Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziwna rzecz! im więcéj zbliżałem się do dna, ciężarem swoim użytym jako siła poruszająca odpychałem wodę w którą wpaść się lękałem. Nareszcie dotknąłem nogami wilgotnego gruntu i wtedy woda wróciwszy na dawne miejsce, zalała otwór nad głową naksztalt zasuwy. Zapaliłem ślepą latarnię, przezemnie przygotowaną. Wszędzie otaczał mnie mur kamienny, przedemną zaś rozciągała się wazka galerya. Zaledwie uszedłem kilkanaście kroków, kiedy doleciał mnie pomięszany dźwięk wielu głosów. Zdawały się one wydobywać z pod ziemi; tupnąłem i natychmiast zostałem potokiem światła otoczony, jak również gromadą ludzi zamaskowanych, którzy mnie pochwycili, podniósłszy dwadzieścia sztyletów nad moją głową. Następnie: poprowadzony byłem do wielkiej sali sklepionéj, a jeden z tych ludzi zapytał mnie.
— Kto jesteś?
— Biedak, — odrzekłem, — który tu nie spodziewał się znaleść w tak licznem towarzystwie.
— Którędy tu wszedłeś?
— Przez studnią.
— Jakim sposobem odkryłeś tajemnicę.
A gdy się wahałem w odpowiedzi, człowiek zamaskowany dodał: — No wyznaj, gdyż być może, iż szczęśliwa gwiazda tutaj cię sprowadziła.
Wyrazy te zdecydowały mnie do zupełnego wyznania. Opowiedziałem więc noc spędzoną na odwachu, wyrazy wyczytane na murze i nie opuściłem żadnego szczegółu o znalezieniu szkatułki. Historya o zabiciu strażnika lasku, zrobiła na obecnych doskonale wrażenie. Czułem iż zyskałem względy u ogółu słuchaczy.
— Twoje nazwisko, zapytał znowu człowiek w masce.
Pozbywszy się wszelkiej bojaźni, odpowiedziałem głosem pewnym:
— Nazywam się hrabia Nawarran. Nie mam ni ojca ni matki; lubię zbytek, a jestem bez chleba. Jeżeli zajęcie wasze, przynosi wam łatwo dostatki, to nie ma niebezpieczeństwa na którebym się nie odważył... będę jednym z waszych towarzyszy.
Zbrodnia zaprowadziła mnie do tych podziemi, z kąd powinienem wyjść bogatym i potężnym!...
Stowarzyszeni naradzili się po cichu.
— Jest nas dwudziestu... odezwał się wreszcie ten który mi zadawał pytania, a powinno być dwudziestu jeden... Jednego ze stowarzyszonych brakuje przy apelu, a brakujący był naszym przewódcą. — Trzeba nam człowieka, któregoby wyższy świat mógł przyjmować, człowieka któregobyśmy wywyższyli nad siebie, żeby nas zasłaniał i protegował, zgoła podobnego do postawionéj na wysokiem miejscu placówki. Czy chcesz być tym człowiekiem?
— Odpowiedziałem odważnie: — tak!
— Czy przysiężesz, iż nie zdradzisz tajemnicy stowarzyszonych? że umrzesz bez wyjawienia węzłów jakie nas łączą?
— Przysięgam!..
— Nie cofniesz się ani przed katem, ani przed cnotą? — Jednem słowem, że nie złamie cię ani, bojaźń, ani słabość, ani litość?
— Przysięgam!
— Pod tymi warunkami, wszędzie na twe usługi będziesz miał ręce i oczy. Jeżeli znajdzie się na twej drodze jaka przeszkoda, będzie zniszczona, jeżeli ktoś byłby dla cię zawadą, zostanie zmiażdżony. Mamy głowę w społeczeństwie świata, kąpiemy ręce w deszczu złotym, a nogi we krwi. Nie wierzymy tylko w życie doczesne na ziemi; każdy z nas pragnie królować w swojej sferze, żyć zewnątrz praw ludzkich, bez obawy aby go te dosięgły.
— Wasz program stał się już moim; — cóż mam najprzód przedsiewziąść?
— Masz plan i klucze tego domu, rozpoznaj go spiesznie; czytaj co w nim znajdziesz, a w krotce się dowiesz jaką potęgę złożyliśmy w twoje ręce. W trzy miesiące, licząc od dnia dzisiejszego, znajdziemy się znowu tutaj!
W krotce zgromadzenie rozeszło się; — zauważyłem że stowarzyszeni oddalili się po dwóch, w rozmaitych kierunkach. Więc ten dom podobny był do siatki pająka; każdy z członków przybywał doń drogą jemu tylko wiadomą i jemu służącą, jeden z ulicy Froissard, inny z Filles-de-Calvaire a inny znowu z Pont-aux-Chaux.
Niedługo potrzebowałem czasu do poznania mój władzy, jaką mnie obdarzono. Rozporządzałem niesłychanemi bogactwami, byłem furgatem, to jest groźnym skarbnikiem bandy licznéj i bogatéj. Należący do niéj mogli mnie zgubić, więc mój interes nakazywał mi milczenie. Oni mnie znali, a ja ich znać nie mogłem.
W kilka dni potem zamieszkałem na ulicy Mont-Blanc, gdzie znalazłem w środku ogrodu dom bardzo dla mnie przydatny. Ulica ta nazwana Chausse d’Antin, w owym czasie znajdowała się na zrębie Paryża; mieszkając na polach Elizejskich, przebywały się prawie jak na wsi. To względne oddalenie od środka miasta, bardzo było dogodne dla moich zamiarów. Zaledwie mój dom urządziłem, a w krótce zasypano mnie mnóstwem zaproszeń. Poznałem w tém tajemną rękę moich stowarzyszonych dwudziestu jeden. Od razu zostałem głośnym człowiekiem, poszukiwanym, ustalonej reputacyi. — Im wyższe stawało się moje stanowisko w świecie, tym więcéj — mogłem przysług oddawać moim wspólnikom. Pakta były okropne.
Jeden bogaty bankier z pochodzenia holenderczyk, nazwiskiem Robert Kodom, uchodził w tym czasie za króla w świecie finansowym. Wszystkie większe interesa odbywały się u niego, od jego to dyskrecyi, zależeli mali bankierowie Paryża, a fortunę Kodoma liczono na miljony.
Zaproszony będąc przez tego bankiera, nie omieszkałem udać się doń na wieczór. Doznałem jak najlepszego przyjęcia; wśród wieczoru wziąwszy mnie pod rękę zaprowadził do oddzielnego saloniku, w którym tylko trzy lub cztery osób się znajdowało. Na kozetce siedziała dama już niemłoda, a obok niéj najcudniejsza dziewica jaką kiedy w życiu widziałem.
— Pani margrabino, rzekł bankier, biorąc mnie za rękę; mam zaszczyt przedstawić pani hrabiego Nawarran, jednego z moich najlepszych przyjaciół.
Skłoniłem się z uszanowaniem.
— Daléj — dodał bankier odchodząc, staraj się pan podobać pannie Inez de Lerina, będziesz dobrze przyjęty.
Dziewica się zarumieniła, a ja starałem się wytłumaczyć z tak poufałego przedstawienia. Inez odpowiedziała z wielkim wdziękiem i zręcznością, iż z góry mi to przebaczono. W godzinę potem bankier odprowadził mnie na stronę i zapytał: jak znalazłem pannę de Lerina?
— Godną uwielbienia.
— A więc za dni piętnaście będzie pańską małżonką.
Osłupiałem!..
— Czuwają nad hrabiego szczęściem — dodał bankier z uśmiechem. Margrabina jest wdową, a chociaż jéj córka ma tylko 300,000 fran. posagu, lecz summa ta mnie powierzona, wystarczy na wasze wydatki.
Jak zapowiedział bankier, tak się też stało: w pietnaście dni potem, ożeniłem się z panną Inez de Lerina. Nazajutrz dopiero po moim ślubie, stowarzyszenie dwudziestu jeden, wypiętnowało na mém prawem ramieniu, oznakę przewództwa moich wspólników.
W krotce nagle zmarła margrabina: sądzę zawsze, że matka méj żony była otrutą. Kiedy Inez ochłodła ze swego żalu, przez trzy lata, mogłem się uważać za istotnie szczęśliwego na tym świecie.
Kochałem swa żonę, która obdarzyła mnie śliczna dziecina. Mój biedny Gontram! co z nim zrobili? Była to noc w któréj zebrało się na oznaczona schadzkę stowarzyszenie w znanym domu na ulicy Ś-go Ludwika. Zostałem w domu przy cierpiącéj żonie: nazajutrz znikł mój syn. Został porwany, jak i przez kogo nigdy nie mogłem dociec. Znalazłem tylko na mym stoliku pismo wyrażające:
„Nie stawiłeś się na schadzkę dzisiaj, zatrzymujemy twego syna, jako zakładnika”
Bez wątpienia rozkazywałem i moje rozkazy były spełniane, lecz nawzajem powinienem był być posłusznym rozkazom Dwudziestu i jeden. Kiedy Inez została powtórnie matką, postanowiłem ukryć moje dziecię przed całym światem. Oddałem więc Joannę na mamki w odległym departamencie, do wioski nieznanéj, — lecz wszystkie zabiegi, wszelkie moje ostrożności były nadaremne, Joanna podobnie jak jéj brat zniknęła.