się żyje, tam jest dobrze.
Żyliśmy téż bez wielkich wysileń i domowych wypadków, była więc szczęśliwą.
Unikałem najmniejszem słówkiem zapytania o jéj chwile młodości, a tem mniéj o powód, który ją zaprowadził do Kayenny; cała moja spokojność domowa polegała na mojéj niewiadomości. Zresztą, jéj zwierzenia nie przekraczały nigdy granicy pamiątek wyniesionych ze wsi rodzinnéj. Wiedziałem tylko, że z powodu powiększenia się jéj familii, była zmuszoną przyjąć obowiązki w Dijon, odtąd jéj życie pokrywała zasłona milczenia. Nie otwarła ona nigdy ust dla wypowiedzenia o swym pobycie w mieście, a ja nie chciałem ją o to badać. Nadmieniłem żem unikał wszelkich pytań o przeszłość już przez rozsądek, już dla ucieszenia się spokojem domowym.
Nie ma więcéj błogosławionego zakątka nad ognisko domowe! przedewszystkiem kiedy w niem nie brakuje téj radości, tego błogosławieństwa, które nazywa się dziecięciem.
Ale ja o niczem nie Wątpiłem! Zrobiłem już kołyskę, umieściwszy ją w najwygodniejszym kątku pokoju, zasłoniętym przed palącemi promieniami słońca. Starania te, miałem nadzieję że Martynę rozczulą, tymczasem patrzała na to obojętnie, a nawet z przerażeniem. Śledziła ona wszelkie moje trudy w tym celu podjęte swem okiem jasnem i niebieslciem, lecz nie znalazła dla mnie dobrego słówka zachęty. Niekiedy nawet jéj czoło pokrywały chmury, a kiedy troszczyłem się jaka myśl ją może niepokoić, wtedy ona przyszedłszy do mnie, mówiła głosem brzmiącym:
— To nic mój drogi Piotrze, jesteś dobrym i ja cię kocham.
Więc z nowym zapałem brałem się do przybijania, czyszczenia, wymywania, dopóki ręce mi nie upadły ze zmordowania. Wtedy podając mi kieliszek wódki z manioku, całowała z takim wyrazem twarzy, jakby prosiła mnie o przebaczenie. Ależ za co, dla czego? Nie zmuszałem ją do żadnych zwierzeń.
Nie miałem milszego zatrudnienia, jak przygotowywać gniazdko dla tyle upragnionego i spodziewanego herubina. Trzeba było zrobić z niego wolnego obywatela. Jak wszędzie tak i w Kayennie majątek nie przeszkadza swobodzie; przyszła mi więc myśl zostania bogatym. Martyna, któréj powierzyłem mój plan spekulacyi, odpowiedziała mi ze swym wiecznym uśmiechem:
— Na co się to przyda?
Przeczuwałem na dnie té jnatury biernéj, ale i uporczywéj, jakąś ranę dotąd nie wyleczoną. Czyż ona cierpi za przeszłość? być może! Przyszłość jednakże uśmiechała się do nas, zarabiałem bowiem niemało, jako murarz pracując. O mile prawie od St-Laurent, niedaleko oceanu, administracya udzieliła mi dwa hektary pola gliniastego, na którem spróbowałem uprawiać bawełnę, nie bez dobrego skutku. Miałem więc pieniądze i nie pozostałem na nie obojętnym. Pieniądze, żyjąc w małżeństwie, dają możność bytu spokojnego, a nawet pewną wykwintność nastręczają. Mieliśmy już sprzęty jesionowe jak prawdziwi mieszczanie, tylko nie politurowane, czego sobie na teraz odmówić musieliśmy. Za to zbytek niesłychany, o którym będąc bezżenny nigdybym nie zamarzył! Zbytkiem tym było lustro, nabyte od kapitana okrętu, za pół tuzina miar wódki z manioku. Martyna tego dnia uśmiechała się radośniéj.
Byłże to skutek z nabytego zwierciadła? — kto wie? Pewnego dnia przebudziła się mocno zarumieniona na obu policzkach i uprowadziwszy mnie na bok, ucałowała z rozrzewnieniem serca, jakiego w niéj nigdy nie widziałem. Przeczułem ważny u nas wypadek. Ukrywszy lica na mem łonie objęła mnie rękoma; podniosłem jéj głowę, aby złożyć wzajemny pocałunek na czole. W tém nagle jak trup zbladła i musiałem ją zanieść na krzesło.
— Piotrze! rzekła z wylaniem...
Lecz nie dokończyła swój myśli, jakby głos zamarł na jéj ustach.
— Powstrzymaj się Martyno, późniéj zrobisz mi swe zwierzenie, które cię tak dawno niepokoi.
Podniosła się, a dwie wielkie łzy, które jeszcze teraz widzę, spłynęły z jéj wielkich powiek.
— Piotrze! będziesz ojcem! wyjękła i znowu upadła na krzesło, jeszcze bledsza, prawie nieżywa.