Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy pan wierzysz w spirytyzm? — zapytała baronowa.
— Wierzę w to, o czem własnemi oczami się przekonywam, odpowiedział oficer.
— Lecz cóż to jest naprawdę spirytyzm?
— Jest wiedzą która wierzy że duch mimo opuszczenia ciała zostaje na ziemi. Duch zachowuje swą osobistość; nie jest on jeszcze dosyć czystym, aby się wzniósł w wyższe sfery, znajduje się więc między nami, on nas widzi, chociaż go nie widziemy. Niektórzy ludzie przez życie cnotliwe i za pośrednictwem modlitwy, mogą być w komunikacyi z duchami, ztąd owe zjawiska których często nadużywają szarlatani.
— Więc w téj chwili, — zapytała panna Charmeney — na około nas...
— Tańcują duchy ludzi, którzy jak my tańcowali! wielkie damy z ubiegłych epok, które wykonywały różne robotki dla sprzedania ich na korzyść biednych. Tak jest panno Charmeney, jedne mają dla nas sympatyą, drugie usiłują obłąkać i przeszkadzać nam.
— A zatem człowiek, który popełnił zbrodnię?...
— Krok za krokiem ścigany jest przez widmo swéj ofiary i kto wie, czy to natrętne zjawisko nie jest tém co nazywamy wyrzutem sumienia? Pamiętam, iż widziałem w więzieniu S-t Lazare kobiétę, która zabiła swe własne dziecko... Otóż zdawało się jéj iż słyszy całą noc jęczenie dziecięcia. Wtedy zrywała się z przestrachem i z wytrzeszczonemi oczami śledziła w ciemnościach — została obłąkaną!
W czasie opowiadania p. Saulles, baronowa uczuła dreszcze ją ogarniające, śmiertelna bladość twarz jéj okryła.
— Noc!... wyjąkała z obłąkaniem — to jest rzeczywiście... noc!....
Co ci jest matko? zapytała przerażona Jadwiga.
W téj chwili służący zapowiedział: pan kawaler de Pulnitz!
Między zebranemi gośćmi nastąpiło poruszenie, wywołane przybyciem magnetyzera. Postać jego wysmukła, wystające policzki, długie i cienkie wąsy podniesione i aż do brwi sięgające, nadawały mu pozór mefistofelesa. Pod wysokiem czołem dwoje ócz bardzo małych, błyszczały jakimś ogniem elektrycznym. Może z wyrachowania, kawaler de Pulnitz przedstawił się w salonie baronowéj na kilka minut przed uderzeniem północy.
— Co nam okażesz nadzwyczajnego kawalerze? zapytał Robert Kodom.
Zegar uderzył, wydzwaniając dwunastą godzinę.
— Nie wiem jeszcze, — odpowiedział magnetyzer wodząc wzrokiem na około i zwracając się do baronowéj dodał: — czy zegar pani idzie dobrze?
— Doskonałe.
— Zatrzymam go! Kawaler de Pulnitz wyciągnął dłonie ku zegarowi: młotek który już pięć razy uderzył, spadł na dzwonek wydawszy ton niemiły bo fałszywy; usłyszano wtedy jakby coś pękło w zegarze, a obie skazówki spadły na kominek.
Ogólne przerażenie ogarnęło wszystkich, którzy przed chwilą patrzeli na magnetyzera z śmiechem.
— To cudowne! szepnął bankier.
— Przeciwnie to jest rzecz bardzo zwyczajna, odparł Pulnitz z uśmiechem, który dozwolił ujrzeć szereg zębów białych i kończastych. Mój kolega Humme medium amerykański, uznaje to doświadczenie za fraszkę.
— Ale pan obiecałeś nam posiedzenie magnetyczne.
— Bez wątpienia.
— Nie będzież panu potrzebną, jaka osoba sensytywna?
— Znajdziemy bez wątpienia kogoś w tym domu. Pomiędzy pannami jest niejedna, któréj system nerwowy i limfatyczny, bardzo może być do tego przydatny. Zresztą wkrótce się o tem dowiecie.
Kawaler de Pulnitz upatrzył jeden stolik okrągły.
— Stolik ten będzie bardzo przydatny, mówił daléj — trzy nogi, to właśnie nam potrzeba, trzy, zawsze trzy. Wszakże na trójnogu sybille kumejskie wygłaszały swe wyrocznie. Bóstwo jest potrójne, a przecież tylko jedno. Nie wiem dlaczego utworzono 4 elementa, kiedy ich jest trzy: niebo, ziemia i woda, ogień nie jest elementem, bo ziemia wydaje ogień.
Magnetyzer stawał się coraz więcéj natchnionym; usta mu zsiniały, a jego wyrazy urywane świszczały mu w gardle.
— Zobaczmy — zawołał i porwawszy stolik, położył na nim swe ręce.
— Czy znajduje się w tym domu jasnowidząca?
Stolik przechylił się na stronę dwóch nóg, trzecią zaś podniesioną sztuknął raz o podłogę. To miało znaczyć: jest ich tu wiele.
Jasnowidząca najlepiéj usposobiona, czy znajduje się w salonie?
Stolik nie poruszył się.
Jest na pier wszem piętrze?
Stolik odpowiedział: tak. Kawaler Pulnitz odwróciwszy się wtedy do baronowéj powiedział:
— Racz pani baronowa wymienić wszystkie pokoje znajdujące się na pierwszém piętrze.
— Obok salonu budoar:
Magnetyzer zapytał się stolika.
— Czy w budoarze, czy w salonie?
Stolik został nieporuszony, nic nie odpowiedział.
Baronowa mówiła dalej: — dwie sypialnie.
— Czy w sypialniach? zapytał znowu megnetyzer, stolik nie dał żadnéj odpowiedzi.
— Następnie znajduje się garderoba...
Na zapytanie stolik się podniósł i dał znak potwierdzający.
— Dobrze, rzekł kawaler.
— Czy pan chcesz by się przekonano, kto jest w téj chwili w garderobie?
— Nie potrzebuję tego, — odpowiedział magnetyzer bankierowi i stawając naprzeciw drzwi, wyciągnął swe ręce. Widzowie zostali tem bardzo zaciekawieni, wszyscy w oczekiwaniu prawie nieoddychali. Pulnitz postąpił dwa lub trzy kroki naprzód, jakby chciał przywołać kogo, a potem cofnął się, jakby znowu pragnął przyciągnąć osobę żądaną. Otworzono drzwi na oścież i wkrótce pojawiła się w przedpokoju młoda dziewica, niby madonna uśpiona, równie nieskazitelna jak piękna, mimo jéj lic bladych, znędzniałych. Ubrana była w suknię ciemną, włosy jéj rozwiane spadały na ramiona.
Za jéj przybyciem, powstał szmer uwielbienia, a Jadwiga poznawszy Ludwikę Deslions swą protegowaną, wydała okrzyk przytłumiony. Tymczasem Ludwika zwolna postępowała, mając oczy na pół przymknięte; zdawała się walczyć z potęgą nieznaną, tak przeważny wpływ na nią wywierającą. Kawaler Pulnitz skierował ją ku fotelowi i na nim Ludwikę posadził. Teraz dotknął się jéj czoła, stając zaś naprzeciw jasnowidzącej, zapytał:
— Widzisz?
— Widzę, — odpowiedziała Ludwika drżąc cała.
— Cóż widzisz? zapytał magnetyzer.
— To okropne! szeptała: dziecię niedawno narodzone chce krzyczeć, wydziera się, lecz go zaduszają...
Baronowa Remeney blada jak trup, oparła się o ścianę aby nie upaść. Ludwika mówiła daléj:
— Wchodzi człowiek... mularz... biedna istotka, ona jest tam w murze...
Robert Kodom przyskakując zawołał:
— Dosyć panie téj sceny z melodramatu!
Kawaler Pulnitz zagłębił swój wzrok w bankiera, i rzekł:
— Czy wiesz panie, ażali ten melodramat nie jest rzeczywistością?
— Co nas to obchodzi! odpowiedział Robert Kodom, — rzeczywistość lub nie, scena ta nie może nas interesować.
Ludwika wstała i podchodząc do pani Remeney, krzyknęła z oburzeniem: — To ona!!!
— Jeszcze raz panie, — powiedział bankier — przebudź tę obłąkaną.
Ale Ludwika krzyknąwszy, skoczyła z przestrachem na schody.
Porwała ona swe dziecię, które uśpione leżało w kącie garderoby i otulając go ramionami, uciekła na ulicę...