Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mimo stoczonéj walki z samym sobą, m usiałem wyznać w cichości ducha, że moje serce zostało zranione. Całą noc marzyłem tylko o Martynie: widziałem nieustannie szafirowe jéj oczy i usta strojne w białe ząbki; nawet sploty włosów wymykające się swawolnie po obu stronach warkocza stały ciągle w méj pamięci.
Niestety w naszéj kolonii karnej St-Laurent, miłość nie mogła postępować tym trybem co gdzieindziéj. Używałem osobiście względnéj swobody, lecz biedna Martyna nie mogła wychodzić z klasztoru; ona spędzała dnie na ćwiczeniach religijnych i na pracy przy szyciu. W końcu pierwszego miesiąca, od czasu przybycia Martyny do Kayenny, ujrzałem ją przez kraty. Ta polna roślina, przy wysiadaniu ze statku, pełna jeszcze życia i świeżości, marniała w czterech zimnych murach szpitala. Powiedziałem więc sobie: panie Piotrze, nie byłoby to wcale kłopotem, gdybyś wiódł swe życie obok téj dziewczyny i zapewne ona byłaby zdrową. Trzeba pomyśleć, w jaki sposób można tego dopiąć.
Na chęciach mi nie zbywało ażeby spiesznie trafić do celu, lecz jak się wziąść do działania? Przedewszystkiem należało uzyskać zezwolenie Martyny; a przecież zakonnice, nie wysyłały swych pensyonarek na przechadzkę przy blasku księżyca, z miejscową młodzieżą. Nie tańczono także w niedzielę, nie było więc innego sposobu porozumienia się, tylko na migi, jak małpy w lesie. Nadto trzeba było szukać sposobności spotkania, ażeby zacząć rozmowę pantominami.
Jedna myśl błysła w mej głowie. Byliśmy obowiązani słuchać mszy świętéj: uszykowani w czasie nabożeństwa w przyzwoitéj odległości od kraty klasztornej, więc niepodobna choćby kilka wyrazów zamienić, a mimika z oddalenia nie mogła wszystkiego wyrazić. Mężczyźni mieli obowiązek tylko być na sumie; lecz ci którzy odznaczali się dobrem prowadzeniem i ciągłą usilnością w pracy, otrzymywali łatwo pozwolenie bywania na nabożeństwach niedzielnych po południu, że zaś niewielu żądało tego pozwolenia, łatwo więc było umieścić się w kaplicy. Nic potrzeba też było trudzić dozorców dla trzech lub czterech chrześcian, ożywionych tak przykładną pobożnością. Przygotowałem więc mój plan, który miałem wykonać we święta Bożego Narodzenia.
Jakoż tego dnia wszedłem do kaplicy. Zauważyłem miejsce gdzie siada Martyna; po lewéj stronie przy filarze stało jéj ostatnie krzesło. Przygotowałem sobie nizką ławeczkę, którą postawiłem z drugiéj strony opiekuńczego filaru. Podczas mszy pasterskiéj o północy, wsunąłem się na moje stanowisko bez zbudzenia niczyjéj uwagi i ukląkłem w cieniu ukryty. Dzwonek dał znak błogosławieństwa, wszystkie kobiéty powstały, Martyna robiąc to samo spostrzegła mnie klęczącego, gdy naumyślnie wychyliłem głowę za filaru. Udała niby zadziwienie, lecz w téjże chwili zachwiała się, jakby straciła równowagę. Nie potrzebowałem tylko wyciągnąć ręce aby ją pochwycić, a nawet miałem odwagę ponieść do mych ust jéj rękę, którą trzymałem. Zostawiła swoją dłoń w mojéj dłoni przez cały czas, kiedy inne kobiéty klęczały pochylone nad posadzką.
— Jednę minutę, jednę sekundę dozwól na wymówienie dwóch wyrazów Martyno; muszę z tobą widzieć się dziś jeszcze, wyrzekłem w chwili kiedy dzwonek naznaczył koniec nabożeństwa.
Śród szelestu poruszonych krzeseł, mogła mi odpowiedzieć jasno i z naciskiem: Czekaj przy wyjściu z kaplicy.
Już skończyło się nabożeństwo, nie potrzebowałem więc długo czekać na radosne z nią spotkanie. Zakonnice uszykowały pokutnice param i, na znak przełożonéj szereg ten zaczął wychodzić ze świątyni. Zamieniłem ostatnie spojrzenie z Martyną, a jéj wzrok nie pozwalał mi wątpić o dalszym skutku méj prośby. Jakoż niedługo kazała czekać na siebie.
— Jednę chwilkę, jednę — rzekła mi, zapomniałam książki do nabożeństwa.
— Martyno kocham cię!...
Głos krzykliwy odezwał się we drzwiach — i cóż ta książka?
Martyna miała tylko tyle czasu, że mogła ścisnąć energicznie mą rękę.
Zrozumiałem, uścisk ten był wymownem zezwoleniem. Ale nie tu kończyły się nasze męki. Nazajutrz piśmiennie prosiłem naszego dyrektora o posłuchanie, który też przyjął mnie ze zwykłą dobrocią.
— I cóż mój chłopcze? musi tu iść o interes państwa, kiedyś aż chwycił za pióro. No czy cię nie ogarnęły jakie ambitne zamiary? Założę się, iż przyszedłeś prosić o jakie nowe ustępstwo.
— Istotnie proszę o ustępstwo panie dyrektorze, lecz niewinne, nie wymagające ani korespondencyj, ani żadnego zachodu. Przychodzę prosić po prostu o zezwolenie na moje małżeństwo.
— Och! tak po prostu: ależ to nie jest tak zwyczajne jak ci się zdaje.
Najprzód trzeba aktu cywilnego, metryk wiarogodnych, świadectwa że nie zostawiłeś żony we Francyi. Ach zwyczajnie! to się da powiedzieć, ale dokonać! no zobaczemy.
Zadzwonił: w szedł natychmiast służący.
— Zażądaj w sekretaryacie akt osobistych Surypera, pospiesz się!
Zacny ten człowiek mówił daléj wesoło częścią na seryo, częścią żartobliwie.
— Wiadomo ci że nasze pensyonarki klasztorne nie są bez grzechów: trzeba nie jednego choćby malutkiego, ażeby sprawiedliwość skazała ich na tak długą i niebezpieczną przeprawę do Kayenny.
Służący przyniósł dosyć gruby tom akt moich; po przeczytaniu rzekł dyrektor powstawszy:
— Nie znajduję żadnéj przeszkody z twojej strony. Mam pod ręką wszystkie dowody dla ciebie konieczne i mnie od odpowiedzialności zasłaniające. Prócz tego, od czasu jak jestem świadkiem twojéj odwagi i twych usiłowań, potrafiłem cię poznać i ocenić. Jesteś wolny od wszystkich poprzednich zobowiązań, twoje zaręczenie mi wystarczy.
— Jestem bezżenny.
— To się rozumie. Teraz przystąpmy do imienia, nazwiska i stanu narzeczonéj.
— Nazywa się Martyna Ferrand: przybyła z ostatnim konwojem kobiét.
— Ach wiem... brunetka, dobrze zbudowana i o którjé dotychczas tylko dobre świadectwa otrzymywałem.
Powtórnie zadzwonił; za ukazaniem się służącego rzekł:
— Akta Martyny Ferrand.
Akta zostały natychmiast przyniesione. Dyrektor usiadł przy biurku i kazał mi zająć miejsce na krześle. Otworzył plik papierów które odczytał kartkę za kartką. Niekiedy uderzał po papierze z nerwowem wstrząśnieniem, świadczącem o uczuciu jakiego mimowoli doznawał. Kiedy skończył czytanie aż do ostatniego wiersza, zadumał się głęboko, oparłszy czoło na ręce. Potem obracając się nagle ku mnie, rzekł:
— Poccerpane przezemnie wiadomości są zupełne, lecz dosyć długie.
Zresztą jaki robak cię ukąsił tego rana? Czyż warto żenić się tutaj, kiedy twój czas pokuty wkrótce się kończy!... nie licząc w to żem prosił o ułaskawienie dla ciebie.
— Ale ja kocham tę kobietę, kocham ją panie!
— To się nazywa mówić otwarcie!
Potem usiadł naprzeciwko mnie i uderzając przyjaźnie po ramieniu, mówił ze wzrokiem utkwionym w moje oblicze:
— Nasza rola jak o naczelników mających władzę nieograniczoną w tutejszych zakładach karnych, jest równie delikatną jak spowiednika.
Po wydaniu wyroku osądzony nic nam nie jest winien, tylko poddanie się karze wymierzonéj. Występków lub zbrodni, które wymagały surowości prawa, nie wolno nam roztrząsać. Jednak powtarzam ci, mam obowiązek, nawet konieczność powiedzenia: nie żeń się w tutejszéj kolonii!