Najnowsze tajemnice Paryża/Część druga/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bardzo rano Trelauney siedział już przy łóżku Surypera, który spędziwszy noc dobrze, mógł daléj opowiadać o swoich nieszczęściach.
— Wyspa Kayenna, szczególniéj w początkach zimy, podlega bardzo zmiennéj i przykréj jak tylko można sobie wyobrazić temperaturze. Cała kolonia zabrała się do spoczynku śmiertelnym strachem przejęta. Wiatr ryczał na dworze; wśród poświstów uraganu słyszano przeraźliwy krzyk czajek; wielkie drzewa nad brzegiem rzeki burzą miotane, wydawały odgłosy tak lamentujące, że mimowoli smutek duszę ogarniał; o północy cały zgiełk burzy zlał się w jeden straszny trzask i łoskot. Wyniosłe palmy stawiając długo czoła wichrowi, zaczęły się naraz łamać niespodziewanie. Kiedy nad ranem wstałem, niebo było spokojne, ani jedna chmurka jego przejrzystego błękitu nie kaziła. Owady latały w promieniach słonecznych; o statku zostającym w niebezpieczeństwie nie otrzymano jeszcze żadnych wiadomości.
Dzień postanowiłem przepędzić w lesie. Brakowało mi szopy, a mozolna praca ścinania i obrabiania drzewa, wymagająca siły, czyniła mi nadzieję, iż moja głowa i krew uspokoi się śród zajęcia. Spuszczanie drzew z pnia nie było tam rzeczy łatwą, i prawem określoną jak w lasach rządowych we Francyi; trzeba było siekierą torować sobie przez gąszcze, rozpoczynać dwadzieścia razy robotę, nim się natrafiło na pień prosty i równy, zdatny do obrobienia na krokwy. Nadto owady zjadliwe brzęczą koło uszów, a bataljony robaków jadowitych, owych nieprzyjaciół nieustannych, nienasyconych i prawie niedostrzeżonych, ciągle cię atakują, nie dając wytchnienia.
Armje mrówek ziemię pokrywają. Nazywają je ognistemi mrówkami, gdyż jad takowych po ukąszeniu, piecze ciało jak rozpalone żelazo. Powiadam armje mrówek, gdyż rzeczywiście te żarłoczne stworzenia idą porządnym szykiem i można się przekonać, iż nacierając, posłuszne są z karnością wodzowi kierującemu oddziałami, zupełnie zdolnemu do grupowania swych pułków, maszerujących do ataku. Trzeba się również strzedz niedźwiadka w dziuplach drzew siedzącego. Nie jest on zaczepiającym, ale poruszony z legowiska, zadaje ranę swym lancetem i dla tego przezorność radzi zostawić go w spokoju.
Najstraszniejszym ze wszystkich owadów, jest obrzydliwy pająk, rako-pająkiem zwany, olbrzymiéj wielkości dochodzący. Brzuch jego czarniawy i kosmaty, przewyższa objętość jaja indyczego. Wiele takich straszydeł z mojéj ręki zginęło. Potwór ten przędzie siatkę podobnie jak nasze pająki ogrodowe, tylko w rozmiarach daleko większych, i dzierganą jak prawdziwa sieć do łowienia ryb, wytrzymującą też szamotanie się ofiary choćby silniejszjé od napastnika. Zamilczę nateraz o jaguarach i wężach, bom ich dotychczas nic widział.
Miałem niejakie szczęście za przybyciem do lasu, gdyż prawie na wstępie znalazłem cztery wysokie i proste drzewa, jakby na mą siekierę oczekujące. Kosiki powtarzały piosnki które gwizdałem dla uprzyjemnienia sobie roboty: ptak mucha i kolibry migały między gałęziami, jak błyskawice drogich kamieni, z szybkością skrzydlatjé wiewiórki.
Po spuszczeniu z pnia drzew i ociosaniu gałęzi, przywlokłem je na brzeg lasu. Miałem przed sobą z ćwierć mili do domu, trzeba więc było myśleć o sprowadzeniu tam drzewa. Związałem przeto pnie grubą liną, zarzuciłem jej końce jak chomąto na ramiona i tak ciągnąłem mą zdobycz przez błotniste pola, gręznąc nieraz po kolana. Musiałem zdobyć się na energją i wytężyć me siły, zrobiłem to z ochotą, gdyż konieczność wymagała ażeby je przywlec do méj siedziby — i przywlokłem.
Nasza mała kolonia oddychała radością, spodziewano się otrzymać nowiny z rodzinnego kraju. Statek wydostał się na pełne morze i był sygnalizowany z Maroni, mój Boże znowu mieliśmy usłyszeć o Francyi! Krzyżowały się zapytania i domysły; muszę nawet wyznać że mężczyźni byli gadatliwsi od kobiét, jakby się spodziewano, że deportowane do Kayenny, przywiozą między fałdami swych spódnic trochę powietrza z ukochanéj Francyi.
Czułem się zmęczony i głodny nie jedząc nic od rana. Zabierałem się więc zasiąść do stołu, kiedy strzał armatni rozległ się w powietrzu, na który to znak zapomniawszy o pożywieniu, pobiegłem aż na brzeg rzeki. Rzeczywiście okręt stał o jakie dwieście kroków od St-Laurent. Cała kolonia wybiegła na jego spotkanie, dyrektor i siostry zakonne uszykowały się przed nami, szmer panujący w tłumie zebranych zdradzał nie tylko ciekawość, ale i ogólne wzruszenie. Okręt przybił do lądu.
Po jednéj deportowane wychodziły z kajut, rzucając ponure i wstrętne spojrzenie na ich przyszłe siedlisko. Uszykowały się jak owce na pomoście czekając obojętnie wysadzenia na ląd; oczekiwały nawet z rezygnacyą. Rzucono ruchomy most dla połączenia okrętu z wybrzeżem i rozpoczęła się smutna defilada. Nędza, głód i nawyknienie do bezwstydu, nacechowały prawie wszystkie oblicza tych kobiét. Wzrok kołowaty, czoła bezmyślne i owe ręce kościste, wyschłe, które więcéj podobne były do rękojeści gilotyny jak do rąk ludzkich; nadto ubiór brudny, zniszczony w czasie długiéj przeprawy na morzu, oto obraz przymusowych pokutnic, który przyznacie nie mógł zachwycić, choćby najskromniejszéj wyobraźni. Trzy lub cztery z nich stanowiły pewien wyjątek, z powodu zachowania młodzieńczéj świeżości. Jaskrawy rumieniec krasił marmurowe lica, włosy głowę oplatające jeszcze życia nie były pozbawione, lecz cały szereg pokutnic spoglądał martwo, na wszystkich się stan poniżenia wypiętnował.
Mniemano że już wszystkie deportowane na lad wysiadły i kapitan oddał dyrektorowi listę imienną takowych, zaczęto więc wywoływać każdą do apelu. Nazwisko Martyny Ferrand po trzykroć wymienione zostało bez odpowiedzi; dopiero kiedy cały chór meger czwarty raz go powtórzył, jakaś postać ludzka wychyliła i się z po za wielkiego masztu, obciążona bagażami, idąc powoli i poważnie aby złączyć się z gromadką potępionych przez prawo grzesznic.
— Jesteś rzeczywiście Martyną Ferrand? — spytał pisarz czytający listę.
Odpowiedziała kiwnięciem głowy.
— Czy ona jest niemą? mówili drwinkujący, spinając się na palcach, aby lepiéj widzieć tę kobiétę. Ach jakżeby była szkoda, gdyby to było prawdą! — pomyślałem.
Martyna Ferrand rzeczywiście mogła się liczyć do pięknych, mając cały urok młodości. Żaden z jéj regularnych i melancholicznych rysów, nie zdradzał spodlenia, lub nawyknień występnych. Czoło jéj wysokie, objawiało tylko wewnętrzną walkę przez febryczne drgania skroni. Mimo ubioru więziennego, zachowała godność postawy, która ją stanowczo wyróżniała od natur trywialnych, grubijańskich innych kobiét, pomiędzy któremi nadal żyć miała
Wyładowano na brzeg cuchnące skrzynie, a każda z deportowanych poznawała swoje rupiecie. Dziurawe chustki i brudne fartuszki w ogólności stanowiły tłómoczki, albo zawiniątka podróżne. Harpie te walczyły o pierwszeństwo w odbiorze swych rzeczy, co trwało dosyć długo. Martyna stała na uboczu nieporuszona jak posągowa postać, nie zwracając uwagi na bezwstydną wrzawę swoich sąsiadek.
Kiedy już wszystkie ze sprzeczających się swoją zdobycz zabrały i gdy już pole walki zostało wolne, wtedy Martyna zaczęła szukać wzrokiem swoich szczupłych bagażów, które megery uniesione zapałem bójki, na różne strony porozrzucały. Tu koszula walała się w kurzu, o dziesięć kroków daléj para pończoch, tam chustka do nosa, w około jakaś część zawiniątka leżała. Skoczyłem z dziarskością młodzieńczą, pozbierałem skwapliwie rozpierzchłe rzeczy, następnie zawinąłem wszystko starannie w mocną chustkę, jaką zawsze starałem się mieć przy sobie i tak elegancko ułożony tłumoczek, co nie mało pochlebiało méj miłości własnéj, postanowiłem oddać jego właścicielce. Ona w czasie mego zajęcia patrzała na mnie, a jéj piękne niebieskie oczy spotkały się z mojemi. Widziałem w mojem życiu dużo oczów niebieskich, lecz tak czułego i jasnego błękitu, nigdy!... nie spotkałem tylko jedne takie oczy Martyny! Nieznaczny uśmiech pół wstydliwy, był nagrodą za mą przysługę, kiedym jej doręczał zawiniątko.
— Tak będzie lepiéj niż w kurzu, panno Martyno Ferrand.
Wymówiłem ostatnie wyrazy z naciskiem, ażeby wiedziała, żem zapamiętał jéj nazwisko.
— Dziękuję panu... i tu zatrzymała się, a ja dokończyłem śmiało.
— Surypere, do usług panny.
— A więc składam mu podziękowanie, panie Surypere.
Nie był to głos zwyczajny, lecz cudna melodia, a wymówione przez nią wyrazy, brzmiały mi w uszach. Takie było pierwsze i uczciwe poznanie z Martyną Ferrand.