Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skończywszy swą gorącą proźbę do Boga, Jan uczuł się pokrzepionym, nadzieja na nowo weń wstąpiła.
— Zdaje ci się, że już jesteś wolny? odezwał się węgier z goryczą.
— Coś mi szepcze że tu nie umrę!
Zamiast odpowiedzi, Remeney położył palec na usta na znak milczenia i ukrył światło w kącie. Wtedy spuścił się ze sklepienia kosz okrągły; węgier wyjął z niego dzban pełny, oraz chleb i mięso. Wstawił zaś dzban próżny a kosz poszedł do góry, poczem kamień nasunięto w sklepieniu i niktby się nie domyślił że tam jaki otwór istnieje.
— Chciałbym objaśnić się w jednym punkcie, rzekł Jan, to pewnem jest że jeśli kto wie o mem pobycie w tych podziemiach, to mi przyśle, podobnie jak tobie chleba i wody.
Węgier zapalił drugą świecę, z którą Jan poszedł do piwnicy przez niego opuszczonéj. Znalazł ją w tym samym stanie w jakim zostawił, nie mógł tylko patrzeć bez zadrżenia na szkielet człowieka, który porwał go od matki. Kiedy powrócił do więzienia węgra, zastał go zajętego oddzielaniem tłustości od mięsa, baron Remeney topił nad świecą ową tłustość w skorupie ze dzbanka i następnie zrobiwszy knot z nici przez siebie przędzonych, formował świece na zapas.
— Kiedy zgaśnie ci przypadkiem świeca, jak sobie radzisz, zapytał Jan.
— Mam dwa krzemienie; wydobyta z nich iskra zapala szarpie, następnie dopóty dmucham, aż mi się uda zaświecić zgasłą świecę.
Jan zdziwił się przemyślności nieszczęśliwego węgra.
— Nie znasz co to jest samotność! zawołał. Daniel Foe umieścił okręt rozbity, którego mógł dosięgnąć Robinson Kruzoe; w nim to znalazł on narzędzia rolnicze, broń, proch, zboże i wszystko co mu było potrzeba. — Autor powinien był postawić na odludnéj wyspie człowieka w walce z naturą; nie potrzebował on umieszczać zepsute dziecko owego Robinsona w klimacie szczególnie uposażonym. Pragnąłbym widzieć takiego człowieka, jakim go natura matka uczyniła, wtedy byłoby nastąpiło zupełne zwycięztwo, inaczéj postępując de Foe niczego nie dowiódł.
— Czybym nie mógł się dowiedzieć, jaki fatalizm rzucił cię w tak okropne położenie? powiedział Jan zdumiony, znajdując jasny pogląd tego człowieka, którego umysł nie został zmącony mimo tylu lat więzienia i odsunięcia od stosunków z resztą ludzi.
Węgier pociągnął ręką po chmurnem czole i odrzucił w tył sploty długich włosów spadających mu na plecy. Pierś jego okrywał tylko płat materyi, a obnażone ręce wyciągnął do góry, jakoby wzywał Boga na świadectwo, iż to co powie jest nieskażoną prawdą.
„Miałem lat 24 kiedym się zakochał szalanie w Wandzie Stolinka. Lata dziecinne i młodość przepędziłem o kilka mil od Pesztu, w zamku, który wraz z upadkiem fortuny naszej także popadł w ruinę. O milę od zamku Remeney istniał folwark w naszym języku puca zwany. W folwarku tym żył ze swoją córką podupadły szlachcic Michał Szeszgard. Często odwidzałem folwark, wabiony opowiadaniem Michała o walkach toczonych dla odzyskania niepodległości. Przed niem rozciągały się obszerne łąki, na których pasły się liczne trzody, strzeżone przez miejscowych wieśniaków w stroju fantastycznym, narodowym. Wanda biegała koło nas, albo usiadłszy śpiewała węgierskie piosnki. Jedna z nich najbardziéj utkwiła mi w pamięci, bo opiewała, że życie jest nieustanną burzą, że nigdy nie doznajem spoczynku, zawieja trwa bezustannie to upałem, to lodem ziejąca. W młodości burza kwiatów, sennych widziadeł, w starości dmą śnieżne zamiecie Lecz burza zostawia zawsze na naszém czole gorejąccem, kilka kropel różanéj rosy!...
Węgier mówiąc to, znajdował się w najwyższym stopiu wzruszenia, a oczy jego pełne łez były.
„Kochałem piękną i młodą dziewicę! była ona wtedy niewinną i odważną.... Kiedy polowaliśmy na wilki na koniach rączych i silnych, to i Wanda nam towarzyszyła z fuzyą na ramieniu, z nożem w ręku. Sokole pióra powiewające na kapeluszu, nadawały jej postać bohaterki ibyła nią rzeczywiście.
„Stoją mi w żywéj pamięci obrazy mych rodzinnych stron, owych dziewiczych lasów i stepów nadcisańskich!....
„Mój ojciec baron Szandor, nie chciał zezwolić na mój związek małżeński z Wandą, lecz powiedziałem jéjże ją kocham, a jéj usta spoczęły na moich; byliśmy zaręczeni przed Bogiem.
— Co poczniemy? zapytałem pewnego wieczoru Wandy.
— Twój ojciec jest stary, odrzekła mi, pobierzemy się kiedy go już nie będzie na tym świecie!
Zadrżałem na tę myśl bezbożną.
— Wtedy, mówiła Wanda, będziesz bogatym, gdyż twój ojciec ma stada koni i wielką liczbę pasterzy. Przez skąpstwo dozwala upadać w ruinę zamkowi: pojedziemy do Pesztu, zobaczysz jak będę piękną, kiedy mi dasz drogocenne ubiory i kolczyki.
„Niedługo po téj rozmowie, pasterz Emeryk doniósł mi, że Wanda podczas nocy przeprawiła się przez wielki Hansag (jezioro) aby poradzić się wróżki Hanksy. Cyganka ta znała zioła szkodliwe i trujące. W kilka dni po téj nocnej wycieczce, mała Trikséj służąca z folwarku, przyniosła do zamku notis, czyli ciastka zaprawne korzeniami. Mój ojciec umarł nazajutrz zjadłszy jedno ciastko; jedno tylko musiało być zatrute, to jest to które Trikséj ofiarowała memu ojcu, gdyż nikt więcej niezachorował, chociaż wszyscy w zamku te ciastka jedli.
„Taki wypadek powinien był mi otworzyć oczy; lecz inaczéj-się stało. Ani na chwilę nie posądzałem Wandy, i dopiero późniejszy czas odsłonił straszną prawdę. W sześć miesięcy po śmierci ojca zaślubiłem Wandę.
Tutaj węgier przerwał swe opowiadanie, aby się uspokoić z doznanego wzruszenia tylu bolesnemi wspomnieniami, a ochłonąwszy cokolwiek mówił daléj:
— „Jest u nas stare przysłowie, powtarzane przez wieśniaków: „Zginęła sprawiedliwość na ziemi, król Maciéj nie żyje!“ Często przejeżdżając z Wandą mimo folwarków, albo przez wsie, słyszeliśmy wołające za nami kobiety:
— Meghole Matliias Kiraly! Król Maciej umarł!....
— „Nierozumiałem wtedy że to była krwawa przymówka mojemu małżeństwu. Wanda przez swą nieroztropność objaśniła mi te wyrazy. Pewnego dnia ujrzałem ją przychodzącą całą we łzach; gdy zapytałem jej o przyczynę tego płaczu, odrzekła:
— Niepodobna mi dłużéj mieszkać w téj okolicy. Dla czego? pytałem znowu, a ona podniósłszy na mnie swe piękne lecz okrutne oczy, powiedziała: ty nie wiesz jakie oszczerstwo śmieli na mnie rzucić! — O cóż cię obwiniają? Wanda rzuciła się w moje objęcia i łkając mówiła: powiadają, żem otruła twego ojca!
Zostałem jakby piorunem rażony! Uchodźmy ztąd, uchodźmy błagam cię, wołała Wanda.
— Lecz kto cię oskarża? krzyknąłem: pierwszemu ktoby ośmielił się wymówić tę potwarz, zamknąłbym usta moim nożem myśliwskim.
— Nie nakazałbyś milczenia tylko temu któregobyś zabił.
— Lecz to niegodnie! wołałem. Ocal mnie ocal, boję się, błagała Wanda. Jéj oczy były obłąkane, drżała na całem ciele, a kiedy miała upaść, porwałem ją na ręce i zaniosłem na łóżko, gdzie mój ojciec oddał ducha.
— Ojcze! zawołałem, przebacz memu nieposłuszeństwu i opiekuj się twemi dziećmi! O ukochany ojcze! jeżeli nas słyszysz i widzisz, ocal tę którą kocham, która nosi twe nazwisko!
Na te wyrazy Wanda zerwała się, jakby ujrzała cień przezemnie wywołany....