Nasi okupanci/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nasi okupanci | |
Wydawca | Bibljoteka Boya | |
Data wyd. | 1932 | |
Druk | Drukarnia T-wa Polskiej Macierzy Szkolnej | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BOY-ŻELEŃSKI
NASI
OKUPANCI BIBLJOTEKA BOYA
WARSZAWA, SMOLNA 11
Drukarnia
T-wa Polskiej Macierzy Szkolnej Spółka dzierżawna Warszawa, ulica Elektoralna 18 Tel. 292-94 |
KAŻDEMU prawie w Polsce dziś wiadomo, że zjawił się Antychryst, noszący miano Tadeusz Żeleński, a pseudonim Boy. Wyklinają go z ambon, wypisują o nim niestworzone rzeczy w różnych mniej lub więcej świątobliwych pismach i pisemkach. Ba, kiedy ów Boy chce wygłosić odczyt, bodaj o poecie z przed pięciu wieków, urządza się całe krucjaty, aby nie dopuścić do tego zgorszenia. Równocześnie Sodalicja Pań w Krakowie odprawia zbiorowe modły »o nawrócenie się Boya«. (Autentyczne!).
Skąd się to wszystko wzięło? Z paru moich wystąpień w prasie. Antyreligijnych, bezbożnych? Ani trochę. W tych sprawach wogóle nie zabieram głosu; raczej skłonny jestem powiedzieć z dobrym Villonem: »…chudziak ja ubogi, — nie mnie rozprawiać tak podniosło, — niech o tym sądzą theologi, — to kaznodziei jest rzemiosło…«. Poszło o sprawy świeckie. Bardzo nad tem boleję; ale cóż począć, że gdziekolwiek wyłoni się paląca kwestia, w której ludzie głowią się i radzą, co czynić aby na świecie było trochę lżej i trochę jaśniej, natychmiast wysuwa się złowroga czarna ręka i rozlega się grzmiący głos: »Nie pozwalamy! Nie wolno wam nic zmienić, nic poprawić. Wszystko musi zostać po dawnemu; niczego tknąć nie pozwolimy w gmachu ciemnoty i ucisku. Ktokolwiek chciałby ulżyć doli człowieka na ziemi, sprzeciwia się prawu Boga, sprzeciwia się woli bożej«.
Nie mogę w to uwierzyć. Mimo całego autorytetu tych specjalistów od interpretowania życzeń Stwórcy wszechrzeczy, nie mogę uwierzyć, aby wola boża miała być zawsze i wszędzie układna wobec bogaczy a bezlitosna dla biedaków; aby osłaniała swym płaszczem kłamstwo, okrucieństwo i chciwość. To musi być jakieś nieporozumienie. Obawiam się, że nawet modły krakowskich pań — mimo że skądinąd tak wiele krakowskim paniom zawdzięczam — nie sprawią abym w to uwierzył.
Zebrałem tedy tutaj inkryminowane artykuły, aby ułatwić ogółowi rozpatrzenie się w tym doniosłym przez swą treść zatargu. Daję je umyślnie bez zmian, tak jak były pisane[1], choćby nawet, przez wzgląd na aktualność, wymagały dziś pewnych przeobrażeń.
Niech ludzie dobrej woli czytają i sądzą.
Z POŚRÓD prac, które zyskały mi trochę cichego uznania a dużo głośnych oburzeń, najwięcej hałasu wywołała mała książeczka p. t. Dziewice konsystorskie. Miała kilka wydań, zrodziła powódź artykułów, enuncjacyj. Dostąpiła — wiem to poufnie — tego zaszczytu, że zainteresował się nią Watykan. Byłem tem wszystkiem trochę zdziwiony. Bo przecież książeczka ta nie zawierała absolutnie nic, o czemby nie wiedzieli wszyscy; o czemby, mówiąc trywjalnie, wróble nie świegotały na dachach. Stwierdziła, że, wbrew wszelkim dogmatom i kanonom, istnieją — pod mianem »unieważnień małżeństwa« — najautentyczniejsze katolickie rozwody, ale dostępne jedynie najzamożniejszym: cenzus majątkowy to ich jedyny istotny warunek, pozatem wszystkie trudności można obejść i usunąć. Że istnieje cała armja adwokatów t. zw. konsystorskich, którzy z niewyczerpaną pomysłowością inscenizują te małe komedyjki. Dostarczają fałszywych świadków, aranżują krzywoprzysięstwa, płodzą usłużne świadectwa lekarskie, z mężatek i matek dzieciom robią patentowane dziewice, z najnormalniejszych kobiet rzekome lesbijki i uczą je zeznawać w tym duchu; słowem, kruczków i sposobów mają moc, oczywiście wszystko podług taksy, i to słonej.
To dla wybranych. Średniacy mają inny sposób: zmienić wiarę. Zmiana wiary dla celów rozwodowych stała się czemś najpotoczniejszem. Dyskutuje się ją na zimno w kancelarji adwokata w kosztorysie, ile że jest znacznie tańsza od rozwodu czysto katolickiego, i o wiele szybsza.
Są wszakże ludzie, których mierzi to, aby tak ważne i poważne sprawy nie mogły być załatwiane inaczej niż szwindlem. »Prawo nie może zmuszać obywatela do kłamstwa« — pisał w dyskusji o ustawodawstwie małżeńskiem prof. Wł. L. Jaworski, gorliwy katolik. Cytowałem wypadek pewnego dostojnika państwowego, który, sam katolik, syna dał ochrzcić w kościele ewangelickim, »iżby mógł przejść przez życie jako uczciwy człowiek«. Rzecz staje się szczególnie rażąca gdy chodzi o wybitne jednostki, o dygnitarzy, których fałsz ściga nawet po śmierci i przy których trumnie odbywają się gorszące sceny oszukańczych rewindykacyj religji którą porzucili.
To jest zatem niejako pierwsza i druga klasa rozwodów. Ale i ta druga jest kosztowna, byle kto sobie na nią nie może pozwolić. O trzeciej klasie nie ma co mówić. Tu reguluje sprawy małżeńskie na wsi często arszenik i siekiera, w mieście załatwia się to na dziko, poprostu porzuceniem, konkubinatem, bez żadnej ochrony kobiety i dziecka.
Notowałem dalej, że załatwianie rozwodów przez zmianę wiary nie odbywa się bez chaosu prawnego. Katolik, który weźmie w kościele protestanckim ślub z protestantką, — a ileż dziś takich ślubów! — może w swoim konsystorzu uzyskać rozwiązanie małżeństwa bez najmniejszych trudności, wręcz bez zawiadomienia drugiej strony — nawet w razie istnienia dzieci! — przyczem sądy państwowe, terroryzowane przez sądy arcybiskupie, raz taki rozwód i jego cywilne następstwa uznają, innym razem nie, jak się zdarzy. Z dnia na dzień kobieta może się dowiedzieć, że została na bruku, z dziećmi, bez męża i bez ochrony prawnej.
I, rzecz osobliwa: raz po raz pojawia się pełne namaszczenia orędzie, dowodzące, że wszystko powinno zostać tak jak jest i że wszelka zmiana w tych gorszących i zohydzających samą religję stosunkach byłaby naruszeniem »podstaw społeczeństwa i rodziny«! A przecież w tej części Polski, która uchodzi za najtrwalszą opokę religji i rodziny, — w b. zaborze pruskim, — istnieje rozdział ustawodawstwa cywilnego od kościelnego. W Królestwie Polskiem śluby wyłącznie kościelne są instytucją narzuconą swego czasu przez Rosję, wbrew tradycjom kodeksu napoleońskiego i wbrew woli społeczeństwa.
Rzecz prosta, że te czynniki, które mają za zadanie zaprowadzić w budującej się nowej Polsce ład i praworządność, nie mogły — mimo całej kurtuazji dla sfer duchownych — podzielić tego stanowiska i uznać, że chaos, szalbierstwo i przywilej bogaczy mają wciąż pozostać jedyną normą prawną regulującą konflikty życia małżeńskiego. Wiadomo było oddawna, że nasza komisja kodyfikacyjna pracuje nad nowem ustawodawstwem małżeńskiem. Prace te otaczała komisja aż nazbyt głęboką tajemnicą, tak bardzo rzecz wydawała się drażliwa. Szeptano sobie, że podobno nawet prace te są oddawna ukończone; że projekt, — od kilku lat gotowy, — przeszedłszy potrójny filtr redakcji, spoczywa w biurku ministra sprawiedliwości, zagwożdżony tam wpływami czynników, które udaremniają normalny bieg tej ustawy. O treści ustawy również chodziły tylko głuche wieści, ponieważ komisja postanowiła, że ani jeden egzemplarz projektu nie wyjdzie poza jej biuro.
W końcu sytuacja zaczęła być skandaliczna. Można się było słusznie zapytać, kto właściwie w Polsce rządzi? Wreszcie, po kilku latach, komisja kodyfikacyjna zdecydowała się przerwać tę konspirację. W najbliższych dniach[2] główny twórca ustawy małżeńskiej, prof. Lutostański, ma ją przedstawić i skomentować w »stałej delegacji zrzeszeń i instytucyj prawniczych«, poczem — jak słychać — projekt ma być rozesłany odpowiednim czynnikom i skierowany na właściwą drogę.
I znowuż, jak w tylu sprawach, jak wówczas gdy chodziło o nowy kodeks karny, trzeba się dziwić bierności, z jaką społeczeństwo oczekuje, co — bez jego udziału — zdecyduje ktoś o jego losie i w czem potem bezradnie tkwić będą całe pokolenia. Tutaj bierność ta jest jeszcze bardziej uderzająca. Nie każdy siedzi w kryminale (choćby skądinąd na to zasłużył), ale każdy — czy prawie każdy — się żeni. I ani się kto spyta, jaka ta ustawa będzie, ani co się z nią dzieje!
Otóż, skusiło mnie popełnić tutaj niedyskrecję. Odsłonię wam rąbek tego, o co niebawem rozpoczną się zapewne zacięte boje. A może wcale się nie rozpoczną, może znów ktoś potrafi ukręcić temu kark w ciszy gabinetu? W każdym razie, niech się ludziska dowiedzą, co o nich postanowiła nasza komisja kodyfikacyjna i jakie główne punkty zawiera projekt nowej ustawy małżeńskiej, ustawy — powiedzmy to odrazu — rozumnej i odważnej, mimo iż z pewnością poszczególne jej punkty, rzucone w grono mężczyzn lub kobiet, nastręczyłyby tematu do dyskusji co najmniej tyle, co niedawno grana w teatrze Nowa ustawa małżeńska Bernarda Shaw. Ileż tematów dla dramatu czy komedji kryje bodaj ten arcypostępowy artykuł rozdziału o narzeczeństwie:
Art. 6. Jeżeli narzeczony, z którym niewiasta zaszła w ciążę, umarł lub bez słusznego powodu odstąpił od zaręczyn, albo dał narzeczonej słuszny powód do odstąpienia, narzeczona może żądać przyznania jej od narzeczonego lub jego spadkobierców praw majątkowych narówni z żoną rozłączoną z winy męża.
Miałbym tu pokusę się wtrącić... Ale nie; celem mego feljetonu nie jest dyskutowanie ustawy, ale poprostu poinformowanie czytelników o jej treści i brzmieniu.
Główny punkt zainteresowania skupia się na artykułach, wprowadzających zdecydowanie śluby cywilne, z tem wszakże, że ślub kościelny może w zupełności ślub cywilny zastąpić i że wówczas niema już obowiązku brania podwójnego ślubu. Oto dotyczące paragrafy:
Art. 24. Po dopełnieniu czynności przedwstępnych przed właściwym urzędnikiem stanu cywilnego, narzeczeni mogą zawrzeć ślub, składając przed urzędnikiem stanu cywilnego albo przed duszpasterzem zgodne oświadczenie w przytomności dwóch świadków, że zawierają dozgonny związek małżeński.
Art. 25. Ślub może być zawarty przed którymkolwiek urzędnikiem stanu cywilnego Rzeczypospolitej Polskiej, albo przed duszpasterzem uznanego w Polsce wyznania, do którego należy jedno z narzeczonych.
Art. 26. Ślub przed duszpasterzem ma skutek cywilny narówni ze ślubem zawartym przed urzędnikiem stanu cywilnego, o ile przedstawiono protokół urzędnikowi stanu cywilnego celem sporządzenia aktu małżeńskiego.
Artykuły te uzupełnia Projekt ustawy o aktach stanu cywilnego, który stanowi:
Art. 176. Duszpasterz, przed którym zawarto ślub, sporządza protokół ślubu w 3 egzemplarzach, w księdze protokółów ślubu. Wszystkie 3 jednobrzmiące egzemplarze podpisują nowożeńcy, świadkowie oraz duszpasterz.
Jeden egzemplarz protokółu wydaje duszpasterz zaraz nowożeńcom celem złożenia go urzędnikowi stanu cywilnego miejsca zawarcia ślubu; drugi egzemplarz sam przesyła temuż urzędnikowi stanu cywilnego; trzeci, grzbietowy, zachowuje u siebie.
Pomysłowy ten sposób, dzięki któremu ślub kościelny staje się niejako automatycznie ślubem cywilnym, miał na celu uszanowanie uczuć religijnych które mogłaby razić konieczność dopełniania ślubu dwa razy, cywilnie i kościelnie. Tymczasem, rzecz znamienna, właśnie ten kompromisowy pomysł stał się kamieniem obrazy i najwięcej podobno natyka się na sprzeciw w sferach duchownych. Woleliby razem osobne śluby cywilne niż ten proceder, w którym akt ślubu z podpisem księdza może się stać później punktem wyjścia ewentualnego postępowania rozwodowego.
W rozdziale o małżeństwie zwracają uwagę artykuły stanowiące zupełną równość praw i obowiązków obojga małżonków:
Art. 32. Każdy z małżonków obowiązany jest przyczyniać się wedle swej możności do ponoszenia ciężarów utrzymania rodziny.
Art. 40. Żona może obok nazwiska męża zatrzymać rodowe, jeżeli to zastrzeże w akcie małżeństwa.
Art. 41. Mąż i żona mają równe prawa i równe obowiązki wobec dzieci.
Art. 42. Mąż i żona wspólnie sprawują władzę rodzicielską. W razie niezgodności rozstrzyga ewentualnie sąd.
Daleko odbiegliśmy od tak niedawnej jeszcze przysięgi »posłuszeństwa«!
Przechodzimy do kapitalnego punktu, jakim jest rozdział Rozłączenie i rozwód, tu bowiem mieści się istotny sens małżeństwa cywilnego. Nietylko projekt ustawy przewiduje rozwód, ale czyni rozróżnienie między stadłami, które mają dzieci a które ich nie mają. Dla małżeństwa bezdzietnego wystarczy poprostu zgodna wola obu stron, oczywiście przy odpowiednim — aż nadto długim! — czasie trwania postępowania rozwodowego:
Art. 54. Małżonkowie w wieku powyżej 25 lat, nie mający wspólnie małoletniego potomstwa, zdolni do działań prawnych, mogą, za obopólną zgodą, po 3 latach trwania małżeństwa, wystąpić do sądu z prośbą o rozłączenie (separację) bez podania powodów.
Art. 55 i 56. Sąd wezwie ich i po wyjaśnieniu prawnych skutków spyta, czy trwają w zamiarze: jeżeli tak, postanowi rozłączenie na rok jeden i orzeknie, po wysłuchaniu wniosków małżonków, w sprawie ich zamieszkania oraz ciężarów utrzymania.
Art. 57. Jeżeli po roku potwierdzą to, sąd orzeknie rozłączenie na czas nieograniczony, nie uznając winy żadnego z małżonków.
Po trzech latach, ewentualnie wedle uznania sądu wcześniej, rozłączenie to może przejść w rozwód, anulujący zupełnie małżeństwo.
Inaczej przedstawia się rzecz tam, gdzie są dzieci: tu już do rozłączenia trzeba powodów.
Art. 58 określa szereg punktów, w razie których sąd może postanowić rozłączenie na żądanie jednego z małżonków, jeżeli uzna, że wzgląd na dobro małoletnich dzieci nie stoi temu na przeszkodzie, oraz jeżeli stwierdzi trwały rozkład pożycia. Powodami takiemi są: cudzołóstwo (w pewnych określonych warunkach), opuszczenie, odmowa środków utrzymania, więzienie wyżej lat pięciu lub hańbiące przestępstwo, życie rozwiązłe, zajęcie hańbiące, pijaństwo i narkomanja, weneryczne choroby w stadjum zaraźliwem, umysłowa choroba, niemoc płciowa bez względu na czas jej powstania. (Nie można powoływać się na niemoc płciową osoby, która przekroczyła 50 rok życia, oraz osób które od 10 lat pozostają w związkach małżeńskich).
Art. 61. Sąd orzeka rozłączenie na czas nieograniczony i ustala, czy i która ze stron ponosi winę.
Art. 62. Małżonkowie rozłączeni nie mogą wstępować w nowy związek za życia drugiej połowy.
Art. 71. Domniemanie ojcostwa niema zastosowania względem dziecka poczętego podczas rozłączenia małżonków.
Art. 77. Po upływie 3 lat od uznania małżeństwa za rozłączone, sąd, na żądanie jednego z małżonków, orzeknie zamianę rozłączenia na rozwód, przez co małżeństwo ustaje.
Sąd może, na żądanie drugiego małżonka, odmówić zamiany na rozwód, jeżeli uzna, że dobro małoletnich dzieci stoi temu na przeszkodzie.
Sąd, na żądanie osoby rozłączonej wyrokiem prawomocnym, może, ze względu na okoliczności sprawy, skrócić powyższy termin 3 lat wedle uznania.
Art. 78. Osoba rozwiedziona może wstąpić w nowy związek małżeński.
Art. 79. Żona wraca do nazwiska panieńskiego; jeżeli ma małoletnie dzieci nazwiska męża, sąd może jej przyznać zachowanie nazwiska nabytego przez małżeństwo.
Oto najbardziej zasadnicze postanowienia nowej ustawy małżeńskiej. Kilkanaście artykułów, a jakiż olbrzymi krok na drodze uczciwości i prawdy. Czyn tem godniejszy uznania, że tutaj, jak i w swoich innych pracach, komisja kodyfikacyjna wyprzedza niejako nasze społeczeństwo. Zamiast znaleźć poparcie w jego głosach, w jego żądaniach, pracuje wśród powszechnej bierności, wlecze ze sobą ogół niezdolny do myślenia o sobie.
Aby to sobie uprzytomnić, wystarczy zwrócić uwagę na jedną okoliczność. Nową ustawą małżeńską powinnyby się przedewszystkiem interesować kobiety. Wszelka ustawa małżeńska jest — poza ochroną dziecka — ochroną kobiety; chodzi o to, czy dobrze spełnia zadanie. Bo o ile, wedle litery kodeksu, oboje małżonkowie stanowią równorzędne jednostki, o tyle w życiu jakże inną linją biegnie życie kobiety a mężczyzny, jakże odmienne są tego życia warunki, szanse i fluktuacje. O ileż głębiej wszystko co dotyczy małżeństwa wrzyna się w życie kobiety. I uderzyło mnie jedno: w komisji, która układała ten projekt, niema — oczywiście! — ani jednej kobiety: czy przynajmniej zasięgano opinji kobiety w charakterze bodaj rzeczoznawcy? Prawda że ta ustawa to jest rama ogólna, że o szczegółach będzie rozstrzygał w każdym wypadku — sąd. Sąd, sędzia... znów mężczyzna. Jakże teoretyczne jest jeszcze równouprawnienie kobiet!
I przypomniała mi się taka scena. Przed kilku miesiącami, zaproszono mnie do pewnego stowarzyszenia kobiecego na wieczór dyskusyjny. Z ciekawości poszedłem. (Trochę to przypominało jeszcze Emancypantki Prusa i ową uroczą scenę, gdy jedna z uczestniczek napróżno domaga się prawa głosu, bo zawsze spychają ją z porządku »wnioski nagłe« i »wnioski w kwestji formalnej«. Czeka i czeka cierpliwie w poczuciu praworządności — wkońcu, po dwóch godzinach, uzyskuje to prawo głosu, aby... powiedzieć, że lampa filuje, czego w ferworze dyskusji nikt nie zauważył). Otóż, były tam na porządku dziennym dwa referaty. W pierwszym wybitna prawniczka referowała właśnie nową ustawę małżeńską, do której jakimś sposobem udało się jej dotrzeć; w drugim znakomita powieściopisarka mówiła ogólnie o stosunku kobiet do miłości. Następnie otwarto dyskusję. Można było przypuszczać, że dyskusja będzie tyczyła głównie pierwszego punktu, zwłaszcza że chodziło o postanowienie jakiejś akcji w tej sprawie; podczas gdy drugi punkt — kobieta i miłość — zdawał się raczej rzeczą osobistą i mniej nadającą się do publicznych rozstrząsań. Tymczasem — o dziwo! — nikt nie zażądał głosu w sprawie nowej ustawy małżeńskiej, natomiast nie można było nastarczyć z udzielaniem głosu paniom i panienkom, które wygłupiały się na temat, że każda kobieta ma prawo do »wielkiej miłości« i t. d.
Niewiele tedy może liczyć komisja kodyfikacyjna na pomoc społeczeństwa. A jednak, trzeba sobie powiedzieć: od stworzenia tej ustawy do jej powołania do życia droga jest jeszcze długa i ciężka. Jeżeli społeczeństwo chce tę ustawę mieć, jeżeli chce w praktyce rozwodów, niestety (mówię niestety, bo wcale nie jestem entuzjastą rozwodów, jak mi to wmawiano!) niestety nieuchronnych, — wyjść z dotychczasowego bagna szalbierstw, łupiestwa i niesprawiedliwości, będzie musiało o to walczyć.
Rozmawiałem o tej ustawie z jednym z naszych dygnitarzy. Pytałem go, czy sądzi, że nowa ustawa przejdzie. Wzruszył ramionami. — Czy ja wiem? odparł. Co tu gadać. To jest przedewszystkiem kwestja pieniężna. Kler na tem dużo traci. Jura stolae trzebaby odszkodować. To są duże sumy. Skąd na to wziąć pieniędzy? Nervus rerum, w tem rzecz, wszystko inne idzie dopiero potem...
Zwracam uwagę, że to nie ja mówię, ale ów dygnitarz.
WPADŁ mi w rękę fachowy artykuł p. Henryka Jasieńskiego w Przeglądzie Współczesnym p. t. Na marginesie nastrojów kryzysowych, trwałe wnioski z przemijających doświadczeń, poświęcony »regulacji urodzeń«. Autor z tak sympatycznem uznaniem powołuje się na moje artykuły w tej sprawie, że przypomniało mi to ją i dodało bodźca aby powrócić do niej raz jeszcze.
Czemu w Wiadomościach Literackich? — zapyta ktoś. Właśnie w Wiadomościach Literackich jest dla niej miejsce. Dla dwóch przyczyn. Po pierwsze, jak słusznie podnosi autor wspomnianej rozprawki, najważniejsze tu jest poruszenie opinji, zmiana nastawienia i nastrojów, oczyszczenie gruntu z zastarzałych narowów myślowych, z narosłych wiekami całemi fałszów i komunałów. I gdzież to robić przedewszystkiem, jeżeli nie w piśmie literackiem, organie tych, którzy powinni być najczulsi na objawy życia, których zadaniem jest tworzenie opinji.
A drugi powód, czemu miejsce dla tej sprawy jest w piśmie literacko-artystycznem, to że zagadnienie populacji wiąże się najściślej z kulturą kraju. Bez usunięcia tej bolączki, tak jak tkwimy po uszy w owej »pauperyzacji materjalnej«, o której mówi prof. Adam Krzyżanowski (Pauperyzacja Polski współczesnej), tak będziemy się osuwali coraz głębiej w pauperyzację duchową.
Mimo że wypowiadałem się nieraz w tej kwestji i mimo że p. Jasieński parę razy cytuje moje formuły, pozwolę sobie znów ja cytować jego. W ten sposób będzie poważniej.
Otóż, zdaniem p. Jasieńskiego, zarówno w kwestji mieszkaniowej jak w kwestji rolnej, jak w wielu innych wreszcie, wszelkie środki zaradcze, których się szuka, będą złudne, dopóki się omija to co jest główną przyczyną złego, t. j. nadmierną produkcję ludności w Polsce. Mimo że tę »horrendalnie« — jak mówi — wysoką ilość urodzeń reguluje poniekąd wysoka śmiertelność niemowląt, i tak jest ona ogromna. Powoduje to nędzę i zbrodnię. W tym polskim przyroście ludności, którym dudki tak się chełpią, szukają nasi uczeni głównego źródła różnic przestępczości, która np. w całej Szwecji daje sześćset spraw karnych rocznie, a u nas dziesięć tysięcy w samej tylko Warszawie.
Jedynie tedy — wywodzi p. Jasieński — ograniczenie przyrostu może być lekarstwem, wszystko inne jest okłamywaniem samych siebie. Pierwszem zadaniem jest uświadamiać w tej mierze ogół, wciąż o tem przypominać:
Wszystko się zmieniło; to co było niegdyś siłą — stało się słabością; co było bogactwem — stało się nędzą; co było błogosławieństwem — stało się przekleństwem; ale, mimo zupełnej zmiany okoliczności, zabobon płodności trwa.
Religja — największy wróg regulacji urodzeń — częściowo ustąpiła z tego stanowiska. Niedawny zjazd anglikańskich biskupów w Londynie[3] oświadczył się za regulacją. Mimo to, powtarza się bezmyślnie, że jest ona sprzeczna z etyką chrześcijańską. Poglądów religji niepodobna zresztą dyskutować, ponieważ przesuwa ona cele człowieka i sens jego życia w inną sferę; nie dobro ludzi na ziemi jest jej przedmiotem. Dlatego trudną bywa nieraz współpraca państwa z religją, gdyż zadaniem państwa jest, bądź co bądź, ułatwiać ludziom życie — na tym świecie.
Stąd też te rozbieżności w interpretowaniu »etyki«. Dużo tu komu o etykę chodzi! Regulacja urodzeń oddawna uznana za sprawę użyteczności publicznej w Holandji, oddawna najszerzej praktykowana w Skandynawji, świeżo popierana przez najkonserwatywniejszą Izbę Lordów w Anglji, tępiona jest w liberalnej Francji. Uznaje ją zjazd biskupów anglikańskich, a bojkotują ją protestanckie Niemcy. Imperjalizm niemiecki i włoski, lęk Francji przed mnożnością sąsiadów, są przyczyną różnic w poglądach, które po staremu przemyca się pod flagą etyki; podczas gdy jest to sprawa przedewszystkiem militaryzmu, fałszywie zresztą pojętego, bo więcej z tej płodności mają więzienia, szpitale i cmentarze niż ministerstwa wojny.
Gdy chodzi o uświadamianie naszego ogółu w tej mierze, nastręcza się parę uwag. Regulacja urodzeń — mimo że ma odrębne swoje znaczenie i doniosłość — jest tylko fragmentem wielkiego ruchu, jaki dokonywa się w świecie pod znakiem reformy życia płciowego. Istnieje światowa liga tej reformy, odbywają się kongresy, biorą w ich pracach udział najwięksi pisarze. U nas prawie nic się o tem nie wie, nie mówi się o tem, nie pisze. Nietylko niema żadnej organizacji, ale niema żadnych informacyj. Dzienniki nasze, pochłonięte walkami politycznemi, nie zdają sobie sprawy z tego, że sprawy obyczajowe ważniejsze są może nawet od formy rządu i od brzmienia konstytucji.
Niema dziś w Polsce sprawy gwałtowniejszej, ważniejszej. Powinno się o niej mówić wciąż, krzyczeć, uświadamiać, działać. Powinnoby się sporządzić rodzaj katechizmu i rozrzucać go w miljonach egzemplarzy. Trzeba tam uczyć, że:
1) Płodność, którą lubimy się chełpić, jest blichtrem i klęską; jest w znacznej mierze złudna, ponieważ konsekwencją jej jest równoczesne zwiększenie śmiertelności dzieci. Otóż dziewięciomiesięczna ciąża, karmienie i hodowanie dziecka skazanego na śmierć jest olbrzymim ubytkiem kapitału, nieszczęściem rodziny, ruiną sił matki.
2) Nadmierna ilość dzieci chowanych w ciasnem mieszkaniu, bez powietrza i słońca, najczęściej niedożywionych, stale zmniejsza wartość materjału ludzkiego. Nadmiar umiera, upośledzenie zostaje.
3) Niemniej odbija się to na stronie moralnej. Ojciec zapracowany dla zbyt licznej rodziny, matka zajęta wciąż nowem rodzeniem, nie mogą się oddać wychowaniu dzieci, które chowają się same jak mogą — często w rynsztoku.
4) Zapobieganie ciąży jest najskuteczniejszym środkiem przeciw pladze poronień, których roczna liczba dochodzi wielukroć tysięcy.
5) Regulacja urodzeń jest najskuteczniejszym środkiem zmniejszenia statystyki dzieciobójstwa, samobójstw, nieślubnych dzieci, małoletnich zbrodniarzy i wreszcie — nędzy!
6) Zgodne porozumienie się celem ograniczenia ilości urodzeń jest rozwiązaniem współżycia narodów.
7) Zwalczanie akcji regulacyjnej jest typową podwójną moralnością, bo ci, co zbożnie zachwalają płodność, sami, chociaż lepiej sytuowani materjalnie, strzegą się licznych rodzin i korzystają z wszelkich zdobyczy nauki w tej mierze.
8) Regulacja urodzeń, ograniczając bezmyślną mnożność proletarjatu podnosząc tem siłę ekonomiczną kraju, może dodatnio wpłynąć na dzietność tej części inteligencji, która dziś, spauperyzowana a lepiej uświadomiona, chroni się przed dzieckiem ile może.
Szkicuję tutaj tylko kilka punktów, które należałoby dopełnić i rozpowszechniać wszystkiemi sposobami. Tymczasem odbywa się zacięta propaganda, ale w duchu wprost przeciwnym. Straszliwym faktom, głosowi nauki, koniecznościom życia, przeciwstawia się puste słowa.
Mówi się o pobudkach religijnych, wzbraniających zapobiegania ciąży. To chyba żarty! Niema tak pobożnej kobiety, któraby to brała serjo. (Druzgocących dowodów na to dostarczył świeży spis ludności. Okazało się, że w Poznańskiem, tej ostoi klerykalizmu, przyrost wynosi zaledwie 2%, podczas gdy są dzielnice, w których dochodzi 30%. Nie religja zatem, ale poprostu wyższy lub niższy stopień kultury jest tu decydujący). Naogół wszystkie robią co mogą aby uniknąć niepożądanej ciąży. Ożywają licho wie czego. Rzecz tylko w tem, że nie znają sposobów, lub używają ich źle; że mimo ich używania, zachodzą w ciążę, i wówczas, o ile warunki nie pozwalają im na urodzenie dziecka, poprostu ronią, »psują się«, jak to nazywa straszliwie obrazowy język ludu.
Agitacja za regulacją urodzeń w Niemczech, w Anglji, w Ameryce, trwa od dziesiątków lat. W wielu krajach zwyciężyła całkowicie, w innych częściowo; w niektórych zahamowana jest przemocą. U nas nie robiło się w tej mierze nic, mimo że żadne prawo tego nie zabrania. Na szczęście, zaczyna się robić. Sekcja regulacji urodzeń przy Robotniczem Tow. Służby Społecznej otwarła pierwszą poradnię; urządziła pierwszy wieczór dyskusyjny na ten temat; wydała broszurę napisaną przez lekarza p. t. Skuteczne i nieszkodliwe środki zapobiegania ciąży. Lada dzień ma być otwarta poradnia samorządowa w Łodzi.
Pisałem zresztą o tej sprawie[4] nieraz; a z faktów, które zestawiłem, nie trudno chyba ocenić znaczenie regulacji urodzeń dla poziomu kulturalnego naszego kraju. Weźmy dwie rodziny: jedna ma, w ciągu pewnej ilości lat, troje dzieci; druga, w ciągu tej samej ilości lat, ośmioro dzieci, z których pięcioro odumrze a troje się wychowa. Jasne jest, że choroby, ciąże, porody, karmienie, grzebanie, troski, bieda, pochłoną całą nadwyżkę materjalnego i moralnego budżetu, która mogłaby pójść na jakiekolwiek potrzeby duchowe.
Sądzę tedy, że dostatecznie wylegitymowałem się z przyczyn, dla których pozwoliłem sobie czytelników pisma literackiego zająć kwestją, o której zresztą teraz będzie coraz głośniej; — jestem tego pewny. Obowiązkiem każdego jest zapoznać się z nią, przemyśleć ją, a jeżeli dojdzie do przeświadczenia o jej ważności, powinien współdziałać w dążeniu do naprawy. A działać tu może każdy, gdyż, jak zaznaczyłem, chodzi przedewszystkiem o przemianę pojęć; o to aby akcja podjęta w tym kierunku spotkała się ze zrozumieniem. Skoro to nastąpi, w ciągu jednego czy dwóch pokoleń, Polska może inaczej wyglądać.
DZIEWIĘCIU biskupów wydało list pasterski w sprawie projektu nowego kodeksu karnego (w szczególności art. 231) oraz w sprawie poradni Świadomego Macierzyństwa. List ten nastręcza mi parę uwag.
Jedną ze zdobyczy współczesności jest oddzielenie religji od spraw politycznych. Bardzo niewyjaśniony jest natomiast zakres ingerencji kleru do spraw społecznych. Raz po raz, kiedy czynniki państwowe, — czy inne świeckie, — rozumiejąc niecelowość lub szkodliwość pewnych urządzeń i ustaw, widząc płynące z nich nieszczęścia i zło, chcą zmienić coś na lepsze, zestroić z wymaganiami życia, kler zakłada swoje veto. Że jednak argumenty, jakiemi się w tem posługuje, zacierają najczęściej samą zasadę konfliktu, sądzę, że z pożytkiem będzie nieco rozjaśnić te sprawy.
Troski państwa a kościoła są bardzo różne. Państwo — pomijając nawet fakt, że najczęściej jest zbiorem jednostek rozmaitych wyznań, — ma za przedmiot swoich starań byt człowieka na ziemi. Celem jego jest zmniejszenie cierpień, zapewnienie swoim obywatelom maximum zdrowia, dobrobytu, oświaty. Kościół natomiast — gdyby jego politykę brać najidealniej — ma zadania zgoła inne. Życie doczesne ludzi jest dlań jedynie chwilką wobec wieczności za grobem; z tej perspektywy wszystkie męki doczesne są bez znaczenia, a nawet mogą być pożądane, o ile zbliżają do nagród wiekuistych, do których znowuż pierwszym warunkiem jest przestrzeganie nakazów kościoła.
Każde z tych dwu stanowisk ma swoją logikę, ale pogodzenie ich bywa niezmiernie trudne.
Nawet tam, gdzie kościół wchodzi w świeckie potrzeby obywateli, sposoby jego działania jakże są różne od sposobów państwa! Tak np., w palącej sprawne bezrobotnych, kościół może się ograniczyć do zarządzenia mszy świętej na ich intencję; ale trudno sobie wyobrazić ministra skarbu, któryby nakazał swoim urzędnikom trzydniowy post na intencję poprawy bilansu handlowego.
Rozbieżność tę najlepiej zilustruje pewne wspomnienie, wyniesione z dawnych czasów, kiedy byłem lekarzem w szpitalu dla dzieci. W szpitalu tym mieściły się wszystkie oddziały, od chirurgji do chorób zakaźnych. Zmorą wiszącą wciąż nad szpitalem była obawa rozwleczenia infekcji. Zwłaszcza szkarlatyny, co było najczęstsze i najgroźniejsze. Istotnie, cóż okropniejszego dla lekarzy, którym rodzice oddali zdrowe dziecko dla jakiejś drobnej operacji, — przepukliny lub skrzywionej nóżki, — a które ginie, zaraziwszy się w szpitalu szkarlatyną! To też surowe przepisy obowiązywały zarówno lekarzy jak służbę: lekarzom, którzy pracowali na oddziale zakaźnym, nie wolno było zachodzić na inne oddziały; służbie nie wolno było stykać się z resztą personelu.
Otóż, przepisy te nie obejmowały tylko jednego czynnika: zakonnic. Siostry zakonne, pielęgnujące chorych, schodziły się — ze wszystkich oddziałów — po kilka razy dziennie w kaplicy na wspólne modlitwy, jak nakazywała ich reguła. Siostry nie nosiły kitlów płóciennych, bo tego nie przewidywała reguła; ba, reguła przepisywała, że ich suknie zakonne i cała odzież ma być wspólna! Siostry nie podlegały przepisom o dezynfekcji i antyseptyce.
W rezultacie, mordercza szkarlatyna raz po raz wybuchała w szpitalu. Wówczas, stary profesor wzywał podwładnych, mówił kazania, burczał, zrzędził: jednego tylko się nie poruszało: sprawy zakonnic. A kiedy który z młodych lekarzy o tem natrącił, profesor, wściekły, odwracał rozmowę. Wiedział, że tu nic nie zmieni, nie czuł w sobie energji do walki jakąby trzeba podjąć, wolał o tem nie myśleć. Istotnie, cóż znaczyły dla sióstr jakieś nowinki nauki Pasteura, wobec reguły, która wiodła się od przedwiecznych i świątobliwych założycieli zakonu.
Spójrzmy teraz na to z punktu sióstr: znam ten punkt widzenia dobrze, bo nieraz z niemi rozmawiałem. Zachorowanie dziecka na szkarlatynę było dla nich poprostu dopustem Bożym; bez woli Bożej nie nastąpiłoby; to też na całą naszą antyseptyczną krzątaninę siostry patrzyły z politowaniem. Przypuszczać, że wspólna modlitwa sióstr może być rozsadnikiem zarazy, to trąciło bluźnierstwem. Skoro jedno lub drugie dziecko umarło, widać tak było trzeba dla dobra jego i jego rodziców; cóż zresztą mogło się trafić szczęśliwszego niewinnemu dziecku, niż umrzeć w chwili gdy ma zapewnione niebo, nim doszło wieku niebezpieczeństw, które czyhają na duszę człowieka.
Oto credo, które siostrzyczki głosiły w całej naiwnej czystości. Ma ono swoją niezłomną logikę i swoje piękno, tylko jak je pogodzić z lekarskiem — świeckiem — przeznaczeniem szpitala? To też gdy te anioły czuwały przy zmarłem dziecku z oczami wpatrzonemi w niebo, nam lekarzom zdarzało się słyszeć z ust zrozpaczonych rodziców wyrzut: »Zbrodniarze!«
Te siostrzyczki przychodzą mi na myśl nieraz, gdy czytam pewne dostojne orędzia w sprawach społeczno-lekarskich...
A teraz drugi obrazek z tego samego szpitala. Jeden z oddziałów szpitala stanowił »klinikę«, przeznaczony był dla pracy naukowej. Otóż, młody asystent (dziś jest profesorem), pełen miłości wiedzy, świeżo wróciwszy z zagranicy, chciał wprowadzić postępowy naówczas sposób mierzenia temperatury niemowlętom w kiszce stolcowej, jak się to robi we wszystkich klinikach, gdyż inny sposób jest u małych dzieci bezwartościowy z punktu ścisłości naukowej. Zakonnice nietylko odtrąciły to z oburzeniem, ale zbuntowały służące szpitalne, które również oświadczyły, że takiego »paskudztwa« robić nie będą. Asystent odwołał się do profesora; profesor interwenjował: bezskutecznie. Raz po raz łapiąc służbę szpitalną na nieposłuszeństwie, stary rektor Jakubowski wyrżnął wreszcie termometrem o ziemię. »Proszę siostry, — rzekł do głównej organizatorki biernego oporu, — jeśli tak będzie dłużej, to mnie w końcu djabli wezmą. — To będzie inny pan profesor« — odrzekła siostra spuszczając oczy z uśmiechem chrześcijańskiej rezygnacji.
Świeżo ogłoszone orędzie biskupów w jednem przynajmniej sprawę stawia jasno. W projekcie nowego kodeksu chodziło o to, aby wskazania do przerywania ciąży — dotąd tylko lekarskie — rozszerzyć na t. zw. społeczne. Otóż, orędzie biskupów wyraźnie stwierdza, że nie uznaje nawet wskazań lekarskich, przyjętych — jak wiadomo — od bardzo dawna przez wszystkie kodeksy świata. Wedle tego orędzia, w żadnym wypadku, nawet gdy chodzi o życie matki, przerwanie ciąży nie jest dopuszczalne. To bardzo cenne wyznanie. Próba cofnięcia sprawy na tak okrutne i nieżyciowe stanowisko jest dobitnem stwierdzeniem, że między stanowiskiem ludzkości i nauki a stanowiskiem kleru wszelki kompromis jest daremny i że żadne ustępstwa w sprawie nowego kodeksu nie mogłyby kościoła zaspokoić. Najlepiej tedy będzie, gdy każdy pozostanie przy swojem; państwo dbając o doczesne dobro obywateli, kler zapewniając im szczęśliwą śmierć sposobami jakiemi rozporządza, ale bez odwoływania się do pomocy panów prokuratorów.
Ale kościół nie poprzestaje na stanowisku dogmatycznem; pragnie umotywować je względami świeckiemi. Ucieka się do argumentacji »racjonalistycznej«: mówi o populacji, o pożytku ojczyzny, powołując się na statystykę! Co do tych rzeczy, to lepiejby je zostawić czynnikom bardziej powołanym, i to w interesie samej powagi naszego episkopatu. Niebardzo wypada, aby orędzie podpisane przez dziewięciu biskupów zawierało rzeczy, które muszą przyprawić o parsknięcie śmiechem nawet skromnie oświeconego człowieka, gdy np. w niem wyczyta, iż »z racji tych zabiegów, w Rosji sowieckiej już 37% kobiet jest niepłodnych«!! Skąd te humorystyczne cyfry? Zdaje mi się, że zgaduję skąd: słyszeliśmy to w słynnej interpelacji[5] senatora Thullie. Ale że dziewięćdziesięcioletniemu staruszkowi coś się przyśniło, z tego nie wynika aby dziewięciu biskupów miało to powtarzać i sygnować swojem nazwiskiem.
Wogóle, kiedy się czyta to orędzie, możnaby mniemać, że »święta Tulja« jest u nas papieżem. Bo znowuż, jak za panią matką pacierz, orędzie to powtarza za senatorem Thullie baśnie o poradni Świadomego Macierzyństwa. I w jakich słowach!
»Bóg — powiada orędzie biskupie — dał wolność ojczyźnie a jej dzieci chcą dla niej nowy grób wykopać. Już nawet kopią, bo w myśl tego projektu (dozwalającego w pewnych warunkach poronień), powstają poradnie działające publicznie. Rodzice prawdziwie katoliccy, prawdziwie kochający Ojczyznę, nigdy pod żadnym pozorem nie powinni iść za tą wstrętną, iście szatańską pokusą«.
Słyszeliśmy już to w senacie. Ale jest różnica. Kiedy prof. Thullie wnosił swą interpelację, mógł ostatecznie być źle poinformowany. Starzy ludzie bywają lekkomyślni. Ale od tego czasu rzecz była dokładnie omówiona i wyjaśniona w prasie; ja sam zamieściłem parokrotnie odpowiedź. I oto znowu orędzie biskupie swoje klątwy na poronienia miota w kierunku poradni... przeciwporonieniowej. Nie mogąc tak dostojnego ciała podejrzewać o złą wiarę, musimy przypuszczać, że dziewięciu biskupów znów nie raczyło się poinformować w sprawie, w której głos zabiera. A jednak, z punktu widzenia chrześcijańskiego, sądzićby należało, że, zanim się coś nazwie dziełem szatana, godzi się wprzód dowiedzieć o co chodzi.
Oczekujemy tedy z całą ufnością, iż czcigodni biskupi lepiej poinformowani pośpieszą naprawić błąd przeciw miłości bliźniego, popełniony przez tychże biskupów źle poinformowanych. To będzie bardzo piękny przykład dany Katolickiej Agencji Prasowej, która wolałaby duszę zgubić, niż sprostować cokolwiek, kiedy jej się zdarzy minąć z prawdą.
ZALEDWIE przebrzmiało echo gromów, rzuconych przez dziewięciu biskupów na komisję kodyfikacyjną z powodu pewnych paragrafów kodeksu karnego, a oto znowu dwudziestu pięciu biskupów ciska w nowym liście anatemę na tęż komisję za jej projekt ustawy małżeńskiej. I w jakich słowach!
»Zamierzone prawo jest sprzeczne z prawem Bożem. Zamierzone prawo jest posiewem bolszewizmu u nas w rodzinie. Zamierzone prawo grozi ojczyźnie śmiertelną zarazą duchową i ostateczną klęską. Obcy zaleją ziemie nasze! — Co nie daj Boże«.
Temi słowami kwalifikuje list biskupi rezultat kilkoletniej pracy ludzi o najlepszej woli, którzy czynili co mogli aby w projekcie swoim pogodzić pojęcie ludzkich praw i uczciwości z poszanowaniem dla przywilejów religji.
»My, biskupi, — czytamy dalej w liście. — zebrani w Częstochowie w październiku b. r., modliliśmy się przed cudownym ołtarzem Matki Boskiej, prosząc Ją o pomoc, aby to zło zagrażające ojczyźnie naszej zostało usunięte. Do modlitwy i to ustawicznej wzywamy was wszystkich, kapłani i wierni Kościoła Świętego... aby za wstawiennictwem Najświętszej Marji Panny świętość i nierozerwalność Sakramentu małżeństwa zachowane zostały. Matko, królowo korony naszej, błogosław Twojej krainie, błogosław Twoim dzieciom. Amen«.
Mój Boże! Kiedy to czytam, znowuż nasuwa mi się przypowieść z lat dawnych. Był swego czasu w Galicji słynny ksiądz Stojałowski, działacz ludowy, głęboki znawca psychologji naszego chłopa, niezwyciężony gracz na wiecach. Otóż, w rozstrzygających momentach, kiedy nastrój zebrania był wątpliwy, miał on niezawodny sposób. Stawiając wniosek, poddawał go pod głosowanie tak: »Dzieci, kto jest za wnioskiem, ten klęknie tu ze mną i zaśpiewa Serdeczna Matko«. I klękał. Któryż chłop, widząc że ksiądz klęka aby zaintonować Serdeczna Matko, nie klęknie i nie zaśpiewa chórem? Odśpiewawszy, ten wyga nad wygami wstawał z klęczek, rozglądał się po sali i mówił: »Zatem, wniosek przeszedł«.
Podobnie tutaj. Cóż zrobi prof. Lutostański, twórca nowej ustawy małżeńskiej? Ot, wygłosi jakiś odczyt w towarzystwie prawniczem, i tyle. Nie włoży infuły, ani Rappaport nie wyjdzie przed nim w komeżce i z dzwonkiem. Nierówna walka.
Ale znam ludzi, którzy czytali ten list biskupi nie bez uczucia pewnej grozy. To ci, którzy albo sami, albo ich krewni i bliscy znajomi, brali katolicki rozwód, czyli t. zw. »unieważnienie małżeństwa«; ci, którzy dokładnie poznali kulisy i kosztorysy nierozerwalności. Ci mogli słusznie podziwiać, że biskupi się nie boją, aby, w chwili gdy wymawiają te zaklęcia, piorun z nieba nie spadł i nie spalił konsystorzów, w których, w tej samej chwili może, pracuje — i jakiemi sposobami! — armja fachowców nad »rozłączaniem tego co Bóg złączył«. I cały patos dostojnego orędzia nie zmieni tego co mówią fakty: o nierozerwalności małżeństwa nie może tu być mowy, może chodzić jedynie o monopol w jego rozrywaniu, oraz o ograniczenie tego przywileju na ludzi bogatych.
I dlatego owe uroczyste modły o to, aby jedynym i wyłącznym sposobem rozstrzygania jednej z najważniejszych spraw życiowych pozostało nadal w Polsce świętokradztwo i symonja, robią niesamowite wrażenie...
Termin użyty w tytule nasunął mi się, kiedy czytałem enuncjację ks. prymasa Hlonda. Istotnie, kiedy się czyta ten list w sprawie nowej ustawy małżeńskiej, przechodzący w gwałtowności swojej znane orędzie 25 biskupów, ma się wrażenie, że to mówi przedstawiciel postronnego mocarstwa, rezydujący w naszym kraju ale obcy, przemawiający tonem władcy. Mamy już w naszej historji takie smutne wspomnienia...
»Już z okazji ostatniego święta papieskiego — pisze ks. prymas — napiętnowałem niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach... jako zuchwałą próbę... wydania rodziny polskiej na bezeceństwa bolszewizmu... Komisja kodyfikacyjna ośmieliła się jednak zlekceważyć... Nie można dość stanowczo odeprzeć tych haniebnych zakusów«... I tak dalej.
Napiętnowałem... zuchwałą... bezeceństwa... ośmieliła się... haniebne zakusy... Co słowo, to obelga; i to, dzięki duchownemu charakterowi ks. prymasa, wolna od rygorów Boziewicza. Tak przemawia rzymski dygnitarz do wielkiego ciała najpoważniejszych prawoznawców, powołanych przez polski rząd celem przygotowania nowych ustaw!
»Bolszewizm«... Wszystko bolszewicy. Wiemy już teraz, co pod tem tak nadużywanem słowem rozumieć. Rektorowie, profesorowie uniwersytetu, sędziowie i prezesi Sądu Najwyższego, to wszystko są bolszewicy, nie mający innej troski jak tylko wydać rodzinę polską na bezeceństwa. Wszyscy; — bo projekt ustawy przeszedł jednomyślnie. Nawet najwierniejszy z wiernych, cnotliwy prof. Makarewicz, też odtrącony i pohańbiony jako bolszewik! Któż tedy został sfanatyzowanym biskupom? Święta Tulja i święta Zyta. Ale nie lekceważmy tego. Wspominałem o swoistym sposobie, w jaki niegdyś ksiądz Stojałowski poddawał wnioski pod głosowanie na wiecach. Nie przeczuwałem, że tak wiernie skorzystają księża biskupi z jego recepty: już zarządzono we wszystkich kościołach śpiew Pod Twoją obronę przeciw projektowi komisji kodyfikacyjnej...
Są w tej sytuacji osobliwe paradoksy. Oto np. państwowe radjo nadaje obelżywe kazania, wymierzone przeciw projektowi państwowej komisji. Rząd najwyraźniej wydaje na łup swoją komisję kodyfikacyjną. »Oni jej nie uważają za swoją (tak mi tłumaczył ktoś znający stosunki); w tej komisji niema ani jednego pułkownika«. Zapewne, to jest argument; niemniej ta miękkość rządu, który aż nadto twardą ręką umie bronić swego autorytetu, musi tutaj zastanowić.
Milczą wszystkie pisma; albo milczą, albo zachowują wstydliwy »objektywizm«. Nawet nasze sławne dzienniki — Boże zmiłuj się! — masońskie. Milczy socjalistyczny Robotnik, który, odkąd został ciurą klerykalnej endecji, pilnie się strzeże aby niczem nie zamącić harmonji »wspólnego frontu«. Słowem, dzienniki informują nas codzień o wszystkich najdalszych wypadkach i katastrofach, ale nie mówią o tem co społeczeństwa najbliżej dotyczy.
A biskupi szaleją. Nie długo czekaliśmy na skutki konkordatu, owego niepoczytalnego konkordatu, dającego biskupom przywileje, jakich nie mieli w Polsce nawet w średniowieczu, konkordatu, który czyni z nich wyłącznie przedstawicieli Rzymu, luźnie związanych z naszem społeczeństwem, czujących się ponad naszem prawem.
I kiedy się czyta te orędzia, które spadają teraz jedno po drugiem, uderzyć musi ich obcość, twardość. Niktby nie pomyślał, że to chodzi przecież o dobro ludzi, ich owieczek. Oto np. orędzie w sprawie nowego projektu kodeksu karnego. Zupełnie słusznie mógłby ten projekt zainteresować naszych biskupów. Mogłoby ich np. poruszyć w prowadzenie kary śmierci, tak sprzecznej z przykazaniem nie zabijaj; mogłaby ich uderzyć bezsilność pewnych dążeń kodeksu wobec braku odpowiednich instytucyj humanitarnych. Cóż za pole dla działania chrześcijańskiego! Otóż, nic z tego wszystkiego nawet nie zwróciło uwagi naszych prałatów; w całym kodeksie zainteresował ich tylko jeden punkt: mianowicie to, że w pewnych wypadkach nieszczęśliwa kobieta może być — o zgrozo! — zwolniona od kilkuletniego więzienia. Przeciw tej kobiecie wyruszyło aż dziewięciu biskupów z pastorałami. Pozatem — zdają się mówić — męczcie się, wieszajcie, więźcie, katujcie, co nas to obchodzi!
Druga rzecz — ustawa małżeńska. Kto zna nastrój i skład komisji kodyfikacyjnej, jej oględność i umiarkowanie, ten zrozumie, że komisja ta aż nadto była skłonna iść na rękę rzecznikom kościoła w sprawie tej ustawy. Nawet jej projekt w tem właśnie wypadł niezręcznie, że chciał być zanadto kompromisowy; że, zamiast jasno stanowczo oddzielić stronę cywilną od kościelnej, starał się te dwie rzeczy o ile można skojarzyć. I jeżeli nasi kodyfikatorzy zdecydowali się wkońcu wypuścić swój projekt bez aprobaty kleru, to widać dlatego, że wszystkie próby porozumienia okazały się daremne. A to, co ks. prymas Hlond i 25 biskupów przedstawiają jako »bolszewickie bezeceństwa«, to jest poprostu zbliżenie się do tego co istnieje we wszystkich krajach, co Królestwo Polskie miało przed stu laty, co b. zabór pruski — własna diecezja prymasa Hlonda — ma jeszcze dziś... Gdyby wierzyć ks. prymasowi, w całej Europie ludzie żyją jak zwierzęta! I tam jakoś kościół godzi się z istniejącym stanem rzeczy. Ale bo też w innych krajach niema mowy o tej okupacji, znanej tylko w Polsce i — doniedawna — w... Hiszpanji.
O co zresztą chodzi? Jeżeli formuła komisji kodyfikacyjnej jest nie po myśli kościoła, możnaby się wszak porozumieć co do jej zmiany; ale cała rzecz w tem, że kler nie chce żadnego porozumienia, nie chce unormowania tej sprawy; nawet dzisiejszy chaos i chroniczny skandal stosunków prawnych są mu milsze niż jakiś porządek, o ileby ten porządek nie przyznawał mu absolutnego monopolu, cła i myta we wszelkich sprawach małżeńskich. Chodzi o to »ucho igielne«, przez które, wbrew słowom Pisma, przechodzą jedynie bogacze...
I znów uderzyć musi ten twardy, nieludzki ton. Nic ich nie obchodzą cierpienia ludzi, demoralizacja, krzywda, zamęt prawny. Nigdy w tych orędziach nie zabrzmi nuta współczucia. Cierpieć, męczyć się i... płacić, to jedyna rola człowieka na tym ziemskim padole. Zwłaszcza płacić. I to jest charakterystyczne: o wszystkiem mówią te orędzia, tylko nie o kwestjach materjalnych. Utarła się taka kurtuazja, bardzo wygodna; wobec kleru, który — zbiorowo czy pojedyńczo — jest najbardziej nieubłagany gdy idzie o sprawy pieniężne, stale przystoi udawać, że te rzeczy nie istnieją, że wszystko rozgrywa się w wymiarach zaziemskich.
Tak więc, o cokolwiek chodzi, o szkolnictwo czy o kodeks karny, czy wreszcie o nową ustawę małżeńską, wszędzie ci nowi wielmoże przeciwstawiają się jakiejkolwiek zbawczej i koniecznej reformie, wszędzie nieubłaganie ścigają własne »mocarstwowe« cele, obce społeczeństwu w którem żyją. Wiemy czem straszą i co robią; ale co dają? Czem zamanifestowali swój udział, swoje istnienie w ciężkim okresie jaki przechodzimy? Msza na intencję bezrobotnych; zeszpecenie jednego z placów projektem brzydkiego pomnika, i — przedewszystkiem — wyciskanie ostatniego grosza z biedoty na wszystkie sposoby. A grosz, który dostanie się do tego mieszka, już stracony jest dla obiegu!
A ich sposoby? Dość zajrzeć do pism i pisemek klerykalnych; miarę tego daje zresztą sama Katolicka Agencja Prasowa! Wstyd powiedzieć, ale wystarczy ujrzeć ten podpis K. A. P. aby mieć uczucie, że człowiek dotyka się czegoś oślizgłego, brzydkiego; aby wiedzieć że »komunikat«, sączony na całą Polskę jak ślina, zawiera potwarz lub kłamstwo, czelne, obliczone na najniższy poziom odbiorcy. Dam drobny przykład, sam w sobie małoważny, ale charakterystyczny. Świeżo całą Polskę zalały komunikaty K. A. P. o tem, że marjawicki arcybiskup Kowalski entuzjazmuje się Boyem i tytułuje go w swoich artykułach »Kochany kolego«. Ambo meliores, dwaj koledzy — haftuje na ten temat za Kapem parę tuzinów gazetek. W istocie zaś był w marjawickim Głosie Prawdy artykuł, ale nie za mną tylko przeciw mnie, nie przez arcybiskupa Kowalskiego tylko przez niepodpisanego autora, i nie autor artykułu mówi tam »kochany kolego« do mnie, tylko ja mówię »kochany kolego« w fikcyjnej rozmowie do fikcyjnego literata... Oto próbka »katolickiego« systemu prasowego. Ale jak to zorganizowane! Wystarcza zełgać w centrali w Warszawie, a już echa tego wracają z najdalszych zakątków Polski przez cały miesiąc. Warto się abonować w Informacji Prasowej Polskiej, aby studjować proces krążenia potwarzy.
Tak, organizacja znakomita. I na niej zasadza się siła tej prepotencji z jednej strony, z drugiej zaś na rozproszkowaniu, na bierności oświeceńszych żywiołów, na tchórzostwie prasy, tej nawet która uchodzi za wolnomyślną. Nasze dzienniki licytują się w przypochlebianiu klerowi; i one grają na ciemnotę mas.
Ale zdaje się, że tym razem biskupi przesolili. Skoro czterdziestu kilku członków komisji kodyfikacyjnej, wybieranych z pomiędzy najbardziej zrównoważonych żywiołów, zdecydowało się przeciwstawić klerowi, narażając się świadomie na obelgi i klątwy, to znak, że przebrała się miara buty i wichrzycielstwa prałatów i że, wobec ich destrukcyjnej działalności, nasi aż nazbyt cierpliwi kodyfikatorzy też musieli powiedzieć swoje Non possumus.
Po ich też stronie, mimo nie cofającej się przed niczem agitacji, stoi całe oświecone społeczeństwo. Powinno to dać pobudkę do zorganizowania się, do stworzenia jakiejś Ligi Ludzi Wolnych, czy czegoś podobnego (może Liga im. Bolesława Śmiałego?...), aby się bodaj policzyć, aby sobie dodać otuchy przez poczucie wspólności. Nie chodzi tu wcale o stawanie przeciw religji, której nikt i nic tutaj nie zagraża; chodzi o to, aby strząsnąć jarzmo nowej okupacji, które grozi wolnej Polsce. Liczne głosy, które otrzymuję z całego kraju, dowodziłyby że myśl ta jest dojrzała; możeby kto zajął się jej urzeczywistnieniem. Niechże nasza komisja kodyfikacyjna, która, mimo omyłek jakie mogą się jej zdarzyć, pracuje szczerze nad stworzeniem nowoczesnych podstaw prawnych naszego życia, czuje, że ma silne oparcie. A jeżeli nasi okupanci każą swoim Zytkom śpiewać Pod Twoją obronę, nie pozostanie nam nic innego, niż zaśpiewać... odpowiednio zmodyfikowaną Rotę.
WIDOWISKO, na które patrzymy w tej chwili, godne jest uwagi: doniosłość jego przerasta nawet o wiele przedmiot, który mu dał powód. Mam na myśli reakcję, którą wywołał projekt nowej ustawy małżeńskiej. Przygotowywany przez szereg lat, obmyślany z całą rozwagą przez komisję kodyfikacyjną, która reprezentuje z pewnością najbardziej zachowawcze i umiarkowane sfery naszego prawoznawstwa, projekt ten, od pierwszej chwili ujawnienia, rozpętał istną burzę. Bez najmniejszej próby porozumienia się, uzgodnienia stanowisk, nasze wysokie duchowieństwo rzuciło niemal klątwę na pp. kodyfikatorów, potraktowało tych czterdziestu kilku srebrnowłosych starców jak chłystków, zuchwalców, buntowników, łobuzów. Znane są listy pasterskie biskupów i prymasa. Ale to była dopiero przygrywka, po której nastąpiła zorganizowana agitacja przeciw projektowi. Nad jej formą i metodami warto się zastanowić.
Katolicka Agencja Prasowa zakasała rękawy i wzięła się do roboty. Komunikaty podpisane »KAP« mają swoją zasłużoną reputację; uczyniły przy tej okazji co mogły, aby tę reputację usprawiedliwić. To jest centrala gazów trujących. A jaki rozwinięto terror wśród swoich, świadczy fakt, że, kiedy niepodejrzany chyba o »bezbożnictwo« ksiądz Urban, jezuita, powiedział swoje niezależne słowo, natychmiast, najwyraźniej »pod rewolwerem«, musiał w upokarzającej formie wszystko odwołać i wszystkiego się wyprzeć.
Ale to, co znają czytelnicy pism stołecznych, niczem jest w porównaniu do tego, co się dzieje w całej Polsce, na prowincji. Tam dopiero działa się słowem i pismem! Ambona, wiec, gazetka lokalna... System zawsze jeden: podają fałszywe tezy, dorabiają do nich fałszywy komentarz, na tej podstawie uzyskują lub wymuszają rezolucje i protesty obałamuconej ludności, te protesty znów przez centralę wysyłają w świat jako »żywiołowy odruch społeczeństwa«, i tak wkółko.
Czyni się to w sposób najbardziej bezwzględny, zarazem obliczony na grubą ciemnotę. Zohydza się projekt niemiłej ustawy jako bolszewicki, bezczelny, bezwstydny, bezbożny (same b). Zwłaszcza »bolszewicki«; przyczem oczywiście przemilcza się, że jest on jedynie bardzo zapóźnionem zrównaniem z urządzeniami od lat istniejącemi w całej Europie. Opowiada się w drastycznej formie, że rząd chce wprowadzić »psie małżeństwa«; że chodzi o to, aby każdy mógł co tydzień zmieniać żonę, rzucić starą a brać młodą; przemilcza się zaś to, że rozwód cywilny, ze swoim szeregiem warunków i swoją wieloletnią kwarantanną, będzie nieskończenie trudniejszy do uzyskania niż owo katolickie »unieważnienie«, które każdy bogaty człowiek może dziś sobie przez adwokata konsystorskiego zafundować; że ujednostajnienie prawa małżeńskiego właśnie stanie się ochroną dla kobiety, którą dziś, zapomocą prostej zmiany religji, mąż może w każdej chwili rzucić i zostawić na bruku; że, w każdym wypadku, ustawa przedewszystkiem ma na względzie dzieci, których katolickie »unieważnienia« wogóle nie biorą w rachubę. Plecie się smalone duby o »małżeństwach lindseyowskich«, krzycząc w niebogłosy że »sam Lindsey« odwołał swoje poglądy w ostatniej książce; przyczem najwyraźniej nikt z piszących o tem nie widział na oczy owej ostatniej książki Lindseya (Życie niebezpieczne), która jest tylko rekapitulacją i wzmocnieniem jego poglądów, bynajmniej nie odwołaniem. (Ale co to zresztą ma do rzeczy?) Wkońcu — i to już szczyt humorystyki — kler występuje w obronie swoich owieczek, lamentując, że cywilna ustawa małżeńska... podroży śluby i obciąży ludność nowym podatkiem!!
Co tam zresztą argumenty! Grunt to obelgi, jakie wszystkie pisemka prowincjonalne, dzielnie w tem obsługiwane przez »KAP«, wylewają kubłami na komisję kodyfikacyjną, złożoną z »masonów i niedowiarków«, którzy »chcą zmusić Polaków do zaparcia się Boga i podeptania moralności chrześcijańskiej«; komisję, której »bezczelność i bezwstyd« da się porównać tylko z Sowietami, i t. d.
W ten sposób »poinformowaną« ludność zagania się do podpisywania protestów. Chorzy w szpitalach muszą podpisywać pod grozą szykan ze strony siostrzyczek! Zdrowi — pod grozą rygorów kościelnych. W Łucku, po nabożeństwie, młodzież szkolna musiała przysięgać, że będzie walczyła z tą bolszewicką ustawą. Odmawia się sakramentów kmiotkowi na Pomorzu, o ile nie uzna prof. Lutostańskiego bolszewikiem i rozpustnikiem. Nie dziw, iż potem czytamy w Dzienniku Gdyńskim, że w Gdyni Tow. Rzemieślników i Rybaków »przystępuje do Stołu Pańskiego, aby uprosić Boga o łaskę oświecającą dla członków komisji kodyfikacyjnej, żeby skreśliła punkty sprzeczne z zasadami wiary katolickiej z projektu nowego prawa małżeńskiego«...
Czy nie byłoby lepiej wprost porozumieć się z komisją kodyfikacyjną, niż rozmawiać z nią za pośrednictwem rybaków z Gdyni? Możeby jej wskazać te punkty? Ale wówczas okazałoby się, że te punkty wzięte są z ustawodawstw innych katolickich krajów (konkordat belgijski!), gdzie kościół dawno się z niemi pogodził. I dlatego trzeźwo patrzący ksiądz Urban nie widział tych »punktów« i radził naszemu duchowieństwu z gruntu odmienić taktykę...
Kto wie, jakiemi środkami rozporządza na wsi lub w małem miasteczku duszpasterz i jak daleko może sięgać jego presja, ten łatwo sobie wyobrazi technikę zbierania tych podpisów. Ale, przy tym sposobie informowania, mogą między niemi być szczere; i są z pewnością. Zabawne tylko jest, że najobfitszy plon tych protestów zbiera się w b. zaborze pruskim, gdzie oddawna obowiązuje — ba, dalej idące od projektu naszej komisji! — właśnie to cywilne ustawodastwo małżeńskie, o które jest cały rwetes! Trudno o kunsztowniejsze arcydzieło mistyfikacji, niż to którego dokonał tutaj nasz kler.
Ale jaki ma cel ta walka, w której często nawet pastorał zmienia się w widły; jaki cel to agitowanie mas, to podawanie w pogardę państwa, które ci nieboracy ledwie nauczyli się znać i szanować? Kogo to ma oszukać? Nie rząd, bo każdy rząd sam wie najlepiej, jak się robi takie nastroje i takie opinje. Przecież nie plebiscyt będzie to rozstrzygał. Cóż z tego, że rybaczki w Gdyni modlą się o światło dla p. Lutostańskiego, kiedy tu raczej trzebaby się modlić o nawrócenie i o siłę męczeństwa dla Janusza Radziwiłła.
Ta fala demagogji, kłamstwa, oszczerstw, antypaństwowego podjudzania płynie bez żadnej przeszkody w pismach i na wiecach; ba, nawet radjo oddano jej na usługi. Może w tem jest kalkulacja, że samą swą napastliwością i złą wiarą akcja ta zużyje się i obudzi zbawczą reakcję; że społeczeństwo potrafi dać jej odpór. Wszak tu nietylko o »rozwody« idzie, ale o coś więcej!
Jak dotąd, odpór ten jest zadziwiająco słaby. O ile część pism oddała się niepodzielnie na usługi KAP, o tyle inne pisma starają się, o ile można, nie wypowiadać; te nawet, które objawiają sympatje dla projektu komisji, omawiają ten projekt bardzo rzeczowo, abstrakcyjnie, — z umysłu obojętnie; — czasem jedynie, między wierszami, dla umiejących dobrze czytać, przyszpilając zbożne szalbierstwa napastników. Ale, w sumie, uderzający jest brak proporcyj między jawnością i zuchwalstwem ataku a dyskrecją i wstrzemięźliwością obrony.
Tłumaczy się to poniekąd układem stosunków w niepodległej Polsce. W chaosie pierwszych naszych poczynań, kler umiał się stać od początku wielką siłą. Świetnie zorganizowany, czujny, karny, z wiekowemi tradycjami polityki, wzbogacony wpływem dzięki naszej ordynacji wyborczej, umiał wyzyskać każdą sposobność, każdą cudzą słabość czy nieuwagę, każdy błąd. Żadne ze stronnictw nie lubi go mieć przeciw sobie. Jeszcze bardziej zaakcentowało się to od czasu »przewrotu majowego« i rozłamu jaki po nim nastąpił. Rozłam ten zmącił naturalne ugrupowania warstw, łącząc najsprzeczniejsze żywioły zarówno po stronie rządu jak po stronie opozycji. Wszystko, co nie stanowi bezpośredniego atutu w walce opozycji z rządem — choćby skądinąd najbardziej zasadnicze — stało się nieistotne a przynajmniej nieaktualne; stało się czemś, czego się nie rusza, aby nie osłabiać »wspólnego frontu«. Charakterystyczne jest, że po obu stronach kompromis odbył się kosztem »lewicy«... Braterstwo socjalizmu z endecją sparaliżowało odpór, jaki socjalizm w innych warunkach byłby dawał zaborczości klerykalnej. Gdyby nie partyzancki animusz p. Budzińskiej-Tylickiej, nasz organ socjalistyczny bodaj-że najchętniej zignorowałby całą tę awanturę kodyfikacyjną. Aby nie martwić księdza Panasia. Po stronie rządowej ten sam znowuż skutek sprawia wzgląd na »konserwę«.
Dodajmy, że i charakter naszej prasy uległ przeobrażeniu. Kiedy czytamy np. pamiętnik Świętochowskiego, wydaje się nam niemal legendą typ pisma, w którym grupa ludzi walczy o swoje poglądy lub wogóle pragnie je wyrazić. Owszem, mamy pisma walczące, ale dość osobliwego typu. To jest, można powiedzieć, polska specjalność: jeden ewangelik dobiera sobie trzech wolnomyślicieli, dwóch Żydów i półtora masona, i przy ich pomocy redaguje wojujące pismo katolickie. Czasem tylko zdarzają się małe nieporozumienia, gdy np. w jednej rubryce widnieje natchnione orędzie o nieprzejednaniu kościoła w kwestji sakramentów, a w drugiej rubryce tegoż pisma czytamy o małżeństwie włoskiego wynalazcy Marconiego: »Na przeszkodzie małżeństwu stoi narazie fakt, że Marconi nie ma dotychczas rozwodu z pierwszą żoną. Jak wiadomo, rozwód we Włoszech nie istnieje, przeto Marconi zwrócił się do Watykanu z prośbą o unieważnienie małżeństwa. Prawdopodobnie, wobec wysokich wpływów narzeczonej (ojciec jej należy do gwardji papieskiej), prośba zostanie uwzględniona. Ślub zapowiadają na wiosnę«... (Kurjer Warszawski).
Mamy zatem, jak z tego widać, pisma klerykalne. Natomiast miejsce dawnych pism liberalnych, demokratycznych, postępowych, czy jak je tam nazwać, zajęły przeważnie pisma »informacyjne«, które najchętniej unikają drażliwych przedmiotów. W tych dziennikach również prywatne opinje piszących nie mają żadnego wpływu na opinję pisma...
Przed wojną było w Polsce conajmniej kilkanaście dużych dzienników o zabarwieniu antyklerykalnem; dziś niema ani jednego, mimo że napór kleru jest nieskończenie większy, nastrój zaś inteligencji miejskiej zdecydowanie antyklerykalny. Pod tym względem dzienniki nasze nie są w żadnej mierze odbiciem rzeczywistości. I jestem przekonany, że pismo, które byłoby wyrazem prawdziwej opinji czytelników w tych sprawach, miałoby zapewnione powodzenie. Trudno zrozumieć, czego się oni wszyscy boją? Straszaka, którego sami fabrykują.
Z tego wszystkiego powstaje paradoksalny obraz. Odkąd ogłoszono projekt ustawy małżeńskiej, biskupi grzmią klątwami, radjo co niedziela łka omal że nie pieśnią Boże, coś Polskę przeciw naszej komisji kodyfikacyjnej, dzienniki przepełnione są mniej lub więcej zelżywemi protestami, i to wszystko bez żadnej przeciwwagi. Któżby się z tego domyślił, że projekt ten, jednomyślnie uchwalony przez naszych luminarzy prawa, przyjęło całe oświecone społeczeństwo z żywem uznaniem! I jakże ma być prawdziwy obraz, skoro nasza prasa (wiedząc doskonale co one są warte!) drukuje wszystkie sztucznie fabrykowane protesty i rezolucje, chowa zaś do teki lub rzuca do kosza setki autentycznych głosów, piętnujących z oburzeniem demagogję kleru.
Wogóle, gdyby wnosić z tego co znajduje wyraz w naszych pismach, możnaby nabrać przekonania o niesłychanem wręcz sklerykalizowaniu naszego kraju. Niewątpliwie, biorąc zewnętrznie, Polska jest klerykalna. Kina ani dancingu nie otworzy nikt bez święconej wody. Ale klerykalna była do ostatnich czasów i Hiszpanja; pod tą powierzchnią mogą się kryć niespodzianki. Podejrzewam, że i u nas jest w tem wiele fikcji, i ta fikcja ma swoje niebezpieczeństwa. Źle jest, gdy przy machinie parowej brak jest strzałki, która wskazuje ciśnienie.
Bo, przy tych sposobach fałszowania opinji, alboż my wiemy, co nurtuje pod tą skorupą? Bodaj na wsi, tej ziemi obiecanej naszych pasterzy? Wieś! Zapewne, to jest największa siła kleru, te miljony głosów bab wiejskich, które można rzucić na szalę w dniu wyborów, te procesje, które można wyprowadzić w całej Polsce przeciw »rządowym psim weselom« p. Lutostańskiego. To jest potęga, bodaj potęga ciemnoty. Ale czy taka pewna? Niewątpliwie, nasz chłop jest silnie przywiązany do religji, do obrzędów. Przywiązany jest do religji »raczej mimo księdza, niż przez księdza«, jak to w rozmowie ze mną sformułował pewien ziemianin. Ale czy ten chłop, pilnie utrzymywany w ciemnocie, podburzany przeciw własnemu państwu, czy ten bezdomny często proletarjusz z dziesięciorgiem dzieci, targujący się raz po raz o nową trumienkę, której ksiądz mu bez dobrej zapłaty nie pokropi, będzie zawsze równie podatnym gruntem dla sobkostwa i chciwości w sutannie? Czy kryzys obecnej nędzy (podczas którego wyciska się wciąż po staremu miljony na misje murzyńskie!) nie jest równocześnie momentem niebezpiecznych rewizyj, momentem refleksji w głowach najmniej do myślenia nawykłych? I właśnie w tym momencie nasz kler rozpętuje akcję, jakby poto aby — sposobem prowadzenia walki — unaocznić swój przerażająco niski poziom etyczny i umysłowy. Jadą — jak się to mówi — »na całego«. Niema kłamstwa, na które nie byliby gotowi, gdy chodzi o zwalczenie przeciwnika; niema bredni, którejby w swoje owieczki nie spodziewali się wmówić. Sprowadzają walkę do tumanienia i terroryzowania najciemniejszych, w nadziei że w ten sposób zawsze będą mieli większość.
Ale to jest gra obosieczna. Bo, mimo że duchowieństwo nasze zlekceważyło zgóry w tej akcji wszystko co w Polsce jest wartościowszego, niepodobna przecież zapobiec temu, że ludzie patrzą i wyciągają wnioski. Patrzy na tę akcję inteligentniejszy robotnik, i nauczyciel ludowy; patrzy mnóstwo tych, którzy nie mogą się wypowiedzieć, ale którzy wiedzą co myśleć o tej oszalałej wojnie i o jej pobudkach. Dostaję dość często listy — przeważnie z najsilniej okupowanych dzielnic — otóż, uderzony jestem bijącą z nich nienawiścią i wzgardą dla kleru. Czy celem tej księżej konfederacji jest utrwalić w ludności przekonanie, że katolicyzm to jest szkoła szalbierstwa i cynizmu? Może ta cała akcja naszego kleru to jaka masońska robota? Podobno zdarzały się wypadki, że mason zostawał biskupem!
I jeszcze jedno. Ilekroć chodzi o usprawiedliwianie kleru, zawsze wysuwa się straszaka Bolszewji, od której kler ma być obroną. Ale ten przykład ma dwa oblicza. Przecież właśnie w Rosji było morze ciemnoty, i nad niem — tryumfujący pop. To powinno dać do myślenia.
BYŁO to przed kilku laty, w epoce kiedy ogłosiłem cykl artykułów pod tytułem Wielkopostne Rozmyślania[6]. Pewnego dnia, zjawił się u mnie mężczyzna w średnim wieku, raczej młody. Spytał z pewnem zakłopotaniem, czy byłbym skłonny przyjąć księdza, który pragnąłby ze mną pomówić. Zdziwiony nieco, zgodziłem się. O umówionej godzinie, zjawił się ten sam mężczyzna — w sutannie.
Wprowadziłem go do gabinetu. Był tak wzruszony i podniecony, że długo nie mógł mówić. »Czytałem pańskie artykuły — rzekł wreszcie — i przychodzę panu powiedzieć jak jest naprawdę. Dla mnie to już obojętne, ja już z niczego nie skorzystam, ale może się to kiedy komu na co przyda. Przychodzę do pana... tak jak się przychodzi do rzetelnego rejenta, aby złożyć swój testament«.
Słuchałem w milczeniu, jak najmniej przerywając. Mówił gorączkowo, bezładnie, nie przestając palić jednego papierosa po drugim.
»Czytujemy pańskie artykuły. U tych księży, których znam, działalność pańska budzi szacunek. Pan jest jedyny, który ma odwagę poruszać pewne sprawy. I nieraz, czytając to co pan pisze o nas, rozkładaliśmy z moim kolegą, księdzem, ręce z podziwu: Skąd u tego człowieka — mówiliśmy — ta intuicja? Jakby patrzał, jakby wiedział!«
»Czuję potrzebę pomówienia z panem, powiedzenia panu wszystkiego. Ja już jestem poza życiem: choćby się co i zmieniło, ja już z tego nie skorzystam. Ani nie zrzucę tej sukni, ani... przepadło. Ale chciałbym się przyczynić... do uzdrowienia...
»Pan pisał o celibacie. Nie miał pan racji. Tu nie chodzi o celibat, tego się nie zmieni, ani kościół tu nie ustąpi. Tu są dwie różne kwestje: tragedja jednostki i szkoda społeczna... Ten biskup, którego pan cytował, mówi: »Dajcie nam lepszy materjał«. Tu nie materjał winien, tylko system: przy tym systemie, najlepszy materjał zepsują.
»Wstępuje się do seminarjum — często bardzo młodo — najczęściej pod wpływem matki. To ambicja matek: syn księdzem. Rzucić seminarjum... to się nie zdarza. Być wydalonym — to cała tragedja. Odstąpić od święceń, to też się prawie nie zdarza. Zresztą taki chłopak, pod uciskiem atmosfery, nie zdaje sobie sprawy sam z siebie. Zabiedzony, niedojedzony, anemiczny... Sądzę, że w seminarjum przeważnie zachowują czystość — może trochę onanji... Co innego mają w głowie. Kwestja poczyna się dopiero później, skoro chłopak jako wikary odkarmi się, rozkwitnie... Zaczyna się formowanie charakteru. Stosunek do świata — kobiety... Celibat! Et, sama mechaniczna sprawa nie przedstawia zbytnich trudności. Korzystanie w tym celu ze spowiedzi zdarza się rzadko; to bardzo niebezpieczne. Zresztą rzadko zachodzi potrzeba namowy, raczej taki młody księżyk oblegany jest pod wszystkiemi pozorami przez kobiety — pracują z wikarym w komitetach dobroczynnych, różne preteksty, ciągłe interesy, inicjatywę najczęściej biorą one na siebie. Związki stalsze dla wikarego są niemożliwe. Proboszcz — owszem; gospodynie, kuzynki... Ale tragedja celibatu jest w czem innem. Ciężar samotności. Ta samotność, to łamie. Nic nie załatwi porządnie, nic nie sprawi, książki nie kupi, mebla; wciąż pytanie; komu ja to zostawię? Ale największa tragedja, to kiedy się zakocha. Znałem takiego, który posiwiał z męki; tarzał się wręcz po ziemi. I nie może się nawet zdradzić. Jeden opowiadał mi że dziewczyna, którą kochał tajemnie, przyszła do niego z chłopcem dać na zapowiedzi. Co się w nim działo! Pod różnemi pozorami utrudniał, odwlekał, i ostatecznie zapowiedzi nie przyjął...
»Tak... Samotność. To łamie. I ta niemożność porozumienia się, szczerego słowa. Kiedy księża mówią ze sobą we dwóch, mówią tak jak ja z panem; ale kiedy jest ich trzech, żaden nie powie już nic, wówczas bierze przewagę organizacja. Ach, jaka organizacja! Nikt nie może mieć o tem pojęcia. Gdyby to nawet nie była religja, ale świecka instytucja, taka organizacja byłaby potęgą!«
Zamilkł i tylko ćmił jednego papierosa po drugim. Aby coś powiedzieć, spytałem, czy nie utrudnia roli księdza to, że musi targować się o taksy, że musi być jakby handlarzem. — Nie (odrzekł), to nie ma zbyt wielkiego znaczenia; jeżeli ksiądz jest taktowny, da z tem sobie radę. Naprzykład — to było za czasów marki polskiej — przyszedł chłopak z dziewczyną dać na zapowiedzi. Ksiądz zażądał za ślub 70.000 marek. Chłopak aż się zgiął, tak go przeraziła ta suma. »Co tobie, za dużo? Spójrz na swoją dziewczynę, toć ona nie 70.000, ale 700.000 tysięcy warta«. Tak to chłopcu trafiło do przekonania, że dał nie targując się. Tak, jeśli ksiądz jest taktowny, da sobie radę...«
Znów umilkł. Po chwil i zaczął jakby do siebie:
»...Gdyby nie pozwalać chłopcom wstępować tak młodo! Każdy biskup zabiega o małe seminarjum; biorą chłopców trzynastoletnich, potem już bardzo trudno zmienić; przytem w tej atmosferze rośnie, nie widzi nic poza nią. Dopiero później, jako wikary, pojmuje co zrobił...
»...Bywa, że mu zbrzydnie sutanna, że mu to się wydaje śmieszne czuć się mężczyzną, a być babą; wstydzi się swojej sukni. Albo czuje szaloną potrzebę wyładowania energji, sił... Są tacy, którzy się akomodują, jedzą, piją, grają w karty, rano idzie spać o szóstej, mszę, zamiast o ósmej, odprawi o jedenastej... Ot, niech pan patrzy, co do mnie pisze mój kolega, ksiądz: »Jeden z nas myśli o złotych, drugi o świni, inny o krowie... a inny czeka, aż przyjdzie komunizm i zmiecie to świ...
»Praca społeczna? Zdarza się. I co jest charakterystyczne: zwykle ci księża, którzy pracują społecznie, którzy mają zaufanie chłopów, to są właśnie ci, którzy są dość swobodni pod względem obyczajowym, pełni ludzie. Jeśli wieś księdza lubi, to mu to przebacza«.
Znów chwila milczenia.
»...Tak, proszę pana, ksiądz odprawia mszę, wykonywa gesty, zawsze te same, ale kto tam wie, co się w nim dzieje... Ludzie się modlą... Panie Boy, czy to nie jest okropne, że często właśnie ten, który jest przy ołtarzu, nie modli się, ale przeklina...
»Ofiary systemu! Panie, na zniesienie celibatu kościół nigdy się nie zgodzi, i kto wie, czy to byłoby lepiej. Jeden jest tylko postulat: to aby ten, który straci powołanie, mógł wystąpić.
— Alboż nie może? — spytałem.
— Faktycznie, nie. We Włoszech np. konkordat nie pozwala mu zająć żadnego stanowiska. U nas, niewiadomo jak jest właściwie, bo nasz konkordat ma tajne punkty. Ale trudności wszędzie są ogromne, wszędzie jest napiętnowany człowiek, który właściwie spełnił czyn szlachetny, bo nie chciał kłamać, grać komedji, bo porzucił pewny i wygodny byt, aby podjąć walkę z życiem. Panie, wyrzec się sutanny, to duża rezygnacja: do księdza wszystko się uśmiecha, wszędzie sadzają go na pierwszem miejscu, jest figurą; a tak staje się zwykłym, szarym człowiekiem...
»A jeśli się żeni, to podejmuje ciężar kobiety, i to jednej, zamiast korzystać sobie ze swego haremu, A piętno księdza, który rzucił sutannę, jest okropne; trudności, jakie spotyka w życiu, są prawie nie do zwyciężenia... Trzebaby aby się to zmieniło. Pierwsza trudność, to wojsko: biorą go zaraz, starszego, razem z młodym chłopcami. Czyż nie lepiej byłoby, aby, tak jak jest we Francji, odsługiwał wojsko za młodu? Wówczas miałby to za sobą. Alboż nie trzeba, aby kapelan znał służbę? A jeśli chodzi o to, aby nie walczył z bronią w ręku, czyż nie trzeba sanitarjuszy?
»A inne trudności! U nas nie istnieje dyskrecja urzędowa; wiadomość, że taki człowiek jest byłym księdzem, pójdzie za nim wszędzie, zewsząd go wyświecą... Znam takie przykłady. Tak, panie, społeczeństwo dużo traci na tem; bo ci, którzy zdecydowali się rzucić sutannę, to są właśnie ci najtężsi, którzy daliby sobie radę w życiu i mogliby coś zrobić... Nie masy, ale jednostki robią coś w społeczeństwie...«
Długo jeszcze ksiądz mówił; wyrzucał z siebie jakby dławiony od lat nadmiar myśli, uczuć, nie wiele troszcząc się o mnie, paląc przytem zawzięcie. Żegnając się po kilku godzinach, jeszcze raz dodał niemal uroczyście:
— Mam uczucie, jakbym złożył testament w ręce rejenta.
Na pożegnanie, pytam go, czy nie mógłbym mu ofiarować jakiejś książki? Ot, na pamiątkę naszej rozmowy...
— Och, nie, ja pana książki mam sposobność czytać, a książek wogóle nie gromadzę. Komubym zostawił?
Pożegnał się i wyszedł, zostawiając mnie pod silnem wrażeniem tej wizyty, którą zanotowałem sobie tuż po naszem rozstaniu. Nie dodałem od siebie ani słowa, wierny charakterowi rejenta, w jakim przyjąłem ten testament.
W CHWILI gdy rozlega się powszechny lament na brak czytelnictwa, na upadek zainteresowań intelektualnych, wizyta, którą miałem przed kilku dniami, jest tak uderzająca, że muszę ją opowiedzieć choć w paru słowach. Tym, którym wydałaby się zmyśleniem, powiem odrazu, że nie umiem zmyślać, zawsze mówię wszystko tak jak było. Gdybym umiał zmyślać, pisałbym powieści i brałbym nagrody literackie.
Otóż, pewnego dnia, podczas gdy siedzę przy swojej maszynie, oznajmiają mi dziwną wizytę: przyszedł stary dziad, żebrak, i chce się ze mną widzieć, jak mówi, »względem płodności«. Wychodzę do przedpokoju i widzę w istocie typowego dziada starej daty, z długą siwiutką brodą, z kosturem: wyciąga do mnie rękę i mówi:
— Proszę pana, ja wyczytałem co pan tutaj robi, wiem że na pana pomstują, przyszedłem żeby panu dodać ducha, aby panu pobłogosławić. Względem tej poradni. Święta robota. Żeby nie było na świecie tylu nędzarzy, męczenników.
Zaintrygowany, proszę dziadka do pokoju; po chwili wydaje mi się tak interesujący, że zatrzymuję go.
— Może się pan napije herbaty?
— Owszem, proszę — odpowiada tonem najzupełniej światowym.
Stawiam przed nim herbatę, chleb, masło, kotlet z obiadu, sprzątając zarazem książki, któremi stół jest zawalony.
— Proszę pana, to już znak że bardzo jestem głodny, kiedy najpierw chwytam za jedzenie a nie za książkę. Bo u mnie zawsze pierwsza jest książka.
— Ale kto pan właściwie jest?
— Dziad jestem, i nie wstydzę się tego. Dziaduję w białostockiem. Przyjechałem tu na Dzień Zaduszny, żebrać na Brudnie. Czemu nie na Powązkach? Bo tam nie wpuszczają do środka, trzeba stać pod bramą, a to mi nie odpowiada.
Coraz bardziej zdziwiony, ciągnę dziadka za język. Niebardzo nawet tego potrzeba, bo i sam gada chętnie. Zatem, jak rzekł wyżej, dziaduje od wsi do wsi. Nie dziaduje pod kościołem, bo tam są sami pijacy, a on tego towarzystwa nie znosi; ale chodzi po wsiach, żebrze, a wzamian za to poucza chłopów o tem i owem. Za wyżebrane pieniądze przedewszystkiem kupuje książki i gazety (czytuje pięć gazet), co mu omal nie zwichnęło karjery, bo kiedy się zgłosił raz do sołtysa o pozwolenie na żebranie, sołtys odmówił, właśnie dlatego że czytuje książki i gazety: niby że dziad nie powinien czytać, bo co to za dziad? Ale stary nie dał się: — jakto! odpalił sołtysowi: to żebrak może pić wódkę i palić papierosy, a nie wolno mu czytać?
Czem był przedtem? Był dwadzieścia lat roznosicielem gazet (stąd widać ta ogłada literacka); obecnie, od kilkunastu lat, żebrze. Życie kosztuje go dwadzieścia pięć złotych miesięcznie, resztę lektura. Każdy (powiada) musi mieć ideę, bez idei życie byłoby monotonne; jeden musi być nemrod, inny chorograf, inny znów egoista, on ma lekturę.
Co czyta? Najchętniej naukowe. Chciał sobie kupić w Warszawie »Bigelisiena« (tak go wymawia) Rozwój gospodarczy, ale za drogie. Powieści niebardzo lubi.
— Czytałem — powiada — tych Chłopów Reymonta, ledwie dwa tomy mogłem uczytać. Ja nie wiem, za co jemu dali nagrodę Nobla; to są banialuki, on nie zna chłopów ani ich życia, tylko ich ośmiesza. Trylogja Sienkiewicza jest dobrze napisana. Ale z tem czytaniem bieda: jak mają ludzie prości czytać książki, — mówi, — kiedy nasze książki są tak zaśmiecone obcemi wyrazami, że nikt tego nie zrozumie.
Jak oświeca chłopów? Najbardziej względem higjeny, jak dziecko żywić i żeby kołysek nie używali. Uważa, że przy zawieraniu małżeństw ksiądz powinien wręczać nowożeńcom karteczki, któreby ich pouczały o higjenie, oświacie, i przestrzegały przed nadmiernem płodzeniem dzieci.
Ma swoje pojęcia o żebractwie. Każdy żebrak powinien mieć numerek: kiedy gość, dając jałmużnę, poczuje od żebraka wódkę albo tytoń, powinien mu zabrać numerek, bo żebrak nie powinien pić ani palić.
Pytam go, skąd wiedział mój adres? Poszedł do Zielonego Sztandaru, który czytuje, i dowiedział się.
Oznajmia mi jeszcze, że ma 74 lat i jest zdrów jak rydz. (Zdaje się, że ten kostur, którym się podpiera, to raczej dekoracyjny atrybut dziadostwa). Pokazuje buty. — Kupiłem sobie w Warszawie buty za czterdzieści złotych; no, ale to nie z dziadówki, córkę mam w Ameryce — rzekł stary, łypiąc szelmowsko okiem, niczem pan Zagłoba...
Wszystko to opowiada, popijając schludnie herbatę i gwarząc z zupełną swobodą, skrępowany jedynie trochę przytępionym słuchem. Pokrzepił się, wziął książkę, którą mu dałem na drogę, pobłogosławił mnie w przedpokoju jeszcze raz, i znikł za drzwiami, zostawiając mnie rozbawionego i zdumionego zarazem. Żałowałem potem, że zapomniałem się go spytać o nazwisko i o adres, ale przez cały czas wizyty miałem wrażenie czegoś niezupełnie realnego. Wernyhora!
W CHWILI gdy oddawałem pod prasę artykuł p. t. Niebezpieczna fikcja, otrzymałem cenny dowód słuszność tezy, którą w nim postawiłem. Mówiłem o fikcji, którą stwarza znakomita organizacja opinji fałszowanej, urabianej, narzucanej, wyłudzanej, przy zupełnym prawie braku organów dla opinji prawdziwej i niezależnej, nie mówiąc o innych przeszkodach w wypowiadaniu się takiej opinji.
Otrzymałem tedy rodzaj adresu, podpisanego przez czterdziestu lekarzy zakopiańskich[8]. Pomijam to, co w tem piśmie było dla mnie aż nazbyt pochlebnego i zaszczytnego. Chodzi o rzecz. Otóż, rzecz jest taka: czterdziestu lekarzy zakopiańskich deklaruje swoją pełną solidarność ze sprawą regulacji urodzeń i poradni Świadomego Macierzyństwa, ze sprawą postępowych zmian nowego kodeksu karnego, wreszcie z projektem nowej ustawy małżeńskiej.
Czterdziestu lekarzy, a jest ich wszystkich w Zakopanem czterdziestu kilku; rzadka jest taka jednomyślność, a jeszcze rzadsza taka samorzutność w ujawnieniu jej. I jaki przekrój: lekarze zakopiańscy, to ludzie z najrozmaitszych stron Polski, ludzie pozatem z pewnością rozmaitych obozów i przekonań. Trudno tu już mówić — jak jest zwyczaj — o masonach, o Żydach, o klice. Tem może różnią się lekarze zakopiańscy od innych, że są bardziej niezależni, mniej podlegający ciśnieniu które dławi jednostki w mniejszych zwłaszcza środowiskach, nawykli bezpośrednio patrzeć na życie i na jego powikłania. No, i nawykli oddychać zdrowem górskiem powietrzem.
A równocześnie odbył się w Zakopanem wiec: w sprawie nowej ustawy małżeńskiej. Mam o nim relacje od naocznego świadka. Pod egidą miejscowego proboszcza wytrzęsiono na nim zwykłą porcję fałszów o komisji kodyfikacyjnej (o której wszak na wiecu w Warszawie pewien poseł do sejmu informował zebranych, że składa się ogółem z siedmiu członków, w tem pięciu Żydów a dwóch Polaków, »ale głupich i do tego masonów«) i o nowej ustawie małżeńskiej. W rezultacie, głosami obałamuconych bab góralskich, wyrażono »jednomyślnie« oburzenie »bolszewickiemu« projektowi komisji.
Takie wiece odbywają się obecnie w całym kraju. Fabrykowane wedle tego samego wzoru, roztrębywane następnie w całej prasie. Jako wyraz »opinji«. Otóż, gdyby nie prywatny niejako głos lekarzy zakopiańskich, któż znałby prawdziwe poglądy tak ważnego odłamu społeczeństwa w kwestji tej i innych pokrewnych? Możemy przypuszczać, że takich ośrodków opinji znalazłoby się w całym kraju bardzo wiele, ale nie ujawniają się, nie wiedzą może wręcz same o sobie. Któryś z moich korespondentów, podkreślając potrzebę organizowania się ludzi podobnie myślących, skarżył się na to odosobnienie. »Kto wie, — pisał, — może w tramwaju siedzi koło mnie ktoś, kto myśli tak samo jak ja, a ja o nim nie wiem, ani on o mnie«.
Bo na dowód, jak utrudnione jest porozumienie się i wypowiedzenie, dam jeszcze przykład. Fakt, którego udzielił mi jeden z lekarzy prowincjonalnych. Lekarz ten przesłał — właśnie w sprawach, o których mówi pismo zakopiańskich lekarzy, — do organu społeczno-lekarskiego artykuł p. t. Czemu milczymy? Odmówiono mu wydrukowania. O sprawach społeczno-lekarskich, w gazecie... społeczno-lekarskiej!!!... Gdyby ów lekarz wyrażał przeciwne poglądy, miałby do swojej dyspozycji kilka tuzinów wszelakich gazet i gazetek w całym kraju. Niech to będzie zarazem objaśnieniem, czemu niektóre sprawy, które, zdawałoby się, należą gdzieindziej, trzeba poruszać w... Wiadomościach Literackich.
Pismo lekarzy zakopiańskich wydaje mi się tedy znamiennym sygnałem ostrzegawczym. Świadczy ono, że nietylko nie znamy opinji ogółu w najważniejszych sprawach społecznych, ale — tak jak rzeczy stoją — nie mamy prawie możności jej poznać.
Z ZAWODU mego miewam sposobność czytać sporo sztuk w rękopisie. I uczyniłem jedną obserwację. Mianowicie, o ile chodzi o materjał życiowy, bywa on obfitszy i ciekawszy w pewnych sztukach, można powiedzieć amatorskich, niż w wielu tych, które widujemy na scenie. Zawodowy dramaturg rychło nabywa dość specjalnego stosunku do sceny. On chce napisać sztukę, o ile można co rok, i koniecznie »na powodzenie«. Szuka tedy tematu, nie temat jego; czegoś, coby się spodobało publiczności i dało role paru ulubionym aktorom. Układa mniej lub więcej zręcznie swoją szaradę; gdy się uda, zgarnia oklaski i — gotuje się do nowej kampanji. Z rzeczywistością naszą, z jej zagadnieniami, niewiele ten typ sztuk ma wspólnego. I może wydać się uderzające, że, w momencie, gdy na całym świecie życie tak zajmująco szuka sobie nowych form, teatr nasz mało stosunkowo bierze udziału w tych sprawach.
Inna rzecz w sztukach niezawodowców, które często... pozostają w tece autora. Te, najczęściej będąc owocem własnych przeżyć i bolączek, uderzają zwykle tem, że materjał życiowy góruje w nich nad zdolnością nadania mu kształtu. Jedną z bardziej »rewolucyjnych« pod względem obyczajowym sztuk, z jakiemi się spotkałem, był utwór napisany przez starego lekarza; zdawałem z niego sprawę w feljetonie p. t. Jadwiga[9]. Obecnie mam w rękach sztukę autora, który pokosztował zawodu nauczycielskiego. Nie wiedząc czy będzie kiedy grana, pozwolę sobie tedy ją tutaj sygnalizować, ponieważ tło jej musi być dla nas szczególnie interesujące, a treść jest bardzo znamienna.
Bohaterem sztuki jest młody nauczyciel gimnazjalny, przyrodnik pełen zapału, wiedzy i talentu. Entuzjasta nauki, wierzący w świetlaną jej rolę w losach przyszłej ludzkości, wszystkie siły oddaje pracy pedagogicznej, na lekcjach i poza lekcjami. Umie obudzić w uczniach ciekawość do nauki, zachęcić ich do czytania, opracowywania referatów. Przeźrocza, epidjaskopy, astrokamery, spektrografy, dzieła Henselinga, Newkomba... Jest z zawodu fizykiem, ale na tych pozaszkolnych pogadankach zachodzi czasem na podwórko profesora geologji. Umie zdumionym chłopcom pokazać, że geologja, to nie martwe »obkuwanie« o skałach i minerałach, ale cudowna powieść o świecie; mówi im o Trzeciorzędzie, o epoce lodowej, o homo neanderthalensis, pithecantropus... Słuchają tego jak czarodziejskiej bajki, garną się do nauki, proszą wciąż o nowe książki.
I tu zaczyna się dramat. Bo to wszystko niebardzo jest w smak władzom szkolnym, a właściwie bardzo nie w smak księdzu prefektowi, który w zdobyczach geologji i wogóle nauk przyrodniczych widzi zamach na kosmologję Starego Testamentu. Denuncjacja, która kwitnie w tej szkole, odkryła u jednego z uczniów książkę O pochodzeniu człowieka Boelschego; ba, nawet samego Darwina! Ten uczeń, to perła szkoły, chłopiec o wybitnych zdolnościach i fanatycznem umiłowaniu nauk przyrodniczych, natura bujna i szlachetna. Niestety, ciążą na nim i inne zarzuty: widziano go w parku z uczennicą szóstej klasy, kuzynką młodego profesora fizyki. Innego dnia, widziano go wieczorem, jak wychodził z domu profesora, gdzie mieszka ta właśnie kuzynka. Aż nadto, aby podejrzewać grube niemoralności...
Coś w tem jest! W istocie, między młodymi zakwitła piękna i pierwsza miłość. Profesor, który nie uważa aby zadaniem pedagogji była ślepota na wszystko co jest życiem, rolą zaś wychowawcy aby było odstręczać zaufanie młodzieży tępą surowością i czczemi morałami, widział tę miłość i wolał nią powodować, wolał ja pchnąć na najszlachetniejsze tory, niż ściągnąć ją represjami do rzędu pokątnych miłostek. Oddziałał najdodatniej na swą młodą kuzynkę, zrozumiawszy niebezpieczny wiek jaki przechodzi; zagrał na duszy młodego chłopca, odwołując się do tego co w nim najlepsze. Aby przeciąć tajemne schadzki, pozwolił młodym widywać się u niego w domu, pod okiem żony. I wogóle uważa, że ślepa polityka zakazów, nieliczenie się z siłami młodości, marnuje te siły i paczy; że lepiej dać wyjaśnienia młodym na dręczące ich pytania, bo inaczej poszukają sami sobie odpowiedzi; że lepiej pokierować tem co jest w naturze, niż żywić złudzenia że się odwróci jej bieg.
Ale sprawa wybucha: wniesiona przez prefekta, dostaje się na konferencję nauczycielską. Nieszczególnie przedstawia się to »ciało«. Dyrektor, oportunista i człowiek dość lichy; dwie nauczycielki, zajadłe kumoszki; kilku nauczycieli, bądź obojętnych, bądź ciasnych. Jednego tylko w tem gronie znalazł młody profesor stronnika, pedagoga starszej daty, ale zdolnego zrozumieć jego usiłowania. Ten powiada mu wręcz:
»Panie kolego, szczerze mówiąc, jestem tego samego zdania co wy. Nasze dotychczasowe metody wychowawcze są psa warte. Tworzymy regulaminy i ustawy szkolne. Młodzież staramy się możliwie najsilniej spętać powrozami naszych mądrych zakazów i osiągamy przez to li tylko ugruntowanie najpodlejszej z wszystkich zasad: czyń, co ci się żywnie podoba, ale nie daj się złapać; oszukuj, blaguj... Najlepszy to sposób wychowania kłamców, hipokrytów«...
Ale przeciwko tym dwom stoi murem całe ciało nauczycielskie. Duszą akcji jest prefekt. Ten nie chce nic rozumieć, ani paktować z tem co uważa za złe. Dla niego proces jest krótki: uczeń, który czyta Darwina, to wyrzutek społeczeństwa; chłopiec, który ośmielił się pokochać, to zakała klasy. Uświadomienie młodzieży, to pornografja. Rygor, to jedyny środek w takich sprawach. Chłopak musi być wypędzony z gimnazjum, to rzecz postanowiona; młodemu zaś profesorowi stawia prefekt takie ultimatum: albo wniesie prośbę o przeniesienie, albo grozi mu dyscyplinarka. Dwie najwartościowsze jednostki będą tedy ze szkoły usunięte. I tak się też dzieje, ale w sposób niezupełnie przewidziany przez władze; gdy w kancelarji nauczycielskie grono czeka na chłopca aby mu ogłosić wyrok, w przyległym pokoju rozlega się strzał: to biedny chłopak wpakował sobie kulę w serce. »Odzyskał na chwilę przytomność (powiada stary nauczyciel, wyszedłszy z sąsiedniego pokoju); gdy zobaczył prefekta, odwrócił głowę i... potem skonał«. A ksiądz prefekt wychodzi za chwilę również z gabinetu, zasłaniając twarz rękami i szepce: »Boże, przebacz nam!«
Treść oparta jest — jak mnie zapewniał autor — na rzeczywistych stosunkach szkolnych w byłym zaborze pruskim. Wyznaję, że czytałem tę sztukę ze zdumieniem, z przerażeniem. Jeżeli to, co przedstawia, jest prawdą, w takim razie dzisiejsza szkoła polska byłaby straszliwem cofnięciem się wstecz nawet w porównaniu z ową szkołą galicyjską, do której ja chodziłem przed wielu, wielu laty w klerykalnym Krakowie, w bardzo katolickiej Austrji. Czytywaliśmy tam Darwina potrosze wszyscy; siostra jednego z uczniów dostała nawet w upominku od swego ojca — zagorzałego pozytywisty — dzieła Darwina z taką dedykacją: »Najukochańszemu ze ssaków«. Katecheta gimnazjalny bronił się jak umiał przed żwawo nacierającemi nań w dysputach chłopakami; ale o tem aby miał ograniczać swobodę wykładu nauk przyrodniczych i wogóle o jakiejś kurateli duchownej nad świeckiemi naukami poprostu nie mogło być mowy.
Byłoby pożądane, aby feljeton ten wywołał echa i autentyczne relacje tyczące obecnych stosunków. Dyskrecja zapewniona. Oglądaliśmy niedawno, w sztuce Młody las, szkołę polską z epoki niewoli; o ileż bardziej jeszcze musi nas zaciekawiać, jak się rozwija »młody las« w dzisiejszej Polsce.
Potem mówi o gimnazjach świeckich.
Mam dopiero 18 lat, a już sporo wiem. Lecz jestem laik w porównaniu z innymi, lepiej uświadomionymi kolegami...
Zdaję sobie doskonale sprawę, że to są rzeczy, które w całem wychowaniu należą do najtrudniejszych i najdelikatniejszych. Czy wogóle będą kiedy do rozwiązania bez zupełnej przebudowy ustroju czy pojęć? Ale absurdem jest — jak się czyni dotąd — traktować to zagadnienie jako niebyłe. Absurdem byłoby rzucać kamienie pod nogi tym wychowawcom, którzy mają odwagę szerzej spojrzeć na swoje zadania.
I znowu, ani wiedząc kiedy, zeszliśmy na tematy drastyczne. Cóż począć, kiedy one cisną się ze wszystkich stron! Wogóle życie robi się straszliwie drastyczne. A może było takie zawsze, tylko społeczeństwo nie chciało tego widzieć?
Wiem, że sporo osób bierze mi za złe poruszanie pewnych tematów. »To nie nadaje się do dziennika«. W istocie, jedna jest tylko rubryka w dziennikach, w której mówi się o wszystkiem bez osłonek: rubryka kryminalna. Ale może właśnie dlatego jest ona tak obfita, że w innych rubrykach bywa tyle fałszu i przemilczeń?
EWOLUCJA, którą przechodzimy, zasługuje na to aby ją śledzić z całą bacznością. Okupacja kraju, o której nieraz mówiłem, postępuje. Dzieje się to zwłaszcza dzięki osobliwej konfiguracji frontów politycznych. Jeżeli Sienkiewicz w Potopie porównał Rzeczpospolitą do postawu czerwonego sukna, które sobie wydzierają królewięta, to dziś możnaby powiedzieć, że wszystkie bez wyjątku partje wydzierają sobie czarną połę sutanny.
W następstwie tej polityki, nic dziwnego że »stan posiadania« rośnie. I literatura coś wie o tem. Departament nauki i sztuki znajduje się w ręku osoby duchownej. Łysiny macherów z Instytutu Literackiego wcale dobrze imitują tonsurę. Katolicka Agencja Prasowa rzuca pioruny na teatr za wystawienie sztuki, w której Filip II, patron św. Inkwizacji, potraktowany jest niedość czule. Uprzedzając zgoła życzenia nieoficjalnej prewencyjnej cenzury duchownej, jej »ramię świeckie« nie dopuszcza do sceny bardzo moralnego utworu młodej autorki...
Słowem, obręcz się zacieśnia. Gdyby nasza okupacja ziściła swoje ideały, wszystko — absolutnie wszystko — byłoby poddane władzy kleru. Wobec tego, nic dziwnego, że musi nas interesować, co reprezentuje ta kandydatura na Króla-Ducha Polski, jakie są skarby kulturalne które nam przynosi.
Mam w ręku dokument, który pozwala nam przyjrzeć się bliżej temu obliczu. Ukazała się mianowicie książka p. t. Co czytać? napisana przez O. Marjana Pirożyńskiego, redemptorystę, wydana za pozwoleniem władzy duchownej przez księży Jezuitów w Krakowie. Jest to — jak mówi podtytuł — poradnik dla czytających książki. Opaska zaś na książce nosi ten obiecujący napis: Pierwsza i jedyna w języku polskim zdrowa ocena belletrystyki polskiej i obcej. — 1000 autorów. — 3500 dzieł.
Pierwsza i jedyna! To wiele powiedziane. Przejrzyjmyż tę zdrową ocenę.
Wybór autorów, sporządzony wedle spisu alfabetycznego, jest dość przypadkowy. Napróżno siliłby się kto zgadnąć, czemu jeden autor jest, a czemu innego niema. Przypomina to katalog wypożyczalni książek w miejscu kąpielowem; z tem, że obok nazwiska autora mamy tu zwięzłą ocenę. Przytoczę parę tych ocen. Zaczynam od pisarzy obcych. Oceny przytaczam w całości: tam gdzie skracam, zaznaczam to za pomocą kropek.
MONTESQUIEU CHARLES. Filozof i literat francuski, znany z rozprawy godzącej w moralność społeczną: Duch praw (na Indeksie 29. XI 1751)...
MURGER HENRYK. Pisarz francuski; jego materjalistyczne romanse malują w ordynarny sposób nędzę warstw ubogich, wszystkie są na Indeksie 20. VI 1864: Cyganerja.
MUSSET ALFRED. Poeta francuski: pod względem stylistycznym należy do najlepszych, pod względem moralnym do najgorszych. Żył rozpustnie i swe marne życie opisywał...
STENDHAL, pseudonim Henryka Beyle. Zajmował się żołnierką, administracją majątków, dyplomacją, wreszcie pisaniem niezdrowych i bezbożnych romansów...
DICKENS KAROL... posiada tę niepedagogiczną stronę, że sceny wyznań miłosnych opisuje zbyt drobiazgowo...
BALZAC HONORÉ... romanse Balzaca odznaczają się wielkim brakiem — niema w nich głębszej myśli...
POE EDGAR ALLAN. Pisarz amerykański. Pod względem moralnym naogół bez zarzutu, jednak w opowieściach jego często występują nienormalne postacie, nawet upiory, i zachodzą nieprawdopodobne sytuacje, które je dyskwalifikują do użytku młodzieży.
PIRANDELLO LUIGI. Jeden z pogańskich pisarzy współczesnej Hiszpanji (!), sławiących zepsucie obyczajów: Cień Macieja Pascala, Pierwsza Noc.
ROSNY J. H., pseudonim dwóch braci Anglików (!) piszących wspólnie: Justyna i Józefa...
Zadziwiające jest, że w tym poradniku p. t. Co czytać? nie znajdzie się prawie nic godnego polecenia. Ksiądz Pirożyński wylicza przeważnie podejrzane ramoty wszystkich epok, poto aby je potępić. Skąd on je wyszukuje! Np.:
BACKER JÓZEFINA, tancerka współczesna prowadząca mało budujące życie: Pamiętniki (spisał M. Sauvage).
Ale czyż wreszcie nic się nie znajdzie godnego uznania? Szukajmy.
Nareszcie! Wiemy nareszcie co czytać: Nos notarjusza Edmunda About. Ale skąd go wziąć?
Może co jeszcze? Jest:
BUET KAROL. Pisarz francuski bardzo na miejscu. Z życia wiejskiego proboszcza.
CASTLE AGNES: Panterzątko, matka i córka kochają jednego i tego samego człowieka, wreszcie matka ustępuje — takie sobie.
(»Takie sobie«, to ulubione określenie księdza Pirożyńskiego). Szukajmy dalej:
TISSOT WIKTOR. Pisarz francuski, autor powieści przyrodniczych, nader przyzwoitych...
Interesujące są nawiasy, wskazujące którzy autorowie są na papieskim indeksie książek zakazanych; np. cały Dumas, cały Maeterlinck...
Ale przejdźmy do części, która jeszcze bliżej nas interesuje, do autorów polskich.
Ta sama przypadkowość epok, nazwisk. Ani słowa o naszych wielkich poetach romantycznych; widocznie temat zbyt drażliwy; zato pochwalony bez zastrzeżeń Henryk Rzewuski, »przywiązany do wiary i ojczyzny«, i Kaczkowski, który »poruszał doniosłe zagadnienia i rozwiązywał je w myśl wskazań etyki i patrjotyzmu«. Ale zbierzmy znów garść tych zdrowych ocen, na wyrywki.
ŻEROMSKI STEFAN. Utalentowany pisarz, mistrz słowa polskiego, entuzjasta pragnący odegrać rolę nauczyciela narodu — rolę, do której nie dorósł... Dzieje grzechu... ohyda. Wierna rzeka, powieść z roku 1863, w której ranny powstaniec bałamuci dziewczynę — to jest wszystka treść... Przedwiośnie, ohydny paszkwil na Polskę i na inteligencję wiejską, stronnicze i niezgodne z rzeczywistością apoteozowanie warstwy robotniczej i Żydów. Pozatem wybujały erotyzm i wywrotowa ideologja...
Zofja Nałkowska potraktowana wcale pobłażliwie:
Ale, niestety, taż sama Zofja Nałkowska figuruje drugi raz w tym poradniku, jako Zofja Małkowska, i tu już wygarnięto jej bez ceremonji:
Dalej:
To: i t. p. — i tym podobne — jest wzruszające! Co może być »podobne« do naiwnej panny i do pieniędzy?
GLINKA KSAWERY. Spotkanie, ordynarna powieść przesiąknięta cyniczną rozpustą — bohater uwodzi i uwodzi bez końca.
PARANDOWSKI JAN. Opowiadania rzekomo mitologiczne a naprawdę pornograficzne; autor namawia czytelników, by »bezwstydowi postawili kapliczkę«...
BRZĘCZKOWSKI JERZY. Ludzie legendy, pornografja z nad morza Czarnego...
ZDZIECHOWSKI KAZIMIERZ. Zbrodnia, młody człowiek morduje, potem żałuje, całość niezdrowa.
Czyż znowu nikt nie znajdzie łaski w oczach ojca Pirożyńskiego? Owszem, jest paru tak szczęśliwych. Przedewszystkiem p. Artur Górski, któremu poświęcony jest cały dytyramb; następnie p. Stanisław Szpotański, którego — z wyjątkiem jednej — wszystkie powieści można zalecić; no i zebrałaby się niewielka garstka tych, którzy przeszli przez ucho igielne:
GURANOWSKI MIECZYSŁAW. Sirał, przyzwoita powieść wschodnia; Droga do raju, sfery urzędnicze, sporo zdrowych myśli.
NIEZABITOWSKI WŁADYSŁAW... Huragan od Wschodu, powieść fantastyczna; rasa żółta walczy z białą; przyzwoita; Skarb Aarona, nieszkodliwe fantazje egzotyczne.
JAROSŁAWSKI MIECZYSŁAW... Członkowie E. B. V., akcja niemiecka w Polsce i wojna z Niemcami — taka sobie...
MARKIEWICZ DUNIN K.: Przemoc krwi i Dramat kukułki, powieść detektywiczno-patrjotyczna, obie dobre.
SUJKOWSKI BOLESŁAW. Może już jutro..., nieszkodliwa powieść patrjotyczna, kreśli dzieje przyszłej wojny, która się kończy bardzo pomyślnie dla Polski.
TATARÓWNA STEFANJA. Porachunek z szatanem, takie sobie nowele.
TOBICZYK SAYSSE KAZIMIERZ. W śniegach, wrażenia z wycieczek górskich, — niezłe; Hindu, autor entuzjastycznie przedstawia buddyzm i tem psuje całą opowieść.
BADOWSKA IDALJA: One i oni, kobiety i mężczyźni: tendencja powieści, że kobiety nie powinny zabierać czasu mężczyznom, licho jest przeprowadzona.
Miałoby się ochotę przepisać wszystko, taki jest swoisty wdzięk w tych określeniach. Ale przejdźmy do konkluzji.
Nie mielibyśmy nic oczywiście przeciw temu, gdyby ksiądz Pirożyński zestawił spis książek, które z jego kapłańskiego punktu widzenia zasługują na zalecenie lub bodaj są dozwolone. Ale właśnie jeżeli staniemy na tem stanowisku, uderzają tu pewne rzeczy. Przedewszystkiem poziom umysłowy, ujawniający się zarówno w sądach, jak w ich sformułowaniu; straszliwa ignorancja, czyniąca z tego poradnika lamus rzeczy zupełnie przypadkowych. Ksiądz Pirożyński nie zna nawet »swoich ludzi«; nie zna naszych katolickich pisarzy. Ani jeden z tych, którzy na zjazdach obcałowują ręce prałatom, nie jest wymieniony. Cóż za niewdzięczność! Ani najpokorniejszy służka kościoła p. Miłaszewski, ani p. Nowaczyński, ani p. Zygmunt Wasilewski! Niema w tym poradniku ani śladu nazwiska K. H. Rostworowskiego...
I wogóle, gdy chodzi o polecenie co czytać, ksiądz Pirożyński jest w kłopocie. Okazuje się, że ten kapłan zna przeważnie książki — niestosowne. Zdumiewa mnie zaś wręcz oczytanie księdza Pirożyńskiego w »pornografji« (daję cudzysłów, bo u księdza Pirożyńskiego pojęcie pornografji jest bardzo obszerne) wszystkich epok i krajów. Przyznam się, że nie znam ani jednej książki Pitigrillego; ksiądz Pirożyński zna bez mała wszystkie. I wylicza je — w tej książce p. t. Co czytać? — jak z nut:
Ten ojciec redemptorysta zna wszystkie sprośności, bodaj najbardziej zapomniane i przedawnione:
Cóż za erudycja! Czasami ten katalog przypomina owe notatki w brukowych dziennikach, które, gromiąc odkryty przez policję dom schadzek, podają jego szczegółowy adres. Gdy, np., napiętnowawszy ohydę Lavedana, Ojciec Pirożyński dodaje: Na szczęście, przetłumaczono tylko Łóżko.
Znam dosyć dobrze literaturę francuską, ale nie miałem pojęcia, że istniał jakiś Felicjan Champsaur. Ksiądz Pirożyński wie nawet to, że się urodził w r. 1859, i dodaje: Jeden z najniemoralniejszych pisarzy francuskich; Siewca miłości.
Natomiast napróżno szukałby tu ktoś nazwiska Chateaubrianda, Claudela, Hello i tylu innych katolickich francuskich pisarzy.
I ta obfitość »pornograficznej« lektury — choćby traktowanej negatywnie — w poradniku Co czytać? nie jest przypadkowa. U tych ofiar celibatu płeć wyradza się w ów wciąż niedosycony, ciekawy, wścibski erotyzm, który niejedną uczciwą kobietę na zawsze oddalił od konfesjonału. To przebija w dziełku księdza Pirożyńskiego z całą naiwnością. Nawet lektura Dickensa działa na tego kapłana podniecająco!
Wrażenie, jakie nam zostaje ze spojrzenia zapuszczonego w tę duszę, — a możemy ją uważać poniekąd za »reprezentatywną«, — jest dość szczególne. Litość i zgroza. Litość dla człowieka, który ma takie widzenie świata, takie horyzonty; dla tej naiwnej płaskości i ciemnoty; ale zarazem zgroza, kiedy się pomyśli że to jest przekrój kasty, która z całą bezwzględnością i z takiem zuchwalstwem wyciąga ręce po wszystkie władze w dzisiejszej Polsce, która zwłaszcza chce wyłącznie kierować duszą młodzieży.
Poradnik księdza Pirożyńskiego, to ciekawy ale niewesoły komentarz do psychiki kleru. Tak, byłaby ta książka zabawną osobliwością, ale nie dziś i nie u nas. Niepodobna jej uważać za indywidualny wybryk. Tam nic nie dzieje się przypadkiem. Wszak książka ta przeszła cenzurę duchowną; czytać ją musiał szereg osób, wydali ją księża Jezuici. Są logiczni: toż to nie co innego, tyko nawrót do ich najlepszych tradycyj w Polsce, do czasów saskich. I jeżeli rzeczy pójdą tym trybem jak obecnie, widzę w tym poradniku — w tej pierwszej i jedynej zdrowej ocenie — odpowiednio rozszerzonej i uzupełnionej — przyszły nasz podręcznik szkolny. Wystarczy aby p. minister oświecenia wyjechał na urlop, a przemyci taki podręcznik ksiądz wiceminister, stwarzając fakt dokonany. Nie ksiądz Żongołłowicz, — na to mam za dobre pojęcie o jego poczuciu humoru, — ale który z jego następców. Bo sądzę, że urząd wiceministra oświecenia już pozostanie przy sutannie na stałe. Nasz kler niełatwo wypuszcza z rąk raz uzyskany stan posiadania...
Jeden z naszych pisarzy — najmilszy sercu i duszy ojca Pirożyńskiego — napisał książkę p. t. Ku czemu Polska szła. Ja daję tym rozważaniom tytuł: Ku czemu Polska idzie... Idzie szybkim krokiem.
w kraju okupowanym
PEWNEGO dnia przyszła mi nieodparta chęć, aby cała Polska święciła pięćsetlecie urodzin Villona, o którego istnieniu — w znakomitej większości — nigdy nie słyszała. »Zachcenie mężczyzny w ciąży« — powiedzą ci, którzy mnie pomawiają o wszystkie perwersje. Postanowiłem puścić się z odczytem. Lubię, od czasu do czasu, popatrzeć sobie w oczy z moją publicznością, od czasu zaś mego ostatniego objazdu pasterskiego upłynęło sześć czy siedem lat.
Dotąd zwilonizowałem 24 miast. Warszawa (z recydywą); Łódź, Kielce, Katowice, Sosnowiec... (W Bielsku odmówiono mi sali). Dalej Tarnów (gdzie omal nie powtórzyłem przygody gogolowskiego rewizora, wzięty przez miejscowe władze za komisję ministerjalną, jak to opisałem na innem miejscu); Krynica, Kraków — mój kochany Kraków, dla którego nie mam dość słów podzięki za serdeczne przyjęcie »marnotrawnego syna«; Zakopane, gdzie wpadłem w przyjazne objęcia »czterdziestu lekarzy«, autorów znanego adresu[10], wrogów etyki i społeczeństwa, agentów moskiewskich, subwencjonowanych przez Berlin (jak to daje do zrozumienia krakowski Głos Narodu).
Jedziemy dalej. Radom, Lublin (w Przemyślu odmówiono mi sali), Stanisławów, gdzie miały być podobno wrogie demonstracje, ale skończyło się na kwiatkach i oklaskach...
Lwów. Od rana chodzą groźne wieści: odczyt ma być zerwany, ja — pobity i wyświecony z miasta. Wieczór, sala przepełniona, komisarz policji bardzo się troska ilością dostawionych krzeseł. Pytam go, co mu to szkodzi? »Proszę pana, — odpowiada dobrodusznie, — krzesło normalne jest przymocowane do podłogi, ale krzesłem dostawionem można w łeb dostać«. W rezultacie — najserdeczniejsza owacja, o jakiej mogłem zamarzyć.
Białystok, Grodno, Wilno. W Wilnie odnawiam miłe znajomości, podejmowany przez świeżo powstały wpół-żartobliwy — tradycje wileńskie! — Związek Sumaryjczyków.
Częstochowa. Młode Tow. Przyjaciół Francji inauguruje tym odczytem swoją działalność. Sala teatru okazuje się o połowę zamała, wszystkie drzwi trzeba zostawić otwarte. Po odczycie, wieczerza w kółku przyjaciół Francji, przy świeczkach, — z powodu strajku elektrycznego, — co wytwarza nastrój dość wilonowski. Coprawda, trochę mnie to żenuje najadać się na koszt tego biedaka, który tak często w życiu niedojadł... Pakując do ust apetyczną kanapkę, mimowoli słyszę ironiczną strofę Wielkiego Testamentu. »Ci mają winko i pieczyste — ptaszęta, rybkę, leśne zwiérzę, — sosy i smaki zawiesiste, — jajca, kładzione, z octem, świéże... — Nie są podobni do murarzy, — którym trza służyć w wielkim trudzie; — tu się pomocnik nie nadarzy: — sami se zżują, dobrzy ludzie«...
Dotąd wszystko odbywało się pogodnie: zato teraz zbierają się groźne chmury. Następna tura miała objąć Toruń, Gdynię, Gdańsk, Grudziądz. Gdańsk odpadł; odmówiono »bezbożnikowi« sali. W Toruniu wszystko zapowiadało się jak najlepiej, atmosfera przychylnego zainteresowania. Wieczór miał się odbyć w sali teatralnej. Naraz przychodzi depesza: »Odczyt niemożliwy«. Co się stało? Poprostu pewne sfery zagroziły dyrektorowi teatru... zdemolowaniem sceny; kiedy zaś ta groźba nie poskutkowała, przydano do niej inną: zapowiedź nieodnowienia dzierżawy gmachu, która wygasa dn. 1 kwietnia, podczas gdy kontrakty z aktorami są do września. Argument bez repliki! Atak był skierowany na ostatnią chwilę, tak aby za późno już było przenieść się do innej sali. Niemniej otrzymałem z Torunia wiele wyrazów oburzenia z powodu terroru oraz zaproszeń na przyszłość.
Z Gdyni dochodzą również wieści alarmujące! Właściciel sali zrazu pod naporem agitacji cofa się, potem, mimo wszystko, godzi się dotrzymać umowy; jedziemy tedy do Gdyni. Kupuję na dworcu miejscowe pisma; widzę wielkiemi czcionkami tytuł: Wróg Kościoła w Gdyni. (To ja). Autor notatki wyraża nadzieję, że »społeczeństwo gdyńskie, które już nieraz dawało dowody przynależności do Kościoła katolickiego, napewno odpowiednio zareaguje na odczyt«... Na odczyt o Villonie, tym biednym Villonie, który dla swojej matki napisał tak śliczną modlitwę do Najświętszej Panny!...
Próba rozagitowania Gdyni, która skupia w sobie żywioły z całej Polski, spaliła na panewce; odczyt odbył się w atmosferze życzliwości i sympatji. I oto podziwiajmy ekwilibrystykę: ta sama gazetka, która daremnie podburzała wszelkiemi sposobami spokojnych Gdynian, pisze nazajutrz, że »Boy miał być w Gdyni wygwizdany i obrzucony jajami, ale że jedna z czołowych osobistości interwenjowała wśród wzburzonej młodzieży, aby zaniechała podobnego czynu, nie licującego z godnością katolika«. Gazetka stwierdza na pociechę, że »mimo iż udział publiczności był dość liczny, były to tylko elementy napływowe, które w imprezach religijnych (?) udziału nie biorą. Na szczęście, ludność kaszubska na odczyt nie poszła, czem dała dowód, że zwolennicy rozwodów nie mają u nas nic do szukania«.
Przyznaję, że nawet w najśmielszych marzeniach nie spodziewałem się zapełnić sali ludnością kaszubską; w zupełności wystarczyły mi »elementy napływowe«...
Gdzieżby się zresztą odczyt o Villonie mógł odbyć bez polityki! Jakoż Goniec Pomorski stwierdza, że »salę głównie wypełnili miejscowi sanatorzy«, przyczem daje dowód głębokiej przenikliwości: »pierwszy odczyt był taki, by nikogo nie zrazić. Chodzi o to, by Boy-Żeleński mógł na przyszłość głosić swoje znane teorje o wolnej miłości i t. d. Społeczeństwo katolickie powinno zwrócić uwagę na występy tego znanego wroga zasad religji katolickiej«...
Ale nie mam czasu badać bliżej nastrojów Gdyni, bo odczyt kończy się o kwadrans na trzecią w południe, a o wpół do trzeciej odchodzi pociąg do Grudziądza. I tam próby terroru zawiodły, mieszkańcy Grudziądza odwiedzają mnie za kulisami z wyrazami sympatji i solidarności...
Włocławek. Znów przygrywka w prasie. Szumny tytuł: W obronie godności naszego miasta. Czytam: »Rzecz ciekawa, kto w naszem mieście odczuwa potrzebę tej niewybrednej strawy, jakiej dostarcza biedny umysł godnego współczucia człowieka. Jedno wiadomo, że ogół zdrowo myślących obywateli naszego miasta jeszcze tak nisko nie upadł, by dla zaspokojenia swych potrzeb kulturalnych miał słuchać ludzi, których zainteresowania nie wychodzą poza wąski zakres spraw seksualnych... Jesteśmy przekonani, że obywatele włocławscy nie dadzą się sprowokować... Nie pozwolimy sobie przed oczyma roztaczać tak pojętej postępowości... Nie współdziałajmy z tymi co dokonywają moralnego rozbioru Polski«...
Stanowczo, w »biegu głupoty naprzełaj« tym razem dziennikarz z Włocławka zdobył puhar wędrowny. Pozatem odczyt odbył się bez przeszkód.
Płock. Tu jeszcze groźniej. W miejscowej gazetce, w rubryce Nadesłane, czytam odezwę Do katolików miasta Płocka: »Doszło do naszej wiadomości, że Boy-Żeleński ma wygłosić w Płocku odczyt. Ze względu na całokształt działalności p. Boy-Żeleńskiego, która godzi w istotne zasady moralności chrześcijańskiej, mamy głębokie przeświadczenie, że wszyscy, którzy czują i myślą po katolicku, nie wezmą udziału w zapowiedzianym odczycie«.
Następują oficjalne podpisy i tytuły proboszczów wszystkich parafij Płocka.
Ta metoda, połączona z niesłychaną wręcz agitacją z ambony (agitacja z ambony była zresztą prawie we wszystkich miastach prowincjonalnych), okazała się skuteczniejsza od innych. Służące w Płocku powtarzały sobie ze zgrozą, że ksiądz nie da rozgrzeszenia temu, kto pójdzie na wiec urządzony przez Antychrysta (To był mój odczyt o Villonie!) W niedużem mieście, gdzie każdego widzą i każdego znają, mało kto ma ochotę dostać się na czarną listę Czarnej Ręki. Sala była słabo wypełniona, mimo że sam dziennik, który zamieścił owo nadesłane, uczuł potrzebę odgrodzenia się od tego »protestu«, stwierdzając, że uważa go za »chybiony w zupełności« i że »nic nie stoi na przeszkodzie, aby wysłuchać odczytu o Villonie, poecie francuskim z przed lat 500, t. j. z czasów kiedy ludzie nie roznamiętniali się jeszcze z powodu projektowanej reformy małżeńskiej«.
Powiedzcie, czy to wszystko nie są dokumenty godne utrwalenia?
Kalisz, Piotrków, Tomaszów Mazowiecki zamknęły bez przeszkód ten objazd pasterski, który narazie wypadło mi zakończyć, mimo zaproszeń z wielu stron Polski.
Wracając w przerwach do Warszawy, zastawałem, jak zwykle, pliki korespondencji. Najwięcej listów otrzymuję z najbardziej okupowanych dzielnic: z Pomorza, z Poznańskiego, ze Śląska. Kto pisze? Najrozmaitsi: prokurator, sędzia, nauczyciel, robotnik, młodzież. Kto nie czytał takich listów, ten nie może mieć pojęcia o prawdziwym nastroju ludności w stosunku do naszych okupantów. Ach, jak tam ludzie zaciskają pięści, jak zgrzytają zębami, a równocześnie jak panicznie się boją! Poprostu utraty chleba, represyj, zemsty. Ucisk — w małych zwłaszcza środowiskach — jest straszliwy. Tam nie można być nawet neutralnym, trzeba być karnym szeregowcem w kadrach świętoszkostwa, patrzyć bez mrugnięcia okiem na ogłupianie, łupiestwo, cynizm tyjący kosztem skrajnej nędzy, na zuchwałą brutalność czarnych wielkorządców. »Specjalnie tutaj, na Śląsku, — pisze mi jeden z przygodnych korespondentów, — sprawa mieszania się kleru do wszystkiego ma odrębny i niespotykany gdzieindziej charakter. Ta tłusta, czerwona łapa, wyciągnięta z czarnej sutanny, gnębi najmniejszy przejaw myśli«...
Od dziecka każdy musi być wpisany do bractwa. Najpierw — do Stowarzyszenia Dzieciątka Jezus, wyciskającego z dzieci — jak dzisiaj — bezrobotnych przeważnie nędzarzy znaczne kwoty na Murzynka w Afryce. Starsi — do Stowarzyszenia Młodzieży. Oczywiście składki. Dziewczęta, po dziesięć, tworzą różę. Jedenasta już szuka towarzyszek do nowej róży. Każda róża musi przynajmniej raz do roku dać na mszę za członkinie. Prócz tego, inne związki młodzieży, Straż Honorowa, tercjarze, sztandary, kwesty, pielgrzymki, nie kończące się nigdy »odnowienia kościoła«. Składki, składki. Starsi — to przeróżne Bractwa Mężów i Żon katolickich, Czcicieli Oblicza Pana Jezusa. Najstarsze baby — to Arcybractwo Matek. I znów składki, składki, aż do ostatniego tchu.
Ale największy terror połączony jest z obrzędem kolendy. Cóż za uroczystość, cóż za aparat, i w rezultacie do jakiego celu! Ksiądz obchodzi dom w asyście kościelnych, organistów, zelatorów. Drzwi domów muszą być naoścież otwarte. Na stole ma być krzyż i jarzące się świece; obok — pisma kościelne i religijne, na podłodze klęcznik lub poduszka. Gdyby ktoś w tym czasie — nie daj Boże — musiał wyjechać, ma zostawić pieniądze dla księdza u gospodarza. Temi i innemi sposobami, tam gdzie komornik nie znajdzie już nic, poborcy w sutannie wyciskają jeszcze z największej biedoty miljony.
Ale nie chcę już cytować listów, jakie otrzymuję; mimo iż tchną prawdą, mogłyby się wydać podejrzane. Wolę sięgnąć do samego źródła. Oto Szarlejskie Wiadomości Parafialne, organ Akcji Katolickiej, z dn. 14 lutego 1932. Cóż za posępna lektura! Same »gorzkie żale« — »drogi krzyżowe dla dzieci« — »drogi krzyżowe dla dorosłych« i po każdym wierszu: płać, płać, płać! I co za sposoby wymuszenia, pod grozą mąk piekielnych, hańby doczesnej, no i — o czem się nie wspomina, ale co wszyscy dobrze wiedzą — pod grozą utraty pracy i bytu, z piętnem »bezbożnika«. Każdy z parafjan musi oddać kartkę odbytej spowiedzi: »bez tej kartki (czytamy w Wiadomościach Parafjalnych) — czego Boże nie daj — pogrzeb bez krzyża, bez kapłana, bez miejsca poświęconego, pod płotem«... Ale nie tylko za brak kartki spowiedzi grożą takie rygory. To samo za uchylenie się od kolendy, owej osławionej kolendy, która jest poprostu zorganizowanym szantażem. W dzień gdy kapłan chodzi po kolendzie (czytamy tamże), »prosimy, żeby wszystkie rodziny zostały w domu... Tu zależy wiele na gospodarzu domu, żeby wszystkich komorników zawiadomił o kolendzie i na nich wpływał... Jeżeli się coś gorszącego dzieje w jakim domu, o czem duszpasterz wiedzieć powinien, ażeby według możności to naprawić, wtedy prosimy nam to przed kolendą powiedzieć w kancelarji, albo przy samej kolendzie... W każdym razie ogłaszamy, że w razie pogrzebu — co Pan Bóg nie da — do tej rodziny kapłan po zwłoki nie pójdzie, gdzie mu przy kolendzie wstępu wzbroniono«... A stawki tej kolendy — w stosunku do środków materjalnych ludności — olbrzymie.
Płacić, płacić, płacić bezustanku. »W środę (czytamy dalej w Wiadomościach Parafialnych) uroczystość Trzech Króli... W tym dniu jest kolekta na misje pogańskie... Po rannem nabożeństwie absolucja generalna dla Tercjarzy... Popołudniu przyniosą zelatorzy (zelatorki) ze Stowarzyszenia św. Dziecięctwa Pana Jezusa składkę za styczeń do kancelarji. Niech każde dziecko zdobędzie nowych członków dla naszego stowarzyszenia. Jest jeszcze wiele dzieci w Piekarach, które nie należą, a mogą należeć od urodzenia (!) aż do 16 roku przynajmniej. Dzieci, które jeszcze nie mają nowej listy składkowej, niech przyjdą po nią do kancelarji.«...
»Stow. Młodzieży męskiej... Druh kasjer prosi, żeby druhowie zapłacili na składkach zaległości za stary rok i za I kwartał nowego roku«...
Dalej: »Nikt nie ma prawa siedzieć w ławce (kościelnej), jeżeli należytość za miejsce nie zapłacił; przy rewizji kościelnej taki może się narażać, że go się z ławki wyprosi«...
Bilans, jaki mi jeden z przygodnych korespondentów z sum wyciskanych temi drogami w przybliżeniu przesyła, jest przerażający. Kontrast bogactwa kleru z nędzą jego podatników — również. A życie duchowe, umysłowe, w tej atmosferze fałszu, ucisku ciemnoty, szpiegostwa, denuncjacji? Ci którzy nie są doszczętnie ogłupieni, dławią się poprostu od wściekłości i nienawiści. Obawiam się, że żaden Moskal ani Prusak nie budził takiej reakcji wewnętrznego buntu jak ta okupacja, głębiej wdzierająca się w dusze, w życie prywatne i w kieszenie niż jakakolwiek inna. To też ślepota i sobkostwo naszych okupantów są wprost groźne: od iskry, któraby padła na te prochy, mógłby spłonąć cały kraj!
Tę atmosferę trzeba poznać, aby zrozumieć niepoczytalny szał, jaki ogarnął pewne sfery z powodu odczytów moich bodaj o... Villonie. Bo gdyby wnioskować z tych Wiadomości Parafjalnych, — jak i z wielu innych objawów, — trzebaby dojść do przekonania, że katolicyzm w Polsce jest zaledwie w jakich 20% religją, a w 80% przemysłem, znakomicie zorganizowanem przedsięwzięciem finansowem. Aparat działa z drapieżną precyzją, ale zarazem z poczuciem, że wszystko to wspiera się na ciemnocie i na zastraszeniu i że wystarczyłoby trochę światła i powietrza, aby podciąć ten przemysł, uprawiany w mroku i zaduchu. Katolicyzm nasz jest niemal obojętny na punkcie dogmatu; — może np. Towiański, który przeczył bóstwu Chrystusa, być in odore sanctitatis u naszych katolickich pisarzy. Jest obojętny na wszystko, co nie ma bezpośredniego związku z taksami i opłatami (kara śmierci, sądy doraźne); natomiast wszystko, co dotyka w jakiejbądź mierze aparatu finansowego, uderza w najczulszy punkt tego »katolicyzmu«. Dlatego wydobyć na światło szalbierczy i świętokradzki przemysł »unieważnień«, oświetlić dzisiejsze praktyki rozwodowe, oświadczyć się po stronie uczciwości i prawa, znaczy — w ich języku — »godzić w istotne zasady moralności chrześcijańskiej«. Ładne dają świadectwo tej moralności chrześcijańskiej!
Równocześnie, zastaję w pliku korespondencji numer brukselskiej Revue Catholique, a w nim — również sprawozdanie z mojego odczytu. Jakże inna atmosfera! Pisał je Paul Cazin, który właśnie bawił we Lwowie. Odmalowawszy w sympatycznych słowach charakter odczytu, Cazin — jeden z czołowych katolickich pisarzy francuskich — kończy słowami:
»...sławny Boy, którego dowcipny i wywrotowy brak uszanowania, dziedzictwo naszego Beaumarchais, wywołuje oburzenie albo zachwyt, wznieca burze śmiechu albo zgorszeń, ale zmusza wszystkich do myślenia, co jest samo w sobie olbrzymia korzyścią«.
Tak pisze Revue Catholique... Otóż właśnie tego myślenia, tej »olbrzymiej korzyści«, najbardziej boją się u nas duchowne sfery. Bo mogłoby ono stanąć wpoprzek innym znów »olbrzymim korzyściom«...
KIEDY, niedawno temu, ogłosiłem wyciąg ze słynnego już dziełka O. Pirożyńskiego p. t. Co czytać?, sporo osób było zdania, że przecenia się znaczenie tej publikacji. Ot, — mówiono — ekstrawagancje nieszkodliwego dziwaka, bez znaczenia. Wyznaję, że i ja sądziłem mniejwięcej tak samo; a jeżeli poświęciłem O. Pirożyńskiemu tyle miejsca, to dlatego, że chciałem, w tych dość ponurych czasach, dostarczyć czytelnikom trochę łatwej zabawy. Przyznaję się nawet do jednej naiwności. Sądziłem mianowicie, że wystarczy ujawnienie tych bredni, aby wydawca, który przepuścił je może przez niedopatrzenie, wycofał je czemprędzej z obiegu. Byłem o tem tak przekonany, że zakupiłem kilka egzemplarzy, aby je mieć na podarki dla znajomych, wówczas gdy staną się bibliograficzną rzadkością.
Byłem naiwny. Bo oto niebawem, w najpoważniejszem naszem czasopiśmie katolickiem, Przeglądzie Powszechnym, organie tychże samych krakowskich OO. Jezuitów którzy książeczkę O. Pirożyńskiego wydali, pojawiła się z niej recenzja. Recenzja solidaryzująca się bez zastrzeżeń z zawartością książki. Oto w skróceniu co czytamy w lutowym zeszycie (1932) tego miesięcznika:
Kończy się ta ocena życzeniem, aby O. Pirożyński nie zaniedbywał swej pracy na tem polu, ale kontynuował ją i doskonalił.
Ci wszyscy zatem, którzy uważali dziełko O. Pirożyńskiego za wyskok indywidualny, mają oto autorytatywną odpowiedź: to nie jednostka mówi w tym niesłychanym poradniku, ale Kościół. To nie majaczenia nieuka i manjaka: — to program! Wobec tego czem Kościół (a raczej kler, który stara się utożsamić te pojęcia: ksiądz — Kościół — religja — Bóg) jest w Polsce, a jeszcze więcej czem chce być, stwierdzenie to wystarczy, aby usprawiedliwić uwagę, jaką poświęca się księdzu Pirożyńskiemu. Wszak już donosił Dwutygodnik Literacki z Poznania o nieoficjalnej próbie wprowadzenia dziełka »Co czytać?« do gimnazjum!
Ale nietylko dla tego książeczka ta zasługuje na uwagę. Ma ona wielką wartość dla studjów nad psychiką naszych okupantów. Jest karykaturalna: ale właśnie przez to tem lepiej odbija, niby we wklęsłem zwierciadle, charakterystyczne rysy.
Ponieważ ocena Przeglądu powszechnego kładzie główny nacisk na etyczne kryterja zawarte w książce, pozwolę sobie przytoczyć jeszcze pewną ilość zwięzłych, w istocie, ocen O. Pirożyńskiego z tegoż samego dziełka.
EMONTS. Duch trwogi, uczciwa powieść, przedstawiająca walkę dwóch szczepów w Kamerunie.
FLETSCHER, autor bardzo przyzwoitych powieści detektywistycznych.
GERSTAEKER. Zbiry, wojny domowe w Meksyku, na początku XIV wieku, niema nic niestosownego.
GLYN ELEONORA. Przygody Eweliny, smutne przejścia sieroty, pod względem moralnym obojętne.
GOLDEN JAN. Gdy zegar wybije jedenastą, historja detektywistyczna, bez wartości ale nieszkodliwa.
LARROUY. Syrena i trytony, katastrofa łodzi podwodnej, jest ustęp bardzo niestosowny.
LATZKO. Powrót. W kreśleniu okropności wojny jest umiarkowany i nie wprowadza pierwiastka erotycznego.
LAWRANCE T. E. Pułkownik angielski, który z polecenia swego rządu podczas ostatniej wojny tworzył w Arabji bandy dywersyjne przeciw Turkom. Przygody swoje opisał w książkach Bunt Arabów, Burza nad Azją, nie zawierających niestosowności.
LEROUX, autor powieści kryminalnych, obojętnych pod względem moralnym.
LUCIETO, autor bardzo przyzwoitych powieści na tle szpiegostwa politycznego.
MACDONALD. Zemsta detektywa, należy do typu sympatycznych powieści kryminalnych.
MARCZEWSKI. Pijawki — łapownictwo rosyjskie, powieść nie zawiera nic gorszącego.
MORUS. Człowiek w cieniu, życie Zacharoffa, kapitalisty międzynarodowego, który zarobił setki miljonów na dostawie broni mocarstwom europejskim, zwłaszcza podczas wojny: pouczająca biografja.
MUNOZ. Czarny dyktator, walka liberałów ze zwolennikami dyktatury, naiwne, moralnie obojętne.
NORRIS. Potęga giełdy w Chicago, obraz spekulacyj pieniężnych, moralnie obojętny.
POKER. Kobieta w pociągu, pod wiele obiecującym tytułem nowele nie obrażające naogół moralności; na pierwszy plan występuje pociąg, kobieta dopiero na dziesiąty.
SABATINI. Sokół morski, awanturnicze przygody w XVI w. Anglika, który przyjmuje mahometanizm, potem wraca do Anglji; z wyjątkiem zaprzania się wiary, nic niestosownego niema.
SALTEN. Jerzy Erbacher, nieszczęśliwe pożycie dwojga niedobranych małżonków, nic ciekawego...
Bardzo, bardzo charakterystyczny jest stosunek tego księdza do wielu spraw. Powieść agitująca przeciw karze śmierci jest dla niego zaledwie »nieszkodliwa«; pomysł opieki nad kandydatami na samobójców, — niezdrowy: wśród obelg rzuconych na Anatola France, mieści się epitet »zagorzały pacyfista«; za to innego autora chwali O. Pirożyński, że »w kreśleniu okropności wojny jest umiarkowany«...
W rezultacie, ten ksiądz który oplwał wszystkich wielkich pisarzy, od Goethego do Żeromskiego; który chce wytrącić czytelnikom z rąk niemal całą naszą literaturę, który tępi wszelką szlachetną ideę, »bez zastrzeżeń« poleca prawie wyłącznie »sympatyczną« lekturę detektywistyczno-kryminalną, czyli tę która, jak to dowodnie stwierdzono, fabrykuje młodych zbrodniarzy. Oto do czego doprowadza autora jego wyrafinowana »moralność«.
Dziełko O. Pirożyńskiego przywodzi mi jedno wspomnienie. Podczas wojny miałem, przez jakiś czas, powierzony jeden z oddziałów fortecznego szpitala Nr. 7 w Krakowie, pomieszczony w gmachu Akademji Sztuk Pięknych. Otóż, jednego dnia, zaraportowano mi, że ksiądz, który z urzędu odwiedzał chorych, przyniósł pod habitem młotek i poodbijał wstydliwe części wszystkim gipsowym posągom, znajdującym się w sieni i w kurytarzach. Nie darował nawet boginiom i ich nadobnym wzgóreczkom! Wojna szalała, sale były pełne rannych, ludzkość przechodziła gehennę, ale księżulo interesował się tylko tem jednem...
Ten ksiądz, ze swym młotkiem, wydaje mi się symbolem; odzwierciadla psychikę całej kasty. Ci detektywi niemoralności sami nie zdają sobie sprawy, do jakiego stopnia przeżarci są niezdrowym erotyzmem. Czy przeciętny ksiądz strzeże celibatu czy nie, sprawa płci jest dla niego nieustającą obsesją, zboczeniem, chorobą. Przesłania mu cały świat. I to jest zupełnie naturalne; nie może być inaczej. Pamiętamy okres powojenny: ziemia kurzyła się jeszcze od krwi, przed Europą otwierały się całe kompleksy nowych zagadnień gospodarczych i moralnych, a księża nasi umieli tylko grzmieć z ambon przeciw krótkim włosom, krótkim sukniom, przeciw gołym ramionom pierwszych wioślarek. Najwyższe dla nich zadanie, to niedopuścić, aby jakaś para się pocałowała — bodaj w książce; — pozatem wszystko jest dla nich »moralnie obojętne«. Życie przepływa koło nich jak coś obcego, niezrozumiałego, nienawistnego; widzą tylko genitalja, bodaj na gipsowym posągu. Chorzy ludzie!
Otóż, wobec tego, że ci ludzie są oficjalnymi piastunami moralności, że najzazdrośniej strzegą swego monopolu w tym zakresie, nie jest bez znaczenia fakt, że nędza, wojna, szpiegostwo, oszustwo, spekulacje, wyzysk i wszystkie wogóle niedole ludzi, to są dla nich rzeczy »moralnie obojętne«. Czyż tem wyznaniem nie stawiają się poza społeczeństwem, w którem — i z którego — żyją?
Tak, ta idjotyczna i przez to pozornie niewinna książeczka spełnia doniosłe zadanie: dokumentuje poziom etyczny i umysłowy naszego kleru. Powinna stać się sygnałem alarmowym.
NIEZNAJOMOŚĆ prawa nie chroni — jak wiadomo — człowieka od kary; z czego wynika, że każdy obywatel powinien znać kodeks karny jak pacierz. Jest to zresztą bardzo zajmująca lektura. Podobnie jak nasz byt jest wzorzystym dywanem dzierganym z czasu i przestrzeni, tak kodeks karny jest niby misterny deseń spleciony z tych znowuż dwóch elementów: czas i kryminał. Pięć lat więzienia, dziesięć lat więzienia, dwa lata aresztu — napozór monotonne to, a jednak jakże urozmaicone! Dlatego z najżywszem zainteresowaniem wziąłem do rąk projekt nowego kodeksu karnego, który po trzeciem (ostatniem) czytaniu wyszedł z rąk komisji kodyfikacyjnej i czeka zatwierdzenia przez ciało ustawodawcze.
Przeczytałem z uwagą ten projekt i wyznaję, że naogół jestem nim zbudowany, jako wyrazem niezaprzeczonych dążeń do poprawy i postępu. Dodać należy, że komisja kodyfikacyjna miała zadanie o tyle utrudnione, że nikt u nas od niej przeważnie niczego nie żąda, o nic nie walczy; tak że ona sama, z własnej inicjatywy, musi niejako wyprzedzać apatyczne i nienawykłe do stanowienia o sobie społeczeństwo. To, o co gdzieindziej wojują dziesiątki lat, my przyjmujemy niby w formie darowizny.
Oczywiście, w większości punktów, projekt — mimo iż przeważnie złagodzony co do wymiaru kary — nie odbiega zbytnio od postanowień i sankcyj jakie znajdują się we wszystkich kodeksach świata, starszych i nowszych. Nigdzie człowieka np. za sfałszowanie weksla nie pochwalą, ale wszędzie zganią. Ale jest pewna ilość spraw, — przeważnie obyczajowych — w których wyraża się przemiana pojęć. Są rzeczy, które w obowiązujących do dziś ustawach były występkiem lub zbrodnią, a które znikły w nowym projekcie; są natomiast inne, do dziś bezkarne, które jutro staną się przestępstwem. Zmiany te wynikły z ewolucji pojęć i nawzajem na przeobrażenie pojęć będą oddziaływały. Dawne kodeksy np. tropiły zaciekle niewinnych pedarastów, a nie zamącały spokoju człowiekowi, który zaraził młodą kobietę wenerycznie, wpędził ją w ciążę i zostawił na bruku; nowy kodeks postępuje wręcz odwrotnie.
Znamienne jest, że najwięcej nowości wnosi projekt kodeksu karnego w sferę spraw płciowych. Reforma seksualna wciska się dziś wszędzie jako konieczność. Ale jakaś nemezis ciąży nad temi sprawami, skoro się znajdą na biurku prawnika; o ile, z jednej strony, twórcy kodeksu zdobyli się na pociągnięcia bardzo śmiałe i rozumne, o tyle, z drugiej, w jakiejś pasji reglamentowania życia zabrnęli w postanowienia, które byłyby zabawne, gdyby nie mogły się stać groźne.
Przebiegnijmy pośpiesznie najbardziej interesujące punkty nowego kodeksu. Zacznijmy od rzeczy głównej, — dosłownie głównej: — od kary śmierci. Będzie czy nie będzie: kto się u nas troszczył o to? Chodziły wieści, że ma być zupełnie zniesiona; w drugiem czytaniu projektu nie było jej; w trzeciem widzimy, że się zjawiła znowu... Coprawda, w formie tak złagodzonej, że prawie jej niema. Przedewszystkiem, niema zbrodni, dla której kara śmierci byłaby jedyną karą; niema wypadku, w którym werdykt przysięgłych powodowałby automatycznie karę śmierci, tem bardziej więc nie może być już mowy o podobnych wyrokach, jak świeżo w Małopolsce, gdzie kilkakrotnie skazano na powieszenie bezdomną matkę za zabicie swego niemowlęcia. § 2 art. 223 orzeka tylko, że »kto zabija z niskich pobudek, podstępnie lub w sposób okrutny, ulega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 10, lub dożywotnio, lub karze śmierci«.
W praktyce, można wnosić, równać się to będzie zniesieniu kary śmierci; czemuż tedy raczej nie postawiono śmiało sprawy i nie usunięto kary śmierci wogóle?
Widzimy ważne zmiany w postępowaniu z nieletnimi; postanowienia co do zakładów wychowawczych i zakładów poprawczych, narazie czysto teoretyczne, bo funkcje obu spełniał do dziś okropny Studzieniec. Niema tych zakładów, jak również niema i zakładów — o których mówi kodeks — dla »niepoprawnych o upośledzonej odpowiedzialności«. Ale przynajmniej daje nowy kodeks dyrektywę na przyszłość w tej mierze.
Nową zdobyczą jest § 1 art. 111, nie istniejący dotąd w żadnym z kodeksów świata, a głoszący, że »ulega karze więzienia do lat 5, kto publicznie nawołuje do wojny zaczepnej«; zneutralizowany coprawda klauzulą, że »ściganie następuje tylko wtedy, gdy czyn określony w § 1 uznany jest za karalny przez państwo, przeciw któremu nawoływanie jest skierowane«.
Z mimowolnym uśmiechem przebiegamy liczne paragrafy »o przestępstwach przeciwko zrzeszeniom prawa publicznego.«.
Z uśmiechem przeglądamy również następny rozdział »o przestępstwach przeciw głosowaniu«:
Czemu ten uśmiech? Doprawdy, sam nie wiem. Ale przejdźmy do rzeczy poważnych.
Bardzo piękny ten nowy paragraf; ochrona kobiety i dziecka zaszczyt przynosząca uczuciom prawodawcy. Miejmy nadzieję, że sędzia, wykonywając ten paragraf, znajdzie zarazem środki, aby się on nie stał narzędziem szantażu i spekulacji.
Tu pozwolę sobie na maleńką dygresję.
W kodeksie austrjackim istniało, jak wiadomo, dochodzenie ojcostwa, przyczem sędzia musiał uznać ojcem dziecka tego, kogo kobieta podała, o ile ów miał z nią sprawę w okresie od 10 do 6 miesięcy przed rozwiązaniem. Ponieważ skarżącym był opiekun dziecka, a matka była świadkiem przesłuchiwanym pod przysięgą, zatem w praktyce kobieta wybierała sobie poprostu ojca dla dziecka. W Galicji, zabiedzone i zahukane kobiety nie umiały korzystać z tego prawa, może nie wiedziały o niem; ale w Wiedniu dziewczątka znały kodeks nawylot i były prawdziwym postrachem amatorów miłości. Zwłaszcza kolonja polska, złożona z niezamożnych a zmuszonych »trzymać fason« urzędników ministerjalnych, drżała przed niemi: winien czy niewinien, skoro się zbliżył do kobiety, jak grom spadały wyroki o alimenta, nadwerężając poważnie pensyjki urzędnicze. Ludzie dochodzili w tym lęku do neurastenji. Do czego mógł przywieść taki święty strach przed ojcostwem, świadczy następująca autentyczna historja pewnego wiedeńskiego radcy ministerjalnego, Polaka. Postępował stale, z całą urzędową systematycznością, tak: przy stosunku z kobietą używał prezerwatywy, którą następnie poddawał, w jej oczach, »próbie wodnej«; chował ją do koperty, pieczętował kopertę, opatrywał datą, kazał partnerce własnoręcznie kopertę podpisać i chował ją do archiwum jako kontrdowód negatywny.
Przepraszam za tę dygresję, ale wydawała mi się interesującym dokumentem do dziejów naszej emigracji.
Ze wzruszeniem zaglądam do rozdziału XXXII Nierząd:
Tutaj dwie uwagi. Jedna językoznawcza. »Czyn nierządny«... Czemu pp. prawodawcy mówią do nas w ten sposób? Jeżeli tym stylem przemawiał św. Paweł, to już taki był jego charakter; ale dlaczego pp. Mogilnicki, Makowski i Rappaport mają do nas mówić w ten sposób? Coby powiedzieli, gdybym ja, jako recenzent, tym stylem pisał sprawozdania z utworów teatralnych, które wszak bywają jednem pasmem »czynów nierządnych«? Dlaczego tem hańbiącem mianem piętnować zgóry to co może być poezją, czarem, szczęściem? Skąd ten język anachoretów? Karzcie nas gdy zawinimy, ale mówcie do nas po ludzku.
To co do formy, a teraz co do treści. Co to znaczy »bez jej wyraźnego zezwolenia«? Czy pp. prawodawcy widzieli kobietę (poza biedną prostytutką), któraby dała kiedy »wyraźne zezwolenie«? Czy sama natura nie wprowadziła, nawet u zwierząt, w grę miłosną wzbraniania się samiczki, jako środka mającego doprowadzić akt płciowy do pożądanej temperatury? Gdyby pp. prawodawcy — o ile nie mają osobistych doświadczeń w tej mierze — czytali bodaj Uwiedzioną Boya, albo pierwszą pieśń Don Juana Byrona (»I szepcąc nie pozwolę, pozwoliła«), nie popełniliby tej omyłki.
A »zezwolenie dorozumiane«? Jak, przez kogo? Kto to ma oceniać? Pan sędzia? Trzebaby przed nim chyba odegrać całą scenę! Faktem jest, że tego rodzaju paragraf służyć może jedynie do nadużyć, lub do ośmieszania powagi sądu. Wystarcza tu zupełnie § 1 art. 202: »Kto przemocą i groźbą albo podstępem doprowadza inną osobę« i t. d. — za co mu kropią pp. prawodawcy 10 lat więzienia. Niech i tak będzie; gwałt, to jest rzecz brzydka, »podstęp« już bardziej wątpliwa; ale owe »czyny nierządne bez wyraźnego lub dorozumianego zezwolenia« — to jest farsa.
A teraz słuchajcie, słuchajcie.
Art. 201: »Kto dopuszcza się czynu nierządnego względem nieletniego poniżej lat 17, ulega karze więzienia do lat 5«.
17 lat! Dotychczasowe kodeksy oznaczały tę granicę wieku przeważnie na lat 14; i oto nasi kodyfikatorzy, jednem pociągnięciem pióra, postanowili poprawić naturę, ustawy, a nawet i kościół, boć, wedle prawa kanonicznego, kobieta siedemnastoletnia może już dawno być mężatką i wdową. Jak wam się podoba ta zaimprowizowana przez naszych prawodawców nowa karna granica dojrzałości płciowej? 5 lat więzienia; bagatela: akurat tyle, co za nawoływanie do wojny zaczepnej, za przekupstwo urzędnika, bigamję, zabójstwo... To się nazywa sztucznie robić zbrodniarzy, bo nie ulega wątpliwości, że wystarczy przejść się w noc letnią po naszej wsi, aby zebrać lekką ręką z 1.000 lat więzienia. W tym wieku chłopiec może być jak dąb, dziewczyna jak łania. Doprawdy pasja pp. prawodawców mieszania się do tych rzeczy trąci niezdrową erotomanją; chcą koniecznie mieć w tem jakiś udział, otrzeć się o tę młodą miłość bodaj za pośrednictwem kraty więziennej. Przyczem chłopiec i dziewczyna nie mają metryki wypisanej na twarzy; znowuż pole do nadużyć.
Zważmy jeszcze ten paragraf na tle ogólnej łagodności nowego projektu: parobczak, za pomacanie szesnastolatki, za jej zgodą; biedna wdowa za przytulenie chłopaka któremu wąs się sypie; — 5 lat więzienia; kasjer, za kradzież bodaj miljona, najwyżej 2 lata; gdzież proporcja?
Razi kogo pewnie, że używam tak gminnych wyrażeń. Robię to umyślnie. Zdaje mi się, że w owym strasznym żargonie prawniczym zatraca się poczucie proporcji życia. Powiedzcie sędziemu lub prokuratorowi: »czyny nierządne«, zaraz zmarszczy brew i zadzwoni w kajdanki; powiedzcie mu: »pomacać«, uśmiechnie się życzliwie. A wszak to są synonimy.
Podobno sami pp. kodyfikatorzy spostrzegli się, że strzelili bąka, i ta granica wieku ma być zmodyfikowana. Jeden z członków komisji kodyfikacyjnej dał na to słowo honoru pewnemu prokuratorowi Sądu Najwyższego. (Autentyczne!)
Od tego wrogiego życiu paragrafu odbija godny uznania liberalizm w stosunku do homoseksualizmu, który znikł zupełnie z projektu kodeksu karnego. Nie znaczy to (mam nadzieję), aby pp. prawodawcy to zboczenie pochwalali; ale uznali, bardzo rozsądnie i zgodnie z duchem całej nowoczesnej nauki, że paragraf tutaj nic nie wskóra, a raczej, przeciwnie, mnoży tylko homoseksualistów, wytwarzając atmosferę sprzyjającą szantażowi i spekulacji fałszywych homoerotów.
Również uznano za niegodne powagi sądów zaprzątać je rzadkiemi wypadkami sodomji; zagrożone kózki i owieczki przekazano towarzystwom ochrony zwierząt.
Martwy paragraf o cudzołóstwie, które jeszcze w pierwszem czytaniu kodeksu miało być karane aresztem lub grzywną (!), w trzeciem czytaniu również znikł z kodeksu karnego.
Mam wątpliwości co do sformułowania art 211:
Przechodzimy teraz do niezmiernie ważnego paragrafu o spędzaniu płodu. Art. 231 stawia nasz kodeks w rzędzie najświatlejszych i najbardziej ludzkich. Po określeniu przestępstw o spędzeniu płodu i sankcyj karnych w tej mierze, art. 231[11] orzeka:
W pierwszem czytaniu nie było tej klauzuli zupełnie; w drugiem była, ale w mniej pełnej formie; tutaj nareszcie rozwiązuje ona ręce lekarzom i kładzie w przyszłości kres przemysłowi pokątnych »poroniarek«, ratując życie i zdrowie setkom tysięcy kobiet.
Nowy jest § 1 art. 242:
Jak to będzie wyglądało w praktyce?
Naruszenie czci karze art. 252 aresztem do lat 2 lub grzywną, ogólne zaś postanowienia o grzywnach określają je — wedle uznania sędziego — do 100,000 zł. w złocie. Ponieważ kodeks podciąga równocześnie ewentualny pojedynek pod zwykłe zabójstwo, może sprawa obrony czci wejdzie szczęśliwie w jaką nową fazę, dotąd bowiem zawieszona jest, w razie pojedynku, między błazeństwem a morderstwem, lub też zdana na jałową mitręgę »sądów honorowych«.
Jak wspomniałem, uderzająco oszczędny jest nowy kodeks co do przestępstw wobec mienia. Najcięższe »przywłaszczenie powierzonego mienia« karane jest dwoma latami więzienia. Bardzo ludzki jest artykuł orzekający, iż sąd może »stosować nadzwyczajne złagodzenie kary lub jej nie wymierzać, jeżeli sprawca zabrał przedmiot małej wartości celem niezwłocznego spożycia«. Nie znaczy to oczywiście, aby każdy z was miał prawo łasować kanapki z łososiem w firmie braci Hirschfeld.
Słowem, studjując ten projekt, w sumie trzeba uznać, że prawodawcy nasi robili co mogli, aby się wyzwolić z tradycyj zbytecznego okrucieństwa cechującego dawne kodeksy; aby utrzymać porządek społeczny kosztem mniejszej sumy cierpienia ludzkiego. Nie ulega kwestji, że w wielu punktach nasz nowy projekt kodeksu karnego będzie przyświecał innym, dotychczas obowiązującym w Europie, rozumem i ludzkością.
Ale zarazem podczas tej lektury nawiedza nas jedna wątpliwość. Kiedy czytamy ten długi szereg artykułów i paragrafów, chcielibyśmy mieć pewność, — a niestety, nie mamy jej, — że kara istotnie ogranicza się do tego co wymierzyło prawo, że władze więzienne nie obciążają jej sposobami »domowemi«, które umykają się publicznej kontroli. Cóż znaczyłoby wobec tego to staranne dawkowanie kar! Nigdzie w tym kodeksie karnym nie czytamy o smutnych praktykach, o których tak często słyszymy w wieściach przedostających się z za murów więziennych... Czemu od ducha ludzkości naszych prawodawców często tak odbiega duch okrucieństwa tych, którym powierza się wykonanie kary? Dowiadujemy się, że jeden z członków komisji kodyfikacyjnej opracowuje właśnie kodeks wykonawczy, zapewniający najściślejszy wgląd w sposób wykonywanie kary, w psychikę odsiadującego karę i dopuszczający daleko idących skróceń jej trwania. Byłby to ważny krok naprzód, znów jedno z posunięć wyprzedzających dzisiejsze kodeksy karne Europy. Tylko znów chodziłoby o to, jak ten kodeks wykonawczy będzie... wykonywany!
To jedno. A drugie, to że, wedle dzisiejszych pojęć, karanie zbrodni jest tylko jedną i to najmniej chlubną funkcją porządku społecznego. Zapobieganie występkom, to piękniejsze i — w gruncie — praktyczniejsze działanie. Kiedy społeczeństwo znajdzie się wobec przestępcy, jakże często musi w duchu uznać, że nie spełniło wobec tego człowieka swoich obowiązków, nie troszczyło się o niego od dziecka, nie dało mu oświaty, nie dało mu pracy, nie umiało go wychować. A kiedy przestępca dostanie się do więzieniu, cóż się czyni, aby, opuściwszy je, nie musiał do niego wracać? Miałem niedawno sposobność czytać w rękopisie pamiętnik więźnia, który rozpoczął swoje życie więzienne młodym chłopcem, i przez kilkanaście lat, z małemi przerwami, wciąż w wiezieniu przebywał, mimo że za każdym razem miał szczere postanowienie odmiany. Ale co taki ma począć? Wychodzi z za kraty bez środków do życia; pracy i pomocy na poczekaniu nie znajdzie; jedyni ludzie, których zna i od których może spodziewać się czegoś, to jego kompani-złodzieje; wraca więc do ich towarzystwa i po krótkim czasie dostaje się z powrotem do więzienia. Jest dla społeczeństwa rzeczą jeżeli już nie ludzkości to prostego wyrachowania, aby każdy, kto tego pragnie, miał możność powrotu na uczciwą drogę. Praca wychowawcza nad nieletnimi przestępcami, opieka nad zwolnionymi więźniami po odsiedzeniu kary, powinny być »rozbudowane« jak najszerzej.
Narazie, zapewne, to są marzenia. Ale do takich marzeń dziwnie nastraja monotonna melodja kodeksu karnego z jego powtarzającym się refrenem: 3 lata więzienia, 5 lat więzienia, 10 lat więzienia...
OBRAZ, na który składają się rozdziały tej książki, nie byłby wierny, gdyby go nie dopełnić ostatniemi biuletynami. Zatem, trzeba stwierdzić, że, od czasu jak kreśliłem moje rozważania, okupacja posunęła się na całej linji. Projekt ustawy małżeńskiej — to zdaje się już faktem — pogrzebany jest na czas nieograniczony. Równocześnie odbywa się cicha ale skuteczna praca nad przerobieniem — w sensie nawskroś reakcyjnym — wszystkich niemiłych klerowi artykułów nowego kodeksu karnego. Słowem, wystarczyło jednego gestu naszych czarnych władców, aby przekreślić dziesięcioletnią pracę komisji kodyfikacyjnej.
Przechodzę myślą, co jeszcze zaszło? Ot, incydent drobny, ale znamienny. Jednemu z głównych katolickich poznańskich działaczy, którego nazwisko widniało pod każdym manifestem »obrażonej moralności«, prokurator zmuszony był wytoczyć sprawę karną o czyny nierządne z nieletniemi, tym razem bardzo autentyczne. Paradoks dość normalny, tak samo jak to, że klerykalna Gazeta Warszawska w suto płatnych anonsach zachwala środki na spędzenie płodu (patrz Dokumenty.)
Co jeszcze? Ano, socjalistyczny Naprzód, ustami red. Haeckera, odżegnał się od nietaktownego Boya i wyraził czołobitność wielkodusznym biskupom. (»Słówka do Boya«)
Co jeszcze? Historja dziewczyny z »bieli«, przytoczona swego czasu przezemnie w Rozmyślaniach wielkopostnych, znalazła tymczasem swój epilog przed sądem. Przywiedziona do ostateczności, dziewczyna oblała księdza kwasem siarczanym i poszła do kryminału...
Co jeszcze? W Warszawie odbył się Zjazd pisarzy katolickich... Mimo wszystkich zabiegów sfer duchownych, które zjazd ten aranżowały i starały się mu nadać charakter arcybractwa literackiego, skończył się on humorystycznem fiaskiem. Oprócz paru eunuchów literackich, nie wzięto na ten lep nikogo.
Bo godne uwagi jest, że właśnie w ostatnim czasie nastąpiło dość wyraźne przegrupowanie naszych pisarzy. I pisarzy, i pism. Świeżo powstałe w Warszawie, pod redakcją świetnego poety Wierzyńskiego, czasopismo Kultura znakomicie przedłużyło front antyokupacyjny. Ale najosobliwsze rzeczy obserwujemy na terenie Poznania. Organ świętoszków, Tęcza, uległ, jako tygodnik, likwidacji; obmierzł i swoim dostawcom i swoim odbiorcom. Powstał natomiast w jego miejsce Dwutygodnik literacki, który od początku rozpoczął wojnę z władcami — jak to nazywa — »Klechistanu«. Pierwszy numer wywołał
istną burzę w czarnym światku, zwłaszcza że znaleźli się w Dwutygodniku wszyscy niemal... dawni współpracownicy Tęczy, z Zegadłowiczem na czele. Ale już trzeci numer pisma, wychodzącego w Poznaniu, trzeba było drukować — w Krakowie: tajna ręka zorganizowała bojkot pisma w drukarniach poznańskich...
Bądź co bądź, ta mobilizacja piór przeciw czarnej okupacji, to jest rzecz pocieszająca. Dać pierwszy odpór tej nawale, dopomóc do zorganizowania jakiejś samoobrony, to jest rola pisarzy; przedewszystkiem ich. Bo powiedzmy sobie: każdy rząd w Polsce, chce czy nie chce, będzie się uginał pod naciskiem kleru, dopóki ciemnota lub bierność ogółu będzie czyniła ten kler realną czy fikcyjną potęgą. Dopóki w Polsce będzie można wykrzykiwać wzniośle »Bóg i religja«, tam gdzie w gruncie chodzi o władzę i o pieniądze, — dopóty kasta wyodrębnionych z życia dzikusów będzie regulatorem najdonioślejszych spraw społeczeństwa, z jego największą szkodą.
Są bakterje, które zabija się światłem.
KIEDY w Warszawie powstała poradnia Świadomego macierzyństwa, zaczęto ją łączyć z mojem nazwiskiem, nazywając ją, w poufałem skróceniu, Poradnią Boya. Dowcipy pisemek humorystycznych i kabaretów spopularyzowały tę nazwę. Mogę być tylko dumny z tego, tak jak szczęśliwy jestem, że mi się udało przyczynić w pewnej mierze do powstania tej pierwszej w Polsce poradni zapobiegania ciąży. W istocie jednak, jest to instytucja społeczna, której statut pozwalam sobie tutaj przytoczyć, zarówno dla rozproszenia nieporozumień, jak dla ułatwienia orjentacji innym miastom i ośrodkom, które chciałyby się starać o założenie takich poradni.
ROBOTNICZEGO TOWARZYSTWA SŁUŻBY SPOŁECZNEJ
Kierownika przychodni powołuje Zarząd Sekcji Regulacji Urodzeń Robotniczego Towarzystwa Służby Społecznej. O ustanowieniu kierownika i każdej jego zmianie zawiadamia właściciel przychodni bezzwłocznie, a w każdym razie nie później niż w ciągu 8 dni, Komisarjat Rządu m. st. Warszawy. Kierownik przychodni jest odpowiedzialny przed władzami nadzorczemi pod każdym względem za działalność przychodni i jest w zakresie lecznictwa i higjeny przełożonym sił lekarskich i innych zatrudnionych w przychodni.
Kierownik przychodni uczestniczy w inspekcjach, dokonywanych przez delegatów władz nadzorczych, przedstawia władzom nadzorczym sprawozdanie roczne z działalności przychodni, według wzoru i w terminie ustalonym przez Ministra Spraw Wewnętrznych, przestrzegając obowiązującego mianownictwa chorób.
Przychodnia winna być zaopatrzona w niezbędne przyrządy do badania i leczenia chorych, opatrunki, środki do odkurzania oraz przybory do utrzymania czystości.
Nadto winny być prowadzone także inne książki i zapiski, jakie okażą się niezbędne dla sporządzenia sprawozdań rocznych z działalności przychodni.
NA CZWARTKOWEM posiedzeniu senatu wniesiono następującą interpelację:
Jasną jest rzeczą, że zapobieganie ciąży jest tylko eufemizmem dla przerywania ciąży, które jest, wedle obowiązujących ustaw, karalne. Nie potrzeba udowadniać jak otwarcie tego rodzaju poradni szkodliwie wpłynie na moralność publiczną. Zresztą zabiegi, zapobiegające ciąży, odbijają się szkodliwie na organizmie kobiecym tak wedle zdania najpoważniejszych lekarzy jak i wedle statystyki sowieckiej, która wykazuje, że skutkiem takich zabiegów 37% kobiet w Rosji jest bezpłodnych.
Wobec tego zapytujemy p. ministra:
1) czy jest skłonny cofnąć udzielone przez komisarza rządu m. Warszawy zezwolenie na otwarcie poradni zapobiegania ciąży?
Kwestja regulacji urodzeń (birth-control) i poradni dla zapobiegania ciąży istnieje od lat w wielu krajach Europy; niebardzo więc uchodzi, aby w poważnym senacie mówiono o niej jak o żelaznym wilku i aby rzucano lekkomyślne insynuacje, mocno trącące oszczerstwem. Tak więc: na jakiej zasadzie p. senator Thullie twierdzi, że »jasną jest rzeczą, że zapobieganie ciąży jest tylko eufemizmem dla przerywania ciąży«, gdy notorycznie wiadomą rzeczą jest, że poradnie dla zapobiegania ciąży nic wspólnego z jej przerywaniem nie mają i, wręcz przeciwnie, są najdzielniejszym środkiem w zwalczaniu plagi poronień? A skoro te dwie rzeczy nic z sobą wspólnego nie mają, co ma tu do roboty jakaś mętna i fantazyjna statystyka jakoby sowiecka, wedle której 37% (!) kobiet w Rosji jest bezpłodnych wskutek »takich zabiegów«?!
Poradnie dla zapobiegania ciąży, pod kierunkiem fachowych lekarzy, istnieją oddawna w wielu krajach i działają z niezmiernym pożytkiem. Ograniczają liczbę urodzeń, ale w tej samej proporcji zmniejszają śmiertelność dzieci; stosunki zdrowotne, ekonomiczne i moralne poprawiają się znakomicie. Dlatego w Holandji od paru dziesiątków lat uznano tego rodzaju poradnie oficjalnie jako instytucję użyteczności publicznej. Wydatnie działają poradnie w Skandynawji, mnożą się z każdym dniem w Niemczech i t. d. Bałamutnym słowom p. senatora o »zdaniu najpoważniejszych lekarzy« przeciwstawić można fakt, że w r. 1922 kongres w Londynie przyjął uchwałę lekarzy, z których 161 — na 164 zebranych — uznało regulację urodzeń za najpilniejsze zadanie społeczne. Dn. 28 kwietnia r. 1928 angielska izba lordów wezwała rząd do usunięcia zakazu, który wprzód zabraniał instytucjom społecznym uświadamiania kobiet o metodach chronienia się od ciąży. Odtąd poradnie cieszą się tam poparciem rządu. W r. 1929 wreszcie powszechny zjazd biskupów anglikańskich w Londynie uznał godziwość zapobiegania ciąży, w razie gdy zajście w ciążę będzie »z jakichkolwiek powodów szkodliwe«.
Oto platforma, na której możnaby dyskutować o tej pierwszej w Polsce poradni zapobiegania ciąży; ale w żadnym razie nie może ona być pozorem dla demagogicznych interpelacyj.
Wreszcie jeszcze jedna uwaga. Wiadomą jest rzeczą, że ile jest krajów w Europie, czy regulacja urodzeń jest w nich oficjalnie popierana czy zwalczana, wszędzie jest ona powszechną praktyką t. zw. klas wyższych, bez względu na barwę polityczną. Nigdy nie słyszy się jakoś, aby dyrektor fabryki a nawet profesor politechniki miał ośmioro albo dwanaścioro dzieci, jak to jest aż nazbyt częste u robotnika lub chłopa. Czyżby fizjologja tych klas była inna? Chyba nie: poprostu stosują one zdawiendawna środki zapobiegawcze, których p. Thullie — dziś, w dobie bezrobocia! — chciałby wzbronić najbiedniejszym i najbardziej potrzebującym. Żałuję, że nie jestem senatorem: zaraz postawiłbym wniosek nagły, aby ustalić liczbę potomstwa każdego z pp. interpelantów, oraz zażądać od nich wylegitymowania się z przyczyn, w razie gdyby ta liczba okazała się rażąco szczupła w stosunku do nieograniczonych dążeń rozrodczych matki-natury.
Na moją odpowiedź, zamieszczoną w Wiadomościach Literackich oraz w nr. I. K. C. z dnia 2 listopada, replikował znów p. senator Thullie. Ponieważ uważam sprawę za bardzo doniosłą, a usunięcie wszelkich nieporozumień za pożądane, pozwalam sobie wyjaśnić jeszcze raz p. senatorowi co następuje:
Prof. Thullie pisze, że »ponieważ inicjatorem poradni jest p. Boy-Żeleński, który, jak wiadomo, walczy o niekaralność metod przerywania, nie można się obronić wrażeniu, że poradnia ta będzie udzielać rady w myśl zasad p. Boy-Żeleńskiego, tak co do sztucznego zapobiegania, jak i przerywania odpowiednich stanów kobiecych«.
Ubolewać muszę, że p. senator Thullie opiera swą interpelację na »wrażeniach«, podczas gdy bardzo łatwo byłoby w tym celu poinformować się o istotnym stanie rzeczy. Odsyłam w tym celu p. senatora do nowej, umyślnie dla niego napisanej mojej broszury: »Jak skończyć z piekłem kobiet? Rzecz o świadomem macierzyństwie«. Tutaj, nie chcąc nadużywać gościnności dziennika, mogę mu tylko kilka słów odpowiedzieć.
Otóż, walczyć o niekaralność przerywania ciąży, a być zwolennikiem przerywania — to są dwie różne rzeczy. Walczą o niekaralność wszyscy ci — a są między nimi najpoważniejsi prawnicy, społecznicy i lekarze — którzy są przeświadczeni nietylko o bezskuteczności paragrafów, ale i o ich szkodliwości, w tym sensie, że odbierają one kobietom pomoc lekarza, a wydają je na łup pokątnego przemysłu poroniarek z uszczerbkiem ich zdrowia i życia.
Słuszność tego stanowiska uznała nasza Komisja kodyfikacyjna, uwzględniając już w drugiem, ale zwłaszcza w trzeciem czytaniu swego projektu najdalej idące wyjątki od karalności przerywania tego stanu i pozwalając na wykonywanie tego zabiegu lekarzom w razie istotnej potrzeby.
Wszystko to nie zmienia faktu, że uważam — jak wszyscy zresztą — przerywanie ciąży za nader smutną ostateczność, od której trzeba kobiety o ile możności chronić i ratować. Do tego służą przedewszystkiem poradnie dla zapobiegania, działające z pożytkiem w wielu krajach Europy. Gdyby prof. Thullie zapoznał się choćby pobieżnie z dotyczącą literaturą, wiedziałby, że te poradnie nietylko nic wspólnego z przerywaniem ciąży nie mają, ale, wprost przeciwnie, są najskuteczniejszą bronią w walce z plagą poronień.
Wszystko to wyjaśniłem już poprzednio; nie rozumiem zatem, co znaczy powoływanie się na autorytety w sprawie zgubnych skutków przerywania ciąży. Ależ my te zgubne skutki znamy; i dlatego właśnie zakładamy naszą poradnię zapobiegawczą. Autorytety prof. Thulliego nie mogą więc być w żadnym stopniu argumentem przeciw poradniom świadomego macierzyństwa, ale są najdzielniejszym argumentem za poradniami.
Prof. Thullie pisze dalej, że dzieci znacznie lepiej się chowają w licznej rodzinie. Być może, gdy chodzi o rodziny względnie zamożne. Ale nie wiem, jak prof. Thullie zastosuje swój aforyzm w baraku dla bezrobotnych, albo w ciasnej i brudnej izbie, w której gnieździ się po kilka rodzin.
Na zapytanie moje o cyfrę dzieci u pp. interpelantów-senatorów, prof. Thullie legitymuje się, że ma sześcioro dzieci i że wychował je na ludzi. Bardzo pięknie. Ale pozwolę sobie zrobić jedną uwagę. Sześcioro dzieci, to jest bardzo dużo wedle społeczeństwa, ale bardzo mało wedle natury. Środki natury są znacznie większe. Lekarz kasy chorych dr. Kłuszyński opowiada o wypadku, w którym kobieta od siedmnastego roku życia dwadzieścia razy rodziła i roniła bez przerwy. Dr. Rubinraut, lekarz poradni, cytuje pacjentkę 32-letnią, która miała sześcioro (też sześcioro, panie senatorze...) dzieci, z których żyje dwoje, a oprócz tego przeszła 7 poronień z ciężkiemi komplikacjami. A to nie są wyjątki, to jest w ubogiej klasie prawie norma. Znana działaczka amerykańska, Margareta Sanger, w ciągu swej działalności otrzymała paręset tysięcy listów od kobiet; z tych listów ogłosiła 5.000: polecam panu senatorowi tę lekturę. Oto np. kobieta 35-letnia: ośmioro dzieci, trzy poronienia, o 6-tej rano wydoiła 6 krów, o 9-tej urodziła dziecko, najmłodsze ma 9 miesięcy; drży na myśl, że mogłaby jeszcze jedno urodzić. »Gdybym mogła, pisze jedna z korespondentek Margarety Sanger, weszłabym na dach, aby krzyczeć kobietom co mają robić«.
Dla tych właśnie nieszczęśliwych otwieramy naszą poradnię. Niechże pan senator dziękuje Opatrzności, że go pomieściła pośród uprzywilejowanych, ale niech nam w naszej pracy kamieni pod nogi nie ciska.
MINISTER spraw wewnętrznych p. Pieracki udzielił odpowiedzi na głośną interpelacię senatora Thullie i towarzyszy w sprawie poradni Świadomego Macierzyństwa. P. minister stwierdza poprostu, że poradnia została założona przez osoby uprawnione i zgodnie z wymaganiami rozporządzenia Prezydenta Rzeczypospolitej; że statut poradni nie zawiera przepisów kolidujących z prawem; że w razie wypadków działalności niezgodnej ze statutem oraz uprawiania niedozwolonych praktyk, komisarjat rządu może stosować rygory, aż do zamknięcia poradni włącznie.
Niezadowolona jeszcze z tej prostej i jedynej możliwej repliki, Katolicka Agencja Prasowa opatruje ją komentarzem, insynuując, iż, »mimo że władze państwowe zobowiązują się przestrzegać aby w poradniach nie uprawiano występku przerywania ciąży, to jednak kontrola taka będzie zawsze utrudniona«.
Osobliwe rozumowanie! Biorąc rzeczy w ten sposób, nie możnaby udzielić koncesji np. na atelier dentystyczne, bo bardzo utrudniona jest kontrola, czy dentysta nie będzie gwałcił pacjentek. Nie możnaby udzielić pozwolenia na założenie Katolickiej agencji prasowej, ponieważ utrudniona jest (i bardzo, niestety, utrudniona!) kontrola, czy lokal agencji nie będzie służył do pijaństwa i gier hazardowych, albo czy dyrektor agencji nie był cichym akcjonarjuszem Oazy... Skontrolowanie tego jest bardzo utrudnione. Ale gdy chodzi o poradnię Świadomego Macierzyństwa, kontrola jest nietylko łatwa, ale i zbyteczna. Bo, biorąc ze stanowiska czysto lekarskiego, całkiem innych urządzeń wymaga poradnia dla zapobiegania ciąży, a innych klinika dla przerywania ciąży. Dla celów poradni, wystarczy mały pokoik, jeden lekarz i fotel do badania pacjentek; dla przerywania ciąży trzebaby sali operacyjnej, instrumentarjum, wyszkolonej obsługi, no i bodaj paru łóżek dla chorych. Mieszać te dwie rzeczy z sobą może tylko albo głupiec albo zawodowy potwarca.
NIESTRUDZONA działalność publicystyczna p. dr. Tadeusza Boya-Żeleńskiego, mająca na celu uzdrowienie najbardziej zaniedbanych dziedzin życia społecznego, jego bezkompromisowa walka z obłudą i wstecznictwem, śmiałe odmalowanie ciemni »piekła kobiet«, ostatnie odważne wypowiedzenie się w obronie projektu nowej ustawy małżeńskiej i najbardziej humanitarnych artykułów nowego kodeksu karnego, wreszcie propaganda świadomego macierzyństwa — budzą dla niego w ludziach zdrowo i niezależnie myślących głęboki podziw i uznanie.
W prawdziwem przeświadczeniu, że realizacja idej, o które walczy dr. Boy-Żeleński, stanie się podwaliną dla nowej lepszej przyszłości jak najszerszych warstw społeczeństwa, że da im zdrowie i zadowolenie z życia, — my, grono lekarzy zakopiańskich, ludzie których powołaniem jest niesienie pomocy cierpiącym, — doceniając w pełni doniosłość podjętej przez swego wielkiego kolegę akcji, — przesyłamy mu słowa uznania, solidarności oraz życzenia jak najlepszych jego pracy wyników.
Dając równocześnie wyraz naszej radości z powodu urzeczywistnienia się jednej z myśli propagandowych przez dr. Boya-Żeleńskiego, ślemy zarazem na jego ręce słowa głębokiego uznania pracownikom pierwszej poradni Świadomego Macierzyństwa wielce szanownym kolegom: p. dr. Budzińskiej-Tylickiej, p. dr. Kłuszyńskiemu, p. dr. Rubinrautowi, oraz ich nieznanym nam współpracownikom.
Podpisy 40 lekarzy: dr. Bejnarowiczówna, dr. Białynicki-Birula, dr. Dadej, dr. Dadlez, dr. Dąbrowski, dr. Eichorn, dr. Fiszer, dr. Gabryszewski, dr. Gadomski, dr. Gross, dr. Hawranek, dr. Jagodowski, dr. Jagoszewski, dr. Jasińska, dr. Jasiński, dr. Januszkowski, dr. Kamsler, dr. Karwacki, dr. H. Karwowski, dr. K. Karwowski, dr. Kowalewski, dr. Kuczewski, dr. Lenartowska, dr. Malinowski, dr. Mangel, dr. Masztalerz, dr. Morawski, dr. Niedźwiedzka, dr. Nowotny, dr. Papier, dr. Siniczenko, dr. Skibiński, dr. Sokołowski, dr. Stępniewski, dr, Tomaszkiewicz, dr. Totwen, dr. Totwenowa, dr. Wandyczowa, dr. Wieselman, dr. Żychoń.
Kalisz, 22 stycznia 1932 r.
WYPADEK, który zaprząta opinję publiczną w Niemczech, dotyczy wprawdzie sprawy przedewszystkiem życiowej, ale ociera się o literaturę. Chodzi o uwięzienie dr. Friedricha Wolfa, autora granej i u nas sztuki Cyankali; uwięziony zaś został pod zarzutem dokonywania niedozwolonych operacyj, czyli za obronę czynem zasad, których bronił słowem ze sceny.
Sztuka Cyankali, utwór bez większej wartości artystycznej, ale przeniknięty szczerym humanitaryzmem, ma cele przedewszystkiem propagandowe. Dosadnie przedstawił głupotę i okrucieństwo osławionego par. 218 niemieckiego kodeksu karnego, który nietylko okłada srogiemi karami zabieg przerywania ciąży, nietylko zabrania lekarzowi udzielenia pomocy nieszczęściu, ale czyni z lekarza znienawidzonego denuncjanta, konfidenta policji. I widzimy tam na scenie kontrast, który codzień powtarza się w życiu: bezrobotna proletarjuszka, nie mogąc znaleźć fachowej pomocy, ginie w rękach partaczy, gdy ten sam lekarz, który z morałem na ustach odmawia pomocy biedaczce, skwapliwie idzie na rękę, w analogicznej sytuacji, zamożnej klijentce. Sztuka dr. Wolfa maluje całą gehennę proletarjatu, trzymanego w tej mierze w rozmyślnej ciemnocie, podczas gdy moralizatorzy zachowują dla siebie wszystkie przywileje bezkarności. Oświetla jaskrawem światłem paragraf, bezsilny i morderczy zarazem, który nie zapobiega niczemu a tylko pogłębia zło; który demoralizuje obywateli, ucząc ich lekceważyć i obchodzić prawo; który sprzyja denuncjacji i szantażowi; który wreszcie czyni zbrodniarzami trzecią część ludności. Bo statystyka oblicza, że trzecia część niemieckich kobiet dopuszcza się występku przerywania ciąży.
Ale nie będę się wdawał w samą kwestję, którą omówiłem dostatecznie w książce Piekło kobiet. Jedno chciałem tylko zauważyć; mianowicie, śledząc dyskusje w Niemczech a u nas, widzę, że głupota i perfidja i tu i tam posługuje się temi samemi chwytami. Robi się mianowicie przeciwników paragrafu »zwolennikami« przerywania ciąży; podczas gdy takich zwolenników niema; są tylko ludzie, którzy twierdzą, że drakoński paragraf nic tu nie pomaga a wiele szkodzi, i że na innej drodze trzeba szukać lekarstwa.
Natomiast, o ile ślepota reakcji jest ta sama w Niemczech co u nas, o tyle trzeba przyznać, że tam społeczeństwo inaczej umie walczyć o swoją słuszność. Walka z par. 218 w Niemczech jest imponująca. Setki zgromadzeń, mów, broszur, książek, cała literatura agitacyjna i uświadamiająca przeciwstawia się obecnemu stanowi rzeczy i żąda jego zmiany. Publiczność urządza owacje lekarzom na sali sądowej. Był wypadek, gdzie lekarza, który, odsiedziawszy dwa lata więzienia, wracał do domu, obsypano na stacji kolejowej kwiatami, iluminowano miasto i wydano bankiet na jego cześć.
Ale nigdy jeszcze nie doszło do takiego roznamiętnienia co w sprawie dr. Wolfa. Sztuka teatralna, film, przygotowały grunt. Cała prasa jest tem przepełniona. Uwięzienie dr. Wolfa, wraz z innemi osobami wmieszanemi w ten proces, wywołało nieoczekiwaną reakcję: tysiące kobiet składają na siebie doniesienie do sądów, żądając aby je aresztowano: w liczbie tych kobiet znajduje się żona pastora, dziekana wydziału teologicznego. Wielu lekarzy czyni to samo. Gdyby sądy brały rzecz ściśle, całe Niemcy zmieniłaby się w jedno wielkie więzienie. Asystentka dr. Wolfa zastosowała w więzieniu głodówkę. Wszędzie dyskutuje się proces dr. Wolfa, komentując go w sensie nieprzychylnym dla znienawidzonego paragrafu. Sam incydent uważa zresztą opinja za nader korzystny, uważając że par. 218 musi na nim kark skręcić.
Charakterystyczne jest, że pisma nasze, zamieściwszy bezmyślne gazeciarskie notatki o aresztowaniu dr. Wolfa, o dalszym przebiegu sprawy zachowują głębokie milczenie. Jak gdyby kwestja ta tysiącami trupów nie dokumentowała u nas swej »żywotności«!
W związku z paragrafem naszego nowego kodeksu karnego, którego humanitarne zamiary są przedmiotem cichej ale zaciętej kontrakcji zjednoczonych ciemnych sił, przytoczę tutaj wymowne zestawienie, jakie ogłosił świeżo w Zentralblatt für Gynäkologie dr. Rodecurt z Hamburga. Ginekolog ten zadał sobie trud, aby skontrolować losy pewnej ilości kobiet, które zgłosiły się do niego z prośbą o przerwanie ciąży, a którym on, zgodnie z obowiązujacem prawem, pomocy lekarskiej odmówił. Wynik brzmi przerażająco. Oto, na 35 oddalonych przez lekarza kobiet, nie donosiła dziecka ani jedna; wszystkie natomiast pozbyły się płodu własnym przemysłem. Trzy kobiety przypłaciły to śmiercią, co wynosi niemal 10% ogólnej cyfry. W sześciu wypadkach przyszło do ciężkich operacyj (laparotomji), spowodowanych pokątnemi zabiegami.
Straszliwa ta statystyka powinna dać do myślenia tym naszym mądralom, którym się wydaje, że rygorami kodeksu karnego można robić »politykę populacyjną«. Ani jednego urodzonego dziecka, śmierć lub ciężka choroba niemal trzeciej części matek, nie licząc innych schorzeń, taki jest ostateczny bilans tej polityki. I oto widzimy, że dziś, kiedy nasi prawodawcy, idąc za nakazem rozumu i sumienia, zdecydowali się wreszcie położyć kres tej mordowni matek, rozpoczyna się u nas demagogiczna agitacja przeciw najbardziej humanitarnym postanowieniom nowego projektu naszego kodeksu karnego. Niechże każdy sobie wbije w pamięć statystykę hamburskiego lekarza, i niech ci, którzy odważyliby się udaremnić to dzieło ludzkości, wiedzą ile trupów biorą na swoje sumienie, nie osiągając wzamian nic na korzyść mrzonki, która ich zaślepia.
PODKREŚLAŁEM przy innej sposobności przyczyny, dla których tygodnik literacki godzi się otwierać przygodnie swoje łamy dla kwestyj napozór obcych literaturze. Skoro żyjemy w takich stosunkach, że nawet czasopisma społeczno-lekarskie uchylają się od swobodnej dyskusji w pewnych sprawach, sądzę iż, przerywając to milczenie, Wiadomości Literackie spełniają misję obywatelską. Dlatego też pragnę zwrócić tutaj uwagę — wszystkich, ale lekarzy w szczególności, — na pracę doc. dr. Lorentowicza p. t. O sposobach zapobiegania ciąży; mianowicie dlatego, że, ze względu na oficjalne stanowisko uniwersyteckie autora, praca ta stanowi niejako przełom w ustosunkowaniu się naszego świata lekarskiego do tej sprawy.
A głos lekarzy jest tu szczególnie ważny. Bez względu na to czy poradnie Świadomego macierzyństwa będą się mnożyły, i w jakiem tempie, zawsze — zwłaszcza na prowincji, w szpitalach, w kasach chorych — lekarze pozostaną naturalnemi ośrodkami w tej dziedzinie higjeny, a od ich oświecenia, od ich poglądów, od ich dobrej woli zależeć będą losy miljonów kobiet, dzieci i rodzin.
Dotąd, stanowisko lekarzy w kwestji zapobiegania ciąży było — zwłaszcza w stosunku do klas ubogich, najbardziej tego potrzebujących, — przeważnie negatywne. Wynikało to z sugestji wielu fałszywych pojęć, które zaledwie teraz — w ogniu dyskusji — zaczynają się przejaśniać; ale — powiedzmy wręcz — wynikało to również z ich niedostatecznej wiedzy w tej dziedzinie. Studja lekarskie na naszych uniwersytetach nie zajmowały się zupełnie środkami zapobiegawczemi; przemilczały wstydliwie i godnie ten dział higjeny, mimo że lada student wylicza przy egzaminie szereg okoliczności, — bodaj czysto lekarskich, — w których ciąża jest niebezpieczna i niepożądana. Faktem jest, że pod niechęcią lekarzy do udzielania porady w tej mierze, krył się często zupełny brak doświadczenia i maskowana powagą bezradność.
Doc. Lorentowicz stwierdza ten brak przygotowania i stara się go wyrównać szczegółowym wykładem o środkach zapobiegawczych. (Dobre i to, choć nie zastąpi kursu praktycznego). Zarazem, dr. Lorentowicz stawia zasadę, że, wobec naporu zagadnień życiowych, — nędzy, bezrobocia, degeneracji rasy, rosnącej plagi poronień, — a także wobec doniosłych przemian obyczajowych w dziedzinie seksualnej, zachodzi dla lekarzy konieczność »poddania rewizji dotychczasowych poglądów na środki zapobiegawcze«.
Nie może się utrzymać — mówi dalej — negatywne stanowisko lekarza, oparte na fałszywych pojęciach o »godności stanu«. W każdym wypadku zwrócenia się pacjentki z prośbą o zalecenie środka ochronnego, lekarz powinien sumiennie i życzliwie rozważyć motywy konieczności ograniczenia potomstwa... Szorstka, bezwzględna odmowa oddaje kobietę w ręce partaczy i szarlatanów... Nie wystarcza również powiedzieć chorej: »pani musi się starać o to, aby nie zajść w ciążę«. Jeżeli lekarz uzna, że podane motywy zasługują na uwzględnienie, powinien nietylko wskazać najodpowiedniejszy środek ochronny, ale nauczyć chorą posługiwać się nim... »Wobec beznadziejności walki z poronieniami zbrodniczemi, dopóki społeczeństwo i państwo nie roztoczy należytej opieki nad ciężarną matką i dzieckiem, a zwłaszcza matką i dzieckiem nieślubnem, dopóki państwo i obywatele nie wezmą na swoje barki ciężaru wychowania liczniejszego potomstwa rodzin niezamożnych, dopóty polecenie środków zapobiegawczych zajściu w ciążę musimy uznać za celowe, słuszne i pożądane«.
Oto wypowiedź jasna i kategoryczna.
Jeszcze jedno godne jest uwagi w tej broszurze. Mianowicie doc. Lorentowicz stwierdza, że o ile encyklika papieska z r. 1930 (Casti connubii) bezwarunkowo i bez wyjątków — nawet gdy chodzi o życie matki — potępia i odrzuca przerywanie ciąży, o tyle w sprawie zapobiegania ciąży taż sama encyklika przechyla się ku liberalizmowi. Doc. dr. Lorentowicz cytuje jej autentyczny tekst, mówiąc: »co dla interesującej nas sprawy ma duże znaczenie, encyklika uznaje wskazania społeczne i eugeniczne dla zapobiegania ciąży: »Wolno natomiast i winno się mieć na względzie to wszystko co przemawia za indykacją społeczną i eugeniczną, byleby się to osiągało środkami dozwolonemi, uczciwemi i w słusznych granicach.« (str. 39 polskiego przekładu encykliki).
Jeżeli interpretacja doc. Lorentowicza jest trafna, wynikałoby z niej, że prowadzona u nas przez pewne sfery akcja przeciw idei Świadomego Macierzyństwa niema żadnego autorytatywnego uprawnienia, sprzeczna jest z humanitarnemi intencjami papieża i stanowi jedynie etap samowolnej i egoistycznej walki naszego kleru o straszliwy »podatek obrotowy« od rodzących się daremnie i mrących masowo dzieci.
HANDLARZE wzniosłym towarem, jak ich nazwał Skiwski, — a ten zna ich dobrze! — są bardzo zaniepokojeni. Czują, że sklepik zagrożony. Nowa ustawa małżeńska, reforma kodeksu karnego... słowem, trochę światła i powietrza, a ich handelek prosperuje tyko w ciemnościach i zaduchu. To też trzeba widzieć jak się dziś krzątają, trzeba ich widzieć przy robocie!
Powstała, jak wiadomo, w Warszawie pierwsza poradnia zapobiegania ciąży — Świadome Macierzyństwo. Znany jest ustrój takich poradni, istniejących od lat w wielu krajach; celem ich — przeciwdziałanie pladze poronień, rabujących zdrowie i życie tylu kobietom. Wobec tego, że paragrafy są tu bezsilne a nawet szkodliwe, jedynie ochrona przed ciążą — tam gdzie ciąża byłaby katastrofą — może być skutecznem lekarstwem.
Otóż, na pierwszą wiadomość o otwarciu poradni powstał krzyk. Interpelacje, artykuły, komunikaty. Ale nie walczą lojalną bronią, nie ufają ani swoim argumentom, ani swojej pozycji moralnej. Biorą się do rzeczy inaczej: robią — jak się to mówi — warjata. Przedstawiają nową poradnię jako stację dla poronień, rozdzierają obłudnie szaty nad szkodliwością tego zabiegu, przytaczają statystyki. I nic nie pomagają tutaj żadne wyjaśnienia: powtarzają uparcie swoje z całą złą wiarą świętoszka.
A teraz, jak wygląda druga strona medalu. Weźmy do ręki numer Gazety Warszawskiej; numer niedawny, z października 1931 r.
Jest tam ogromny stukilkudziesięciowierszowy anons, — anons w tekście: wiadomo co się za to płaci, — reklamujący preparat leczniczy. W samym anonsie nic osobliwego, ot, zwykłe sobie reklama apteczna: środek pomaga oczywiście na wszystko, grypa, angina, malarja, gruźlica, krztusiec, kaszel, bóle głowy, choroby żołądka, wątroby, katar żołądka, płuc i nerek, bóle kości, nerwica serca, dyzenterja i wszelkie inne niedomagania. Słowem, żyć nie umierać. Ale prawdziwy sens tego kosztownego anonsu mieści się dopiero w końcowej specjalnej »uwadze«, która brzmi:
Cel anonsu jest zupełnie jasny; wszystko inne jest dekoracją, chodzi tu poprostu o reklamę środka na... spędzenie płodu. Nawet dawkę oznaczono. Ten system ukrytej negatywnej reklamy jest doskonale znany; szczególnie znajduje zastosowanie w pismach »dobrze myślących«, bogobojnych, które tym sposobem mogą — wedle rosyjskiego przysłowia — »i cnotę zachować i kapitał zebrać«. Obleśna formuła anonsu — owo »niezawodnie powoduje niepożądaną reakcję« — trafia zresztą doskonale w styl naszych świętoszków.
A wiecie, jak się kończy ta propaganda środka na spędzenie płodu, podsuwanego — dla miłego grosza — przez Gazetę Warszawską?
Kończy się tak:
Czynimy niniejszem zadość tej prośbie. I z kolei my prosimy wszystkie pisma o przedrukowanie naszego artykuliku. W interesie społeczeństwa i dla dobra ogółu. Bo może za wiele już tego cynizmu, nawet jak na »handlarzy wzniosłym towarem«?
W TRAKCIE wznowionej obecnie polemiki o »świadome macierzyństwo« obiega prasę pewnego typu ustęp wyjęty z mojego Piekła kobiet i odpowiednio spreparowany:
Zarówno z tego zdania jak i z całego ustępu który je zawiera, wynika jasno, że, o ile kulturalniejszym kobietom wystarczy wskazać środki zapobiegawcze, o tyle innym, nienawykłym do elementarnej higjeny kobiecej, trzeba wszczepić jej pojęcie, gdyż inaczej wszelkie pouczenia będą złudne i bezsilne, jak to wskazuje codzienna praktyka. (Zatem: »...Trzeba wychowywać kobiety, o ile są zupełnie nieświadome«... i t. d.). Któżby uwierzył, że te moje słowa będą przekręcone i interpretowane w tym sensie, że ja jakoby żądam, aby całą klasę kobiet utrzymywać w nieświadomości i ciemnocie, i na nią przerzucić ciężar płodności?! »Czy Boy nie rozumie, — wykrzykuje mój komentator, — że tem jednem zdaniem przekreśla cały sens całego swego wystąpienia, że stwarza jakąś klasę »niewolnic płodności«...
Pośpieszam tedy uspokoić zaniepokojoną ludność: nie mam zamiaru stworzyć klasy »niewolnic płodności«.
Oto co obecnie w Polsce nazywa się dyskusją i polemiką...
WŚRÓD wielu listów, jakie, w związku z poruszonemi przezemnie kwestjami, otrzymałem, uderzył mnie jeden, znamienny tem, że pochodzący z kół ziemiańskich. List ten, a właściwie korespondencja, przeznaczona była przez autora do druku; ale żadne pismo nie chciało jej przyjąć... Skierowana na moje ręce, ukazała się w Wiadomościach literackich. Przytaczam ją tutaj, ponieważ stanowi wymowny argument na poparcie mego twierdzenia, iż żyjemy w atmosferze fikcji, jaką jest, we wszystkich tych sprawach, t. zw. opinja społeczeństwa.
Jak to oburzenie społeczeństwa w rzeczywistości wygląda, przytoczę na autentycznym przykładzie wydarzenia, którego świadkiem byłem przed jakimś czasem. Odwiedziłem znajomych na wsi: wieczorem przychodzi na obowiązkowego bridża ksiądz proboszcz: w trakcie rozmowy oświadcza, że miał cały dzień mnóstwo roboty z uświadamianiem swych owieczek o »heretyckim projekcie nowej ustawy małżeńskiej«; z zadowoleniem stwierdza, że argument, iż w myśl projektowanej ustawy »żony będzie można dowolną ilość razy zmieniać«, spowodował wszystkie kobiety do masowego składania podpisów na proteście. Dalej zwraca się czcigodny ksiądz do gospodarzy domu z prośbą, aby również protest ten podpisali i spowodowali służbę dworską do podpisania. Pani domu, gorliwa sodaliska, z wielkim rozmachem i oburzeniem, objawiającem się nieczytelnością podpisu, sygnuje protest i co rychlej mknie do kuchni zbierać głosy maluczkich. Po chwili wraca z tryumfem. »Wszyscy podpisali, — powiada, — a ci, co nie umieją pisać, położyli krzyżyki«. »Oświadczyłam im, — mówi ta zacna matrona, — że straszliwe niebezpieczeństwo zagraża rodzinom: za podszeptem złego ducha ma być wprowadzona ustawa, w myśl której mężowie będą mogli bezkarnie porzucać żony wraz z dziećmi na ulicę bez zaopatrzenia, sobie zaś będą mogli brać inne kobiety, żony zaś będą mogły swobodnie i dowolnie zmieniać mężów, i t. d. Wkońcu oświadczyłam, że kto nie podpisze, solidaryzuje się z tem bezeceństwem i nie pozostanie chwili dłużej w służbie!« Naturalnie, że po tem końcowem fortissimo oburzenie przeciw reformie było żywiołowe. Wszak groziła utrata posady! Podpisy a częściej krzyżyki sypały się jak z rogu obfitości. »Podpisał« kucharz i lokaj, stangret, a nawet dwie dziewki kuchenne wraz z pokojową nagryzmoliły, oburzone, krzyżyki.
Niema prawie gazety, w którejby usłużni wasale duchowieństwa nie pomstowali przeciw projektowi: w sodalicjach szaleją dewotki, ambony co niedzielę gromią rząd i projektodawców, Polskie Radjo usłużnie roznosi na falach eteru te gromy w najdalsze zaułki. A z przeciwnej strony nie robi się nic. Wielki czas zorganizować kontrpropagandę, uświadamiać ogół przez prasę, odczyty i radjo o pożyteczności reformy. Raz zwalić ten chiński mur. Całe społeczeństwo potrafi to należycie ocenić.
OBIEGA prasę prowincjonalną artykulik mnie poświęcony, w którym znajduje się następujący ustęp:
Czytając tę bajeczkę, opartą na bezwstydnem przeinaczeniu moich słów i myśli (patrz List biskupi) zastanawiałem się, skąd się ona mogła wziąć i kto ją puścił w obieg? Przypadkowo trafiłem na źródło: jest niem — oczywiście! — Gazeta Kościelna, artykuł zaś podpisany jest inicjałami: X. J. M.
Wciąż i wszędzie te same metody! Widocznie muszą być skuteczne w pewnych kręgach... Ale czy nie zadrogo opłacone są doraźne sukcesy takich metod? Czy ich mistrze zdają sobie sprawę z tego, że, dzięki nim, przymiotniki katolicki, kościelny mogą się stać stopniowo dla całego oświeconego społeczeństwa godłem kłamstwa, oszczerstwa, ciemnoty? Doprawdy, kiedy się czyta takie ponure brednie, ocenia się skarby mimowolnego humoru zawarte w dziełku księdza Pirożyńskiego! Ten dobry redemptorysta dostarczył przynajmniej śmiechu całej Polsce. No, i podpisał się pełnem imieniem i nazwiskiem. Nie tak jak X. J. M., którego inicjały dosyć są szczelne aby zakryć człowieka, a dosyć przejrzyste aby zdradzić że autorem tej naiwnej i brzydkiej potwarzy jest — kapłan katolicki. Fe!
- ↑ Materjał polemiczny znajdzie czytelnik na końcu w Przypisach.
- ↑ Pisane w październiku r. 1931.
- ↑ Biskup Liverpoola, dr. David, ogłosił świeżo książkę pt. Małżeństwo a regulacja urodzeń, przeznaczoną — wedle jego słów — na to, »aby myślącym ludziom dopomóc, jak chrześcijańską naukę we właściwym sensie stosować i jak ją dostosować do współczesnych zagadnień życia oraz osobistych problemów«.
»Obie wersje angielskiego modlitewnika stwierdzają — powiada biskup — że małżeńskie obcowanie płci ma, obok rozmnażania się, jeszcze inne cele. Rodzice mają nietylko prawo ale i obowiązek regulować przyrost dzieci i liczbę ich utrzymywać w możliwych granicach. Z odpowiedzialnością za nadmiar ilość dzieci rodzice nie mogą załatwić się słowami: »Dzieci Bóg zsyła«. Skoro małżeństwo uznaje równe prawa obu stron, tedy żądanie, aby kobietę chronić od zajścia w ciążę, musi być uznane. Zdobycze regulacji urodzeń dały nam moc, której nie powinniśmy odtrącać. Trzeba tylko tę siłę dobrze stosować«. - ↑ »Zmysły, zmysły«... i broszura »Jak skończyć z piekłem kobiet?«
- ↑ Patrz Dokumenty, na końcu.
- ↑ W zbiorze Marzenie i pysk.
- ↑ Zarówno ten jak i poprzedni opis są ściśle autentyczne.
- ↑ Patrz na końcu Dokumenty.
- ↑ W zbiorze p. t. Słowa cienkie i grube.
- ↑ Patrz Dokumenty.
- ↑ Ten paragraf był przedmiotem omawianego wyżej listu pasterskiego dziewięciu biskupów.
- ↑ Chodzi tu o ewent. leczenie schorzeń narządów kobiecych, często nieodzowne przed zaordynowaniem środków zapobiegawczych.