<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Napis
Pochodzenie Boża męka
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Alberti
Tytuł orygin. Nápis
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAPIS
Odpocząwszy chwilę, stanął Kwiczała przed drzwiami i radował się: Matys choruje, więc ucieszy się, że przyszedłem. Trochę pohałasuję przy jego łożu, aby się rozweselił.

Dzwonek rozbrzmiał tak przerywanie, że to dotknęło przykro Kwiczałę; zdawało się mu, że dźwięk — gdzieś wewnątrz — przeciera sobie jakby wypłoszoną i ślepą drogę przez zaskrzepłą ciszę.
Z ręką na dzwonku — nadsłuchiwał.
Otworzyła mu stara mateczka w papuciach i szeptem zaprosiła do środka.
Kwiczała szedł na palcach, sam nie wiedząc dlaczego.
Przez otwarte drzwi zobaczył Matysa, leżącego na łóżku, z twarzą zwróconą do ściany. Zdawało się, że śpi.
— Kto to? — zapytał chory obojętnie.
— Pan Kwiczała — wyszeptała staruszka i odeszła.
Matys zwrócił na przyjaciela rozweselone oczy.
— Zacny z ciebie człowiek. Och, to nic nie jest. Tylko zapalenie opłucnej. Jakiś exsudat. Za czternaście dni będę już zdrowy.
Kwiczała uśmiechał się wymuszenie. Było mu niedobrze w tym dusznym pokoju, gdzie czuł mdły i nudny zapach kataplazmów, moczu, herbaty i jaj.
Niegolona broda Matysa i jego nienaturalnie płonące oczy zrobiły na Kwiczale niemiłe wrażenie.
Żałował, że zapomniał przynieść soczystych chłodnych pomarańcz, albo wielkiej wiązanki kwiatów. Położyłby to na nocnym stoliku pomiędzy pomiętemi chusteczkami, resztkami jedzenia i nieczytanemi książkami.
Wkońcu zmogła go mdła ckliwość.
Próbował być wesołym. Opowiadał jakieś nowiny i był zły na siebie, że jego głos jest obcy i czemś niepotrzebnem przesiąknięty.
Czuł oparte na sobie oczy chorego — uważne, a przecież odległe. I połknął swoje nowinki. I pragnął uciec.
Matys wypytywał się o znajomych. Ale Kwiczała wyczuł w tych zapytaniach osobliwy pogląd chorego na zdrowych i odpowiadał niewiele.
Wkońcu temat wyczerpał się.
Otworzyć przynajmniej okno!
Posłuchać, co się dzieje na dworze!
Przenieść tam choćby cząsteczkę siebie!
Kwiczała był posępny i unikał uporczywego, nieprzytomnego wzroku przyjaciela. Unikał widoku zaparzonej i pomiętej pościeli. Unikał zastygniętej szpetoty nocnego stoliczka.
Utkwił oczy w oknie. W bladem i na pół nieprzeźroczystem oknie. W oknie, które prowadzi na pole!
— Popatrz tutaj — odezwał się nagle chory, wskazując palcem na ścianę u wezgłowia.
Kwiczała nachylił się.
Na murze było można odczytać zblakłe i zamazane — słowo: „napowrót“.
— Napowrót — przeczytał Kwiczała.
— Co mówisz na to? — zapytał Matys pocichu.
— Ktoś to tam napisał. Przed wielu prawdopodobnie już laty.
— Myślisz, przed ilu?
— Nie wiem. Może przed pięciu. Może przed dziesięciu. Kiedy tu malowano ostatni raz?
— Zapytywałem mamę — rzekł Matys, patrząc na ponury sufit. — Dawniej niż przed dziesięciu laty. Nie chciałem nigdy, aby mi tu malowano.
Kwiczała odwrócił śpiesznie oczy w stronę okna.
— Przyglądnij się jeszcze — nalegał chory — czy nic cię tu nie uderza?
Kwiczała nachylił się znowu nad łóżkiem.
— To pisała męska ręka. Ktoś pisał to słowo w rozdrażnieniu i w niecierpliwości, aż złamał się przytem grafit. Wprost rył w ścianie. I po ciemku. Ten haczyk jest trochę dziwny — — A te długie kreski przy p i t wyglądają jakoś zdecydowanie.
— Napowrót! — powtarzał Matys. — Czy nie wiesz, co pod tem słowem ktoś rozumiał?
— Bóg wie. Może jakieś zdecydowanie się. Trzeba coś wrócić.
— Albo samemu do czegoś wrócić z powrotem?
— Możliwe. A dlaczego się pytasz?
— Tak tylko. Zastanowię się, dlaczego napisano to słowo.
— Ktoś miał może jakiś pomysł, albo natchnienie. Napisał to tylko jako hasło, aby o niem nie zapomnieć. Dlaczego cię to tak zajmuje?
— Dlatego, że napisała to moja ręka. Napisałem to oczywiście ja, ale teraz już wogóle nie wiem i nie mogę sobie przypomnieć kiedy i dlaczego. Myślę nieustannie, co to mogło oznaczać.
— Teraz to już nic nie oznacza?
— Teraz nie, ale wtedy — tak. Zrozumiałem to w czasie choroby. Przedtem nigdy nie zwracałem na to uwagi, dopiero teraz. I teraz myślę już długą chwilę — — —
— O czem? — przerwał Kwiczała.
— Nigdy nie myślałem o minionych latach — mówił Matys, zamknąwszy oczy. — Poco? Wszystko, co przeszło, jest takie oczywiste, jasne. Człowiek przyzwyczaja się do minionych rzeczy. Wszystko wydaje się mu takie znane. Ale dzisiaj nie wiem, na co się kiedyś zdecydowałem. Nie wiem dlaczego mi było wtedy tak nieznośnie. Nie wiem, kiedy to wogóle było. Nigdy nie domyślę się — — Czy nie zaskoczyło i nie zadziwiło ciebie nigdy coś przeszłego?
— Nie — odpowiedział Kwiczała szczerze.
Chory wzruszył niecierpliwie ramionami i milczał.
— Nie wiem kiedy i dlaczego to napisałem — zaczął znowu po chwili — ale przypomniałem sobie wiele momentów, w których to słowo mogło się mi objawić, jako ocalenie. I wciąż znajduję w pamięci nowe momenty, w których to mogłem napisać. A raczej — wypełnić!
— Jak to wypełnić?
— Nie wiem. Długo już myślę o tem, jakby to się dało wypełnić. „Napowrót“ — więc napowrót — ale ku czemu? Leżę tu i przypominam sobie byle co. Do czego — z tego wszystkiego, co przeżyłem — wrócić się? Mogę przypomnieć sobie wiele rzeczy pięknych. Wielu rzeczy żal mi. Lada miłości. Od czasu do czasu zajaśnieje stara myśl. Ale wiele, niezliczenie wiele zapomniałem i właśnie o tem myślę najwięcej. Jest strasznie wiele minionych rzeczy. Przeszłość jest zawrotna.
Kwiczała westchnął. Było mu ciągle duszno.
— Ach, ulica za oknem! Światło! przestrzeń! Tam na dworze szybkość! Ruch!
— Przeszłość nie jest taka jak myślałem — mówił Matys, jakby sam do siebie. — Jest bardzo niejasna. Czasem działy się dziwne i nieprawdopodobne rzeczy. Zdaje mi się, że stoję na skraju — na pół nieznanego — świata. Coś już odkryłem, ale reszta ciągnie się nieskończenie dalej i szerzej, aniżeli spodziewałem się. Nie miałem o tem pojęcia — — To, że własna przeszłość wydaje się nam znana — jest omyłką, którą zesłała nam jakaś miłosierna dłoń. Znamy ją tylko trochę. Ale wszystko inne, większość musielibyśmy dopiero przeżyć!
Kwiczała nadsłuchiwał.
Na dworze dzwonił tramwaj. Mnożyły się kroki. Szeroko rozsypywał się turkot wozu. Cienko i jasno wzleciał krzyk dziecięcia.
Ale tu — dochodzą tylko cienie dźwięków niematerjalne, które przeszły przez szkło. Są obrane ze wszystkiego co bliskie i rzeczywiste. Bliskość i rzeczywistość odjęta jest tym dźwiękom, które tu tłoczą się z dworu, przerywając ciszę.
— Jest tu tak cicho — mówił chory — a czas jest taki długi. Myślę o rzeczach przeszłych. Nie powinny były jeszcze minąć. Cokolwiek — o czem pomyślę — nie powinno było jeszcze minąć. Powinienem to dopiero kiedyś przeżyć, uważnie odkładając na przyszłość. Nawet te najgorsze chwile. Wszystkie są takie nieprawdziwe, jakbym je wyssał z palców. Szczególnie te najwspanialsze między niemi.
— Jesteś bardzo samotny — odpowiedział Kwiczała.
— Tak. Ale za czternaście dni znowu wstanę i już może zapomnę, że napisałem kiedyś to „napowrót“. Ale teraz jest to jak napis na jakimś pomniku. „Napowrót“! Wszystko przeszłe jest tylko zapowiedzią, czemś niedokończonem, naznaczonem jako początek i przeczucie. „Napowrót“. Może każdy poczuje to kiedyś i będzie chciał się wrócić — jakby do domu napowrót. Nie jest! ach nie jest to powrót do początków! do pierwszych kroków! ale jest to powrót do końca, do dopowiedzenia, do dokończenia siebie samego, do ostatnich kroków. „Napowrót“ — nie do uskutecznienia! Nigdy — „napowrót“.
Kwiczała wstał.
— Za czternaście dni — uśmiechał się Matys. — Wybacz mi! już tydzień nie mówiłem z nikim. Pozdrów wszystkich.
Ręka jego była gorąca i sucha.
Och, na pole!
Rzeźki chłód! ulica! ludzie! ludzie!
I „naprzód“ tego wszystkiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Stanisław Alberti.