Nasi okupanci/Spowiedź księdza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasi okupanci |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia T-wa Polskiej Macierzy Szkolnej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
BYŁO to przed kilku laty, w epoce kiedy ogłosiłem cykl artykułów pod tytułem Wielkopostne Rozmyślania[1]. Pewnego dnia, zjawił się u mnie mężczyzna w średnim wieku, raczej młody. Spytał z pewnem zakłopotaniem, czy byłbym skłonny przyjąć księdza, który pragnąłby ze mną pomówić. Zdziwiony nieco, zgodziłem się. O umówionej godzinie, zjawił się ten sam mężczyzna — w sutannie.
Wprowadziłem go do gabinetu. Był tak wzruszony i podniecony, że długo nie mógł mówić. »Czytałem pańskie artykuły — rzekł wreszcie — i przychodzę panu powiedzieć jak jest naprawdę. Dla mnie to już obojętne, ja już z niczego nie skorzystam, ale może się to kiedy komu na co przyda. Przychodzę do pana... tak jak się przychodzi do rzetelnego rejenta, aby złożyć swój testament«.
Słuchałem w milczeniu, jak najmniej przerywając. Mówił gorączkowo, bezładnie, nie przestając palić jednego papierosa po drugim.
»Czytujemy pańskie artykuły. U tych księży, których znam, działalność pańska budzi szacunek. Pan jest jedyny, który ma odwagę poruszać pewne sprawy. I nieraz, czytając to co pan pisze o nas, rozkładaliśmy z moim kolegą, księdzem, ręce z podziwu: Skąd u tego człowieka — mówiliśmy — ta intuicja? Jakby patrzał, jakby wiedział!«
»Czuję potrzebę pomówienia z panem, powiedzenia panu wszystkiego. Ja już jestem poza życiem: choćby się co i zmieniło, ja już z tego nie skorzystam. Ani nie zrzucę tej sukni, ani... przepadło. Ale chciałbym się przyczynić... do uzdrowienia...
»Pan pisał o celibacie. Nie miał pan racji. Tu nie chodzi o celibat, tego się nie zmieni, ani kościół tu nie ustąpi. Tu są dwie różne kwestje: tragedja jednostki i szkoda społeczna... Ten biskup, którego pan cytował, mówi: »Dajcie nam lepszy materjał«. Tu nie materjał winien, tylko system: przy tym systemie, najlepszy materjał zepsują.
»Wstępuje się do seminarjum — często bardzo młodo — najczęściej pod wpływem matki. To ambicja matek: syn księdzem. Rzucić seminarjum... to się nie zdarza. Być wydalonym — to cała tragedja. Odstąpić od święceń, to też się prawie nie zdarza. Zresztą taki chłopak, pod uciskiem atmosfery, nie zdaje sobie sprawy sam z siebie. Zabiedzony, niedojedzony, anemiczny... Sądzę, że w seminarjum przeważnie zachowują czystość — może trochę onanji... Co innego mają w głowie. Kwestja poczyna się dopiero później, skoro chłopak jako wikary odkarmi się, rozkwitnie... Zaczyna się formowanie charakteru. Stosunek do świata — kobiety... Celibat! Et, sama mechaniczna sprawa nie przedstawia zbytnich trudności. Korzystanie w tym celu ze spowiedzi zdarza się rzadko; to bardzo niebezpieczne. Zresztą rzadko zachodzi potrzeba namowy, raczej taki młody księżyk oblegany jest pod wszystkiemi pozorami przez kobiety — pracują z wikarym w komitetach dobroczynnych, różne preteksty, ciągłe interesy, inicjatywę najczęściej biorą one na siebie. Związki stalsze dla wikarego są niemożliwe. Proboszcz — owszem; gospodynie, kuzynki... Ale tragedja celibatu jest w czem innem. Ciężar samotności. Ta samotność, to łamie. Nic nie załatwi porządnie, nic nie sprawi, książki nie kupi, mebla; wciąż pytanie; komu ja to zostawię? Ale największa tragedja, to kiedy się zakocha. Znałem takiego, który posiwiał z męki; tarzał się wręcz po ziemi. I nie może się nawet zdradzić. Jeden opowiadał mi że dziewczyna, którą kochał tajemnie, przyszła do niego z chłopcem dać na zapowiedzi. Co się w nim działo! Pod różnemi pozorami utrudniał, odwlekał, i ostatecznie zapowiedzi nie przyjął...
»Tak... Samotność. To łamie. I ta niemożność porozumienia się, szczerego słowa. Kiedy księża mówią ze sobą we dwóch, mówią tak jak ja z panem; ale kiedy jest ich trzech, żaden nie powie już nic, wówczas bierze przewagę organizacja. Ach, jaka organizacja! Nikt nie może mieć o tem pojęcia. Gdyby to nawet nie była religja, ale świecka instytucja, taka organizacja byłaby potęgą!«
Zamilkł i tylko ćmił jednego papierosa po drugim. Aby coś powiedzieć, spytałem, czy nie utrudnia roli księdza to, że musi targować się o taksy, że musi być jakby handlarzem. — Nie (odrzekł), to nie ma zbyt wielkiego znaczenia; jeżeli ksiądz jest taktowny, da z tem sobie radę. Naprzykład — to było za czasów marki polskiej — przyszedł chłopak z dziewczyną dać na zapowiedzi. Ksiądz zażądał za ślub 70.000 marek. Chłopak aż się zgiął, tak go przeraziła ta suma. »Co tobie, za dużo? Spójrz na swoją dziewczynę, toć ona nie 70.000, ale 700.000 tysięcy warta«. Tak to chłopcu trafiło do przekonania, że dał nie targując się. Tak, jeśli ksiądz jest taktowny, da sobie radę...«
Znów umilkł. Po chwil i zaczął jakby do siebie:
»...Gdyby nie pozwalać chłopcom wstępować tak młodo! Każdy biskup zabiega o małe seminarjum; biorą chłopców trzynastoletnich, potem już bardzo trudno zmienić; przytem w tej atmosferze rośnie, nie widzi nic poza nią. Dopiero później, jako wikary, pojmuje co zrobił...
»...Bywa, że mu zbrzydnie sutanna, że mu to się wydaje śmieszne czuć się mężczyzną, a być babą; wstydzi się swojej sukni. Albo czuje szaloną potrzebę wyładowania energji, sił... Są tacy, którzy się akomodują, jedzą, piją, grają w karty, rano idzie spać o szóstej, mszę, zamiast o ósmej, odprawi o jedenastej... Ot, niech pan patrzy, co do mnie pisze mój kolega, ksiądz: »Jeden z nas myśli o złotych, drugi o świni, inny o krowie... a inny czeka, aż przyjdzie komunizm i zmiecie to świ...
»Praca społeczna? Zdarza się. I co jest charakterystyczne: zwykle ci księża, którzy pracują społecznie, którzy mają zaufanie chłopów, to są właśnie ci, którzy są dość swobodni pod względem obyczajowym, pełni ludzie. Jeśli wieś księdza lubi, to mu to przebacza«.
Znów chwila milczenia.
»...Tak, proszę pana, ksiądz odprawia mszę, wykonywa gesty, zawsze te same, ale kto tam wie, co się w nim dzieje... Ludzie się modlą... Panie Boy, czy to nie jest okropne, że często właśnie ten, który jest przy ołtarzu, nie modli się, ale przeklina...
»Ofiary systemu! Panie, na zniesienie celibatu kościół nigdy się nie zgodzi, i kto wie, czy to byłoby lepiej. Jeden jest tylko postulat: to aby ten, który straci powołanie, mógł wystąpić.
— Alboż nie może? — spytałem.
— Faktycznie, nie. We Włoszech np. konkordat nie pozwala mu zająć żadnego stanowiska. U nas, niewiadomo jak jest właściwie, bo nasz konkordat ma tajne punkty. Ale trudności wszędzie są ogromne, wszędzie jest napiętnowany człowiek, który właściwie spełnił czyn szlachetny, bo nie chciał kłamać, grać komedji, bo porzucił pewny i wygodny byt, aby podjąć walkę z życiem. Panie, wyrzec się sutanny, to duża rezygnacja: do księdza wszystko się uśmiecha, wszędzie sadzają go na pierwszem miejscu, jest figurą; a tak staje się zwykłym, szarym człowiekiem...
»A jeśli się żeni, to podejmuje ciężar kobiety, i to jednej, zamiast korzystać sobie ze swego haremu, A piętno księdza, który rzucił sutannę, jest okropne; trudności, jakie spotyka w życiu, są prawie nie do zwyciężenia... Trzebaby aby się to zmieniło. Pierwsza trudność, to wojsko: biorą go zaraz, starszego, razem z młodym chłopcami. Czyż nie lepiej byłoby, aby, tak jak jest we Francji, odsługiwał wojsko za młodu? Wówczas miałby to za sobą. Alboż nie trzeba, aby kapelan znał służbę? A jeśli chodzi o to, aby nie walczył z bronią w ręku, czyż nie trzeba sanitarjuszy?
»A inne trudności! U nas nie istnieje dyskrecja urzędowa; wiadomość, że taki człowiek jest byłym księdzem, pójdzie za nim wszędzie, zewsząd go wyświecą... Znam takie przykłady. Tak, panie, społeczeństwo dużo traci na tem; bo ci, którzy zdecydowali się rzucić sutannę, to są właśnie ci najtężsi, którzy daliby sobie radę w życiu i mogliby coś zrobić... Nie masy, ale jednostki robią coś w społeczeństwie...«
Długo jeszcze ksiądz mówił; wyrzucał z siebie jakby dławiony od lat nadmiar myśli, uczuć, nie wiele troszcząc się o mnie, paląc przytem zawzięcie. Żegnając się po kilku godzinach, jeszcze raz dodał niemal uroczyście:
— Mam uczucie, jakbym złożył testament w ręce rejenta.
Na pożegnanie, pytam go, czy nie mógłbym mu ofiarować jakiejś książki? Ot, na pamiątkę naszej rozmowy...
— Och, nie, ja pana książki mam sposobność czytać, a książek wogóle nie gromadzę. Komubym zostawił?
Pożegnał się i wyszedł, zostawiając mnie pod silnem wrażeniem tej wizyty, którą zanotowałem sobie tuż po naszem rozstaniu. Nie dodałem od siebie ani słowa, wierny charakterowi rejenta, w jakim przyjąłem ten testament.