Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Halina Olmieńska wraz z kolegami i koleżankami, delegowanymi do Pińska, pracowicie spędziła dwa pierwsze dni.
Instruktor, młody i zdolny przyrodnik, posiadający dar wymowy, oprowadzał swoich słuchaczy po muzeum, a potem miewał po trzy wykłady dziennie, urządzając dodatkowo bardzo pożyteczne i zajmujące pogadanki z kierownikami szkół.
Halina z zapartym oddechem słuchała instruktora, gdy, zapalając się, objaśniał słuchaczom, opracowany już i częściowo będący w wykonaniu potężny plan osuszenia błot poleskich. Miały one zniknąć z czasem, aby z topieli ich wyłoniły się łąki kośbne i nowe połacie ziemi ornej. Prelegent rzucał śmiały obraz przyszłości, gdy Polska zdobędzie miljony hektarów żyznej, wydartej bagnom roli, podniesie dobrobyt Poleszuków i zaludni zdobyte własnemi rękami obszary polskimi osadnikami, którzy będą bronili i związywali z ojczyzną te niegościnne tymczasem, smętne kresy a przez zaborców zatrute nieufnością i wrogim oporem względem Macierzy.
Magistrat Pińska ze swej strony serdecznie podejmował nauczycielstwo, urządzając dla nich przyjęcia i dając możność szczegółowego zwiedzenia starożytnego miasta, wspominanego jeszcze przez Ptolomeusza pod nazwą Leinum.
Halina z zachwytem oglądała okazałe, pełne polotu gmachy katedry i kolegjum Jezuitów z połowy XVII w. i dawniejszy jeszcze kościół Franciszkanów, wzniesiony wkońcu wieku XIV-go. Bardzo zainteresowały ją też współcześnie urządzone fabryki zapałek i dykty. Żałowała, że nie mogła przyjrzeć się życiu największego w Polsce handlowego portu rzecznego, ani też urządzeniom portu wojennego, gdzie wznosiły się żelazne maszty radjotelegrafu i stały oszalowane deskami i okryte płótnem statki flotyli pińskiej.
Pokazano jej jednak przysypane śniegiem pierwsze na Polesiu kanały odwadniające, przekopane niegdyś na rozkaz królowej Bony, a także skwer miejski, gdzie znaleziono niedawno kamień nagrobkowy książąt Olelkowiczów, gdyż zapewne stało tam horodyszcze — zamek obronny.
Trzeciego dnia kursanci otrzymali zaproszenie na koncert muzyki kościelnej w gmachu seminarjum duchownego, gdzie miał wystąpić słynny chór wileński i kilku solistów.
Halina niezmiernie cieszyła się, że posłyszy dobrą, poważną muzykę. Lubiła koncerty i w Harasymowiczach odczuwała nieraz brak rozrywek estetycznych, na co uskarżała się przed matką, a sobie obiecywała solennie nabyć przy najbliższej okazji i założyć radjoaparat.
Obudziwszy się rano, z radością myślała o południu, kiedy właśnie miał się odbyć zapowiedziany koncert. Ubierając się i fryzując włosy, uświadomiła sobie nagle ostre podrażnienie, odczuwane w pewnych okresach, jakąś niczem, zda się, niespowodowaną tęsknotę, pragnienie nieokreślone i niepokojące.
Zupełnie bezwiednie zaczęła odtwarzać w pamięci spotkanie ze Zdzisławem, a z jeszcze większą ostrością i dokładnością spędzone z nim godziny, niezapomniane i pełne burzliwych, a zarazem rzewnych przeżyć. Płonąc i drżąc na całem ciele, przymknęła zamglone i nieprzytomne oczy... a potem błysnęły przed nią na chwilę mocne i czujne źrenice Konstantego Lipskiego, jego skupiona, nieufna twarz i silna, zwinna postać, wyraźnie drapieżna i groźna.
Otrzeźwiło ją to i, starając się o niczem już nie myśleć, półgłosem zanuciła jakiś motyw, pospiesznie kończąc swą tualetę.
Podczas koncertu Halina siedziała nieruchomo, wpatrzona z zachwytem w wykonawców, zgrupowanych na estradzie, i w dyrygenta — wysokiego pana o siwej, lwiej grzywie i dostojnych, plastycznych ruchach.
W przerwie wyszła z dwiema koleżankami na korytarz, z niecierpliwością oczekując występów znakomitych solistów — skrzypaczki, pianisty i barytona z Warszawy, bawiących przejazdem w Pińsku.
Nauczycielki zatrzymały się przy oknie, wychodzącem na plac i, przyglądały się z ciekawością sunącemu chodnikiem tłumowi.
Jakgdyby poczuwszy czyjeś dotknięcie, Halina szybko podniosła głowę i zaczęła szukać kogoś w zwartej ciżbie ludzi.
Serce jej bić przestało, krew pulsowała w skroniach, a straszliwa, z lękiem odczuwana pustka w piersi wypełniła się raptem płomieniami i ogłuszającym zgiełkiem, ponad którym wybijał się namiętny, rozpaczliwy krzyk.
— On! On!
Halina z przerażeniem w oczach a jednocześnie — z jakąś gorącą nadzieją, przymknęła oczy i znów je rozwarła szeroko, aby się przekonać, czy to nie złudzenie, czy widzi naprawdę przed sobą żywego Zdzisława, a nie widmo, tak często i realnie wstające przed nią, dręczące jej duszę i młode, żądne ciało.
Jednak nie była to pomyłka zmysłów, ani zjawa.
Oparty, jak wtedy w N., o framugę drzwi stał Zdzisław Ostróg.
Mała, kształtna głowa, wsparta na mocnej, dumnej szyi, z królewską godnością panowała nad szerokiemi ramionami. Śniada, ściągła twarz, rozmarzone, piwne oczy, zmysłowe, niezwykle czerwone wargi i cienki nos z drgającemi nozdrzami, tak — to był on!
Halina nie miała już najmniejszej wątpliwości, że widzi przed sobą Zdzisława. Postąpiła krok naprzód, pchnięta ku niemu nieznaną a władną siłą, lecz resztkami świadomości uprzytomniła sobie, że musi zniknąć w tłumie i uciec z tego gmachu.
Czuła, że stanęło przed nią nagle największe niebezpieczeństwo, — groźba rozbudzenia nanowo wszystkiego, co z takim uporem i męką zwalczała w sobie i wtłaczała na dno duszy, grzebiąc, zdawało się, na zawsze i bezpowrotnie.
Nie mogła jednak oderwać wzroku od szlachetnej, wyniosłej, przedziwnie męskiej postaci młodego Ostroga. Czarny żakiet oblegał jego muskularną, wysportowaną figurę, zlekka wijące się płowe włosy, odsłaniały wysokie, pogodne czoło.
— Przepraszam, — szepnęła Halina do koleżanek, — za chwilkę powrócę...
Wślizgnęła się w tłum i usiłowała przedostać się ku wyjściu. Dotarła wreszcie do schodów i, nie oglądając się, zbiegła na niższe piętro. Tu zatrzymała się, wyczerpana i zdyszana, przyciskając jedną rękę do piersi, którą szarpał ostry ból i zamęt, drugą wsparła się o poręcz. Musiała odpocząć, bo brakowało jej tchu i czuła straszną słabość w nogach.
Na schodach nie było nikogo.
Halina przymknęła oczy i stała, ciężko oddychając. Dochodził tu ją gwar publiczności i dzwonki, obwieszczające początek drugiej części koncertu.
Halina nie słyszała kroków, rozlegających się ztyłu i dopiero, gdy zabrzmiał nieustępliwie odzywający się w jej duszy, głos znajomy, rzewny i bezwiednie rozkazujący, gwałtownym ruchem opuściła głowę i skuliła się bezsilnie, oczekując ciosu.
— Halu! Halu! — przemówił Zdzisław, stając przed nią o dwa stopnie niżej i wyciągając ku niej obie ręce. — Nie było ani chwili w mem życiu obecnem, abym nie myślał o tobie! Zabrałaś mi serce, weszłaś w krew moją, zapanowałaś niepodzielnie nad całą moją istotą!
Głos jego z każdym słowem nabierał coraz większej głębi, namiętnego uczucia i siły. Nie czekając na jej odpowiedź, mówił cicho i rzewnie:
— Kocham tylko ciebie, o nie! — żyję tobą! Walczyłem z umiłowaniem ciebie, bo nie dałoby ci ono szczęścia, ale w walce tej uległem... zostałem zwyciężony... Potrafiłem nie pisać do ciebie i nie szukać spotkania, lecz miłość rosła i potężniała!... Postanowiłem jednak czekać, aż los sam mi wskaże drogę, stawiając nas oko w oko ze sobą!
Widząc, że Halina słucha go, nie podnosząc głowy, ujął ją pod rękę i szeptał przenikliwie i gorąco:
— Modliłem się żarliwie o to spotkanie, aby widzieć w niem wskazówkę i błogosławieństwo Nieba! I oto stało się! Jesteśmy obok siebie... Może już na zawsze... Może... jeżeli nie potępisz mnie, jeżeli nie odrzucisz serca mego, co w zachwycie, modlitwie i łzach biło dla ciebie tylko, najdroższa moja! Ileż to razy, zrozpaczony, tracąc panowanie nad sobą, zwierzałem się obcym nieraz ludziom, gdyż potrzebowałem rady, nikłego choćby promyka radości, którą czerpałem, mówiąc o tobie... Różnie tłumaczyli sobie ludzie moje wynurzenia i niezawsze stosowne wysnuwali wnioski... A ja? — Czyż mogłem, czyż miałem prawo wprowadzić ciebie do domu, gdzie panowała nędza i rozpacz? — głos Ostroga nabrał tonów tragicznych. — Byliśmy zrujnowani doszczętnie, staliśmy się żebrakami — ...my — Ostrogowie, a stary nasz Ostrożsk lada dzień mógł przejść w obce ręce! Do tego nie wolno mi było dopuścić! Ileż wysiłków, trosk i pracy włożyłem przez te dwa lata, aby uratować gniazdo ojców! Teraz już jestem spokojny i jakżeż bezmiernie szczęśliwy, bo oto samo Niebo uwieńczyło moją dolę męczeńską, znowu zsyłając mi ciebie, moje marzenie, panią moich myśli, najjaśniejszy cel życia!
Umilkł i czekał.
Jak ptak, co, posłyszawszy tuż przy sobie ostry syk, w przerażeniu śmiertelnem oczekuje błysku zabijających jego wolę źrenic jadowitej żmiji, lub jak skazaniec, kierujący nieprzytomne ze strachu spojrzenia ku połyskującemu nad nim ostrzu gilotyny, tak też Halina zupełnie już bezwładna i drżąca, powolnym ruchem uniosła głowę.
Oczy ich się spotkały i zatopiły w sobie, niby stal w żywem ciele.
Zwykle spokojna, pełna godności, energiczna i samodzielna osoba umarła nagle w Halinie Olmieńskiej.
Nikt nie poznałby teraz nauczycielki z Harasymowicz, budzącej zachwyt i szacunek w nieufnych Poleszukach i w przebiegłym Żydzie-sklepikarzu.
W zdumieniu i w osłupieniu rozłożyłby ręce Konstanty Lipski nawet, — wszystkowidzący, opanowany pogańską pierwotną miłością, ukrytą, jak urodzajna ziemia pod warstwami namułu, torfowisk grząskich i szarych, zbutwiałych żabr.
Nic bowiem nie pozostało w niej z mądrej dziewczyny, która umiała jednem słowem ukoić troskę matki, uczyła i trzymała w karbach niesforne, brutalne dzieci wiejskie, przemawiając do nich łagodnym i poważnym głosem.
Nie była to już współczesna, trzeźwa panienka miejska, która z taką wyrozumiałością i pogodą wysłuchiwała skarg i utyskiwań chorych chłopów i kłopotów Poleszuczek; jakiś bezmiernie potężny płomień, nagle rozszalały wypalił w niej ślady dawnej Haliny.
Tu na schodach starego gmachu kolegjaty ujrzanoby inną osobę.
Znała ją tylko ona sama, wyczuł zaś instynktem męskim hrabia Zdzisław Ostróg, przyciskając do swego boku gorące, drżące ramię dziewczyny.
Teraz była to tylko kobieta, kierowana wszechwładnym, twórczym żywiołem natury.
Nie myśląc o tem, niezmiennie przeczuwała, że przyszła na świat z założonym w jej krwi bezwiednym, lecz silniejszym od rozumu, woli i przepisów moralności ludzkiej celem i losem.
Żyła we władzy przeświadczenia, że gdzieś, kiedyś musi spotkać mężczyznę, który w całej pełni odpowie na przyrodzone jej instynkty, ukoi je i opromieni pogodną, szczęśliwą myślą o spełnieniu przeznaczenia.
Takim mężczyzną był widocznie dla niej Zdzisław Ostróg, a przekonywało ją o tem coraz bardziej doświadczenie życiowe. W swym rachunku sumienia nie pamiętała bowiem ani jednego momentu zainteresowania się zmysłowego kimś innym, zwrócenia wnikliwej, choć podświadomej ciekawości kobiety wobec mężczyzny, ciekawości nie z intelektualnych pobudek płynącej, lecz z czujności instynktu i fizycznej podniety.
Zdzisław Ostróg był dla niej jedynym, wybranym, dla niej tylko stworzonym.
Wszakże po przelotnem z nim połączeniu czuła całą swoją istotą, że mogłaby odtąd żyć aż do głębokiej starości z całem oddaniem, wdzięcznością i ukojeniem.
Teraz znów był przy niej. Słyszała głos Zdzisława, słowa jego sączyły się powoli do jej świadomości i w zamglonym mózgu nieskrystalizowane i nieprzetworzone zastygały w instynktowną, bezkrytyczną ufność, podrażniając coraz bardziej zmysły, niegdyś w pełni przezeń rozbudzone.
Halina z jękiem upojenia a może rozpaczy lub bólu rzuciła się ku Zdzisławowi i przywarła do niego całem ciałem, pragnąc stopić się z nim w jedną nierozerwalną całość, zniknąć w nim bez reszty na wieki.
On pochylił się szybko, ścisnął ją w objęciach, całował jej zimne wargi, oczy i włosy, słysząc cichy, jak lot spadających liści, szept, sączący się z jej półotwartych, bezwładnych ust:
— Kocham!... Jedyny... wierzę!...
Nieprzytomną prawie, słaniającą się na nogach wyprowadził z gmachu Kolegjum i usadowił w saniach, ogarniając ją ramieniem.
— Do hotelu! — rzucił drapieżnym, triumfującym głosem, wolną ręką popychając furmana.
Konie ruszyły całym pędem. Zdzisław, pochylony nad Haliną, coś szeptał do niej. Pytał ją o coś, błagał, dawał jakieś rady, muskając palącemi wargami jej ucho i włosy, a coraz silniej i namiętniej przyciskając jej bezwładne, pokorne ciało do swej piersi.
Halina miała oczy zamknięte. Nie słyszała, co mówił Zdzisław.
Przytulona do niego wiedziała tylko jedno, że była przy nim i że należała już do niego bez oporu, myśli i lęku, bo w wąskiem kole całkowitego oddania zamykało się jej życie i wszystkie jej najgorętsze, od oczu ludzkich, a nawet od siebie samej ukryte pragnienia, podniecane nieświadomym porywem do jakiegoś promiennego celu.
Czuła w sobie ukojenie tak pochłaniające, że sprawiało jej to rozkosz fizyczną i paraliżowało myśl i wolę.
Była, jak pływak, porwany przez prąd i wiry, ginący już i ostatnim wysiłkiem wyrzucający się nagle na niewidzialną łachę piaszczystą. Uczucie to było tak potężne i przewyższające jej siły, że pozbawiło ją świadomości wszystkiego, co się działo dokoła.
Na pewien tylko czas oprzytomniała nieco, bo Zdzisław ścisnął jej pierś tak gwałtownie, że aż poczuła ból, i szepnął swym nie dopuszczającym sprzeciwu głosem:
— Czy kochasz mnie?
Poruszyła wargami i z trudem wydobyła z siebie omdlewający jęk:
— O tak! Na całe życie!
— Czy wierzysz mi, że kochałem i kocham tylko ciebie? — pytał dalej, jakgdyby żądając przysięgi.
— Wierzę we wszystko, jedyny mój!
Zdzisław przycisnął usta do jej ucha i szeptał:
— Pojedziemy do mnie... Czy pamiętasz naszą noc w N.? Na wspomnienie o niej gryzłem sobie palce do krwi w szale po utraconem szczęściu! Teraz znowu jesteśmy razem... Halu... Czy zechcesz zostać moją... moją na zawsze?
Czerwona mgła zasnuła przed Haliną roziskrzony śnieg na ulicy i ciemną, potwornie jakąś ogromną sylwetkę furmana...
— W każdej chwili życia... pragnę być tylko twoją!... — zdołała jeszcze wyjąkać.
Wspomnienia szkarłatną falą runęły na nią, a w jej wirującej czerwieni znikło wszystko, umilkły dźwięki i zgasły myśli.
Gdy ocknęła się i rozejrzała zdumiona, — zrozumiała, że leży na łóżku w nieznanym jej pokoju, przyćmionym żółtemi firankami. Na ścianach wisiały stare, prawie czarne obrazy w prostych ramach mahoniowych; na stole barwną plamą odcinał się duży bukiet i połyskiwało srebrne wiadro z wyglądającą z niego butelką.
Ktoś się poruszył u jej nóg. Spojrzała i przeraziła się tak bardzo, że aż wydała krzyk, spazmem zdławiony.
Poznała Zdzisława.
Miał potargane włosy i twarz przybladłą. Pochylił się z niepokojem i spytał:
— Czy lepiej ci jest? Tak bardzo się przelękłem! Straciłaś nagle przytomność... najsłodsza!
Dźwięk jego głosu dopomógł Halinie do odtworzenia wypadków tego dnia.
Przepotężna, wszechobejmująca radość porwała ją znowu. Z okrzykiem triumfu, niby skwir nieznanego ptaka, otoczyła Zdzisława ramionami i, słysząc, jak pulsująca w skroniach krew wykuwa z brzękiem jedno i to samo judzące, zuchwałe słowo: „Życie... Życie!“ — z namiętnym, bezładnym szeptem pociągnęła go ku sobie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.