Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jakież więc cierpienia zadał jej pan baron, zapytał doktór.
— Wszelkiego rodzaju tortury, jakie tylko może wymyślić zły mąż, dla udręczenia żony uczciwjé i wiernéj swym obowiązkom. Porzucił mnie dla innych miłostek, zostawiwszy w nędzy i nareszcie wypędził z naszéj ojczyzny.... Możecie panowie rozpocząć swe badania. Sądziłam że pan baron Remeney, zaprzestał swego prześladowania, lecz ponieważ ośmiela się na nowo mnie szykanować, przeto zrobię to czego pragnęłam uniknąć, bo lękam się skandalów... Konieczność mnie zmusza, abym żądała separacyi i w tym celu udam się natychmiast do mego obrońcy.
Doktór nie wiedział co na to powiedzieć, poglądając na barona, który gryzł sobie wąsy.
— Pani się mylisz, — rzekł Trelauney, — codo celu naszych odwiedzin, nasza obecność nie jest krokiem nieprzyjacielskim.
— Ach czy tak — odpowiedziała baronowa.
— W tym domu popełnioną została zbrodnia.
— Zbrodnia!... zawołała Wanda.
— Już dosyć dawno i pani bezwątpienia nie miałaś w tem żadnego udziału.
— Bez najmniejszej wątpliwości....
Trelauney usiadł.
— Przypominasz sobie pani jeden wieczór, na którym nie miałem zaszczytu być obecnym, lecz o którym wiem najdrobniejsze szczegóły?
— Panie, przyjmuję u siebie wiele osób i żaden wieczór nie był liczniejszy jeden od drugiego.
Trelauney rzucił na baronową ogniste spojrzenie.
— Przebacz pani, że zmuszony jestem przypomnieć jéj ten wieczór, w którym był sprowadzony kawaler Pulnitz, a wieczór ów nie można nazywać zwyczajnym. Zdaje się że sprawił na umyśle pani bardzo przykre wrażenie....
— Och! odrzekła Wanda, rzeczywiście przypominam sobie... nieszczęśliwą mistyfikacyę... posiedzenie magnetyczne... Była wówczas biedna kobieta, którą przyjęto do mojego domu — obłąkana....
— Tak jest — odpowiedział Trelauney z zaciśniętemi zębami, — obłąkana!
— I cóż się stało? zapytał doktór.
— Nie wiem, wypędzono szarlatana, kobieta sama uciekła; była to scena bardzo śmieszna i smutna zarazem.
Trelauney powstał i drzwi otworzył:
— Czy poznajesz pani tego mularza? — zapyta baronowéj.
Surypere wszedł z kilofem na ramieniu, mając minę człowieka spokojnego, dobrodusznego.
— Ten mularz!.... zawołała Wanda przerażona trzymając się fotelu aby nie upaść.
— Nie... nigdy nie widziałam tego człowieka mówiła starając się uśmiechnąć. — Ach! panowie, czy długo potrwa ta inkwizycya?
— Jeszcze chwilę — odezwał się baron — i obróciwszy się do dwóch osób tak niepokojących Wandę, rzekł:
— Chciejcie pójść za mną panowie, będę miał honor pokazać wam drogę.
Baron zaprowadził ich do niebieskiego pokoju.
Nie wiem czy jest okropniejszy obraz nad wykrycie zbrodni.
Zatonięcie okrętu w czasie nawałnicy, pogorzel domu wiejskiego, kiedy matka i dzieci bez schronienia płaczą przy drodze, powodzią wzburzonéj rzeki unoszone sprzęty i trupy, wprawdzie przedstawiają straszliwe sceny, lecz nie ściskają serca tak srodze, nie przerażają w tym stopniu duszy, co wizerunek zbrodni.
Surypere wyjął z muru kamień, pokryty obiciem niebieskiem, ze złotemi szlakami. Wanda stanęła we drzwiach, spodziewała się ona że wapno zniszczyło kości, lecz Surypere wyjął z wydrążenia w ścianie szkielet 75 centymetrów długi i po łożył go na stole.
Baronowa zemdlawszy upadła na łóżko.
Trelauney schylił się wtedy i szepnął jéj do ucha:
— Będziesz pani stawiona przed sądem przysięgłych.... na twojem miejscu wolałbym być umieszczony w domu obłąkanych.
Doktór zbadawszy szkielet wyrzekł:
— Dokonanie zbrodni jest widoczne, nie pozo staje jak tylko sąd o tem zawiadomić.
— Będę miał honor upewnić sędziów, że ta dama jest obłąkaną.
Wanda szukała jakim sposobem ucięć, lub uprzedzić Roberta Kodom.
— Stan umysłu tej kobiety będzie badany, rzekł po cichu komissarz policyi, lecz uważam, iż moim obowiązkiem jest naprzód ją przyaresztować, — a potem obróciwszy się do baronowéj, zapytał:
— Jak dawno pani zajmujesz ten pałac?
— Od 19 lat.
— Zaprzeczasz być sprawczynią zbrodni, któréj dowód znajduje się tu przed pani obliczem?
— Nie inaczéj panie, zaprzeczam najuroczyściéj.
— Czy nie zauważałaś nic takiego, coby budziło twe podejrzenie?
— Nie.
W téj chwili Trelauney spojrzał znacząco na baronowę, jakby chciał przypomnieć udzieloną jéj radę. Wanda pomyślała też że bądź co bądź, można wydobyć się z domu obłąkanych, bez zmuszania lorda Trelauney do uwięzienia jéj i stawienia przed sądem przysięgłych, czego widocznie chciał uniknąć. Lotem więc błyskawicy powziąwszy stanowczy zamiar, pobiegła do okna, złapała muchę i podała ją doktorowi.
— Masz pan, — rzekła z głębokim ukłonem, to dla niego.
Doktór przyjął muchę i rzucił ją za siebie.
— Kiedy pan żeniłeś się, czy ta pani okazywała jakie ślady obłąkania? zapytał Madziara.
— Nie panie, — odrzekł baron, — bo w tym stanie nie byłbym ją zaślubił; lecz w kilka miesięcy potém zauważyłem jéj stan nienaturalny, gdyż nagle i bez powodu przechodziła z wesołości do smutku ponurego. Nakoniec jednego dnia przyszło do tego, iż zaprzeczała iż jestem jéj mężem.
Wanda udawała że igra ze sznurem od firanek. Nagle urwała go i swawoliła z nim podrzucając do sufitu niby jakiś balon i chwytając go w swe dłonie.
— Musisz pani udać się z nami, — rzekł wtedy komissarz policyi. Żądaj szalu i kapelusza.
— Ja nie chcę ztąd odejść, odpowiedziała Wanda.
— Ważność sprawy tego wymaga. Jeżeli pani nie zrobisz tego dobrowolnie, to będę zmuszony użyć siły w tym razie. Idzie tu bowiem o udzielenie objaśnień sądowi....
Wanda nie opierała się tylko dla zachowania pozoru.
Baron, ujrzawszy odjeżdżający powóz, który unosił jego żonę, kiedyś ukochaną — mimo nienawiści nie mógł powstrzymać łez z jego oczów się wydobywających.
— Wolałbym ją zabić, — rzekł do Jana Deslions.
— Byłoby to miłosierdziem, — odparł tenże, — ona zasłużyła na tortury.
— Lecz jeżeli uznają że ona nie jest obłąkaną?
— Jeżeli nie jest, to nią się stanie....
Tegoż dnia wieczorem, Madziar i Jan wysiadłszy z wagonu w Houdan, pojechali powozem do zamku należącego dawniéj do Villepontów. Tam jakiś nieznajomy oczekiwał lorda Trelauney. Na bilecie wizytowym, oddanym przez służącego, lord przeczytał.
Członek wielu towarzystw uczonych.
—— Za wejściem do salonu, Trelauney prosił swego gościa aby usiadł na podanem krześle.
— Milordzie, rzekł przybyły, — proszę mieć mnie za wytłumaczonego, że się tu ośmieliłem czekać na pana.
— Bez wątpienia musiał pana znaglić ważny interes, żeś raczył zrobić ofiarę ze swojego czasu.
Trelauney badał postać kawalera Pulnitz. Jego czoło łyse i jak marmur gładkie, jego oczy żywe, iskrzące, objawiały ognisty charakter, a usta pogardę i gorycz. Człowiek ten musiał doznać w swem życiu wiele omamień i srogich odczarowań, zawodu wiary, musiał dużo pokutować za błąd spełniony....
— Sądziłem milordzie, — odezwał się kawaler, iż obowiązkiem moim było uprzedzić cię o fakcie, który się mi wydał niezwyczajnym, a którego mimowolnym zostałem świadkiem.
— O cóż to idzie panie?
— Czy wiesz milordzie, iż mieszkam w zamku Mesnil?
— Doskonale.
— Jakkolwiek bardzo świeżym jestem mieszkańcem tutejszej okolicy, jednakże zauważyłem obecność ludzi podejrzanych.
— Nie sąż to goście zaproszeni przez którego z sąsiadów?
— Goście należeliby do pewnéj warstwy społeczeństwa.....
— A więc?
— Tymczasem ci ludzie są, prawdziwemi bandytami.
I Pan mniemasz że oni chcą szkodzić mojéj własności?
— Twojemu życiu i majątkowi, milordzie.