Nasi okupanci/List biskupi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasi okupanci |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia T-wa Polskiej Macierzy Szkolnej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
DZIEWIĘCIU biskupów wydało list pasterski w sprawie projektu nowego kodeksu karnego (w szczególności art. 231) oraz w sprawie poradni Świadomego Macierzyństwa. List ten nastręcza mi parę uwag.
Jedną ze zdobyczy współczesności jest oddzielenie religji od spraw politycznych. Bardzo niewyjaśniony jest natomiast zakres ingerencji kleru do spraw społecznych. Raz po raz, kiedy czynniki państwowe, — czy inne świeckie, — rozumiejąc niecelowość lub szkodliwość pewnych urządzeń i ustaw, widząc płynące z nich nieszczęścia i zło, chcą zmienić coś na lepsze, zestroić z wymaganiami życia, kler zakłada swoje veto. Że jednak argumenty, jakiemi się w tem posługuje, zacierają najczęściej samą zasadę konfliktu, sądzę, że z pożytkiem będzie nieco rozjaśnić te sprawy.
Troski państwa a kościoła są bardzo różne. Państwo — pomijając nawet fakt, że najczęściej jest zbiorem jednostek rozmaitych wyznań, — ma za przedmiot swoich starań byt człowieka na ziemi. Celem jego jest zmniejszenie cierpień, zapewnienie swoim obywatelom maximum zdrowia, dobrobytu, oświaty. Kościół natomiast — gdyby jego politykę brać najidealniej — ma zadania zgoła inne. Życie doczesne ludzi jest dlań jedynie chwilką wobec wieczności za grobem; z tej perspektywy wszystkie męki doczesne są bez znaczenia, a nawet mogą być pożądane, o ile zbliżają do nagród wiekuistych, do których znowuż pierwszym warunkiem jest przestrzeganie nakazów kościoła.
Każde z tych dwu stanowisk ma swoją logikę, ale pogodzenie ich bywa niezmiernie trudne.
Nawet tam, gdzie kościół wchodzi w świeckie potrzeby obywateli, sposoby jego działania jakże są różne od sposobów państwa! Tak np., w palącej sprawne bezrobotnych, kościół może się ograniczyć do zarządzenia mszy świętej na ich intencję; ale trudno sobie wyobrazić ministra skarbu, któryby nakazał swoim urzędnikom trzydniowy post na intencję poprawy bilansu handlowego.
Rozbieżność tę najlepiej zilustruje pewne wspomnienie, wyniesione z dawnych czasów, kiedy byłem lekarzem w szpitalu dla dzieci. W szpitalu tym mieściły się wszystkie oddziały, od chirurgji do chorób zakaźnych. Zmorą wiszącą wciąż nad szpitalem była obawa rozwleczenia infekcji. Zwłaszcza szkarlatyny, co było najczęstsze i najgroźniejsze. Istotnie, cóż okropniejszego dla lekarzy, którym rodzice oddali zdrowe dziecko dla jakiejś drobnej operacji, — przepukliny lub skrzywionej nóżki, — a które ginie, zaraziwszy się w szpitalu szkarlatyną! To też surowe przepisy obowiązywały zarówno lekarzy jak służbę: lekarzom, którzy pracowali na oddziale zakaźnym, nie wolno było zachodzić na inne oddziały; służbie nie wolno było stykać się z resztą personelu.
Otóż, przepisy te nie obejmowały tylko jednego czynnika: zakonnic. Siostry zakonne, pielęgnujące chorych, schodziły się — ze wszystkich oddziałów — po kilka razy dziennie w kaplicy na wspólne modlitwy, jak nakazywała ich reguła. Siostry nie nosiły kitlów płóciennych, bo tego nie przewidywała reguła; ba, reguła przepisywała, że ich suknie zakonne i cała odzież ma być wspólna! Siostry nie podlegały przepisom o dezynfekcji i antyseptyce.
W rezultacie, mordercza szkarlatyna raz po raz wybuchała w szpitalu. Wówczas, stary profesor wzywał podwładnych, mówił kazania, burczał, zrzędził: jednego tylko się nie poruszało: sprawy zakonnic. A kiedy który z młodych lekarzy o tem natrącił, profesor, wściekły, odwracał rozmowę. Wiedział, że tu nic nie zmieni, nie czuł w sobie energji do walki jakąby trzeba podjąć, wolał o tem nie myśleć. Istotnie, cóż znaczyły dla sióstr jakieś nowinki nauki Pasteura, wobec reguły, która wiodła się od przedwiecznych i świątobliwych założycieli zakonu.
Spójrzmy teraz na to z punktu sióstr: znam ten punkt widzenia dobrze, bo nieraz z niemi rozmawiałem. Zachorowanie dziecka na szkarlatynę było dla nich poprostu dopustem Bożym; bez woli Bożej nie nastąpiłoby; to też na całą naszą antyseptyczną krzątaninę siostry patrzyły z politowaniem. Przypuszczać, że wspólna modlitwa sióstr może być rozsadnikiem zarazy, to trąciło bluźnierstwem. Skoro jedno lub drugie dziecko umarło, widać tak było trzeba dla dobra jego i jego rodziców; cóż zresztą mogło się trafić szczęśliwszego niewinnemu dziecku, niż umrzeć w chwili gdy ma zapewnione niebo, nim doszło wieku niebezpieczeństw, które czyhają na duszę człowieka.
Oto credo, które siostrzyczki głosiły w całej naiwnej czystości. Ma ono swoją niezłomną logikę i swoje piękno, tylko jak je pogodzić z lekarskiem — świeckiem — przeznaczeniem szpitala? To też gdy te anioły czuwały przy zmarłem dziecku z oczami wpatrzonemi w niebo, nam lekarzom zdarzało się słyszeć z ust zrozpaczonych rodziców wyrzut: »Zbrodniarze!«
Te siostrzyczki przychodzą mi na myśl nieraz, gdy czytam pewne dostojne orędzia w sprawach społeczno-lekarskich...
A teraz drugi obrazek z tego samego szpitala. Jeden z oddziałów szpitala stanowił »klinikę«, przeznaczony był dla pracy naukowej. Otóż, młody asystent (dziś jest profesorem), pełen miłości wiedzy, świeżo wróciwszy z zagranicy, chciał wprowadzić postępowy naówczas sposób mierzenia temperatury niemowlętom w kiszce stolcowej, jak się to robi we wszystkich klinikach, gdyż inny sposób jest u małych dzieci bezwartościowy z punktu ścisłości naukowej. Zakonnice nietylko odtrąciły to z oburzeniem, ale zbuntowały służące szpitalne, które również oświadczyły, że takiego »paskudztwa« robić nie będą. Asystent odwołał się do profesora; profesor interwenjował: bezskutecznie. Raz po raz łapiąc służbę szpitalną na nieposłuszeństwie, stary rektor Jakubowski wyrżnął wreszcie termometrem o ziemię. »Proszę siostry, — rzekł do głównej organizatorki biernego oporu, — jeśli tak będzie dłużej, to mnie w końcu djabli wezmą. — To będzie inny pan profesor« — odrzekła siostra spuszczając oczy z uśmiechem chrześcijańskiej rezygnacji.
Świeżo ogłoszone orędzie biskupów w jednem przynajmniej sprawę stawia jasno. W projekcie nowego kodeksu chodziło o to, aby wskazania do przerywania ciąży — dotąd tylko lekarskie — rozszerzyć na t. zw. społeczne. Otóż, orędzie biskupów wyraźnie stwierdza, że nie uznaje nawet wskazań lekarskich, przyjętych — jak wiadomo — od bardzo dawna przez wszystkie kodeksy świata. Wedle tego orędzia, w żadnym wypadku, nawet gdy chodzi o życie matki, przerwanie ciąży nie jest dopuszczalne. To bardzo cenne wyznanie. Próba cofnięcia sprawy na tak okrutne i nieżyciowe stanowisko jest dobitnem stwierdzeniem, że między stanowiskiem ludzkości i nauki a stanowiskiem kleru wszelki kompromis jest daremny i że żadne ustępstwa w sprawie nowego kodeksu nie mogłyby kościoła zaspokoić. Najlepiej tedy będzie, gdy każdy pozostanie przy swojem; państwo dbając o doczesne dobro obywateli, kler zapewniając im szczęśliwą śmierć sposobami jakiemi rozporządza, ale bez odwoływania się do pomocy panów prokuratorów.
Ale kościół nie poprzestaje na stanowisku dogmatycznem; pragnie umotywować je względami świeckiemi. Ucieka się do argumentacji »racjonalistycznej«: mówi o populacji, o pożytku ojczyzny, powołując się na statystykę! Co do tych rzeczy, to lepiejby je zostawić czynnikom bardziej powołanym, i to w interesie samej powagi naszego episkopatu. Niebardzo wypada, aby orędzie podpisane przez dziewięciu biskupów zawierało rzeczy, które muszą przyprawić o parsknięcie śmiechem nawet skromnie oświeconego człowieka, gdy np. w niem wyczyta, iż »z racji tych zabiegów, w Rosji sowieckiej już 37% kobiet jest niepłodnych«!! Skąd te humorystyczne cyfry? Zdaje mi się, że zgaduję skąd: słyszeliśmy to w słynnej interpelacji[1] senatora Thullie. Ale że dziewięćdziesięcioletniemu staruszkowi coś się przyśniło, z tego nie wynika aby dziewięciu biskupów miało to powtarzać i sygnować swojem nazwiskiem.
Wogóle, kiedy się czyta to orędzie, możnaby mniemać, że »święta Tulja« jest u nas papieżem. Bo znowuż, jak za panią matką pacierz, orędzie to powtarza za senatorem Thullie baśnie o poradni Świadomego Macierzyństwa. I w jakich słowach!
»Bóg — powiada orędzie biskupie — dał wolność ojczyźnie a jej dzieci chcą dla niej nowy grób wykopać. Już nawet kopią, bo w myśl tego projektu (dozwalającego w pewnych warunkach poronień), powstają poradnie działające publicznie. Rodzice prawdziwie katoliccy, prawdziwie kochający Ojczyznę, nigdy pod żadnym pozorem nie powinni iść za tą wstrętną, iście szatańską pokusą«.
Słyszeliśmy już to w senacie. Ale jest różnica. Kiedy prof. Thullie wnosił swą interpelację, mógł ostatecznie być źle poinformowany. Starzy ludzie bywają lekkomyślni. Ale od tego czasu rzecz była dokładnie omówiona i wyjaśniona w prasie; ja sam zamieściłem parokrotnie odpowiedź. I oto znowu orędzie biskupie swoje klątwy na poronienia miota w kierunku poradni... przeciwporonieniowej. Nie mogąc tak dostojnego ciała podejrzewać o złą wiarę, musimy przypuszczać, że dziewięciu biskupów znów nie raczyło się poinformować w sprawie, w której głos zabiera. A jednak, z punktu widzenia chrześcijańskiego, sądzićby należało, że, zanim się coś nazwie dziełem szatana, godzi się wprzód dowiedzieć o co chodzi.
Oczekujemy tedy z całą ufnością, iż czcigodni biskupi lepiej poinformowani pośpieszą naprawić błąd przeciw miłości bliźniego, popełniony przez tychże biskupów źle poinformowanych. To będzie bardzo piękny przykład dany Katolickiej Agencji Prasowej, która wolałaby duszę zgubić, niż sprostować cokolwiek, kiedy jej się zdarzy minąć z prawdą.