Najnowsze tajemnice Paryża/Część trzecia/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Najnowsze tajemnice Paryża |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les nouveaux mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Schadzka nastąpiła na wybrzeżu niedaleko pałacu izby prawodawczéj. Tam dama oczekiwała w powozie, gdzie też i tenor wkrótce przybył. Udali się oboje do pewnéj gospody w Passy, w Boulogne lub St. Cloud. Baron widząc w tém dobrą dla siebie gratkę, napisał...:
Na dzisiejszą przechadzkę posłałem pani fiakra N. 2601. Z powrotem zostawisz go na placu Concorde, przy moście. Następnie wsiądę do tego powozu w nadziei że pod poduszką znajdę 10,000 franków. Jeżeli téj summy tam pani nie włożysz, wtedy będę zmuszony odkryć tajemnicę komu wypada, tajemnicę którą pragnąłem ukryć przed światem.
— Cóż daléj się stało?
— Daléj?... dama zaniosła skargę do władzy, i gdy baron wsiadł do powozu, ajent policyjny zatrzymał fiakra.
— Panie, rzekł do barona, — pod poduszką znajdowało się 10,000 franków.
— Nie widziałem ich panie, — odparł baron.
— A więc cię zrewidujemy...
Przetrząśnięto biednego barona, który zawołał:
— Ależ te bilety banku są moje!
— Na pewno są pańskie? rzekł ajent.
— Niezawodnie moje!
— Jeżeli tak to pana aresztuję!
— A za co?
— Ponieważ bilety te są fałszywe.
— Doskonałą mu wypłatano sztukę, powiedział Trelauney.
— Tak milordzie, figiel za figiel. Więc téż pan Maucourt zaniemiał, mając do wyboru zostać albo oszustem lub fałszerzem, to zbyt twardy orzech do zgryzienia!
— Lecz na to zasłużył.
— Bez wątpienia.
— A jakże panu idzie bióro informacyjne.
— Po trochu go zaniechałem. Przez pewien czas prowadziłem bióro zaproszonych na wieczory. Było to dowcipnie. Wszakże najmują, fortepiany, suknie i artystów... zdarza się często ludziom nie mającym obszernych znajomości, że ich salony są puste, smutne, ponure. Najmowałem więc zaproszonych gości za pięć franków na osobę, lecz nie miałem dostatecznéj praktyki, trzeba było zaniechać tego przedsięwzięcia, chociaż nie brakowało mi młodzieńców wcale dystyngowanych, którzy chętnie szli na wieczory dla zabawy, i nie wiele zjadali w bufecie. Ach milordzie! Paryż już bardzo zużyty...
— Pozostają jeszcze inne zatrudnienia.
— Bez wątpienia! przeto założyłem fabrykę mumij dla muzeów prowincyonalnych. Wiesz milordzie jaka gorączka opanowała całą Francyą do zakładania gabinetów starożytności. Szło o to, ażeby dostarczać im po cenach przystępnych... dokazałem tego.
— Jakim sposobem?
— Psie głowy, pyski cielęce, paski płótna namaczane w kamforze stanowiły wszystko, kiedy pozłociłem skronie, złudzenie było zupełne. Jedna mumia kosztowała mnie 50 franków, odprzedawałem je po 400 lub 500 fran: i dobry miałem zarobek; lecz niestety wszystko się na świecie wyczerpuje... w końcu byłem zmuszony sprzedać ostatnią mumią, na zapłacenie obiadu.
W tem miejscu Combalou ciężko westchnął.
— Teraz potrzebuję pana, — rzekł Trelauney i widzę żem dobrze trafił.
— Gdyby milord raczył mi co naprzód zaliczyć!
— Z całą przyjemnością. — I Trelauney rzucił na stół garść luidorów, które p. Combalou zmiótł ręką, jakby szczotką po serwecie nie zostawiwszy ani okruszyny.
— O co chodzi milordzie?
— Idzie o to, aby nieustannie mieć na oku bankiera Roberta Kodom.
— Och! zawołał Combalou, — bankier jest mój stary znajomy. Pani margrabina Bryan Forville jego córka, zahaczyła się z jednym z moich przyjaciół.
— Baronem Maucourt?
— Istotnie.
Trelauney zrobił gest objaśniający pogardę.
— Wiem o tém, gdyż mu zapłaciłem za tę sprawkę.
— Ach! zawołał Combalou, — czyżby wdzięki margrabiny?...
— Uroda margrabiny jest mi obojętną. Nie mam zwyczaju robić nikomu złe dla miłości zła, pojmujesz panie Combalou. Robię złe dla dobrego. Margrabina nie jest odpowiedzialną za błędy, a raczéj za zbrodnie swego ojca. Ścigam bankiera, lecz wymagam, aby uszanowano jego córkę...
— Dobrze milordzie.
— Pan zachowywałeś użyteczne stosunki z pewną klasą ludzi, których wiesz nazwisko, nieprawdaż?
— Tak jest milordzie, potrzebujemy zawsze biedniejszych od siebie.
— Trzeba więc, ażeby bankier nie zrobił jednego kroku, o którym nie byłbym zawiadomiony. — Jeżeli wejdzie do jakiego domu, potrzeba mi donieść ulicę, numer i nazwiska mieszkańców. Gdy wyjedzie wtedy dwóch ludzi powinno wsiąść z nim do tego samego wagonu.
— A jeżeli pojedzie pocztą?
— To pan weźmiesz dwie ekstrapoczty.
— Będę nadsyłał raporta milordowi.
— Tu do Auteuil.
— Każdego dnia?
— Każdéj nawet godziny jeśli zajdzie tego potrzeba, wraz z rachunkiem kosztów. Pamiętaj pan że płacę dobrze, bo chcę być dobrze usłużonym, proszę unikać zbytniej i niewłaściwéj gorliwości, nic więcéj nad prawdę.
— Dobrze milordzie.
Combalou wyszedł śród nizkich ukłonów podobnie jak przy wchodzie.
Riazis-Bej mieszkał w pałacu na ulicy Jan-Goujon. Niedługo po swojem przybyciu do Paryża kupił z meblami to piękne mieszkanie. Téj szczęśliwéj okoliczności przypisać należy, iż uchodził za człowieka z gustem. To prawda, że zaledwie się sprowadziwszy, natychmiast pospieszył oszpecić ściany pokojów obrazami nieprzyzwoite sceny przedstawiającemi i tem wszystkiem co tylko tajemny handel dostarcza figur i rzeźb bezwstydem rażących. Były tam za ogromne summy nabyte wizerunki kobiet z pół świata, ponieważ ten świat niestety istnieje i takie też dziewczęta lub seperatki przyjmował u siebie Riazis, których cynizm azyaty nie obrażał. Każda uczciwa kobiéta musiałaby spuścić oczy, na widok tych bezeceństw, ale i tu jeszcze dywany oraz posadzki nie były wolne od kompozycyj allegorycznych, odwzorowanych z płaskorzeźb Pompei i Herkulanum, które się pod lawą i popiołem przez wieki przechowały.
Tego dnia Riazis wyszedłszy z kąpieli, został przez małego negra z Abissynii olejkami nasmarowany. Odziany szlafrokiem kaszmirowym ze złotemi kutasami, muzułmanin przeszedł do fajczarni. Podano mu kawę, a negr przyniósł fajkę zapaloną Riazis skinął na czarnego aby wyszedł. Zostawszy sam puszczał kłęby dymu zamyślony. Pod tą pozorną obojętnością, azyata czuł uderzenia swego zwierzęcego serca. — Pieniądze jakie otrzymał ze sprzedaży drogocennych kamieni, utopił w przepaści zwanéj Paryżem; z bogactw przywiezionych z Azyi, już mu nic nie pozostało. Sprzedać pałac, byłoby to zabić swój kredyt, tem więcéj, że był dłużnym dostawcom jakie pięćkroćstotysięcy franków. Myślał o Dzibbach, o baszy swoim wuju, o jego haremie i jego bogactwach. Jakim sposobem mógł by to wszystko zdobyć lub uzurpować? posiadał rozmaite trucizny, lecz jak wrócić do Azyi bez wzbudzenia podejrzenia? basza kazałby go wbić na pal co najmniéj.
Pewnego dnia Riazis sądził, że się mu udało uchwycić tajemniczą potęgę zabiwszy furgata, lecz zaledwo utopił sztylet w jego piersiach, kiedy powstał inny nieprzyjaciel... lord Trelauney! Trelauney stojący między nim i jego snem złotym!
Brzęk dzwonka przerwał marzenie Riazisa; lokaj zapowiedział przybycie Maryanny de Fer.
— Proś aby weszła, — rzekł muzułmanin i jednocześnie zjawiła się Maryanna.
— Co się z tobą stało mój Turku uwielbiony? zapytała.
— Widzisz, że zabijam dzień jak leniwiec, — odparł Riazis.
Maryanna była ubrana w aksamitną suknią niebieskiego koloru z podpięciami, stanik z takiejże materyi z guziczkami. Na głowie miała kapelusik formatu skorupki ostrygi z koroną fiołków. Jej czarne oczy przy błąd włosach, błyszczały jak dwa diamenty w złotéj matowéj oprawie.
— Mówię na seryo, — odezwała się Maryanna.
— Do nazywasz seryo?
— Bądź chwilę cierpliwym, mój przestępco korami, a dowiesz się wszystkiego.
Maryanna utkwiła badawczy wzrok w azyate a potem rzekła:
— Potrzebuję pieniędzy!
— I ja także, — odparł obojętnie Riazis.
— Być może, jednak musisz mi ich dostarczyć.
— Jesteś tego pewna.
— Najzupełniej.
— Zkąd przyszłaś do téj.pewności?