Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator okładka: Tadeusz Lipski (usunięta)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. ANTONI OSSENDOWSKI
NAUCZYCIELKA
POWIEŚĆ
POZNAŃ

WYDAWNICTWO POLSKIE
<R. WEGNER>





BIBLJOTEKA


AUTORÓW


POLSKICH




OKŁADKĘ RYSOWAŁ TADEUSZ LIPSKI
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
*
PRINTED IN POLAND



NAUCZYCIELKA
I.

Radość, jak to zawsze radość, minęła szybko.
Należało myśleć o troskach codziennych, tem bardziej, że okoliczności natrętnie tego wymagały.
Halina Olmieńska rozumiała stan rzeczy dokładnie i patrzyła w przyszłość ze spokojem, mimo, że zewsząd rozlegały się skargi na ciężkie, „psie“ życie.
— Niech będzie ciężkie, aby było podobne do życia! — myślała, a w jej ciemno-szafirowych oczach zjawiał się natychmiast jakiś zimny błysk, ni to drapieżności, ni to niezłomnego, żądnego walki postanowienia.
Halina ukończyła na prowincji seminarjum nauczycielskie w roku 1924-ym i z dyplomem w teczce przyjechała właśnie do matki — emerytki.
Powrót jej do domu stał się najjaśniejszym dniem wdowiego życia pani Olmieńskiej. Czuła się dumną i szczęśliwą, że bądź co bądź, w miarę możności, dopomogła córce do zdobycia zawodu i środków do walki o byt.
Co prawda, o czem innem marzyła dla Haliny!
Matura, uniwersytet, dodatkowe studja muzyki i przedewszystkiem śpiewu (Halina miała słuch idealny i ładny niski kontralt), o tem marzyła dla córki p. Olmieńska. Ale nagły zgon męża, profesora gimnazjum, a potem konieczność liczenia się z każdym groszem, zmagania się niemal z nędzą, przy drobnej emeryturze wdowiej, do gruntu zmieniły i zburzyły jej plany.
Halinę oddano do szkoły powszechnej. W parę lat później, gdy wszelkie zabiegi o stypendjum w gimnazjum spełzły na niczem, pani Romana Olmieńska z bólem serca musiała przystać na projekt, poddany przez pewną znajomą, mieszkającą w dużem mieście prowincjonalnem.
Halina została zaproszona w charakterze towarzyszki do niezupełnie normalnej córki pani Grzędakowskiej (tak się nazywała owa znajoma) z tem jednak, że będzie mogła wstąpić do seminarjum nauczycielskiego, mając zabezpieczone utrzymanie, wraz z drobną pensyjką za swoją pracę przy chorej.
Tak się też stało.
Halina doskonale się wywiązywała ze swych bynajmniej niełatwych obowiązków towarzyszki, pielęgniarki i wychowawczyni nieszczęśliwej, upośledzonej dziewczyny. Ślęczała po całych nocach nad książkami, aż ukończyła wreszcie z najlepszym wynikiem seminarjum, zdobywając sobie potężną przy swych możliwościach broń życiową — dyplom nauczycielski.
Pani Olmieńska czekała na ten ważny dzień w życiu córki z chrześcijańską cierpliwością i wierzyła w wytrwałość i zwycięstwo Haliny.
Ilekroć pani Romana, myśląc o córce, zaczynała płakać, czyniła to nie z braku wiary lub rozczarowań, przeciwnie — powodem do łez i żarliwej modlitwy przed ulubionym przez córkę obrazem św. Teresy stawały się coraz bardziej pełne miłości dla matki, wyrozumiałości dla ludzi i jakgdyby rezygnacji listy Haliny.
Zdawaćby się mogło, że nic nie mąciło życia panienki, chociaż pracowała nieprzerwanie, nie dosypiała, kradnąc czas dla nauki, a długie godziny spędzając z chorą dziewczyną, nieznośnie kapryśną, niepoczytalną, zdolną do przykrych, nawet gwałtownych ataków rozdrażnienia.
Taki spokój głęboki, niezachwiana niczem równowaga, i radość pogodna i cicha biły z listów Haliny, że pani Olmieńska nie mogła pohamować łez rozczulenia i szeptała do siebie:
— Cóż to za dziwne, cudne dziecko i jakież niepodobne do współczesnych panienek!
Po chwili jednak ostry, bolesny niepokój ogarniał panią Romanę. Rozmyślała nad przyszłym losem córki i zapytywała siebie z trwogą, czy jej charakter nadaje się do walki o każdy nowy dzień, gdy walka ta stawała się coraz bardziej zawziętą i trudną.
Trwoga szarpać zaczynała wtedy serce matki, a gdzieś głęboko, na samem jego dnie, budziły się i dręczyły ją złe przeczucia i męczące obawy.
Stroskana i zbolała pani Olmieńska szukała wówczas pociechy w modlitwie i w niej znajdowała ukojenie i ulgę.
Gdy, po ukończeniu seminarjum, Halina przyjechała do domu — pogodna, jak jej listy, skupiona i cicha — matka zrozumiała, że usposobienie córki zależało przedewszystkiem od jej silnej woli i trzeźwego wytknięcia sobie drogi życiowej.
— Co za dziwne czasy nastały! — myślała pani Romana, patrząc na Halinę. — Z jednej strony moja dziewczyna, z drugiej — taka, naprzykład, panna Mila, rozbawiona zawsze, rozflirtowana, i zalotna aż do zuchwalstwa... Jak to być może? W tym samym czasie, w jednakowem środowisku i — tak rażąco odmienne typy!
Pani Olmieńska w tej chwili jakgdyby sobie coś przypomniała.
Obrzuciwszy córkę badawczem spojrzeniem, uśmiechnęła się z dumą. Istotnie — Halina wyrosła na piękną pannę.
Dość wysoka, wiotka i proporcjonalnie do swego wzrostu szeroka w ramionach, o ślicznie zarysowanej piersi i wspaniale osadzonej głowie, zdobnej w puszystą, kasztanowatą czuprynę — pociągała ku sobie niezwykłą harmonją i miękkością ruchów. Wielkie, poważne, szafirowe oczy, okolone ciemnemi rzęsami, śmiało zakreślone łuki brwi i łagodnie wykrojone, świeże usta byłyby niemal doskonałe, gdyby...
To „gdyby“ od pierwszego dnia przyjazdu córki zastanawiało najwięcej panią Romanę i podświadomie niepokoiło.
Promienne, wyraziste oczy Haliny nabierały w pewnych chwilach błysków zimnych i nieprzychylnego, twardego wyrazu, a koło jej soczystych warg wcinały się nieraz dwie ukośne brózdy — ledwie dostrzegalne, niby rysy w porcelanie.
Gdyby pani Romana Olmieńska bardziej się znała na fizjonomistyce, musiałaby przyjść do przekonania, że taki wyraz oczu i takie nagle wypełzające z utajonych, niewidzialnych skrytek zmarszczki w kącikach ust znamionują człowieka, który doświadczył tragicznego, przekształcającego duszę zawodu.
Pani Romana nie wiedziała jednak o tem, więc tłumaczyła to sobie przepracowaniem córki, długiem i ciężkiem obcowaniem jej z umysłowo chorą towarzyszką, a nawet bardziej jeszcze zrozumiałą przyczyną, jaką mogła być troska o dalszy los.
Z zadowoleniem i dumą spoglądając na Halinę, pani Olmieńska zadała jej nagle pytanie, uśmiechając się filuternie i nie bez pewnego zakłopotania:
— Masz już, Halinko, dwadzieścia lat. Czyż nigdy jeszcze nie byłaś zakochana?
Panienka, przeglądając w tej chwili jakieś papiery, powoli podniosła głowę i zatrzymała wzrok na matce.
Pani Romana spostrzegła w oczach córki znany już sobie, niepokojący błysk i twarde, ciężkie spojrzenie; uwagi matki nie uszły także dwie cienkie brózdki, które, niby węże, wyślizgnęły się chyżo z kącików warg i zbiegły na łagodny, miękko zarysowany podbródek.
— Kochałam raz jeden... — odpowiedziała spokojnym głosem. — Lecz wszystko już minęło, mamo! Zapewne, chciałabyś wiedzieć, kto to był i dlaczego już jest po wszystkiem? Nie mogłabym ci określić — dlaczego, jak i co... Dość, że sam los przyszedł mi z pomocą i zlikwidował tę sprawę. Wobec tego imię człowieka, który przypadkowo wszedł mi w drogę, powinno ci być obojętne. Przechodzień!... — zaśmiała się już spokojnie, a przygnębiający matkę wyraz jej oczu zmienił się w jednej chwili i tak samo raptownie ukryły się gdzieś wężyki zmarszczek dokoła ust.
— Przechodzień — miły, lekkomyślny przechodzień! — powtórzyła i, podbiegłszy do pani Romany, ogarnęła ją ramieniem i jęła całować po oczach i policzkach, jak gdyby uspokajając ją i zmuszając do milczenia.
Pani Olmieńska nie nalegała, dyskretnie zwalniając córkę z konieczności wynurzeń. Posmutniała tylko jeszcze bardziej, a radość i duma matczyna jakgdyby przygasły. Uświadomiwszy sobie prawdziwe powody tak nagłej zmiany nastroju, władającego nią od chwili spotkania Haliny na dworcu warszawskim, zrozumiała, że ponad wszystkiem zapanował w niej teraz tępy ból niejasnego rozczarowania i nowy dopływ obawy o tę ukochaną dziewczynę, z takim niezmąconym niby spokojem patrzącą na życie i ludzi. Głęboko w duszy pani Romany budziła się gorycz i zwątpienie. Myślała o tem, że istniał przecież jakiś nieznany jej „przechodzień“, który z lekkomyślną łatwością (bo inaczej nie nazwałaby go Halina „miłym, lekkomyślnym przechodniem“!) wkradł się do serca jej córki i z taką samą łatwością (to stanowczo oburzało matkę!) doprowadził, czy zgodził się dobrowolnie na ostateczne zerwanie.
Ostateczne?
Pani Romana z trwogą odtworzyła w pamięci zjawiający się w pewnych chwilach, zacięty wyraz oczu córki i te, tak nagle występujące, coraz wyraźniejsze zmarszczki koło ust.
— Chyba nie wszystko minęło ostatecznie... — westchnęła pani Olmieńska, zaciskając zimne palce i z troską patrząc na córkę.
Halina, jak zdawało się, nie pamiętała o wynikłej przed chwilą rozmowie, i krzątała się po pokoju, układając papiery do małej, żółtej teczki.
— Lecę tymczasem — oznajmiła z uśmiechem w pogodnych oczach — zabieram swoje dokumenty i list od dyrektora seminarjum. Mam od poczciwego pana Stanisława polecenie do pewnego wysokiego i „miarodajnego czynnika” w Ministerstwie Oświaty. Spodziewam się, że dadzą mi jakąś posadę, kto wie — może nawet tu — w Warszawie!...
Ucałowała raz jeszcze matkę i wyszła.
Nie było jej w domu przez dwie godziny, a gdy powróciła, miała oczy smutne, a na twarzy — niby ślady niedawnych łez.
— Co się stało?! — zawołała strwożona pani Olmieńska. — Płakałaś? Spotkała cię jakaś przykrość lub zawód? Mówże, Halusiu?
Panienka zrzuciła żakiecik i schowała teczkę do komody. Poprawiając włosy przed lustrem i obciągając na sobie żółty sweter, odpowiedziała po krótkiem milczeniu:
— Zaszło to, co właściwie należało przewidywać, chociaż żywiłam na niczem nie opartą nadzieję, że, być może, stanie się inaczej... coś bardziej pomyślnego... Teraz już nie mam złudzeń i to właśnie sprawiło, że mimowoli ogarnął mnie narazie głupi smutek... Ale to minie! Życie jest życiem, a nie porywającym romansem i fantastyczną, błyskotliwą feerją!
Matka słuchała z niepokojem, nie pytając o nic.
Po chwili panienka opowiedziała o wyniku swoich starań.
— W ministerstwie poinformowano mnie o ostrych zarządzeniach oszczędnościowych. Ani marzyć o Warszawie lub nawet któremś z większych miast... Udowodniono mi, że tylko na Polesiu mogłabym znaleźć posadę kierowniczki małej szkoły powszechnej... A niech mama nie myśli, że ma to być w Pińsku lub Brześciu! Pokazano mi czarno na białem, że tam też wszystkie posady zapchane są doszczętnie! Dano mi do wyboru dwie wiejskie szkółki na zupełnem odludziu, gdzieś w bagnach, tuż-tuż nad granicą bolszewicką... Przyjęłam więc kierownictwo szkoły w Harasymowiczach. Niezupełnie coprawda wyobrażam sobie, jak się tam jedzie, no, ale przecież jakoś dotrę do swej pierwszej tak wspaniałej i samodzielnej placówki życiowej! Urzędnik, z którym rozmawiałam, przyrzekł mi solennie przeniesienie na pierwszy otwierający się wakans w Kongresówce, bardzo mile mnie przyjął, przeczytawszy list naszego dyrektora, z którym kolegował niegdyś i dotychczas podtrzymuje przyjazne stosunki...
Umilkła i usiadła na kanapce, patrząc w okno.
— Kiedyż? — szepnęła matka.
— Za tydzień już muszę być „na posterunku“! — odpowiedziała z cichym śmiechem Halina. — „Czynnik miarodajny“ zaznaczył, że nauczycielka w tym kraju gra rolę moralnego KOP-u, tego korpusu ochrony pogranicza... polskości. Jak widzisz, mamusiu, córka twoja będzie spełniała zaszczytną misję dostojnej przedstawicielki Polski wśród kołtuniastych Poleszuków!
Urwała i znów się zaśmiała, a w ciszy małego pokoiku jakoś niezwykle długo i natrętnie tłukło się echo ostatnich słów i śmiechu, nasiąkłych ni to goryczą, ni to ironją.
— Jakaż pensja? — zadała pytanie pani Romana.
Halina spojrzała na nią poważnie i wzruszyła ramionami:
— Odpowiednia dla tak ważnej placówki, przyjmując pod uwagę, że na Polesiu ryby są tanie i niema żadnych pokus, pociągających za sobą nieprzewidziane wydatki — odpowiedziała dziwnym tonem i wymieniła drobną sumę uposażenia nauczycielskiego.
W pokoiku zapanowało milczenie. Przerwała je Halina, mówiąc bezdźwięcznym głosem:
— Ale to — nic! Wobec tego, że będę miała minimum wydatków osobistych, porobię olbrzymie oszczędności i na przyszłe lato wydeleguję swoją mamusię do Krynicy, bo wcale mi się nie podobają te ściskania i szmery w serduszku kochanego matczyska!
Pani Olmieńska machnęła ręką i zapłakała.
— Nie o tem myślałam, Halinko! — szepnęła prawie z rozpaczą. — Chciałabym tylko, abyś zaznała choć trochę życia! Tyle lat spędziłaś z tą warjatką, a teraz znów — pustkowie, odludzie i dzicz! Nie tegom się spodziewała! Oj, zupełnie nie tego!...
Rozpłakała się na dobre, szlochając głośno i gorzko. Rozpaczliwe nuty drgały w głosie zdruzgotanej nagle pani Romany.
Halina starała się ją pocieszyć, w żartobliwy sposób przedstawiając swe przyszłe życie na Polesiu. Śmiała się już wesoło, błyskając białemi, drobnemi ząbkami, i opowiadała, pieszcząc i całując matkę.
— Czytałam, że Polesie — to królestwo ryb! Niechże mamusia wyobrazi mnie sobie w klasie, wykładającą zawiłe i co rok zmieniane prawidła gramatyki polskiej! Dzierżę najwyższą władzę nad szkołą, jestem pełna powagi i zrozumienia swego znaczenia, a jednem okiem zerkam wciąż ku wędce, wystającej nad parapetem okna. Czekam, aż jakiś sum wąsaty lub chociażby mały kiełbik, albo ów sławetny „wijun“ piński nadzieje mi się na haczyk! Ileż emocji i łowieckiego zapału! Ileż to rozrywek lokalnych, nieznanych takim mieszczuchom, jak, nie przymierzając, matuleńka moja najdroższa! Niedźwiedzie, łosie, rysie — też nie byle co! Świetnie będę sobie żyła przez ten rok, gromadziła wrażenia i kapitały, a potem — do rdzennej Polski i zamieszkamy sobie razem już na zawsze! Mamusię zasadzę wtedy na poprawianie klasówek, a sama będą latała po dancingach!
Pod wpływem wesołego głosu Haliny pani Olmieńska uspokoiła się nieco i przytuliła stroskaną głowę do piersi córki, która głaskała ją po włosach i przemawiała niby do skrzywdzonego dziecka, zaglądając jej do oczu słodko i serdecznie.
— Ach, ty — uwodzicielko! — szeptała rozczulona pani Romana. — Ile ty posiadasz w sobie czaru i umiejętności dawania szczęścia i ukojenia! Nie długo już będę cieszyła się tobą, Haluś mój najmilszy, wyjedziesz wkrótce, a coś mi mówi, że niebawem ktoś porwie mi tam moją córuchnę...
W porywie uwielbienia i miłości przycisnęła wargi do dłoni Haliny i przymknęła oczy.
Córka uklękła przy niej i, tuląc się do jej kolan, szeptała ze wzruszeniem:
— Nie mów tak, matuś! Przyjadę na Boże Narodzenie, a potem — na całe wakacje... Co zaś do porwania mnie przez owego tajemniczego „ktosia“ — królewicza z bajki, to, o ile zorjentowałam się z rozmowy w ministerstwie, sądzę, że na Polesiu zbrakło już królewiczów, bo po ostatniej wizycie Stanisława Augusta nigdy tam nie zaglądają... Zresztą, nawet najautentyczniejszej osobie panującej nie dałabym się porwać... wcale o tem nie marzę i marzyć nie zamierzam!
Dziwnie surowym i zaciętym tonem wypowiedziała te ostatnie słowa. Przebrzmiały one niby przysięga — twarda i nieustępliwa. Pani Olmieńska ze zdumieniem przyjrzała się córce. Na twarzy Haliny, przed chwilą takiej słodkiej i pogodnej, spostrzegła teraz grymas bólu i uporu, a w oczach znów ten sam niepokojący matkę, zastygły i drapieżny wyraz.
— Nie jesteś chyba, Halu, przeciwniczką małżeństwa?... — zaczęła pani Romana, lecz natychmiast urwała, bo Halina machnęła ręką i potrząsnęła główką.
— Nie jestem! — odpowiedziała z rozdrażnieniem. — Bardzo pragnęłabym miłości... Żyłam temi pragnieniami przed dwoma laty, lecz teraz nie myślę już o tem nigdy... Nie dla mnie to!... Tak jest, mój najdroższy matuś, — nie dla mnie, a więc nie dotykajmy już więcej tej sprawy! Poco? Każdy człowiek ma własną drogę przed sobą... Moja zaś nie idzie po linji ogniska domowego.
Pani Olmieńska dopiero po tej rozmowie zaczęła domyślać się czegoś. Nie wątpiła już, że córka przeżyła jakiś cięższy i poważniejszy zawód życiowy, niż mogła początkowo przypuszczać ze słów Haliny o „miłym, lekkomyślnym przechodniu“.
— Nigdy mi nic nie mówiłaś o swych przeżyciach... — szepnęła z mimowolnym żalem w głosie, wpatrując się w Halinę smutnym wzrokiem.
Córka milczała, więc pani Olmieńska dodała tonem wyrzutu:
— Przecież zrozumiałabym wszystko, a nawet zdobyłabym się na przebaczenie każdej twojej pomyłki, bo wiem, że nie mam prawa ciebie oskarżać. Musiałam pozostawić cię własnym siłom, bez opieki i rady matczynej. Ach, te przeklęte czasy, które wszystko przewróciły do góry nogami!
Jakgdyby w oczekiwaniu bolesnego ciosu pani Romana opuściła głowę na piersi, a z oczu jej na nowo łzy zaczęły kapać i toczyć się po czarnej bluzce.
Halina odeszła do okna i, oparłszy się o framugę, milczała. Po chwili jednak zbliżyła się do matki, chusteczką otarła jej zapłakane oczy i głuchym, surowym głosem powiedziała dobitnie:
— Któż może uratować człowieka przed nagle spadającym z góry kamieniem? Na to nikt nie poradzi, mamusiu! Swoje bóle i troski przeżyłam już sama, pocóż teraz miałabym je znów ożywiać, sprawiać tobie cierpienie i dobrowolnie pić nową porcję trucizny?! Dajmy temu spokój!...
I na tem urwała się ta niezwykle ważna rozmowa.
Pani Romana miała córce za złe, że pozostawia ją w niewiedzy i w męce dręczących przypuszczeń, ani jednem słowem nie złagodzonych dla serca matki.
Dzień odjazdu Haliny na posadę w Harasymowiczach został już wyznaczony, przedtem jednak obie panie musiały przyjąć zaproszenie do domu dawnych przyjaciół rodziny.
Zastały tam sporo osób, a wśród nich syna gospodarzy, porucznika ciężkiej artylerji. Młody oficer, ujrzawszy Halinę i posłyszawszy jej nazwisko, podbiegł do niej i pochylając się w niskim ukłonie zawołał:
— Panna Halina Olmieńska?! Na Boga! Czy to pani studjowała w N...?
— Tak! Ukończyłam tam seminarjum nauczycielskie — odpowiedziała, pytająco patrząc na nieznajomego oficera.
— Tak, właśnie, właśnie! — ucieszył się porucznik.
Starzy znajomi podchodzili do przybyłych pań, zasypując je gradem pytań i interesując się losem pięknej panienki. Artylerzysta usiadł koło fortepianu i uważnie przyglądał się Halinie, a gdy zwolniła się wreszcie od obstępujących ją znajomych, zagadnął:
— Wie pani, dlaczego tak się ucieszyłem, ujrzawszy panią? — spytał półgłosem.
Wzruszyła ramionami i, zlekka marszcząc brwi, odpowiedziała z obojętnym uśmiechem:
— Skądżebym mogła wiedzieć? Nie jestem wszak jasnowidzącą!...
Nieprzychylny i ostry jej ton zbił porucznika z tropu.
Odchrząknął i zapalił papierosa, obmyślając dalszą rozmowę. Odezwał się wreszcie, robiąc przebiegłą minę:
— Jeżeli pani powiem — jedyne słówko, to — pani nie będzie już taka niedobra i zimna dla mnie...
W oczach Haliny przemknął ponury, zły błysk. Znowu wzruszyła ramionami i, spokojnie patrząc na mówiącego, odparła szyderczo:
— Cóż to za ton tajemniczy u przedstawiciela tak morderczej broni?! Przeraża mię pan i zaciekawia!
Porucznik uśmiechnął się porozumiewawczo i pochylając się ku niej, szepnął:
— Zdzisław...
Halina mimo całego panowania nad sobą, przybladła i mocno zacisnęła wargi.
— Zdzisław? — powtórzyła po chwili, jakgdyby usiłując sobie coś przypomnieć.
— Zdzisław hrabia Ostróg... „Żbik“, jak go nazywaliśmy w pułku... był w mojej baterji na przeszkoleniu... Stary druh i kolega z podchorążówki... Najmilszy pod słońcem chłop!... — mówił porucznik, przyglądając się rasowym, wąskim stopom panienki.
— Wszystko to jest bardzo możliwe, lecz nie rozumiem, co to ma wspólnego z pana radością na mój widok? — spytała przyciszonym i niepewnym głosem.
Artylerzysta zaśmiał się chytrze i klasnął w dłonie:
— Aha! Zdradziła się pani, panno Halino! Zna pani Żbika... Wiem o tem, bo wszystko mi opowiedział! — zawołał, patrząc na nią rozbawionym wzrokiem.
Halina drgnęła, lecz, natychmiast opanowując wzruszenie, zapytała:
— Wszystko?... Wszystko opowiedział? Co to znaczy?
Coś groźnego wyczuł oficer w głosie Haliny, więc pochylił się jeszcze niżej i objaśnił poważnym już tonem:
— Nie wiedziałem, że sprawię pani tem przykrość... Bardzo żałuję tak niestosownego wspomnienia o Zdzisławie!... Byłem przekonany, że nikt na świecie nie może się gniewać na tego niepoprawnego, dużego dzieciaka!
— Nie usłyszałam odpowiedzi na pytanie, co mógł ów pan Zdzisław mówić panu o mnie? — nalegała Halina, twardym i ponurym wzrokiem przeszywając zmieszanego do reszty młodzieńca.
— Żbik (zaprzyjaźniliśmy się z nim ogromnie, bo to setny chłopak, najczystsza dusza polska, kresowa!)... opowiadał mi w zaufaniu, że na śmierć był w pani zakochany, panno Halino!... Przecież to nic złego kochać się w tak uroczej i mądrej dziewczynie? — pytał porucznik, usiłując przejść na żartobliwy ton.
Halina parsknęła nagle nieprzymuszonym śmiechem i odpowiedziała:
— Widzę, że hrabia Ostróg po „śmiertelnej“, jak pan twierdzi, miłości — na szczęście, prosperuje i przebywa w tak dobrem zdrowiu, że może strzelać z ciężkich nawet armat...
— Oj, przed chwilą zląkłem się nie na żarty! — ucieszył się młody oficer. — Myślałem, że pani obraziła się na mnie i na mego Żbika!
Halina, śmiejąc się wesoło, uspokoiła ostatecznie porucznika, powiedziawszy po wojskowemu:
— Melduję posłusznie, że nie była to obraza, lecz obawa... Bałam się posłyszeć, że pański Żbik śmiał nie kochać się we mnie... Jestem, jak pan porucznik raczy to stwierdzić, zarozumiałą istotą!
Oficer zaśmiał się głośno i przez cały czas wizyty nie opuszczał Haliny, zabawiając ją wspomnieniami o dopiero co zakończonych manewrach, w których wraz ze Zdzisławem Ostrogiem brał czynny udział.
Po wyjściu gości, porucznik, rozpinając na sobie mundur, podszedł do ojca, który przeglądał dzienniki.
— Tatusiu, ależ piękna panna z tej Haliny Olmieńskiej!
— Podobała ci się, Olku? — spytał w roztargnieniu ojciec, odrywając się od czytania i poprawiając okulary. — Podobno dzielna i porządna dziewczyna! Bardzo dobrze się prezentuje! Posiada wrodzoną godność i przyjemną równowagę w ruchach i głosie.
Porucznik gwizdnął cicho, siadając na krawędzi biurka.
— Coś tam ja o niej wiem! — mruknął. — Cicha woda brzegi rwie!
Nie chciał jednak nic więcej powiedzieć. Uśmiechał się tylko tajemniczo i głośno wygwizdywał modne tango kabaretowe.



II.

W końcu sierpnia Halina Olmieńska jechała już do Harasymowicz. Czuła się marnie na duszy, bo wciąż stawała przed nią zapłakana, jakoś nagle postarzała matka.
W drodze panna Olmieńska zatrzymała się na dwa dni w Brześciu nad Bugiem, aby odwiedzić kuratorjum.
Wysłuchała tam długiego przemówienia inspektora o niezmiernie doniosłej roli nauczycielstwa polskiego na tych dalekich kresach, które po długich latach oderwania powróciły do Rzeczypospolitej.
Dowiedziała się też rzeczy zupełnie dla siebie nowych.
Opowiedziano jej, że ciemna i uboga ludność niezwykle łatwo ulega namowom wywrotowców zakordonowych i nietylko biernie się sprzeciwia zarządzeniom władz polskich, lecz nieraz nawet z bronią w ręku występuje przeciwko nowym posiadaczom tego kraju lasów i bagien.
Inspektor, udzielający jej wyjaśnień, w ogólnych zarysach i bardzo oględnie dał do zrozumienia Halinie, z jakiemi ukrytemi źródłami nienawiści i sprzeciwu może spotkać się młoda nauczycielka, gdy zacznie szerzyć i utrwalać polskość w wioskach i chutorach poleskich.
Przyszłość jej w tych warunkach nie przedstawiała się bynajmniej w barwach różowych i radosnych, mogłaby raczej przerazić ją, odstręczyć od tak odpowiedzialnej, a chwilami i niebezpiecznej pracy i ciężkiego istnienia.
Inspektor uważnie patrzył na przystojną, młodą nauczycielkę, ułożoną po wielkomiejsku i wykształconą nie na miarę zwykłej absolwentki seminarjum. Twarz jej spoważniała, oczy nabrały śmiałego, stanowczego blasku, niewysoka pierś oddychała spokojnie i głęboko.
— Nie boi się pani tak trudnych obowiązków? — zapytał zdumiony urzędnik.
Potrząsnęła głową i odpowiedziała natychmiast:
— Od kilku lat spełniałam niezmiernie ciężkie i przykre obowiązki, panie inspektorze! Praca w wyjaśnionych przez pana okolicznościach pociąga mnie nawet i cieszy. Przyjmując posadę w Harasymowiczach, obawiałam się najwięcej tego, że mogę się opuścić intelektualnie w takiej głuszy, okryć się mchem i pleśnią. Miałam pod tym względem poważne zastrzeżenia — przyznaję się! Teraz jednak widzę, że samo życie w tym kraju zmusi mnie do trzymania się na dawnym poziomie, gdyż inaczej przegrałabym stawkę i niczegobym nie osiągnęła, jako nauczycielka i Polka.
Inspektor wyciągnął do Haliny obie ręce i zawołał z nieukrywanym zachwytem:
— Jak to świetnie pani ujęła! Cieszy mnie to niewymownie i chciałbym, aby wszyscy nauczyciele myśleli i czuli podobnie. I mieli ten zapał! Może pani mną rozporządzać, ilekroć będzie pani potrzebowała mojej pomocy lub rady!
— Dziękuję, panie inspektorze! — serdecznym tonem powiedziała Halina. — Nie zwlekając z tem, poproszę pana o bardzo ważną przysługę! Muszę przeczytać wyczerpujące studja o Polesiu, bo tak mało mówiono nam o niem w seminarjum, a tymczasem powinnam znać kraj i orjentować się dokładnie w terenie...
— Służę pani natychmiast wszystkiem, co w tej dziedzinie posiadam! Pożyczę książki z własnej bibljoteki, aby pani mogła nie spieszyć się z ich zwrotem.
Po tej wizycie, do bagaży nauczycielki przybyła spora paczka oprawnych tomów, broszur i drukowanych na maszynie raportów urzędowych, oświetlających różne kwestje, dotyczące Polesia.
Halina, siedząc już w wagonie, z ostrą ciekawością rozglądała się po okolicy.
Przed oknem sunęła długa panorama, którą od czasu do czasu przesłaniały kłęby czarnego dymu lub obłoki pary, buchającej z rozpalonej piersi lokomotywy.
Jednostajna i niewesoła była to panorama!
Jak okiem sięgnąć rozparła się zielono-bura równina, tam i sam urozmaicona nikłym gaikiem wierzb lub olszyny. Po przez kobierzec traw przeświecały smugi i plamy wody; małe jeziorka obrzeżone wysokiemi ścianami oczeretów i sitowia, połyskiwały, jak mętne szkliwo bielm. W wysokich zaroślach wybujałych chwastów i na gładkiej nizinie tkwiły zadumane, przeczuwające już porę odlotu bociany, w powietrzu szybowały i miotały się setki mew. Łaciaste krowy brnęły przez kałuże, rozpryskując brunatną, rdzawą wodę; na suchych miejscach stały nieduże, chude, szerszeniawe szkapy, rozpaczliwie wymachując ogonami. Chłopaki i dziewczęta w dziurawych świtkach i łachmanach otaczały małe ogniska, szukając w dymie ratunku przed gryzącą chmarą bąków i komarów.
Zrzadka tylko zaczerniała gdzieś daleko na horyzoncie ciemna ściana lasu, mignęła w pędzie pociągu i dała nura w przełkniętą przestrzeń uboga wioska z gromadką przysadzistych, w bagnisko wrosłych chatek o zmurszałych ścianach i żałobnych strzechach trzcinowych. Jacyś obcy z wyglądu ludzie — mężczyźni i kobiety — szarzy, stopieni z jednobarwnym krajobrazem w nikłą, monotonną całość, stali, odprowadzając ponurym, obojętnym wzrokiem mknący szereg wozów i odchodzili powolnym, leniwym krokiem.
Głęboko ukrytą tajemnicą wiało od tej ziemi, chat i ludzi, a nawet od mgieł, pełznących poprzez haszcze nad brzegiem nieruchomej rzeki i od ognisk pasterskich, dymiących bez płomieni.
Trwoga i niepokój zakradły się do serca i mózgu Haliny.
Była teraz samotna, nie potrzebowała więc ukrywać pod maską niewzruszonego spokoju swych uczuć i wrażeń. Nie taiła już przed sobą, że obawą przepełnia i przeraża ją nieznane życie, ku któremu niósł ją pociąg ze wściekłym uporem i złem rozradowaniem.
Myślała z goryczą w sercu, że życie jej nie oszczędziło. Tyle lat wszak spędziła w ciężkiej, chwilami nieznośnej wprost pracy; urywkami tylko mogła się oddawać nauce, cały czas poświęcając opiece nad nienormalną, wpadającą coraz częściej w szał dziewczyną i wysłuchiwać rad lub wyrzutów jej matki — pani Grzędakowskiej, żądającej od dozorczyni większego zrozumienia duszy biednego dziecka, mówiąc nawiasem, o cztery lata starszego od Haliny.
O trudach i przykrościach swego bytu Halina nigdy nie pisała do matki; ani razu też nie padły z jej ust słowa skargi lub rozdrażnienia; wszystko to wtłoczyła jaknajgłębiej w duszę i nauczyła się nie rozgrzebywać przeżyć bolesnych i smutnych. Potrafiła się nagiąć do nieubłaganej rzeczywistości, gdyż przyświecała jej nadzieja na lepsze czasy.
Halina, chociaż zupełnie trzeźwo zapatrywała się na życie, nie była jednak pozbawioną pewnych marzeń. Jednem z nich stała się upragniona przez nią posada w Warszawie, aby móc pozostać przy matce, coraz częściej zapadającej na zdrowiu, i znaleźć czas i środki na zdobycie matury i wstąpienie do uniwersytetu.
Marzenia te rozwiały się bez śladu po pierwszym zaraz wywiadzie w ministerstwie. W rezultacie — jechała teraz do nieznanego, osobliwego kraju, wpatrywała się w smętne, buro-zielone płaszczyzny, w rdzawe rozlewiska, granatowe pasma dalekich borów i daremnie usiłowała przewidzieć, co miało spotkać ją w bezkresie łąk i moczarów.
Łzy zaszkliły się w smutnych, szafirowych oczach Haliny.
Z niepokojem obejrzała się odruchowo, wstydząc się nagłej słabości, lecz jedyny pasażer, siedzący w przedziale, spał.
Był to zapewne jakiś ekonom, sądząc z pasiastego kaszkietu sportowego, jeździeckich spodni z wszytemi klinami skóry, butów z cholewami i szpicruty z końską główką na rękojeści.
Halina wcisnęła się do kącika i, otuliwszy się połą palta, usiłowała zasnąć, gdyż miała przed sobą jeszcze dobrych sześć godzin jazdy.
Pociąg stanął w Drohiczynie, gdzie do przedziału wsiadło dwóch kupców żydowskich. Natychmiast wydobyli z zanadrzy chałatów jakieś zatłuszczone papiery i, gestykulując energicznie, szwargotali bez przerwy.
Odgłosy charkotliwej mowy żargonowej znużyły Halinę. Wpadła nagle w odrętwienie senne i nic już nie widziała i nie słyszała, ukrywszy głowę pod płaszczykiem, zawieszonym na haku. Ile czasu spała — tego określić nie mogła, lecz coś przebudziło ją gwałtownie, wyrywając przemocą z władzy snu.
Przetarła oczy i rozejrzała się dokoła.
Chrapiący ekonom w kaszkiecie wysiadł już gdzieś po drodze, znikli też żydzi z Drohiczyna, a na ich miejscu siedzieli siwiejący ksiądz o bladej, zwiędłej cerze i niemłoda, otyła kobieta o niezwykle rumianej twarzy i małych, białych niemal oczach, co chwila, jak żądło żmii, śmigających ze szparek obrzękłych i zaczerwienionych powiek.
Ksiądz coś jej tłumaczył i powtarzał dobitnie:
— W tej sprawie, moja pani, bez Ostrożska się nie obejdzie...
Halina nie wsłuchiwała się w treść toczącej się rozmowy, lecz jedno często powtarzające się słowo: Ostrożsk, niewidzialnemi drogami wślizgiwało się w jej świadomość, biegło po zawiłych brózdach mózgu, aż ożywiło wspomnienia, które smagnęły ją niby biczem.
Nie poruszając ustami, jęła bezdźwięcznie i podświadomie szeptać:
— Ostrożsk... Ostrożsk... Ostrożski... Ostrogski... Ostrog!
Zżymnęła się cała i zacisnęła cienkie palce, przymykając ciążące jej powieki. Dwie cieniutkie zmarszczki wypełzły z kącików ust i pobiegły wężową linją, wcinając się głęboko w delikatną skórę.



III.

Zaciskając coraz mocniej powieki, jakgdyby w obawie, by ktoś nie zajrzał jej do źrenic, Halina pogrążyła się we wspomnieniach.
Przychodziły one często, lecz umiała zwalczać je i odpierać, jak niebezpiecznego wroga.
Zdarzały się jednak chwile, gdy opanowywała ją niezrozumiała słabość, a wtedy stawała się bezbronną i wspomnienia ogarniały ją natychmiast, zapalając krew i zatruwając mózg. Wstydziła się potem swej niemocy, pogardzała sobą, lecz jednocześnie marzyła o nowem zwycięstwie wspomnień, tej słodkiej truciźnie, którą piłaby przez całe życie, umierając z rozpaczy i zmartwychwstając wśród ożywających ostrych przeżyć rozkoszy i szczęścia, krótkiego, jak istnienie motyla lub iskry, porwanej przez wicher.
Wsłuchując się w złośliwy warkot kół pociągu, zgrzyt zwrotnic i przenikający wszystko syk stłaczanego powietrza, siedziała z zamkniętemi oczami, skulona i bezwładna.
Przed wewnętrznym wzrokiem jej snuła się taśma obrazów i widziadeł.
Na jawie raz jeden tylko rzucił je ktoś na ekran jej życia, rzucił na krótką chwilę i natychmiast zmazał wszystko ni to malarz, ścierający z kartonu świeżą jeszcze warstwę pasteli.
Halina skończyła podówczas ośmnaście lat. Wysmukła, silna i zgrabna, bezwiednie ściągała na siebie uwagę i pożądliwość mężczyzn niepokorną czupryną kasztanowatą, olśniewająco żywem spojrzeniem szafirowych oczu — rozmarzonych i łagodnych, świeżą cerą i doskonale niemal wykrojonemi, zuchwale purpurowemi ustami, za któremi połyskiwały przepyszne zęby.
Wiedziała, że była piękną, powabną i pożądaną. Mówiły jej o tem zachwycone, pełne namiętności i uwielbienia spojrzenia młodzieńców, nagle wybuchające wyznania miłosne ludzi dojrzałych, statecznych.
Kochało się w niej wielu mężczyzn.
Oświadczył się jej pewien młody profesor psychologji, który w rok potem zdobył doktorat i został docentem w Poznaniu; błąkał się za nią, jak cień nieodstępny, ścigając ją wszędzie, niemłody już inżynier z pobliskiej cukrowni; dwóch oficerów, których nazwisk nawet nie znała, omal nie miało o nią pojedynku, ale, któżby tam zliczył wszystkich wzdychających do niej i marzących o „najjaśniejszej Halinie“, jak przezwała ją rozkochana a zawiedziona w swych nadziejach młodzież w N.?!
Halina nie zdradzała jednak żadnego zainteresowania do jakichkolwiek przeżyć miłosnych.
— Zimna, jak lód! — mówiono o niej z żalem.
Była to jednak błędna do głębi ocena jej natury.
Halina nie ukrywała przed samą sobą prawdy.
Jako panna współczesna, nie miała żadnych wątpliwości życiowych i zagadek teoretycznych.
Znała też siebie dobrze i oceniała należycie niebezpieczne, gwałtowne odruchy swego temperamentu.
Zrozumiała, że zmysły obudziły się w niej oddawna, niemal z chwilą, gdy ukończyła lat piętnaście. Przypominała sobie dokładnie niektóre objawy potężniejącej szybko zmysłowości. W swoim czasie przerażały ją, powodowały nieokreślony, męczący lęk, ciągłe zawstydzenie, przechodzące w odrazę do siebie i rozpacz.
Od dzieciństwa uwielbiała obraz św. Teresy z Lisieux. Nie była w stanie bez rozrzewnienia patrzeć na uduchowioną, piękną twarz „małej świętej“, a rozmodlona wyczuwała nieraz cudowną woń róż, które trzymała w ręku umiłowana, łaską Bożą opromieniona cicha, skromna zakonnica z Karmelu.
Halina całą duszą pragnęła naśladować tę, którą uważała za swoją patronkę duchową, i w namiętnej modlitwie, przez siebie samą ułożonej, błagała ją o najcięższe, męczeńskie życie, aby być godną oglądania obok niej światłości niebiańskiej. Niezwykle religijnie nastrojona dziewczyna zasypiała i budziła się z imieniem ukochanej świętej na ustach, jej inicjałami znaczyła zeszyty i książki szkolne i marzyła o włosienicy.
Ten stan ekstazy trwał u Haliny długo, i w tym okresie ludzie nie pociągali jej ku sobie; była dla nich tak dalece obojętna, że nie przyjaźniła się z żadną z koleżanek, nie interesowała się sprawami życiowemi, a nawet uczucia jej dla matki uległy oziębieniu.
Pewnego razu dostał się do jej rąk zeszyt jakiegoś zagranicznego pisma ilustrowanego. Na tytułowej stronicy umieszczona była fototypja rzeźby, przedstawiającej uśpioną Psyche, nad którą w przelocie, spadając z pod obłoków, mknął skrzydlaty Eros, muskając ustami wargi śpiącego dziewczęcia.
Halina długo przyglądała się tym dwu doskonale pięknym, nagim ciałom, a w duszy jej podnosiła się burza, druzgocąca cały jej świat, w którym żyła szczęśliwie. Poczuła bowiem całą swoją istotą żywe piękno życia, pociągające ku sobie z nieprzepartą potęgą swym ruchem, radością bujną i tajemną rozkoszą.
Halina wycięła ilustrację i nosiła ją stale przy sobie podobnie, jak niegdyś nie rozstawała się z pięknym, z emalji wykonanym medalikiem świętej Tereski.
W tej fazie życia zaczęła się interesować rzeźbą i malarstwem, szukając wszędzie okazji ujrzenia dzieł sztuki.
Wstąpiwszy do seminarjum, zetknęła się ze starszemi znacznie od siebie panienkami, mającemi nieraz daleko już posunięte doświadczenie życiowe. Często przysłuchiwała się ich dość rozwiązłym rozmowom i zwierzeniom, a to, czego się dowiedziała od nich, przejęło ją wstrętem i oburzeniem. Wydało jej się wtedy, że cudny marmur Erosa i Psyche ma z tem wszystkiem jakiś utajony związek. Nie patrzyła więcej na ulubioną ilustrację, chociaż nie potrafiła zdobyć się na to, aby ją spalić. Gdy zaś pewnego razu, zresztą zupełnie przypadkowo, rzuciła okiem na te harmonijne ciała, jakgdyby zwycięskie w swej nagości, zarumieniła się nagle, uczuła uderzenie krwi do głowy i bez powodu śmiała się tak długo, że aż łzy pobiegły jej z oczu. Pogrążyła się w rozmyślaniach nad tajemnem znaczeniem rzeźby i, wydało się jej, że zrozumiała cel szalonego pędu Erosa, ten nieuchwytnie szybki, lecz przenikający dotyk dwóch ciał i rozkoszny bezwład we śnie pogrążonej Psyche.
Wtedy to po raz pierwszy poczuła tęsknotę niewytłumaczoną i niezaznane przedtem brzemię zmysłowości. Uświadomiła to sobie niespodziewanie, lecz ostatecznie w pewnej chwili, gdy, będąc u swej przyjaciółki, spotkała jakiegoś studenta-medyka, przybyłego z Wiednia. Ujrzawszy przystojną panienkę, złożył przed nią teatralny ukłon i, wyciągając obie ręce, zawołał patetycznym głosem:
— O, ty, różana córo boskiej Artemidy, racz dotknąć drżących dłoni niewolnika twego, który gotów jest wyśpiewać na cześć twoją najcudniejszy z peanów!
Śmiejąc się podała mu swe dłonie, a sprytny i przedsiębiorczy chłopak porwał je i przyciągnął do siebie tak gwałtownie, że Halina na mgnienie przylgnęła piersią do jego ramienia.
Krótkie to mgnienie wystarczyło, aby całe ciało ogarnął gorący płomień. Rumieniec oblał twarz dziewczyny, serce zabiło gwałtownie.
Nigdy już potem nie spotykała wesołego studenta, lecz wspominała go często, nawet śniła, a na samą myśl o nim wstrząsał nią lekki dreszcz.
Halina wiedziała dokładnie, co oznaczało tak silne wzruszenie. Z całą rzetelnością uświadomiła sobie zmysłowość swej natury i nakreśliła dalsze swe postępowanie. Rozumiała, że jest to przejaw normalny, a jednak wstydziła się go, czując pogardę dla samej siebie. Postanowiła więc unikać mężczyzn, którzy na nią działali, wywołując niepokój wewnętrzny i ożywiając wspomnienie o studencie wiedeńskim.
Okoliczności sprzyjały samoobronie Haliny. Pracowała dużo i ciężko, zastępując matkę w pracy domowej, a gdy dostała się do państwa Grzędakowskich, życie jej stało się piekielnie nużącem i wyczerpującem, co przytłaczało ją i zmuszało do wyrobienia pozornego spokoju i obojętności. Z biegiem czasu wszystko to przetworzyło się w zaciętość, w niezwalczony upór, aby wytrwać, zdobyć dyplom i niezależne stanowisko. Zresztą — praca i dozorowanie chorej towarzyszki wykluczały możliwość zbliżenia się czyhającego gdzieś niebezpieczeństwa.
Gdy jednak ukończyła lat osiemnaście, rozkwitając jak najpiękniejszy kwiat, zwykły przypadek utorował drogę temu, co zadało jej cios niemal śmiertelny, łamiąc i zatruwając jej duszę.
Pewnego razu szybkim krokiem szła do apteki po lekarstwo dla swej pupilki. Już dochodziła do rogu ulicy, gdy wywinął się z poza niego młodzieniec, którego nie umiałaby nawet opisać.
Nie widziała go, lecz wyczuła i zatrzymała się nagle, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Był to odruch błyskawiczny. Po chwili szła dalej, lecz wzrok nieznajomego ścigał ją i palił. Wiedziała, że stanął i patrzał w ślad za nią, że dla oczu jego nie było tajemnic. Pobiegła, jak gdyby przed pościgiem i wpadła wreszcie do apteki, zdyszana i wzruszona tak bardzo, że nie mogła narazie wydobyć głosu.
W seminarjum dawano tego wieczora przedstawienie i bal na wpisy dla niemajętnych koleżanek, zagrożonych wydaleniem za zaległe czesne.
Halina wraz z inną panienką siedziała przy kasie, sprzedając bilety publiczności, przybywającej z miasta i z okolicznych dworów.
W pewnej chwili, ktoś podszedł do jej stolika i, stanąwszy przed nim, wydał cichy syk zdumienia.
Halina, która siedziała z opuszczoną głową, skreślając numery sprzedanych biletów, podniosła oczy i machinalnie wstała.
Ujrzała młodzieńca, który wpatrywał się w nią przenikliwem spojrzeniem piwnych oczu, pełnych zachwytu. Poznała go odrazu. Był bardzo wysoki, miał wypukłą pierś, szerokie ramiona. Gdy ośmieliła się przyjrzeć mu uważniej — spostrzegła dumnie osadzoną małą głowę nieznajomego, rozmarzoną twarz o orlim nosie, i zatrzymała wzrok na niepasujących do atletycznej postaci młodzieńca ustach prawie niewieścich, bez znamion siły i woli.
Stał przed nią, wpierając w posadzkę muskularne nogi, i wpatrywał się w jej oczy jak zaklęty.
Sięgnął wreszcie do kieszeni fraka, wyjął pugilares i, położywszy na tacy banknot, wyciągnął drżącą rękę po bilet.
Palce Haliny musnęły dłoń nieznajomego.
Opuściła oczy, zarumieniona i strwożona bezwiednie.
Gdy usiadła i podniosła wzrok, młodzieńca już nie było przy stoliku.
Odnalazła go po chwili, bo zatrzymał się przy wejściu na salę i, oparty o framugę drzwi, palił papierosa, nie spuszczając z niej wzroku.
Mimo, że dzieliła ich znaczna przestrzeń, widziała wyraźnie gorejące źrenice jego, rozdęte nozdrza, wzruszoną twarz i sztywny gors, podnoszony gwałtownym, urywanym co chwila oddechem.
Patrzyli na siebie, nie mogąc oderwać oczu, związani, niby liną stalową, prężną i ciągnącą ich ku sobie z nieprzepartą siłą.
Wszystkie myśli, obawy, zrozumiałe zmieszanie i zasady dobrego wychowania prysnęły nagle i znikły gdzieś bez śladu.
Przed Haliną rozstąpiły się brudne, przybrane w bibułkę mury i rozpostarła się pochłaniająca cały świat głębia promienna. Przełamała się ta bezdeń światła i skoncentrowała, jak w soczewce kryształowej, — w czarnej sylwetce młodzieńca, a może tylko w jego płonących, zewnych i żądnych źrenicach.
Halina, jak zaczarowana, poszła ku stojącemu przy drzwiach nieznajomemu i, prawie dotykając go ramieniem, podniosła głowę wysoko, zapatrzona w jego piwne, ogniste oczy.
Oprzytomniała na chwilę, posłyszawszy głos jego — cichy, barytonowy, dźwięczny, — i chciała uciec, biec do domu, zamknąć się w swym pokoiku, nie widzieć nic, nie słyszeć i nie myśleć...



IV.

— Kanapki z szynką, bułeczki, czekolada, her-r-r-bata! — rozległy się przeraźliwe nawoływania chłopaka bufetowego.
Halina drgnęła i wyjrzała przez okno. Pociąg stał przy peronie w Pińsku. Wspomnienia pierzchły. Z ciekawością rozglądała się dokoła. Przyjrzała się okazałemu gmachowi dworca, estetycznym trawnikom i rozłożystym drzewom, rosnącym na placu od strony miasta.
Gdy po raz drugi posłyszała przeraźliwy głos chłopaka, uczuła nagle głód.
Zdążyła wypić szklankę herbaty, zjeść bułeczkę z serem, a nawet wyprawić pocztówkę do matki. Skończywszy z tem, kupiła sobie jakiś dziennik miejscowy i zaczęła czytać, nie myśląc już o tem, co ją stale niepokoiło i sprawiało ból.
Około ósmej wieczorem wysiadła na małej stacyjce, skąd wózkiem miała się dostać do Harasymowicz. Postanowiła jednak przenocować na stacji. Zawiadowca, dowiedziawszy się, że panienka przybyła dla kierownictwa szkołą, uprzejmie zaprosił Halinę do siebie, gdzie się nią zaopiekowała jego siostra, wygadana i złośliwa stara panna.
Podczas kolacji, gdy toczyła się nudna rozmowa, pełna utyskiwań na podłe warunki służby i bytu, stara panna, zacinając usta, syknęła:
— Będzie się pani miała spyszna w Harasymowiczach, niema co! Posłać taką miejską i przystojną nauczycielkę do podobnej „hłuszy“ — to pomysł wprost djabelski!
— E-e, — przesadzasz! — zaprzeczył brat. — Uważam, że właśnie tam panna Olmieńska lepiej będzie się czuła, niż gdzieindziej na tutejszej wsi.
Siostra nic nie odpowiedziała i nieprzychylnie zerknęła w stronę Haliny.
— At — gadasz byle gadać!... — przeciągnęła po kresowemu i zaczęła ćmić papierosa.
Zawiadowca stacji nie dał jednak za wygraną i, trzęsąc rozwichrzoną czupryną, mówił:
— Mam słuszność i pani wnet się o tem przekona! Poleszucy — to ciemny i bardzo biedny lud. Jakiś pan z Warszawy, co tu w zeszłym roku miał odczyt w Pińsku, opowiadał, że za królewskich czasów Polacy, kiedy to w tych stronach mieli swoje zamczyska i pałace Dolscy, Sapiehowie, Wiśniowieccy, zaczęli oświecać tych „biesów“ błotnych, ale po upadku Polski, Moskale popchnęli Poleszuków do dawnej dziczy. Ciemny to jeszcze, pogański bodaj naród, no, i był czas, że pokazywał, co umie. Chłopi ulegają podszeptom, pochodzącym z Mińska, Kijowa i Moskwy: zdarza się nawet, że z karabinem lub siekierą czatują przy szlakach i napadają na pocztę, podróżnych i patrole. Słyszała pani zapewne o dywersantach? Otóż tacy oni już są — ciemny to lud; nie rozumieją „czubaryki“, że lepiej im z Polską trzymać niż z bolszewikami, którzy sami z głodu puchną! W Harasymowiczach — znacznie spokojniej. Znajdzie się i tam wprawdzie kilku buntowników i bandytów, ale reszta — to lud spokojny, bo to, proszę pani, — przeważnie dawna szlachta polska!
— Szlachta polska? — zainteresowała się żywo Halina.
— Szlachta, a jakże, najprawdziwsza, herbowa! — ciągnął zawiadowca, skręcając papierosa, lecz siostra przerwała mu, śmiejąc się szyderczo:
— Herbowa, ale, niech pani uważa, — bosa, łapciowa, siermiężna! Cha-cha-cha!
Halina słuchała ze zdumieniem i zaciekawieniem.
— No, tak — bosa i siermiężna — zgodził się brat, patrząc na starą pannę z wyrzutem, — i cóż z tego, że są biedacy?! Oddawna przed wiekami tu osiedli, dobrze im się powodziło, a potem zubożeli i „w chłopy“ poszli... ale, jakby tam nie było, — szlachta, panie dobrodzieju, i o tem każdy z nich pamięta, a dlatego na obrazę i krzywdę tacy są wrażliwi, tacy...
— ...że w dziurawych portkach łażą po bagnach i jeden drugiemu bydło i konie kaleczy przez zemstę! — wtrąciła zjadliwie stara panna.
Halina, widząc, iż zawiadowca zamierza wykłócić się z nieznośną siostrzyczką, wmieszała się do rozmowy:
— Niezmiernie ciekawych i nieznanych mi szczegółów dowiedziałam się od państwa! W seminarjum okropnie pobieżnie traktują sprawy naszych kresów wschodnich!
— Nietylko w seminarjach! — machnął ręką gospodarz. — Dlatego to z takim mozołem idzie praca w tych stronach. Potrzeba tu ludzi, rozumiejących duszę miejscowego ludku, słyszących, jak trawa rośnie na „hałach“[1] o czem wierzby szeleszczą i gaworzą nad jeziorami...
Westchnął ciężko i umilkł.
— Od niedawna dopiero zaczęliśmy nasze rządy na Polesiu — zauważyła Halina. — Nabrawszy doświadczenia, potrafimy wykonać zadanie, które jest zapewne niełatwe..
Zawiadowca zamyślił się, lecz po chwili, wypuszczając strugę dymu, mruknął:
— Nie należy istotnie tracić nadziei, tylko — oby nie było zapóźno, bo tam za kordonem nie śpią i ciągle coś przeciwko nam knują...
Halina dowiadywała się coraz to nowych szczegółów o tym kraju. Zawiadowca i jego siostra pochodzili z Sarn i znali całe Polesie, bo, przerzucani ze stacji na stację, w ciągu kilku lat zwiedzili te kresy we wszystkich kierunkach.
Dopiero koło północy znużona Halina udała się na spoczynek.
Długo nie mogła jednak zasnąć.
Niesłyszane nigdy przez nią dźwięki odpędzały sen z powiek.
Gdzieś z wysoka dochodziło ją głuche, basowe trąbienie, to znów rytmiczny częstotliwy poświst. Długo nie mogła zrozumieć znaczenia tych dziwnych odgłosów, ale wkońcu, gdy rozpoznała gęganie, domyśliła się, że gdzieś pod obłokami przelatuje stado dzikich gęsi. W wiosce, przy której stała stacja kolejowa, od czasu do czasu zrywało się wściekłe ujadanie psów.
Halina już drzemać zaczęła, gdy do ciemnego pokoiku z jakiemś suchem klaśnięciem wpadło echo dalekiego strzału.
Zapaliła świeczkę i usiadła na tapczanie, wsłuchując się w jakąś ni to trwożną, ni to spłoszoną ciszę.
— Niech pani śpi, — posłyszała przez ścianę głos zawiadowcy, — to patrol policyjny strzelił...
— Strzelił? — powtórzyła. — Do kogo?
W sąsiednim pokoju zabrzmiał cichy śmiech.
— Może do dywersanta, lub — do przemytnika albo może — do uciekiniera, przekradającego się za kordon... Zapewne jednak poprostu dla postrachu, aby każdy wiedział, że patrol czuwa... Zwykła to muzyczka nocna w naszych stronach! Dobranoc pani!
Halina zdmuchnęła świecę i wkrótce usnęła.
Nazajutrz rano serdecznie żegnana przez gościnnych kolejarzy wsiadła do rozklekotanego wózka, zaprzężonego w dwa białe koniki i wyruszyła w dalszą drogę.
Miała przed sobą jeszcze około czterdziestu kilometrów, ale woźnica, stary, brodaty Poleszuk — przysięgał na wszystkie świętości, że przed południem dowiezie nauczycielkę do Harasymowicz.
Przejeżdżający przez wioskę wózek zwabił na ulicę wszystkie kobiety. Wybiegały z chat i, stanąwszy przy płocie, tępym wzrokiem przyglądały się nieznanej panience, ubranej po miejsku, w ponsowym bereciku, wymykającemi się z pod niego ciemnemi pasemkami puszystych włosów. Chłopi, pracujący w ogrodach, gdzie tkwiły czarne od starości stodoły, czarną też kryte trzciną, obrzucali ją niechętnem spojrzeniem i poruszali ustami, jakgdyby żując przekleństwa i wyzwiska. Dzieci, brodzące po głębokich, czarnych kałużach, krzyczały coś i wygrażały jej pięściami.
— Lud nie spotyka mnie entuzjastycznie! — pomyślała Halina i uśmiechnęła się mimowoli, gdyż wyczuła raptem jakąś niezachwianą niczem pewność, że potrafi zmienić stosunek chłopów do siebie — samotnej nauczycielki, przybywającej dla szerzenia oświaty pośród ciemnej, zaniedbanej ludności.
— Dlaczego oni są tacy nieweseli i patrzą na mnie spodełba, gospodarzu? — zapytała powożącego chłopa.
Nie zrozumiał na razie zapytania, więc musiała mu długo i obszernie tłumaczyć.
Pojąwszy wreszcie, uśmiechnął się krzywo i, nie patrząc na Halinę, burknął w swej dziwacznej mowie — mieszaninie słów polskich, rosyjskich, ukraińskich i białoruskich:
— Czemu mają być weseli? Urodzajów nie było, głodować się sposobią, zbierają już lebiodę po „łuhach“[2] i podorywach, glinkę kopią, aby do mąki dodawać, he, he, he! Ot i pomyślcie, panienko, jak się oni mają radować i na was spoglądać łaskawie? Słyszeli oni, że do Harasymowicz przyślą nauczycielkę, no, to i źli są! Wiedzą chłopi, że każecie im dzieci do szkoły posyłać, od „pasionki“ odrywać, kary będziecie nakładać... A skąd oni wezmą dla dzieci kożuch i buty, a choćby łapcie i nowe onuczki? Ot i źli są na was gospodarze, bo to im nową „dokukę“[3] sprawiacie!...
Zaciął koniki i wyjechał na drogę, minąwszy ostatnie zabudowania i płoty wioski.
Droga biegła zawiłym zygzakiem po głębokich, sypkich piaskach, we wszystkich kierunkach pociętych szerokiemi koleinami. Widocznie wozy kluczyły, jak chciały po piaszczystej równinie, szukając twardszego nieco gruntu.
Po głębokich dołach, pełnych burej, mętnej wody, rozlewnych kałużach, pokrytych żółtą pianą, wózek jął się zapadać po osie kół, przewalać się z boku na bok i zgrzytać żelaznem okuciem obodów, dzwoniąc żałośnie i skrzypiąc.
Po jednej stronie drogi rósł na niewysokich falistych pagórkach mocno przetrzebiony bór sosnowy. Pośród młodej, cherlawej porośli iglastej sterczały grube, butwiejące pnie dawno już wyrąbanych olbrzymów; ciemne stożkowate krzaki jałowców i szaro-fjoletowe wrzosy okrywały łagodne zbocza pagórka. Obok rozjeżdżonego niemiłosiernie szlaku ciągnęły się drobne pola włościańskie — jedne okryte szczeciną ścierniska, drugie — gąszczem bujnych chwastów. W oddali, gdzie w świetle z trudem przedzierającego się przez mgłę słońca połyskiwały porosłe trawą rozlewiska, tkwiły wysokie stogi siana, a nad niemi z krakaniem, to opadając do samej ziemi, to unosząc się wysoko, krążyły czemś zaniepokojone wrony.
— Ach, zbóju jeden! — wyrwało się nagle Poleszukowi i zaklął przez zęby.
Odwrócił się do pasażerki i, biczem wskazując pobliski stóg, zawołał:
— Widzicie „korszuna“?[4] Duży, — zapewne taki, co cietrzewie i kury porywa?... Patrzcie, panienko, jak głową kręci i wronom grozi!
Od czasu do czasu zrywał się wiatr.
Żółte kłęby piasku mknęły wtedy wzdłuż drogi, ze zgrzytem siekły twarz i zasypywały ubranie. Konie parskały, opuszczając głowy.
Po polach biegły chochoły z poplątanych, zbitych w jeden zwał suchych, szeleszczących traw; rozpaczliwie wymachiwały nagiemi pędami połamane badyle i pręty nikłych krzaków, rosnących na miedzach.
Pola urwały się nagle. Znikły też piachy. Pociągnęły się natomiast i rozparły aż do horyzontu bure łąki, tam i sam przecięte wstęgą rzeczki lub lśniącem mętnie zwierciadłem jeziorka. Coraz częściej człapały kopyta końskie po kałużach i grzęzły w rozmokłej ziemi. Wózek nie wykonywał już szalonych skoków, kołami wrzynając się w miękki grunt i pozostawiając poza sobą głębokie bruzdy z sączącą się w nich wodą.
Bór, wysławszy naprzód, ku napierającym zewsząd bagnom, liściaste forpoczty brzóz, grabów i olszyn, pozostał w tyle i zniknął wkrótce.
Droga tymczasem wybiegła na bezbrzeżną, błotnistą nizinę, zarośniętą oczeretami, suchem, łamliwem sitowiem i gąszczem krzaczastych łóz, stłoczonych po brzegach prawie nieruchomych strumieni — burych i czarnych. Co chwila z przeraźliwem kraczeniem zrywały się dzikie kaczki, a biało-czarne czajki ze zgrzytliwym jękiem miotały się nad bagnami, niby ciśnięte pod wiatr kawałki blachy.
— Ostrów się skończył... — objaśnił chłop. — Teraz pójdzie marny szmat drogi, — najmarniejszy!... Hej, wjo, Sierko! — krzyknął gniewnie i batem zmacał prawego konika.
— Co to jest „ostrów“? — spytała Halina.
— Wysokie i suche miejsce, gdzie rosną bory i osiedlają się ludzie, aby ziemię orać, no — i dalej od bagien chaty stawiać, klecie i odryny... — mruczał woźnica, krzesząc ogień z krzemienia i zapalając fajeczkę.
Na zakręcie drogi, okrążającej jeziorko, zarośnięte trzcinami i pociągnięte liśćmi lilij, pędami wybujałych grzybieni i płachtą burej już rzęsy, wynurzyło się nagłe dwóch ludzi. Halina dojrzała granatowe mundury ze srebrnemi cyframi na kołnierzach i karabiny, przerzucone przez ramię.
— Policja... — burknął chłop i popędził konie.
Posterunkowi obrzucili bacznym wzrokiem toczący się wózek i, nie zatrzymując się, poszli dalej powolnym, znużonym krokiem.
Poleszuk, skulony na koźle, mruczał coś sobie pod nosem i nie oglądał się za oddalającym się patrolem.
Wózek wtoczył się tymczasem na poleską groblę — ów sławetny „nakat“, z taką druzgocącą złośliwością i szyderstwem uwieczniony przez Pola w jego wspomnieniach o Polesiu.
Przez trzęsawisko ręka ludzka przeciągnęła na olbrzymiej przestrzeni pomost z okrąglaków sosnowych i dębowych, niczem z sobą nie związanych i na niczem poza grzęsawiskiem nie opartych. Strugi czarnego błota wytryskiwały z pomiędzy ruchomych bierwion, kołami wtłaczanych w bagno, a mostki, ułożone ściślej z grubszych pionów, powiązanych łykiem i prętami, pływały na powierzchni gnijącej wody, niby porzucone tratwy.
Z turkotem zgrzytliwym skakały koła po dylowatej drodze, wpadając do wyrw, gdzie przegniłe belki spróchniały już doszczętnie. Wózek coraz-to przechylał się gwałtownie, grożąc przewróceniem. Halinie szczękały zęby, bo nieszczęśliwa kałamaszka wyczyniała szalone podrygi; od brutalnych i niespodziewanych wstrząsów bolały boki, lecz — rzecz dziwna i niepojęta — nic nie mogło przygasić radosnego nastroju nauczycielki.
Śmiała się wesoło, czepiając się żelaznych poręczy kozła, żartowała z mrukliwym Poleszukiem, aż i on zaczął się uśmiechać i raz po raz odwracał się ku niej i pocieszał:
— Teraz już połowa tylko „nakatu“ pozostała, a tam wyjedziem na bagno, to już lżej wam będzie!
Halina zaś myślała:
— Tak, tak! Z takich Harasymowicz człek nie zechce prędko się ruszyć! Żadnych tu nie będę miała pokus, bo ani do kina nie pojadę, ani na dancing nikt mnie nie sprowokuje... Ależ piękna droga! Stąd chyba bez przesiadania dostać się można na tamten świat i nawet bez szczególnej tęsknoty za tym padołem, przeciętym groblą i urozmaiconym bagnami i piachem!
Podzieliła się swoją myślą z chłopem. Ten ryknął śmiechem, a śmiał się tak szczerze, że aż zaczął kasłać i pluć. Od czasu do czasu klepał się w kolano i wołał:
— Ot, wesoła panienka, jak ten ptaszek!... Jak to powiedzieliście? Z tego nakatu prościuteńką drogą na tamten świat? I — prawda! Zła, podła droga, ale dobra i ta, kiedy innej niema!
— E-e, wkrótce będą lepsze, prawdziwe drogi! — krzyknęła Halina. — Polscy inżynierowie pobudują wam szosy i mosty!...
Chłop spoważniał nagle i, nieufnie spoglądając na panienkę, burknął:
— Dużo wody w rzece upłynie zanim co będzie...
— Czekaliście tysiąc lat, poczekajcie jeszcze dziesięć! — odpowiedziała wesołym, śmiałym głosem, jak rzucone komuś wyzwanie.
Poleszuk zatrzymał konie, aby obejrzeć orczyki i rzucić okiem na koła, bo zaczęły skrzypieć nieznośnie. Długo się grzebał, pochylając się nad obodami i zaglądając pod wózek, aż wreszcie, mrucząc, jął oś smarować kwaczem, umoczonym w kobiałce z dziegciem.
Halina, korzystając z chwilowego postoju, wyskoczyła z kałamaszki i szybko poszła drobnemi krokami, starając się stąpać po ruchomych, jak klawisze, najeżonych sękami belkach grobli.
Myślą odbiegła daleko od poleskiej drogi i tego kraju.
Właściwie, nie myślała o niczem określonem, oddała się raczej ogarniającemu ją uczuciu niepohamowanej radości i spokoju, jasnego, niby dzień słoneczny.
Natura, jakgdyby odpowiadała jej nastrojowi, bo mętne, szare mgły, wiszące gęstą płachtą nad równiną i olszyńcem, nagle rozstąpiły się i wsiąkły w topiel.
Słońce natychmiast wylało na całą okolicę powódź złocistych promieni, a w ich blasku cały kraj ożył i przyozdobił się w barwne plamy roślinności — zielonej, żółtej i brunatnej — i w połyskliwe, zawiłe skręty i pętle rzeczki, wijącej się kapryśnie wśród haszczy tataraków i sitowia i coraz to wybiegającej szerokiem „plosem“ na otwarte miejsca.
Blado-niebieski firmament ni to wzniósł się wyżej, ni to nabrał bezdennej ciągnącej ku sobie głębi.
Cisza panowała wokół, lecz tem głośniej, zmuszając Halinę do wzdrygania się za każdym razem, rozlegały się furkoty i łopot skrzydeł, podrywających się kaczek, drapieżny, przenikliwy skwir krążących nad niziną jastrzębi i nagły plusk ryb w rowach przydrożnych.
Halina uśmiechała się mimowoli do słońca, nieba, ptaków i rodzących się tak niespodziewanie odgłosów życia.
Bezwiednie zdawała sobie sprawę ze swego radosnego nastroju.
Było to wyraźne, kojące uczucie, przeświadczenie nawet, że nie jest sama, że ktoś bardzo drogi znajduje się wpobliżu, czeka na nią i czuwa.
Uświadomiwszy sobie to wrażenie, wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się ironicznie.
— O, tak! Czekają na mnie Poleszucy, którzy na sam mój widok mruczą przekleństwa; baby ich, z tępą złośliwością przyglądające się moim walizom, i te umorusane, obdarte dzieciaki, co pokazywały mi języki, grożąc czarnemi od błota piąstkami... A któż to tam ma czuwać nad tobą, nauczycielko wiejska z Harasymowicz? W najlepszym razie — policjant i to wszystko!
A jednak nawet te rozumowania nie rozproszyły jej dziwnie tego dnia radosnych przeczuć. Pomyślała więc, że Bóg i święta Teresa jej nie opuszczą i że to Oni właśnie zesłali pełen wiary i spokoju nastrój, rozpędzili błąkające się nad moczarami mgły i kazali słońcu roziskrzyć i ozdobić smętny beznadziejnie krajobraz.
— Siadajcie, panienko, pojedziem dalej! — zawołał chłop, gramoląc się na kozioł. — Tylko czekać, jak „nakat“ się skończy! Prędko na Łań wyjedziem, a tam już mokradeł mniej... zato piachy głębsze.
— I tak źle, i tak niedobrze! — zaśmiała się Halina i, siadłszy do wózka, wydobyła z torebki tabliczkę czekolady, poczęstowała woźnicę i jęła gryźć twardą, gorzkawą cegiełkę.
Grobla stała się wkrótce wprost niemożliwą. Wózek coraz częściej natrafiał na wyrwy i wyłomy, gdzie brakowało po kilka naraz belek, a wtedy koła tonęły w czarnej, cuchnącej cieczy, na której pękały głośno duże bąble.
W pewnej chwili Halina, podrzucona wysoko, wydała cichy jęk, gdyż zabolały ją uderzające o siebie zęby, a sama ledwie że nie wypadła z miotającej się, chybotliwej kałamaszki.
— Podły nakat! — krzyknął Poleszuk. — Bój tu był w r. 1920-ym no, to szrapnele i porwały bierwiona.
— Jaka bitwa? — zapytała ze zdziwieniem Halina.
— Polaki bodaj przez tydzień cały tłukli się tu z „naszymi“... — odpowiedział Poleszuk, lecz pomiarkował się, widać, bo zaciął usta i obejrzał się tchórzliwie.
Halina zrozumiała trwogę chłopa i przypomniała sobie sławny i tragiczny rok, w którym podnosząca się z ruin Polska, zmuszona była odpierać nieprzyjaciela od wschodu. Ksiądz Skorupka, „cud nad Wisłą“, ofiarna dziatwa szkolna i młodzież, garnąca się pod sztandary — wszystko to stanęło nagle przed jej oczyma i odżyło w pamięci. Spoważniała i cichym głosem powiedziała, dotykając ramienia Poleszuka:
— Nie bójcie się, gospodarzu! Nie powiem nikomu, kogo uważacie za „swoich“. Chcę tylko zapytać was o jedno. Powiedzcie mi, czy dobrze tu było za Moskali?
Chłop wzruszył ramionami i podrapał się w głowę:
— Wiadomo, że nie! Pop zdzierał z nas skórę za chrzest i pogrzeb, czynownik[5] ostatnią chudobę brał na podatki, policja za byłe co po mordzie biła lub skazywała na chłostę... Cóż dobrego? Nic — tylko sama krzywda!
Halina uśmiechnęła się mimowoli, usłyszawszy niespodzianie szczerą odpowiedź. Wiedziała już, co ma teraz mówić.
— Nie słyszałam o tej krzywdzie waszej... — zaczęła cichym głosem. — Zato wiem, że polscy urzędnicy w ten sposób z wami nie postępują... Polska nigdy nikogo nie krzywdziła i nie zniewalała do porzucenia wiary, obyczajów, języka...
Chłop ożywił się nagle i całem ciałem zwrócił się do nauczycielki:
— No, to prawda! Popów swoich mamy i nikt nam nie broni do cerkwi chodzić i po swojemu żyć, ale niedobrze to, że Polaki pozwolili na szkoły białoruskie, bo naco nam one? My po naszemu, po poleszucku gaworzyć umiemy od dziecka, a wy nas po polsku nauczcie, abyśmy z urzędnikiem, sędzią i policją rozmówić się mogli i sprawy nasze w porządku załatwić... Jeżeli nie my, to choć dzieci nasze, bo...
Nie skończywszy zdania, w największym popłochu jął batem śmigać po zmęczonych szkapach, nadsłuchując co chwila i podejrzliwie rozglądając się na wszystkie strony.
— Co się stało? — zapytała zdumiona i odruchowo zaniepokojona Halina.
Chłop nie odpowiedział, zapewne nie słyszał głosu pasażerki, bo rozpędzony wózek turkotał wściekle, skacząc po grobli.
Zjechali wreszcie z „nakatu“.
Wózek wytoczył się na błotnistą drogę, przeciętą dwiema głębokiemi koleinami, pełnemi wody. Olszynowy las, ciemny i zwarty w nieprzeniknione dla oka haszcze, otoczył jadących z obydwu stron.
Jechali jakgdyby w mrocznym tunelu, kiwając się i podskakując na uginających się, zgrzytliwych resorach.
— Czegoście się przestraszyli? — zapytała znowu Halina, pociągając chłopa za sukmanę.
Poleszuk zwrócił ku niej brodatą, pooraną głębokiemi, ziemistemi zmarszczkami twarz i długo patrzył na Halinę wzrokiem, w którym miotał się niepokój i podejrzliwość. Położył wreszcie palce na wargach i, ściągnąwszy lejce, szepnął:
— Ktoś strzelił w Suchem Uroczysku...
Halina uśmiechnęła się spokojnie:
— Cóż w tem strasznego? Może ktoś poluje?
Chłop machnął ręką i mruknął:
— Poluje... poluje! Jeden tylko jest taki, co poluje... Policja dobiera się zato do niego ale on jej się zawsze wyźlizgnie, niczem wijun[6]... Nie przyłapali go na kłusownictwie ani razu... Wszakże nie on to chyba strzelił teraz, bo od Harasymowicz daleko do Suchego... Może to jaka banda, co od bolszewików aż tu zabrnęła... Wtedy źle z nami będzie!... Zobaczą nas z uroczyszcza... Może przeczekać tu za olosem[7]?
Ledwie skończył, gdy konie szarpnęły nagle i rzuciły się na bok, chrapiąc i plącząc się w konopnych szlejach.
Sadząc przez krzaki i piersią roztrącając gąszcz, z lasu wypadł na drogę łoś. Rogatą głowę zarzucił na szczeciniasty grzbiet i chrapał, z trudem chwytając powietrze. Na śliskich wybojach potknął się raz i drugi, padł na kolana, lecz zerwał się natychmiast i, zgarniając długie nogi, skoczył przez rów. Tylne racice obsunęły mu się do wody i runął tuż na skraju zarośli olszynowych, wydając głuchy, urwany poryk. Leżał nieruchomy i tylko dziwnie wyprężona, wysoko podniesiona noga drżała mu i schylała się powolnie.
— Zabity?... — szepnął Poleszuk. — Nikt inny, tylko Konstantyn strzelił... Aj-aj! Daleko jednak poszedł ten łoś...
Zeszli z wózka i przyglądali się wspaniałemu zwierzęciu. Leżał na boku, lewa łopata[8] ugrzęzła już w bagnie; z szyi, tuż za uchem, sączyła się krew.
— Ot — dobra kula!... — wzruszonym i pełnym zachwytu głosem zawołał woźnica. — Oho! Konstantyn — to strzelec znamienity!
Powróciwszy do koni, Poleszuk długo rozplątywał postronki, podciągał popręgi i naprawiał porwane rzemyki uprzęży. Umocowawszy wreszcie sznury, któremi były przywiązane walizki Haliny, ruchem ręki dał znak, aby wsiadała.
Ujechali około dwu kilometrów, gdy ujrzeli obszerną łąkę, zaczynającą się tuż za przydrożnym rowem i wcinającą się na przeciwległym końcu w zgmatwane, posępne haszcze. Na bagnie porośniętem sztywną trawą i skrzypami występowały kałuże z pływającemi liśćmi lilij wodnych i stały samotnie pochylone, dziuplaste, rozwichrzone wierzby.
Z lasu wynurzył się nagle człowiek.
Halina właściwie spostrzegła tylko jakiś ruch na ciemnem tle olch, bo idący po trzęsawisku człowiek ledwie się znaczył na szaro-burym kobiercu łąki.
W siwej świtce i szarej płóciennej czapce z daszkiem, w onuczach, poplamionych rdzawem błotem i zielenią wodorostów, w przemokłych łapciach z kory, prawie się stapiał z ziemią, burą trawą i krzakami.
Niby jakieś przeźroczyste, zaledwie majaczące widmo, ni to niewysoki słup mgły, unoszącej się nad oparzeliskiem, ni to cień przebiegającej chmury, — ślizgał się bez szmeru, sunąc po grząskiej topieli długim, powłóczystym krokiem.
Zdawało się, że nawet trawa nie uginała się pod stopami idącego człowieka i nie pluskały kałuże, bo z pod łykowych chodaków nie wypryskiwała woda.
Szedł jednak szybko i lekko, podpierając się białą brzozową tyczką.
Stanął przed rowem, odcinającym drogę od „hała“ i lasu. Czarna woda wypełniała łożysko po brzegi; z toni wystawały zwalone w nieładzie pnie i gałęzie zatoniętych olch i wierzb; gęste zarośla tataraków i pędów wiklinowych tworzyły ścianę od strony moczarów.
Człowiek, obejrzawszy krawędź rowu, odszedł od niego, a potem pobiegł, trzymając tyczkę nad głową. Nabrawszy rozpędu, na samym skraju wyprężył się i skoczył. Nad gąszczem przybrzeżnym i nad czarną smugą wody, niby skrzydła jastrzębie, mignęły poły jego siwej świtki. Człowiek przesadził szeroki rów i zatrzymał się na środku drogi, obiema rękami wsparty na tyczce.
Stał i czekał, aż się zbliży wózek.
— Konstantyn!... — wykrzyknął chłop, zwracając oczy ku Halinie. — Tak ja i myślał!
Panienka z ciekawością przyglądała się nieznajomemu, o którym z takim nieukrywanym zachwytem mówił stary Poleszuk.
Młodą, ogorzałą, jurną twarz Konstantyna rozjaśnił nagle wesoły uśmiech.
Zmrużył stalowe, bystre oczy i błysnął dużemi, zdrowemi zębami. Po chwili podniósł rękę do daszka i zdjął czapkę. Na czoło spadły mu kosmyki płowych włosów, lecz on szybkim, wprawnym ruchem zgarnął je na prawą stronę i ostrym wzrokiem wpatrzył się w Halinę. Po chwili przemówił cichym, nieco głuchym głosem:
— Dzień dobry! Nowa nauczycielka?
Pierwszy odpowiedział mu woźnica, uśmiechając się żartobliwie:
— Wiozę wam nauczycielkę... Droga marna, boję się, że mi zemrze, nim dowiozę!...
— Nie bójcie się! — zaśmiała się Halina. — Mam mocniejsze skówki niż wasza kałamaszka.
Młody Poleszuk parsknął śmiechem i mrugnął do chłopa:
— Panienka dobrze tobie przygadała, Szymonie!
Zaczęli rozmawiać, nie zwracając już uwagi na Halinę. Mówili po swojemu, lecz panienka zrozumiała, że woźnica wspominał o spotkanym w drodze patrolu, a potem dokładnie objaśniał, gdzie padł zabity łoś.
Halina przyglądała się nieznajomemu z coraz większą ciekawością i zadawała sobie pytanie, jak mógł on, nie mając strzelby, zabić takie duże zwierzę?
Nie wytrzymała wreszcie i spytała go niby poważnie:
— To widzę, że umiecie z kija strzelać? Nie wiedziałam, że są tacy myśliwi na Polesiu!
Spojrzał na nią przenikliwie i nieufnie, lecz po chwili twarz mu się rozpromieniła i tonem przypowieści odparł, błyskając zębami:
— Na szlaku — kij, w puszczy — karabin, panienko! W lesie z kijem — źle, — na drogach — z karabinem niedobrze... Kij garnie się do dłoni, strzelba do dziupli... Tak to w naszych stronach uważamy... Niech jednak panienka o tym „sochatym“[9] lepiej nikomu nie wspomina, bo po prawdzie, to i niewiadomo, kto go właściwie ubił...
W głosie jego wyczuły się nuty szyderstwa, obawy i ukrytej prośby.
— Jest takie przysłowie, że o nieboszczyku mówi się tylko dobrze, albo się wcale nie mówi! — żartobliwym tonem odpowiedziała Halina. — Ponieważ tego łosia osobiście nie znałam, więc wolę wcale nie wspominać o nim. Nie widziałam też, kto go zabił. A może on padł nie od kuli, tylko od turkotu i zgrzytu naszego wózka? Jak myślicie?
Młodzieniec błysnął oczyma i zawołał ze śmiechem:
— Od takiego hałasu, to i niedźwiedź padłby!... Słyszałem, hen, koło Roztoki, że jedziecie...
Znowu zdjął czapkę i ukłonił się, mówiąc:
— Szczęśliwej drogi i szczęśliwego życia na nowem miejscu w Harasymowiczach życzę wam, panienko! Jutro się zobaczymy we wsi... A ty, Szymonie, powiedz ojcu, aby... gdy ściemnieje... z wozem tu podciągnął.
Ukłonił się raz jeszcze Halinie i ślizgającym się krokiem ruszył ku grobli.
Gdy posłyszał turkot toczącego się wózka, przystanął i obejrzał się.
Stał tak długo zamyślony i nieruchomy — leśny duch w postaci człowieka, co ledwie dostrzegalnie majaczył w mgiełce, snującej się nad rozgrzanemi, parnemi mokradłami.



V.

Dopiero około trzeciej popołudniu dojechała Halina do Harasymowicz.
Na wstępie spotkała ją niespodzianka, gdyż wieś, o której z opowiadań nie mogła sobie wyrobić zbyt dobrej opinji, sprawiła na niej zupełnie przyjemne wrażenie.
Przedewszystkiem uderzyły ją rozmiary Harasymowicz. Duża, licząca około pięćdziesięciu zagród wieś, wyciągnęła się dwoma rzędami równolegle do stromego, piaszczystego brzegu rzeki.
Nad ciemnemi strzechami chat podnosiła kopulastą głowicę cerkiewka ze starych, nieheblowanych kloców dębowych sklecona i omszałemi gontami pokryta. Na uboczu, wśród rozrosłych wiązów i grabów, stała dzwonnica, takaż stara i sczerniała — tam i sam połatana nowemi deskami sosnowemi. Przed chatami, od strony jedynej ulicy widniały małe ogródki, z kwitnącemi jeszcze słonecznikami, malwami i nasturcją. Malutkie okienka jakgdyby mrużyły chytre ślepki i patrzyły ciekawie.
Zresztą ciekawość tę zapożyczyły zapewne od mieszkańców wioski.
Zaledwie bowiem wózek Szymona z rozpaczliwym klekotem ostatecznego wyczerpania stanął przed domkiem sołtysa — baby z ręcznikami, statkami domowemi i niemowlętami na ręku otoczyły go zwartą ciżbą i przyglądały się przybyłej nauczycielce, jej ubraniu i walizkom. Chłopi również schodzili się zewsząd i, stanąwszy w oddali, posępnym wzrokiem badali Halinę, mrucząc coś do siebie półgłosem. Czereda dzieciaków mknęła z hałasem, gramoląc się po zboczach stromego brzegu i przełażąc przez płoty.
Od strony cerkwi, unosząc wysoko poły długiej sutanny, szybkim krokiem nadążał młody pop.
— Czy mogę widzieć się z sołtysem? — zapytała Halina, zwracając się do otaczających ją kobiet.
Milczały, nie zrozumiawszy pytania lub nie chcąc odpowiedzieć.
W tej chwili pop nadszedł. Wyciągając rękę do nauczycielki, przemówił dość dobrą polszczyzną:
— Jestem pleban miejscowy — ojciec Bazyli Hradczański... Sołtysa chwilowo niema w domu. Wezwano go do Łachwy na śledztwo w sprawie napadu na pocztę... Powróci zapewne dopiero wieczorem. Czem mogę pani służyć?
— Chciałabym się gdzieś ulokować i czemprędzej obejrzeć szkołę — odpowiedziała Halina. — Bardzo będę wdzięczna, jeżeli... ksiądz dopomoże mi... nie znam zupełnie miejscowych warunków... i wogóle — nikogo i nic!...
Ojciec Bazyli zatarł ręce i, obejrzawszy się, zawołał:
— Hej — tam, Dymitr, Paweł, a weźcie-no kuferki panienki i przenieście do mnie!
Wydawszy rozkaz, uśmiechnął się do nauczycielki i zaproponował jej gościnę u siebie, zanim się urządzi w Harasymowiczach.
Na plebanji ruskiej Halina poznała żonę ojca Bazylego — młodą jeszcze, bladą i nieśmiałą kobiecinę, otuloną w barani kożuch.
Widząc pytanie w oczach nauczycielki, pop objaśnił smutnym głosem:
— Mojej żonie szkodzi tutejszy klimat. Trzęsie ją i nęka zimnica... Trzeci rok już leczy się, a poprawy jak niema, tak niema!... Maniu, zaprowadź panią do swego pokoju!
Gdy Halina, umyta i uczesana, weszła do saloniku, zaproszono ją na przekąskę.
Z rozmowy z gospodarzami wyjaśniło się, że jej poprzedniczka — nauczycielka, niemłoda już wdowa, pani Antosiewiczowa, zapadła również na malarję i, wyjechawszy na kurację do Pińska, zmarła wkrótce. Halina posłyszała też od ojca Bazylego przykrą nowinę, że stary i ciasny budynek szkolny nie posiada mieszkania dla nauczycielki i że pani Antosiewiczowa wynajmowała pokój u najzamożniejszych w Harasymowiczach wieśniaków — Lipskich, którzy mają duży, bo aż czteroizbowy dom.
— Dobre tam pani będzie miała pomieszkanie — zauważyła gospodyni, mówiąca z wyraźnym rosyjskim akcentem.
Pop spojrzał na nią, zamyślił się na chwilę, a potem, gładząc rudą brodę, mruknął:
— Tak!... Pokoik dadzą dobry, tylko... muszę panią uprzedzić w zaufaniu, że nie będzie tam zupełnie spokojnie...
— Dlaczego? — zapytała Halina.
Ojciec Bazyli zmieszał się nagle i spuścił oczy.
— Niech ksiądz będzie łaskaw powiedzieć mi, bo, doprawdy, czuję się tu, jak w lesie! — poprosiła.
Pop po długim namyśle podszedł do drzwi i zajrzał do sieni. Powróciwszy, przysunął się bliżej do nauczycielki i szepnął:
— Czuję dla pani duże współczucie... Taka młoda osoba przybywa, aby pracować w ciężkich warunkach Polesia to — nie byle co, nieprawdaż, Maniu?
Żona ojca Bazylego w milczeniu przytaknęła, szczelniej zawijając się w kożuch.
— Nikomu innemu nie powiedziałbym ani słowa, niech mi pani wierzy! — ciągnął pop. — O starym Lipskim nic złego nie wiem, ale młodzi — szczególniej zaś syn... niebezpieczny to człowiek!... Nie wiadomo, czem on się trudni, ale pieniędzy ma zawsze wbród... prowadzi hulaszcze życie lub znika na długo... Siostry jego też się stroją, noszą się po miejsku. Mówił mi pewien urzędnik w starostwie, że policja uważa młodego Lipskiego za kłusownika, ale...
Pop wstał i, szybko wyjrzawszy przez okno, począł mówić z ożywieniem:
— Ale ja myślę, że są to pozorne zarzuty, i że podejrzewają go o coś innego... o przemycanie zagranicę komunistów, ściganych przez prawo polskie... Niech pani pamięta o tem i będzie ostrożna z Lipskimi, ale o tem — nikomu ani słowa! Ja też nic pani o nich nie mówiłem!... Gdy mieszkała u nich poprzedniczka pani, to miała z nimi biedaczka Krzyż Pański! Ciągłe rewizje, śledztwa, dochodzenia — istne utrapienie!... Żadnych poszlak nie wykryto jednak, same tylko podejrzenia i przypuszczenia władz... ale i z tem kłopotów i przykrości coniemiara!
— Dziękuję księdzu za przestrogę, bo mogłabym się uwikłać w przykrą historję! — zawołała z wdzięcznością w głosie Halina.
Po przekąsce gospodarze zaproponowali nauczycielce przechadzkę po wsi.
Halina z ciekawością przyglądała się małym, niskim chatkom, nie spotykanym w Kongresówce, i gospodarczym zabudowaniom, stojącym na przylegającej do domów ziemi, otoczonej płotem; tam się mieściły ogrody warzywne, bielała kapusta obok ciemnej porośli kartofliska.
Jeden tylko dom, kryty czerwoną blachą, ozdobiony dużemi oknami i oszklonym ganeczkiem, wyróżniał się swemi rozmiarami i okazałością pośród małych, ubogich i starych siedzib włościan poleskich.
— Dom Grzegorza Lipskiego! — mruknął pop, oczami wskazując obszerną, nową jeszcze chatę na podmurowaniu. — Nabył on niedawno spory kawał ziemi nad samą rzeką pod borem. Ma zamiar budować tam drugi dom. Bogacze, najbogatsi chłopi w całym powiecie!
Halina, przypomniawszy sobie ostrzeżenia ojca Bazylego, zapytała:
— Czyżbym nie mogła znaleźć dla siebie pokoju w innym domu? Nie bardzo mi się uśmiecha przebywanie z Lipskimi po tem, co o nich usłyszałam!
Pop wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
— Zupełnie pani wierzę! — szepnął. — Jednak sytuacja jest bez wyjścia. Nikt tu nie odnajmie pani izby, zresztą niema w całej wsi wolnego pomieszczenia. Nędza, brudy, ciasnota! Wkrótce sama pani się o tem przekona.
Halina westchnęła cicho, lecz z rezygnacją.
Wyszli wkrótce na nieduży placyk przed cerkwią.
Halina stanęła przed długą, starą szopą. Nad ganeczkiem wisiał blaszany, zardzewiały szyld z napisem „Szkoła“. Nie wątpiła, że ten niepociągający, obszarpany i zniszczony budynek mieścił tu niegdyś szkołę rosyjską.
Zapytany o to ojciec Bazyli potwierdził jej przypuszczenia i objaśnił ją, że była to niegdyś szkółka cerkiewno-parafjalna.
Wyszli wkrótce na brzeg rzeki.
Na wąskim, piaszczystym zdziarze tuż pod stromem urwiskiem, leżały wyciągnięte z wody czółna, inne — lekko się kołysały na rzece, uwiązane do wbitych w dno pali. Pop tłumaczył nauczycielce różnice, istniejące pomiędzy wydrążonemi z jednego pnia „obijanikami“ i „duszehubkami“, a „szuhalejami“, „dubami“ i pospolitemi „czubarkami“. Na gałęziach przybrzeżnych krzaków suszyły się sieci i więcierze; na ziemi, rzucone w nieładzie, piętrzyły się wrzecionowate kosze, splecione z prętów wiklinowych. Pop nazywał je „mordami“ lub „wierszami“ i objaśniał, że rybacy zastawiają te przyrządy przeważnie na karasie, liny, miętusy, lubiące głębsze, ilaste, zupełnie ciche zatoki.
W miejscu, gdzie rzeka zakreślała szeroki łuk, z łożyska jej wystawały żerdzie i cienkie pale, przy których leniwy prąd, wstrzymywany nagle, tworzył wiry, a nawet niewysokie kaskady, przelewające się przez zaporę.
— To są „jazy“, chociaż Poleszucy mają dla nich swoją nazwę — hat, — opowiadał ojciec Bazyli. — Rybacy przegradzają niemi na wiosnę koryta rzek, zostawiając w jazach jedyne przejście dla ryb, a za niem kosz lub więcierz. Jeżeli „hat“ jest zbudowany dokładnie — nie prześlizgnie się ani jedna ryba i wszystkie wpadną do pułapki. Drapieżcami są nasi domorośli a przemyślni łowcy! Teraz władze polskie naprawiają to, co oni popsuli i poniszczyli, bo zmuszają rybaków stosować się do przepisów ochrony ryb!
Powracali do domu, rozmawiając o tem, co interesowało nową mieszkankę wsi. Przed wieczorem na plebanji zjawił się sołtys i, wysłuchawszy prośby nauczycielki, obiecał natychmiast porozumieć się z Lipskim i sprawę załatwić.
W godzinę potem Halina z pomocą dwu wesołych, rozrosłych dziewczyn — Marji i Anny Lipskich — rozpakowywała już swoje walizki i ozdabiała schludny, świeżo pobielony pokoik o jednem oknie i ogromnym piecu. Dziewczyny, zdumione i zachwycone skarbami, które się ukazywały z wnętrza walizek i kosza lokatorki, co chwila wydawały radosne okrzyki i popiskiwały zabawnie. Halina z pod oka przyglądała im się z zaciekawieniem. Coś znajomego spostrzegła w ich ogorzałych, ściągłych twarzach i siwych oczach. Długo łamała sobie głowę nad tem, kogo jej przypominają te zwinne, roześmiane dziewczyny, aż zapytała:
— Czy ojciec jest w domu? Chciałabym poznać go...
— Pojechał do Suchego Uroczyszcza — odpowiedziała Anna.
— Na noc?! — zdziwiła się Halina. — Po takiem bagnie i dziurawej grobli?!
Dziewucha zachichotała w kułak i, mrugnąwszy do siostry, mruknęła:
— Tak mu już wypadło! Konstantyn kazał przyjechać, no, to i pojechał...
Halina nie wątpiła już, że ów ślizgający się po topieli młody Poleszuk był bratem hożych i wesołych Marji i Anny.
— Poznałam Konstantego! — oświadczyła, uśmiechając się. — Spotkałam go za „nakatem“, gdzie upadł łoś niewiadomo przez kogo postrzelony...
Siostry zamieniły między sobą ostre, porozumiewawcze spojrzenia, a Anna podeszła bliżej do Haliny i szepnęła z naciskiem:
— Ot, rozumne gadanie! Tak i jest naprawdę — niewiadomo kto ubił zwierza...
Halina, nie patrząc na nią, potrząsnęła głową i zaczęła wkręcać haczyk w ścianę, ażeby powiesić duży, artystycznie wykonany w emalji obraz św. Teresy w ciężkiej ramie z bronzu — pożegnalny prezent pani Grzędakowskiej.
Krzątając się po pokoiku, opowiadała dziewczynom o dziejach i cudach „małej świętej“, szczególnej patronki ludzi, narażających życie w bitwach i niebezpiecznych przygodach.
— Ach! — zawołała nagle Marja, klasnąwszy w dłonie. — Powiem Konstantynowi, aby się pomodlił do waszej świętej! Choć my, „błahocześciwej” wiary, jednakże, jeżeli to dobry „bóg”, to dlaczego brat nie ma się pomodlić? Może pomoc mu da, albo ustrzeże w puszczy...
Halina wyczuła coś niedomówionego, jakąś trwożną zagadkę w słowach dziewczyny i zupełnie obojętnym napozór głosem zauważyła:
— Modlitwa nigdy nie zaszkodzi, tylko — o co prosić będzie wasz brat?
Dziewuchy spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem:
— Już on tam wie, o co będzie prosił, panienko! Skąd my możemy wiedzieć?
— Zapewne! — zgodziła się Halina i, stanąwszy w środku izby, w zamyśleniu przyglądała się oknu.
— Coś wam brakuje, widzę? — domyśliła się Marja.
Halina kiwnęła głową i odpowiedziała:
— Potrzebuję gładkiego i długiego na całą szerokość okna drążka! Zawiesiłabym na nim ładną, niebieską firankę.
— Poczekajcie do jutra! — poradziła jedna z sióstr. — Rano powróci do domu Konstantyn, to on wam sfabrykuje wszystko, czego potrzeba!
— Taki majster z niego? — spytała Halina wesoło.
Dziewuchy mlasnęły językami, cmoknęły głośno wargami i w jeden głos wykrzyknęły:
— Konstantyn?! On wszystko umie i może! Ho-ho, wy nie znacie jeszcze Konstantyna!
Halinie podobał się zachwyt sióstr dla brata.
— Kochacie go? — zadała pytanie.
— Któż go nie kocha?! — oburzyła się Marja. — Policja i ta go lubi, choć śledzi i grozi aresztem... a taki przecież lubi!
— Zaco mają go aresztować? — udała zdziwienie nauczycielka, wyjmując z walizki starannie ułożoną sukienkę.
— Powiadają, że zbyt szybko biega po „hałach“! — z bezczelnym śmiechem odpowiedziała Anna. — Dużo wiedzieć będziecie — prędko wam siwe włosy wyrosną!
Halina spojrzała poważnie na mówiącą i rzuciła w przestrzeń:
— Trzeba ostrzec Konstantego i poradzić mu, aby nie zrobił pomyłki, której żałowałby poniewczasie! Szkoda chłopaka — taki młody, a coś mi się widzi, że z łatwością może sobie złamać życie...
Dziewczyny umilkły i z trwogą patrzyły na nauczycielkę, wreszcie Marja szepnęła z niepokojem w głosie:
— Rzuciliście mi lęk do serca!... Oj, nie daj Boże, żeby mu się co stało! Pomodlę się dziś do waszej świętej, choć to łacińska, nie nasza!... Powiedzcie, panienko, Konstantynowi coście nam mówili! Dobrze?
— Dlaczegoż nie? Powiem mu chętnie, co myślę — zgodziła się Halina.
Była bardzo zadowolona z obrotu, jaki przyjęła jej pierwsza znajomość z córkami Lipskiego. Wiedziała, że będzie miała w nich przyjaciółki.
— Umiecie czytać i pisać? — spytała po chwili.
— Nie bardzo, — zaśmiały się wstydliwie. — Uczył nas pop, ale jakoś nie szło... Konstantyn, ten mocno czytny i listy nawet pisać umie.
— No, to ja was prędko nauczę i wy też będziecie listy pisać — uśmiechnęła się Halina i zapytała:
— Macie matkę?
Dziewuchy posmutniały nagle i szepnęły:
— Już drugi rok idzie, jak odwieźliśmy ją na „pohost“...
Halina domyśliła się, że nieznane jej poleszuckie słowo musiało oznaczać cmentarz, co natychmiast potwierdziło odezwanie się Anny:
— Haftujemy teraz włóczkami piękny ręcznik i tą „zawiską“ przystroimy krzyżyk na grobie matuli... w dzień jej śmierci.
Jak na komendę głośno pociągnęły nosami i otarły łzy.
— Dwa lata temu zdarzył się tu pomór. Ot — i zmarła nam matula!... Płakałyśmy po niej długo — dodała Marja i fartuchem otarła zaczerwieniony nos.
— Ciężka to strata!... — ze współczuciem odezwała się Halina.
Dziewczyny pożegnały wkrótce nową lokatorkę i wyszły, rzucając lękliwe i pobożne spojrzenia na słodkie oblicze młodej zakonnicy, wyglądające ze złoconej ramy obrazu.



VI.

Już miesiąc upłynął od przyjazdu Haliny Olmieńskiej do Harasymowicz, a minął tak szybko, że ku wielkiemu swemu zdumieniu spostrzegła to dopiero wtedy, gdy, pewnego razu, przewróciwszy kartkę kalendarza, uświadomiła sobie datę przybycia do wioski nad Łanią.
Istotnie czas płynął jej szybko w pracy niezmiernie różnorodnej, a wdzięcznej i dającej prawdziwe zadowolenie. Ze zdziwieniem odczytywała Halina raporty swej poprzedniczki, systematycznie uskarżającej się przed kuratorjum na niemożliwie wrogi do niej stosunek uczącej się dziatwy i wieśniaków.
Z korespondencji, pozostałej w szkole, dowiedziała się, że z Brześcia przysyłano do Harasymowicz specjalne komisje dla zbadania stanu rzeczy, co jeszcze bardziej zaogniało wrogość ludności do jej poprzedniczki — nauczycielki starej daty, zapewne, mało się liczącej z nastrojami wsi i przenikającemi do niej wpływami postronnemi.
Narazie miała co prawda utrapienie z niesforną, zupełnie niewychowaną gromadą uczniów i uczenic.
Raziły ją ohydne wyzwiska i porównania, używane przez dzieci.
Największą jednak przeszkodę do opanowania klasy stanowiła dla niej nieznajomość języka miejscowego, bo dzieci po polsku nie mówiły i prawie nic nie rozumiały. Halina zorjentowała się szybko w charakterze gwary poleszuckiej i, kalecząc nieco język polski, stworzyła jakieś polsko-poleskie „esperanto“, które, ku jej zadowoleniu, z piorunującą szybkością zostało zaszczepione też dorosłym.
To doświadczenie przekonało młodą nauczycielkę o potędze wpływu, automatycznie wywieranego za pośrednictwem dziatwy szkolnej na rodziców.
Na pewną oporność swych uczniów młoda nauczycielka znalazła niezawodne sposoby, a były niemi doskonały takt, zrozumiały dla nich, a cięty i dosadny dowcip, wrodzona zdolność do zainteresowania dzieci sprawami poważnemi i umiejętne zastosowanie materjalnych — w postaci karmelka lub kawałka czekolady — pobudek do wzajemnego zaufania i przyjaźni.
Zwalczając wszystkie przeszkody i trudności, — już po dwóch tygodniach pracy Halina stała się bożyszczem chłopaków i dziewcząt, uczących się w szkole. Sympatje dla niej wzrastały z dniem każdym i nie było, zdawało się, mocy, która zdołałaby podkopać urok i wpływ nowej nauczycielki.
Halina przekonała się, że polityka jej daje dobry plon, gdyż nikt nie spostrzegł, że powoli a systematycznie porzucała swoje dziwaczne esperanto, wykładając i rozmawiając z wychowankami prawie wyłącznie czystą polszczyzną.
Nie wiadomo jednak, w jaki sposób ułożyłoby się życie nowej nauczycielki, gdyby nie ta okoliczność, że ciągle gdzieś ginący Konstanty Lipski zarzucił nagle włóczęgę i nie opuszczał już domu. Dowiedziawszy się od sióstr o rozmowie ich z nauczycielką, wzruszył niedbale ramionami, lecz nic nie powiedział. Przekonawszy się też niebawem, że panienka ani słowem nikomu z obcych nie wspomniała o spotkaniu na moczarze, gwizdnął cicho i pomyślał:
— Twarda dusza! Co przyrzecze, to i spełni!
Stał się uprzedzająco grzecznym dla Haliny i cieszył się, gdy mógł czemś jej usłużyć. Wystrugał dla niej wałek na firankę, sklecił stolik, na którym Halina postawiła portret matki, lusterko, parę cacek i ozdobnych flakoników; odnalazł na strychu dwa pokaleczone zydelki i, naprawiwszy je i pomalowawszy na biało, postawił w izdebce panienki. Czekał na nią, gdy powracała ze szkoły i zaczynał nieśmiałą rozmowę.
Halina polubiła go.
Podobał jej się ten dziki, zawsze skupiony chłopak, w którym wyczuwała dobrze opanowaną, lecz bujną naturę. Dawała mu książki do czytania, objaśniała czego nie mógł zrozumieć i przyrzekła mu pojechać kiedykolwiek razem na „sady“ kaczek, chociaż nie wiedziała, co to znaczy. Lubiła słuchać jego zwartych, lecz barwnych, pełnych wyrazu i umiłowania przyrody opowiadań o mszarnikach, topielach i olosach,[10] gdzie się lęgły ptaki, dziki i wilki. Z przyjemnością patrzyła na niego, gdy, zapalając się, mówił o rzekach, gdzie gromadziły się ławice ryb, płynących na tarło ku źródłom ukrytych w tatarakach strumieni, aby złożyć ikrę w ciemnych odmętach mulistych i w zaroślach grążeli.
W nawiązaniu bliższych i serdeczniejszych stosunków z Poleszukami dopomógł Halinie wypadek, który w stanowczy sposób zdobył dla niej sympatję mieszkańców Harasymowicz.
W parę tygodni po przybyciu jej do wsi wbiegła do niej Marja i zawołała:
— Panienko, panienko! Ta czarna Aleksa, co to się prosiła do szkoły — umiera!
Nie pytając o nic, Halina narzuciła płaszczyk i wybiegła z domu.
Zapamiętała tę dziewczynkę — czarną, jak żuk, jej ogniste, cygańskie oczy i śniadą cerę. Piętnastoletnia już i nad wiek wybujała Aleksandra nie umiała jeszcze czytać ani pisać. Przyszła prosić nauczycielkę, aby przyjęła ją do szkoły. Nie mogąc uczynić tego urzędowo z powodu wieku dziewczynki, Halina przyrzekła uczyć ją w godzinach pozaszkolnych.
Przyszedłszy do chaty, gdzie mieszkała czarna Aleksandra, nauczycielka przekonała się, że będzie miała do czynienia z ciężkim i niebezpiecznym wypadkiem. Mała Poleszuczka, podając siano do odryny, spadła z wozu i przebiła sobie biodro o leżące na ziemi widły. Rana była bardzo głęboka, a silny krwotok zagrażał życiu Aleksy.
W izbie stłoczyli się chłopy i baby, ponurym wzrokiem patrząc na słabnącą coraz bardziej dziewczynkę, leżącą na „pokuciu“. Mieściło się ono w prawym od drzwi kącie, gdzie na półkach stały obrazy święte.
— Rozstąpcie się! Pozwólcie panience przejść! — wołała Marja. — Ona dopomoże Aleksie...
Zbliżywszy się do rannej, Halina ujrzała siwą, rozczochraną staruchę, która coś żuła, i, wypluwając jakąś pienną masę na dłoń, przykładała ją do krwawiącej rany.
— Nic nie pomoże — zamruczała starucha, nieprzychylnie zerkając w stronę Haliny. — Nic nie pomoże!... Kładłam już żuty „podorożnik“ i „bobownik“,[11] okadzałam nawet piórkiem sowy i z węgla pryskałam, a krew płynie, jak płynęła... Umrze!
Halina nic nie odpowiedziała. Nie zdziwiło ją nawet to pierwsze zetknięcie się z praktykami znachorek poleskich. Całą jej uwagę pochłonęły rozwarte szeroko, nieprzytomne chwilami oczy umierającej i jej słaby, przerażony jęk:
— Ratujcie... ratujcie... oj, boli, boli!
Przypomniawszy sobie wykłady z zakresu pierwszej pomocy lekarskiej i westchnąwszy do swojej uwielbianej świętej Tereski, Halina stanowczym tonem wyprosiła gapiów z izby, a sama wraz z matką Aleksy i z Marją przystąpiła do opatrunku. Załatwiła się z nim szybko i dosyć wprawnie. Cienkiemi pasemkami płótna mocno ścisnęła biodro powyżej rany, ściągając bandaże zapomocą grubej drzazgi. Wkrótce krwotok niemal całkowicie ustał. Wtedy obmyła ranę i zalała ją wódką, którą zrozpaczona matka wykradła zapewne mężowi, bo długo jej poszukiwała po różnych zakamarkach.
— No... — odezwała się wreszcie milcząca dotychczas Halina, — zrobiłam, co mogłam, ale to dopiero połowa roboty, a teraz trzeba, nie zwlekając, jak najprędzej odwieźć dziewczynkę do lekarza. Gdzie tu mieszka najbliższy doktór?
— Oj, — daleko, — zawołały kobiety, — bo aż w Łachwie!
Halina zamyśliła się.
— Trudno! — powiedziała po chwili. — Innego sposobu niema! Trzeba wyprawić ją natychmiast.
Matka wybuchnęła płaczem, zawodząc rozpaczliwie:
— Och, jaż nieszczęśliwa sierota!... Zemrze mi moja dziewuszko kochana!... Któż przed nocą popłynie z nią do Łachwy! A do jutra nie dożyje... nie dożyje, bo zbielała już, jak śmierć!
— Czekać do jutra nie można! — szepnęła nauczycielka, z trwogą patrząc na Marję, która oczu z niej nie spuszczała.
Obie milczały i tylko zrozpaczona Poleszuczka szlochała żałośnie.
Halina jednak coś widać obmyśliła, bo, nie wkładając płaszczyka, z poplamionemi krwią rękami, wybiegła z izby.
Wpadłszy do Lipskich, spytała niecierpliwym głosem:
— Czy Konstanty w domu?
— Niema go! — odpowiedział stary gospodarz. — Gdzie ma być? W szynku zapewne — u Abramki...
Zawróciła pośpiesznie i wkrótce weszła do brudnej, zadymionej, nasiąkniętej wyziewami okowity, piwa i suszonych ryb izby szynkarza.
Przy stołach siedzieli chłopi, popijając wódkę i głośno rozmawiając pijanemi już głosami.
Halina odrazu spostrzegła młodego Lipskiego. Trzeźwy był, grał w karty i pociągał piwo z blaszanej kwarty.
— Konstanty! — zaczęła nauczycielka, zbliżając się do stolika. — Mam do was prośbę...
Stalowe oczy Poleszuka błysnęły radośnie i nagle się zmrużyły, jakgdyby coś ukrywając przed ludźmi.
Obrzuciwszy całą postać Haliny badawczem i ciepłem spojrzeniem, zerwał się z ławy i spytał z niepokojem w głosie:
— Co wam się przydarzyło, panienko?! Nie daj Boże — nieszczęście jakieś, bo widzę krew na rękach?
W głosie jego zabrzmiały nuty trwogi i współczucia.
— Nic mi się nie stało! — uspokoiła go. — Wracam od dziewczyny, która zraniła się niebezpiecznie. Umrze, jeżeli do rana lekarz nie weźmie jej pod swoją opiekę... Trzeba odwieźć ją do Łachwy... Do was przyszłam, aby prosić...
Poleszuk milczał i słuchał.
— Chcę was prosić, Konstanty, abyście popłynęli z Aleksandrą do lekarza. Wiem, że noc się zbliża, ludzie nie chcą się narażać, ale wy... Konstanty!...
Tyle gorącej prośby było w jej dźwięcznym, słodkim głosie, że zaczął potrząsać głową i jeszcze bardziej mrużyć oczy, powtarzając:
— Umiecie wy prosić, panienko! Niktby wam niczego odmówić nie potrafił, i ja też nie potrafię!.. Każcie znieść Aleksę na brzeg, biegnę po czółno... Znam ja Łań, to i dowiozę... aby mi tylko dziewucha wasza nie zmarła w drodze...
Wyszli razem, a gdy się rozstawali, Halina ujęła Poleszuka za rękę i mocno ją potrząsnęła, mówiąc serdecznym tonem:
— Dobry, poczciwy z was człowiek! Nie zapomnę wam tego nigdy!
Podniósł na nią nagle rozradowany wzrok.
Tegoż wieczora Konstanty odpłynął wraz z Aleksandrą i jej matką, a gdy powrócił, po kilka razy opowiadał wszystkim o tem, co mu doktór w Łachwie oświadczył.
— Czy wiecie, że gdyby nie nauczycielka, to Aleksa wczorajby jeszcze ziemię gryzła, a teraz rychło zdrowa będzie! Rozumiecie, chłopcy?!
— Czy mówiłeś o tem panience? — pytano go.
— Nie! Niech on sam jej o tem powie... Nie moja to rzecz cudze słowa powtarzać! — mruknął Konstanty.
— Patrzaj-no go! — wołali chłopi. — A pocóżeś to latał po wsi i każdemu po sto razy gadał o tem?
Konstanty wybuchnął głośnym śmiechem i odpowiedział, błyskając zębami:
— Abyście wiedzieli, capy, jaką macie nauczycielkę, a jeżeli któryś...
Urwał nagle i krzyknął:
— Chodźcie do Abramki! Postawię po lampce...
— Znalazłeś widać, w Łachwie worek z pieniędzmi? — żartowali towarzysze.
— Znalazłem tysiąc worków, ino — nie w Łachwie! — odkrzyknął z jakąś bujną, niepowstrzymaną radością.
Istotnie Aleksa powróciła wkrótce do Harasymowicz.
Przywiózł ją sam doktór, przypłynąwszy w dużej łódce z flagą Czerwonego Krzyża na dziobie.
Doktór — młody jeszcze człowiek, o poważnej, zamyślonej twarzy i przedwcześnie szpakowatej, niezmiernie gęstej i nastroszonej czuprynie, miał zadziwiająco krótki wzrok.
Na jego zadartym, zlekka czerwonym nosku, tkwiły żółte, rogowe okulary, o niebywale grubych szkłach. Doktór odznaczał się pozatem przysłowiowem roztargnieniem, chociaż słynął jako lekarz sumienny, o dużej wiedzy i gorliwości.
Ujrzawszy niezwykle przystojną nauczycielkę i posłyszawszy jej melodyjny i inteligentny głos, zdumiał się i zaniemówił. Potem jąkał się długo i nieskładnie, bełkocąc zabawnie:
— Nazywam się Wicher... Bolesław Wicher... Słowo daję. — Wicher!... Jestem lekarzem... dobrym lekarzem, bo za mego pobytu w Łachwie... proboszcz ma stałą pracę... na cmentarzu... grzebie i grzebie!... Cha-cha-cha!... Przysłała mi pani, panno Olmieńska, tę dziewuszkę, co to na widły się nadziała... Czułem się w obowiązku odwiedzić panią i zapewnić ją, że posiada pani wybitne zdolności desmurgiczne... niby to, co się tyczy bandażowania! Poprostu świetnie pani to sobie wykombinowała!... Nie można było lepiej zrobić... Pierwsza klasa! „Primo voto“, jak mówił mój profesor okulistyki!... Hołd składam i dank za poratowanie życia bliźniej... Pociechę tu będą miały z pani te poleskie „wijuny“, te „czubaryki“ bagienne! Taka nauczycielka!... Wie pani co?... postanowiłem przysłać pani... małą, niezbędną w głuszy apteczkę, żeby ją pani miała zawsze pod ręką... Ofiaruję też swemu miłemu koledze poradnik lekarski... Niech tylko pani beze mnie nie robi amputacji, trepanacji czaszki i wycinania wyrostka robaczkowego, a reszta, — to furda!... Proszę działać!
Halina śmiała się szczerze i, zapraszając doktora Wichra do siebie na herbatę, mówiła:
— Anioł z pana, doktorze! Ta obiecana apteczka — to marzenie moje! Przekonałam się, że nie dałabym tu sobie bez niej rady. Oby tylko chininy, aspiryny, salolu i rycynowego olejku była cała tonna, bo to grunt na dolegliwości miejscowe!...
Siedzieli w pokoju Haliny i długo gawędzili, jak starzy przyjaciele.
Dr. Wicher okazał się bardzo bystrym i zajmującym człowiekiem, a przytem erudytą w swoim zawodzie; dawał więc Halinie niezmiernie pożyteczne rady, uczył ją rozpoznawać różne choroby i polecał dostępne w tych warunkach metody leczenia. W schludnem mieszkanku nauczycielki czuł się wyśmienicie i po pewnym czasie przestał się jąkać. Z zachwytem wpatrywał się w spokojną, pociągającą łagodnem spojrzeniem pięknych oczu twarz Haliny i coraz to przecierał szkła, mówiąc:
— Doprawdy, okularom swoim nie wierzę, że takie cudo mogło się objawić na trzęsawiskach poleskich! Czy pani pozwoli, że będę ją odwiedzał? Województwo przyrzekło mi motorówkę, niezbędną dla lekarza, praktykującego w tej Wenecji kresowej. Wsiądę więc którejś tam niedzieli do owej galery i machnę sobie, jeśli pani pozwoli do Harasymowicz, aby napawać się widokiem pani i jej głosem. Cóż to za cudowna zjawa objawiła się nad Łanią?! Boję się, że jak tylko szlachta okoliczna zwęszy panią, moje niedzielne wizyty pójdą na marne, bo panowie mniej lub więcej tytułowani i mocno herbowi będą panią wozili autami albo złoconemi karocami, zaprzężonemi w sześć koni czystej krwi; pani napewno będzie królowała w pałacach magnatów, a ja — smutny usiądę sobie nad Łanią i, czatując na kiełbie, będę płakał nad rzekami babilońskiemi! A potem — pojedynek, tragedja i wogóle — kram!... cha-cha-cha!
Halina śmiała się i czuła radość, że może rozmawiać z człowiekiem ze swojej sfery. Lekarz zaś prawił dalej:
— Na zapytanie panów szlachty, co to za nauczycielka zagnieździła się w Harasymowiczach, odpowiem im, że jest to, niestety, stara panna, dziobata, poczwara i „potwora“ najnieznośniejsza!
— Nic doktorowi tu nie grozi! — przekonywała go żartobliwie Halina. — Co niedziela zastanie mnie pan w domu i będę rada niezmiernie widzieć i podejmować pana u siebie herbatą i jajecznicą lub innym lokalnym poczęstunkiem. Pałace nie pociągają mnie bynajmniej, panie doktorze, bo nie poto tu przyjechałam!
— A poco właściwie zjawiła się tu pani? — Patrząc na panią, łamię sobie głowę, ale nic wykombinować nie mogę! Taka piękna, rozumna, dobrze ułożona osoba i — okazuje się raptem — nauczycielką w Harasymowiczach? Nie może się to zmieścić w mojej łepetynie!
Halina śmiała się serdecznie, słuchając pana Wichra.
— Poco pani tu przyjechała, poco, na miły Bóg? — dopytywał doktór.
— Odpowiedź — bardzo prosta! — zawołała. — Musiałam rozpocząć samodzielne życie w swoim zawodzie, a że nie znalazłam innej posady, jak tylko na Polesiu — pracuję w Harasymowiczach, panie doktorze, i przysparzam panu pacjentów, a po otrzymaniu apteczki — będę panu robić konkurencję!
— No-no-no! — kręcił głową lekarz. — Że też panią wypuścili z tej Warszawki kochanej?!
— A któż miałby mnie tam gwałtem zatrzymywać? — podnosząc ramiona, spytała Halina.
Dr. Wicher klepnął się po bokach, jednym szybkim ruchem ręki jeszcze bardziej zwichrzył sobie czuprynę i, podbiegłszy do zwierciadła, pstryknął w szkło palcem, wołając wysokim falsetem:
— Niech się pani sobie przyjrzy w lusterku, a dobrze, dobrze!
Zrozumiała, co miał na myśli, spoważniała więc natychmiast i z lekkiem wetschnieniem, które jednak nie uszło uwagi doktora, mimo jego zwykłe roztargnienie, odpowiedziała:
— Ma pan na myśli sprawy, które nie istnieją dla mnie... Nie istnieją zupełnie, gdyż oddawna zostały skreślone z mojej ewidencji życiowej...
— Dlaczego? Dlaczego? — biegając po pokoju, jakimś rozpaczliwym głosem zawołał znów pan Bolesław, lecz, pomiarkowawszy się, usiadł i szepnął:
— Przepraszam panią! Nie mam prawa zadawać takich intymnych pytań...
Halina uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i uspokoiła go.
— Nie gniewam się bynajmniej na pana, doktorze, bo zadał mi pan pytanie intymne coprawda, ale zupełnie naturalne, a do tego sprowokowane mojem zbyt stanowczem oświadczeniem... Ale nie mówmy już o tem!...
— Aha — nie mówmy! — zaprotestował pan Wicher. — Łatwo to pani powiedzieć, ale trudniej będzie innym zastosować się do jej życzenia!
Śmieszny, poczciwy doktorek galopował całą parą, co bawiło panienkę.
Spędzili ze sobą parę godzin w przyjaznej i szczerej pogawędce, jakgdyby znali się już oddawna. Wreszcie doktór zaczął się żegnać, jeszcze raz zapowiadając rychłe dostarczenie apteczki i swoją wizytę w najbliższą niedzielę.
— A niech tylko pani nie robi żadnego przyjęcia! — wołał. — Broń Boże! Przywiozę ze sobą kosz podróżny, znakomicie zaopatrzony w różne wielkomiejskie specjały, bo, trzeba pani wiedzieć, że Łachwa to ogromny, wspaniały, zupełnie europejski gród, posiadający trzy tysiące sto mieszkańców i położony nad wymarzoną dla eskulapa rzeką, która się nazywa... Śmierć!
— Cóż to za makabryczna nazwa!... — wzdrygnęła się Halina. — Zapewne często się tam zdarzają wypadki samobójstwa... a w każdym razie tego wymaga wyobraźnia, podniecona tak ponurą zapowiedzią?...
Doktór parsknął śmiechem i potrząsnął głową:
— Nie słyszałem o takich wypadkach, bo, mówiąc poważnie, to jestem przekonany (a i nasz bardzo uczony proboszcz podziela moje zdanie), że nasza sławetna Śmierć powinnaby się pisać raczej — Śmierdź, gdyż istotnie zanosi od niej nie bardzo miłym aromatem mułu i gnijących wodorostów! Daję więc do łaskawego wyboru makabryzm, albo te przykre dla powonienia właściwości naszego „rieczyszcza“, jak Poleszucy nazywają ogółem wszystkie rzeki. Czy pani wie, że największej tu rzeki — Prypeci nie wolno nazywać po imieniu, więc starodawnym zwyczajem wyróżniają ją słowem „rieka“?!... Siwy zabobon słowiański — jeden z tysiąca pogańskich przesądów i tradycyj obyczajowych! Ciekawy to światek, panno Halino, zupełnie romantyczny, a nawet egzotyczny! Gościł u nas w Łachwie w tym roku jakiś entomolog duński czy holenderski — entuzjasta, prawdziwy poeta Polesia! Opowiadał nam z księdzem takie dziwy o tym kraju, że za głowę łapaliśmy się co chwila! Profesor dowodził, że cała Europa powinna tu przyjeżdżać na „weekend“, aby zwiedzić jedyny nietknięty na kontynencie zakątek świata polodowcowego, zupełnie odmienny pod względem flory, fauny, a nawet i pierwotnych cech najstarszych mieszkańców tego kraju — Poleszuków... Dziwy, droga pani, najprawdziwsze dziwy! Los zarzucił nas z panią do dżungli, wybujałej na dnie dawnego morza, gdzie od czasu do czasu Poleszucy wyławiają po bagnach zardzewiałe kotwice nieznanych żeglarzy... Może to bujda, jakaś oczywista pomyłka, lecz wszystko to — takie romantyczne, że wolę temu wierzyć bez zastrzeżeń i krytyki!
— Zapewne! — przytaknęła Halina, z sympatją i zaciekawieniem słuchając rozgadanego doktora Wichra.
Spostrzegł to natychmiast i z jeszcze większym ogniem zakrzyknął:
— Przyszła mi wspaniała myśl! Żeby nie wlec się tu do pani, przez kilka godzin żeglując w „czubarce“, popędzanej na modłę wenecką długiem wiosłem lub poprostu bosakiem, zaopatrzę się w podwodną łódź!
— Z tem to doktorowi trudniej pójdzie! — zaśmiała się Halina.
— Dlaczego? — energicznie potrząsnął zupełnie już potarganą czupryną. — Ucieknę się do opatentowanego niegdyś przez Jonasza sposobu. On pływał sobie w żołądku wieloryba, a ja przysposobię dla siebie jakiegoś olbrzyma — suma. Przełknie mnie, jak pigułkę, a ja mu krzyknę, niby szoferowi: „Przez Śmierć, Prypeć, Łań do Harasymowicz! Jazda!“ Widzi pani, jak to wszystko sobie dobrze obmyśliłem?!
— Wspaniale i niezwykle praktycznie! — pochwaliła Halina. — A jakże będzie z koszykiem pełnym specjałów? Może się nie zmieścić w improwizowanej „submarynie“ poleskiej!
— Będę go holował na linie! — trzęsąc się od śmiechu, zakończył doktór.
Halina odprowadziła gościa na brzeg i długo patrzyła za odpływającym.
Gdy czółno zaczęło skręcać na załomie rzeki, a odpychający się długiem wiosłem Poleszuk, stojący na rufie, zniknął — uśmiechnęła się.
Cieszyła ją znajomość z doktorem Wichrem.
Znalazła przyjazną, inteligentną i czystą duszę na tem pustkowiu.
Nie czuła się już pozbawioną wszelkiej łączności ze światem i to napełniało ją radością.
Przechodząc koło cerkwi, spostrzegła młodego Lipskiego.
Siedział koło ogrodzenia, palił papierosa i rozmawiał z jakimś starym chłopem w skórzanych postołach i w jasnej świtce, suto ozdobionej czarnym haftem.
Konstanty patrzył na Halinę zimnym wzrokiem. Miał mocno zaciśnięte wargi i z siłą uderzał kijem o ziemię.
Przechodząc koło niego, powitała go uśmiechem i zawołała:
— Nie widzieliśmy się dzisiaj!...
Lipski parsknął głośno i, spuszczając oczy, odpowiedział suchym, zimnym głosem:
— Dziw, że panienka pamięta o tem! Nie było przecież czasu, bo od samego rana rozmawialiście z tym doktorem z Łachwy...
Umilkł, a po chwili warknął ze złośliwym uśmiechem:
— Cóż? Swój do swego ciągnie...
Halina bacznie i przenikliwie spojrzała na młodego Poleszuka, a oczy jej spochmurniały natychmiast.
— Cóż to za wymówki?... — spytała, lecz zrozumiawszy niestosowność odruchowego pytania, spokojnym już głosem zaczęła opowiadać: — Bardzo zabawny i poczciwy człeczyna ten doktór Wicher (też wybrał sobie nazwisko!) Wiecie? Obiecał mi przysłać apteczkę. Teraz dopiero zacznę leczyć na prawo i na lewo! Zobaczycie, Konstanty, że wykuruję wam ojca, bo uskarża się biedak na darcie w nogach. Cóżeście jednak tacy mrukliwi dzisiaj? Macie zapewne jakieś kłopoty? Czy nie mogę wam w czemś dopomóc?
Zły humor Konstantego prysnął odrazu. Uśmiechając się życzliwie i radośnie, powiedział przyciszonym, załamującym się głosem:
— Eh! Któż nie ma swoich trosk i zgryzot? Takie — to już życie człowieka! Coś — niecoś mi tam się wikła, coprawda, ale panienka nie może mi w tem być pomocną, chyba, że... Nie warto o tem gadać! Za to mam ja tu coś dla was! Ot! — tego starucha! Kudłaty on niczem niedźwiedź, a serce ma miękkie i wylewne nawet po — trzeźwemu, a po pijanemu to żadna rzeka łez jego nie zmieści — taki czuły...
Halina uważniej się przyjrzała brodatemu Poleszukowi, który stał przed nią, gniotąc czapkę w rękach i przyglądając się jej jedynem okiem, bo drugie, ukryte pod siwą, krzaczastą brwią, ginęło w sino-czerwonej bliźnie, opuchniętej i zaognionej.
— Jak się nazywacie, gospodarzu? — spytała panienka, wyciągając do niego dłoń.
Stary ucałował podaną mu rękę i, łypiąc ku nauczycielce zdrowem okiem, wyrzucił jakimś niezwykle niskim głosem, bulgocącym niby bąble, pękające na bagnach:
— Ostapem mnie ochrzczono w ruskiej cerkwi, a nazwisko noszę stare, oho — bardzo stare, nie tutejsze... Baldwin Ramult! Ze szlachty wywodzimy się rodowej, a i pergaminy przechowali w skrzyniach dziady i ojcowie... Coś tam z tego, może, i przepadło, ale najważniejsze uchroniliśmy od wody, myszy, ognia i Moskala! Pokażę panience — na czerwonem polu pięć róż białych, korona u szczytu, a z niej pęk piór pawich wyrasta... Na każdym pergaminie pieczęć królewska wisi. Chodzi wśród Ramultów poleskich gadka, że pochodzimy od brata biskupa kruszwickiego Baldwina, tylko, że nie wczoraj to było — coś bez mała... dziewięćset lat upłynęło!...
Przestał bulgotać i, cicho się śmiejąc, patrzał na nauczycielkę bystrem okiem.
— Mój Boże! — zawołała wzruszona Halina. — Jakież szczęście, że w tym niespokojnym jeszcze kraju żyją tak stare rody polskie! Nikt na świecie nie powinien wątpić, że kraj ten do Polski należał i należy!
Stary Ostap zamrugał nagle i zasapał się, jak niedźwiedź.
— Niemało nas tu takich! — zamruczał. — Poza Ramultami, co ponoć od Radziwiłłów starsi są, — znajdziecie tu panienko, innych. Stachowscy, Leszkiewicze — Nałęcze, Demidowicze, Hussaimi, Weraksy, Płotniccy, Zienkiewicze i mnoho jeszcze takich... chociażby ot stojący tu przed nami Konstantyn Lipski...
— Konstanty Lipski? — powtórzyła Halina, ze zdumieniem i wyrzutem patrząc na młodego Poleszuka. — Nic mi o tem nie wspominaliście, Konstanty?!
Poleszuk skrzywił usta pogardliwie i mruknął:
— Czyż lepszybym się wam wydał z klejnotem szlacheckim, niż taki oto, jak mnie widzicie — siermiężny i łapciowy chłop z mokradeł i puszczy?
Splunął przez zęby i cofnął się, gdyż stary Ostap odsunął go nabok.
Zbliżywszy się do nauczycielki, Ramult wymachiwał czarnemi łapami i bulgotał niesamowitym basem:
— Hej, nie słuchajcie go! Głupi chłopak z tego Konstantyna i głupiego też ma ojca! Za nic oni uważają stare papiery i pergaminy, a były czasy, że nawet kryli się z niemi! A każcie Grzegorzowi, aby wydobył z podklecia to, co tam chowa przed ludźmi. Ujrzycie stare rodowody i nadanie królewskie! Od bratanka Jędrzeja Lipskiego, mocno uczonego biskupa łuckiego, pochodzą Lipscy tutejsi i, chociaż na chłopy zeszli i do ruskiej wiary przylgnęli, a przecież mają polski klejnot — Grabie!
— Szlachta! A taki Michałko Lipski! Hej, hej! — coraz bardziej się ożywiając, ciągnął jednooki Poleszuk. — On ze sławnym pułkownikiem Lisowskim i samym Sapiehą królewicza polskiego Władysława na tron moskiewski wiódł! Nie chcą teraz pamiętać o tem chłopy, myślą, że to babskie gadanie, skazki-prybaudki,[12] stare, niepotrzebne już „bumagi“[13].
Halina milczała zdumiona i oszołomiona. Nowy otwierał się przed nią świat, otoczony zewsząd bagnistą topielą, zamroczony niedostępną puszczą i przecięty leniwemi strugami ciemnych rzek.
— Ożywić polskie dusze! — Zwrócić je ojczyźnie! Obudzić w nich poczucie dumy narodowej i zew krwi polskiej! — miotała się w niej namiętna myśl.
Twarz jej zwykle spokojną zalał gorący rumieniec; szafirowe oczy nabrały niezwykłych blasków; oddychała porywczo, wpatrując się w stojących przed nią ludzi, którzy nagle stali się innymi, pełnymi najdroższej dla serca wartości, jakichś skarbów bezcennych, wzbudzających w niej rzewność i wzruszenie.
Konstanty, skamieniały i zachwycony wyrazem jej oczu, pochłaniał ją spojrzeniem, jak niewidziane nigdy, w wyobraźni tylko zrodzone cudowne zjawisko, i poruszał ustami, rzekłbyś, wymawiając z przejęciem słowa bezdźwięcznej modlitwy.
Stary zaś Ramult znowu się pochylił i wargi przycisnął do ręki Haliny.
— Tak! Prawdziwie mówił mi Konstanty o was, panienko! — zamruczał cicho. — Tylko wy, tylko wy...
Urwał i obejrzał się z nieukrywaną obawą.
— Dlaczego nie skończyliście, panie Ramult? — spytała Halina.
Potrząsnął głową i przymrużył chytre oko.
— Nie czas i nie miejsce teraz... — odpowiedział wymijająco. — Niech mi pani pozwoli pomówić z sobą w cztery oczy.
— We trzy chyba... — wtrącił Konstanty, śmiejąc się scicha. — Cudak z was, ojcze Ostapie, doprawdy — stary cudak! Myślicie, że niby to panienkę naszą bardzo obchodzą wasze troski? Ma ona swoich pełną kobiałkę!
To powiedziawszy, zwrócił się do Haliny i dodał:
— Niech pani nie słucha tego znachora! Ot, wiadomo — plecie!
— Ależ — owszem! — ożywiła się nauczycielka. — Bardzo jestem ciekawa tego, co chce mi powiedzieć pan Ostap! Dziwię się tylko, że pan zna takie dawne dzieje?
Ramult podniósł szerokie bary i, błyskając zdrowem okiem, zabulgotał po swojemu:
— W rodzinie naszej opowieści te przechodzą od ojca do syna... i tak od dziadów — pradziadów się przechowały...
— No, czyż nie dobrze powiedziałem, że Ostap — to znachor? — zaśmiał się młody Lipski. — Znachor, czyli po naszemu — wołchw, od innego znachora słyszał, jak leki zadawać, wieszczby i wróżby czynić, tak też każdy Ramult od innego Ramulta bajdy o dawno umarłych Ramultach przejmuje i pamięta, aby je młodszemu od siebie Ramultowi przekazać!... Znachor z was, wołchw prawowity, ojcze Ostapie, i nic wam nie pomogą pięć białych kwiatków na czerwonem polu, o czem bajaliście przed naszą panienką! Tak to, mój stary!
Jednak Halina innego była zdania. Bardzo serdecznie prosiła Ostapa do siebie i obiecywała wysłuchać go tak długo, jak on sam zechce.
Wkońcu, skinąwszy główką obydwu Poleszukom, w zamyśleniu skierowała się ku domowi, czując, że nagłe wzruszenie ogarnia ją z niesamowitą mocą.



VII.

Halina pracowała w Harasymowiczach z coraz większym zapałem. W szkole ustaliły się stosunki normalne. Dzieci niesforne i niewychowane — smuciły ją i drażniły nieraz, lecz za to nie spotykała jej nigdy z ich strony brutalność ani wrogość, na które tak często uskarżało się nauczycielstwo poleskie.
Dziatwa lubiła młodą nauczycielkę i starała się usłużyć jej i dopomóc, z trudem przyswajając sobie ludzkie traktowanie kolegów i najprostsze bodaj prawidła przyzwoitego zachowania. Średni poziom postępów Halina objaśniała sobie niezmiernie słabym treningiem umysłowym dziatwy, niekształtowaną zamłodu pamięcią i niezdolnością do skupienia uwagi. Pracowała więc nad chłopakami i dziewczynkami starannie i systematycznie, przezwyciężając jednocześnie trudności językowe. A były to trudności znaczne! Nieraz się zdarzało, że musiała nietylko wkładać do głowy wychowanków brzmienie słów polskich, lecz nawet tłumaczyć im długo i obszernie znaczenie samego pojęcia, słowem tem ogarniętego. Jednakże wysiłki nauczycielki nie były daremne, gdyż dzieci zdradzały widoczne postępy.
Resztę czasu poświęciła Halina nauczaniu starszej młodzieży, a nawet dorosłych z Marją i Anną Lipską na czele. Siostry, ucząc się u niej zawiłej sztuki czytania i pisania, zaofiarowały jej dużą izbę, gdzie w godzinach popołudniowych zbierała się na naukę spora gromadka.
Halina, ucząc Poleszuków, nie opuszczała żadnej sposobności, aby budzić w słuchaczach swoich szacunek i miłość do Polski, przypominając o historycznej przynależności tego kraju do Rzeczypospolitej i o jej prawie do Polesia. Ta praca, po rozmowie z Lipskim i Ostapem, stała się dla niej — celem jej życia.
Pewnej niedzieli, podczas, gdy odwiedzała chorych, przyjechała do niej z sąsiedniej wioski Antonówki nieznana jej Oryna Kaliniukowa.
Baba, zniecierpliwiona i rozdrażniona długiem oczekiwaniem, wpadła na Halinę z krzykiem i wyrzutami:
— Płacą wam pieniądze rządowe, to musicie siedzieć w domu, w domu, powiadam, a nie latać gdzieś po błoniach, jak ta...
Przygotowała sobie zawczasu pewne złośliwe i brzydkie porównanie, lecz nie użyła go, bo Halina odrazu wytrąciła jej broń z ręki.
Spokojnym, lecz twardym głosem przerwała wściekły potok słów chłopki:
— W jakiej to sprawie przyjechaliście do mnie? Mówcie prędko i krótko, bo dziś jest niedziela, dzień wypoczynku po mojej ciężkiej pracy.
Kobieta, zbita z tropu, spuściła oczy i przebierała końce chustki, zarzuconej na plecy.
— Ja też tak i radziłam, aby w święto nie niepokoić panienki, bo to, wiadomo, każdy chce odpocząć i być wolnym — niepewnym głosem bąkała nagle zmieszana babina.
— Bardzo dobrze radziła Kaliniukowa i sprawiedliwie! — zauważyła nauczycielka.
Kobieta, poprawiając na sobie chustkę i przestępując z nogi na nogę, szepnęła:
— To — prawda, ino on kazał mi pójść i nagadać wam, panienko...
Spojrzawszy na nią badawczo, Halina spytała surowym głosem:
— Któż to jest ów „on“, który kazał wam tak źle postąpić, krzywdząc mnie bez powodu?
Babina nagle zaczęła chlipać i całować nauczycielkę po rękach, bełkocąc niewyraźnie:
— Wybaczcie mi, panienko!... Skrzywdziłam was — to prawda! A wszystko przez tego Piotruka, co to za kordon się wymyka, a potem, gdy powróci, baje, że Polacy rychło stąd pójdą, tych zaś, którzy z nimi trzymali, komuniści na Sybir wywiozą... Ot, ja głupia nastrachałam się i przybiegłam z pyskiem do panienki!...
Halina słuchała uważnie, gdyż zrozumiała, że w tej chwili zachodzą wypadki o znaczeniu zasadniczem i niezmiernie ważnem.
Wzruszyła ramionami i, udając zdumienie, zawołała:
— Nic nie rozumiem! Cóż ja jestem temu winna, że jakiś tam Piotruk straszy was głupiemi bajkami?
Poleszuczka zamachała rękami i zaczęła opowiadać z przejęciem:
— Piotruk powiadał nam, że wy chcecie na Polaków przerobić nas — tutejszych i że przeciwko Sowieckiej Rosji lud buntujecie... Tak mówił i pięściami w stół walił! Na Spasa[14], na Bogarodzicę przysięgam, że tak było!...
Halina zamyśliła się, lecz po chwili podsunęła Poleszuczce zydel i, szepnąwszy:
— Siadajcie! — umilkła znowu, namyślając się nad odpowiedzią.
Kobieta wzdychała i z niepokojem spoglądała na nauczycielkę.
— Was i waszego męża ani tego Piotruka nie chcę przerobić na Polaków, bo nie jesteście Polakami — zaczęła Halina. — Inaczej jednak myślę o Ramultach, Lipskich, Stachowskich, bo to — już nasza krew... Ale i z was chciałabym uczynić obywateli, którzyby państwu swemu dopomagali, bronili i poważali... O Rosji Sowieckiej nic dzieciom nie mówię, bo i poco? Nie przeszkadza ona nam, gdy pozostaje za rubieżą, a jeżeli odważy się ją przekroczyć — no, to, przecież pamiętacie chyba, jak uciekało czerwone wojsko przed Polakami?! Wiecie też, zapewne, ile wsi i dworów popalili Moskale, ile kościołów i cerkwi zbezcześcili, ile gwałtów, krzywd i łez po nich zostało? Jednak ja o tem dzieciom waszym nie mówię, bo nie chcę, aby one kogokolwiek nienawidziły. Niech każdy naród żyje, jak może i jak chce!
— Ach, jak to panienka sprawiedliwie powiedziała! — klasnąwszy w dłonie, wykrzyknęła Poleszuczka. — Bolszewicy nie tak postępują! Oj, nie tak! W zeszłym tygodniu Mitro Bohacz przekradł się przez granicę, aby odwiedzić swego brata, co to po tamtej został stronie... Patrol bolszewicki przyłapał go i powiesił, bo, powiadają, że na przeszpiegi na ruską ziemię przeszedł... Wdowa Mitry płacze teraz, a cóż to pomoże? Nieszczęście!...
Uspokojona i zawstydzona Kaliniukowa, usiłując co chwila całować ręce nauczycielki, opuściła wreszcie jej pokoik.
Po odejściu wieśniaczki Halina spostrzegła na toaletowym stoliku list od doktora Wichra.
Pisał, że stęsknił się za „piękną łanią z nad Łani“ i że następnej niedzieli zawita do Harasymowicz, obładowany ananasami, bananami, szampanem, włoskiemi salami i najwykwintniejszemi czekoladkami — a natchniony, jak ów sławny trubadur Wilhelm, hrabia Poitiers, któremu ustawiczne zakochanie, jako „ersatz“, zastępowało — talent.
Wesoły list doktora rozproszył nieco przykre wrażenie po wizycie Poleszuczki, sprowokowanej przez jakiegoś Piotruka.
Halina jednak nie przestawała myśleć o tem, co opowiadała Kaliniukowa i co mogło zagrażać jej każdej chwili.
Po obiedzie, który, jak zwykle, Marja przyniosła jej do pokoju, nauczycielka usiadła przy oknie. Zamyśliła się głęboko nad drogą ciernistą, którą kroczyła na Polesiu państwowa myśl i praca polska.
Z zadumy wyrwało ją ostrożne pukanie do drzwi.
Po chwili wślizgnął się do pokoiku stary Ostap.
Jedynem okiem długo wodził po izbie, aż zatrzymał je na obrazie św. Teresy i pobożnie przeżegnał się trzykrotnie, poczem zamruczał:
— Niech Bóg i Najczystsza Panna pobłogosławi! Pozwoliła mi panienka przyjść, to i przyszedłem; nie śmiałabym, gdyby nie sprawa... pilna, oj, bardzo pilna!
Halina wskazała mu krzesełko i spytała:
— Może napijecie się, panie Ramult, herbaty? Mam dobrą, bo mi ją matka z Warszawy przysłała.
— Któżby się odmówił od dobrej herbaty? — pytaniem na pytanie odpowiedział natychmiast stary Ostap, oblizując ciemne wargi.
Halina wyszła na chwilę, aby się zakrzątnąć koło poczęstunku, a Poleszuk tymczasem, kręcąc głową, rozglądał się dokoła, z ciekawością patrząc na książki, stojące na półce, na portret pani Olmieńskiej, aż wreszcie zatrzymał wzrok na pięknem obliczu św. Karmelitki, pociągającem ku sobie żarliwością wiary i pogodą ducha.
Wkrótce, popijając hałaśliwie gorącą, jak ukrop, herbatę, bulgotał, błyskając okiem z pod krzaczastej brwi:
— Dwie ja do was mam sprawy, panienko! Dużo mi mówił o was Konstantyn, to i zachciało mi się zobaczyć z wami i od duszy do duszy pomówić. Spoczątku bałem się, że coś tam o was za dużo gada ten młody Lipski, lecz, ujrzawszy was, zrozumiałem, że nie „cielepał“,[15] ino rzetelną mówił prawdę.
— Przerażacie mnie, panie Ramult! — uśmiechnęła się Halina.
Ostap machnął w jej stronę ręką, jakgdyby odganiając dokuczliwą muchę, i prawił dalej:
— Sprawa pierwsza — najważniejsza! Tu, panienko, o Polskę chodzi...
Pochylił kudłatą głowę i ciągnął:
— Pomyślcie tylko, ile tu nas szlachty i chłopów i krwi polskiej na ruską modłę przerobiono, nauczono nas Polaków nienawidzieć i — cóż się stało? Nie Moskale — my, nie Białorusini, nie Ukraińcy, ale i — nie Polacy! Sami o sobie mówimy — „my — tutejsi, my — Poleszuki!“ Teraz nas z Moskwy, z Mińska i Kijowa zwodzą obietnicami, że ziemię nam, wolność i oświatę — dadzą, abyśmy tylko Lachów za siedem rzek przepędzili. Starsi, ci co słyszą, jak trawa rośnie, — milczą i nie kwapią się, no, a młodzież, czort ją wie, co zamyśla?! Szepczą o czemś po zapłociach i humnach, na „ihryszczach“[16] w puszczy się naradzają, a po uroczyskach głuchych z bolszewikami się zwąchują...
— Może i Konstanty też? O niego się obawiacie? — przerwała mu Halina.
Stary potrząsnął głową i zamruczał:
— E-e, nie taki on!... Konstantyna na myśli nie mam... O innem chcę mówić! Chłopy wiedzą i bolszewikom donoszą, w jakiej wiosce siedzimy my — dawni Polacy... Boimy się, że skrzywdzą nas, jak już raz skrzywdzili naszych w Moczuli... Panienko, nie ruszyliby nas wszakże tamci, gdyby wiedzieli, że uznała nas Polska za Polaków... Trzeba, oj, trzeba, bo wielki już czas, Polaków prawowitych z nas porobić!... My — chętni, ino nie wiemy — jak?
Halina słuchała uważnie i uświadamiała sobie, że sprawa, przez Ramulta poruszona, niezwykle doniosłe ma znaczenie, lecz jednocześnie wymaga decyzji władz kierowniczych. Nie uważała się za uprawnioną do zabierania głosu, więc obiecała Ostapowi, że wkrótce naradzi się z kimś i o wyniku powiadomi go przez młodego Lipskiego.
— Ot — teraz tedy druga jeszcze sprawa! — westchnął Ramult. — O Konstantynie mówić będę. Drużkiem on jest mego syna, Wasyla... Jak coś poważnego, to jeden bez drugiego nic nie zrobi!
— To bardzo przyjemnie patrzeć na takich przyjaciół, panie Ramult — zauważyła Halina, nalewając gościowi trzeci kubek herbaty i podsuwając mu blaszankę z cukrem.
— Et — tam przyjemnie! — smutnym głosem przeciągnął Ostap. — Taka przyjaźń, to albo za kratkami się skończy, albo wprost do dołu mogilnego zaprowadzi...
— Co wy mówicie? — przeraziła się Halina.
Ramult dopił herbatę i postawił kubek dnem do góry, zaznaczając tem, że więcej pić nie będzie, oparł łokcie na kolanach i półgłosem opowiadał:
— Jak na spowiedzi wyznaję przed panienką! Nikomu o tem mówić nie wolno, bo inaczej — komuś sądzona będzie śmierć!... Słuchajcie zatem i rozważcie wszystko rozumem, a potem poradźcie i dopomóżcie!
Złożył zgrabiałe, czarne ręce i głową kiwnął kilka razy, jakgdyby o coś błagając...
— W Harasymowiczach przed samą rewolucją żył brat Grzegorza Lipskiego, Fedor. W drugim roku wojny przyjechał tu z Ameryki. Pracował tam dwadzieścia lat i powrócił z dużym kapitałem w dolarach... Stary już był, za pięćdziesiątkę mu przewaliło, więc do wojska nie wzięli go i żył u brata spokojnie. Wtedy to Grzegorz za jego dolary ten dom wystawił, lasu i pola dokupił wielki szmat... Gdy przyszli tu bolszewicy, to wmig się do Fedora dobrali... „Oddawaj dolary — powiadają mu — jeżeli nie chcesz, żebyśmy tobie — burżujowi skórę zdzierać zaczęli!“ Twardy był człowiek ten Fedor. Nie powiedział ani słowa. Wtedy męczyć go poczęli, ale on nie pisnął nawet, chociaż go komisarz Piotruk ogniem palił. Umierając już, zaklął Fedor strasznie i wyrzęził: „Choć sto lat szukajcie, a nie znajdziecie! W puszczy, za „nietrą“[17] zakopałem dolary!“ Powiedział to i zmarł. Jeden tylko człowiek zna to miejsce. Mieszka on po tamtej stronie granicy, w Słucku.
— Poczekajcie-no chwilkę, panie Ramult! — powstrzymała go Halina. — Wiem z pewnością, że niejaki Piotruk, który przybył z poza kordonu, buntuje chłopów w Antonówce...
— To zapewne ten sam... Rozbójnik, kat, grabieżca! — zaryczał Ostap. — A nie wspominajcie o tem, panienko, Konstantynowi, bo stanie się nieszczęście!
— Mówcie teraz dalej, panie Ramult! — powiedziała Halina, przygotowując się do słuchania.
Stary zaćmił fajkę i rozpoczął na nowo przerwane zwierzenia:
— Konstantyn umówił się z moim Wasylem, aby odnaleźć zakopany skarb i pomścić śmierć Fedora... Już kilka razy przekradali się oni do Słucka, lecz czy nie doszli, czy też nie znaleźli tam towarzysza, który razem z Fedorem w Ameryce pracował — nie wiadomo, tylko wciąż krążą i szperają po puszczy i mszarnikach nadrubieżnych. Już tam policja wytropiła ich ślad, bo znalazła zabitych bolszewików, co z poza Moroczy na polską stronę przechodzą potajemnie. Rok temu bolszewicki komisarz graniczny skargę nawet złożył polskiej straży, że jakiegoś tam sowieckiego obywatela postrzelił z karabina Konstantyn Lipski. Aresztowali wtedy chłopca, ale w miesiąc potem wypuścili. Strzelbę miał, bo miał, lecz nie karabin, tylko śrótówkę do polowania na kaczki, „ciecieruki“ i głuszce... Panienko, proście Konstantyna, aby zaniechał wypraw do puszczy, bo nieszczęściem się to skończy, a ja syna stracę — jedynaka! Konstantyn dla was wszystko zrobi, o co go poprosicie, — w ogień skoczy, jeżeli każecie mu...
— Dlaczegóż miałby mnie właśnie usłuchać? — spytała Halina, marszcząc brwi.
Stary Ramult uśmiechnął się chytrze.
— Słyszeliście, panienko, że Konstantyn nazywa mnie znachorem, no to i — prawda! Wiem ja coś o nim, może lepiej, niż on sam rozumie siebie, tymczasem... tymczasem...
Halina nic nie odpowiedziała na te zagadkowe słowa Poleszuka i wkrótce poczęła żegnać gościa, tłumacząc się pracą, którą dziś jeszcze musi skończyć.
Pozostawszy sama, zamyśliła się nad tem, co posłyszała od Ramulta.
Samo opowiadanie jego o dramacie tych ludzi, których, spotykając codziennie, nie podejrzewałaby nigdy o pełne przygód, tajemnicze życie, zaciekawiło ją głęboko, lecz jeszcze bardziej zastanowiły słowa starego o stosunku młodego Lipskiego do niej samej.
Zwierzenia Ostapa rzuciły pewne światło na postępowanie i uczucia Konstantego.
— Czyżby on zakochał się we mnie naprawdę? — pomyślała z trwogą, a później z oburzeniem zadała sobie w duchu inne pytanie: — Jak śmiał pokochać mnie — Halinę Olmieńską ten prostak w świtce i łapciach?!
Nagle jakiś złośliwy, chichocący głos wewnętrzny odezwał się szyderczo:
— Halinę Olmieńską? Przypomnij sobie balik seminaryjny!...
Opuściła głowę, jakgdyby smagnięta batem.
Obudzone raptownie wspomnienie wzburzyło całą jej istotę, a były w tem zrywająca się namiętność, miłosne poszukiwanie w przeszłości najdrobniejszych, pełnych cudownego znaczenia szczegółów, tęsknota i żal bezmierny, które niby gorzki, jadowity płyn, napełnił jej serce, wysuszył gardło i wargi, a policzkom nakazał zapłonąć rumieńcem upokorzenia.
Po odejściu Ostapa Ramulta, który zostawił po sobie w małej izdebce kwaśny zapach wełnianego samodziału, niedogarbowanej skóry postołów i ckliwie słodkiego dymu machorki, opanowały ją znowu niedobre myśli.
Usiadła przed lusterkiem, lecz spojrzenie jej padło na portret matki.
Rasowa twarz i wyniosła postać pani Olmieńskiej, tej damy z dobrych, starych czasów — zdradzały niepodlegającą krytyce i wątpliwości wyższość stanu, krwi i umysłu.
Halina mimowoli przyjrzała się sobie w lustrze. Spoglądała na doskonale piękną twarz swoją, śmiało zakreślone brwi, duże, podłużne oczy, nieco ponure i smętne, miękką falę kasztanowatych włosów, na świeże, czerwone usta i całą głowę, szlachetnie osadzoną na smukłej, zgrabnej szyi... i wzdrygnęła się nagle, bo ten sam utajony w niej szyderczy głos szepnął:
— Piękna jesteś, odziedziczyłaś dumę i postawę matki-ziemianki, a tymczasem jakżeż drwił z ciebie potem i szydził zapewne ów niezapomniany, „miły, lekkomyślny przechodzień!“
Chichot przenikliwy, drażniący, nieznośny rozsadzał mózg Haliny i szalał, jak jazgot rozpętanej, złośliwej syreny fabrycznej.
Zerwała się z krzesła, schwyciła płaszczyk i, czując, że nie ma sił pozostać w domu, wybiegła na ulicę. Pragnęła znaleźć się śród ludzi, posłyszeć ich głosy, które zagłuszyłyby, przekrzyczały przeklęty, szyderczy chichot.
Przez ogródek, zarośniętą chwastami ścieżką wyszła na brzeg Łani i ze stromego brzegu zajrzała na dół.
Stała tam gromadka chłopów. Wskazywali rękami na daleki zakręt rzeki, gdzie prąd się zwężał i znikał pod nawisającemi gałęziami. Konary tworzyły tam arkady i strzeliste łuki gotyckie, pogrążone w zielonym i fjoletowym mroku.
— Hej-że! Płyną cudze „szuhaleje“ — dwie, nie — trzy! — wołał kulawy Martyn, któremu granat urwał stopę na wojnie w Dardanelach.
— Bajesz!... — przeczyli inni. — To — nasi z Kożangródka wracają... Widać, że dobrze im poszło ze skórami... sprzedali, choć na szabas trafili, no, ale żyd, gdy geszeftem zapachnie, to i o szabasie zapomni...
Martyn ciskał się i przysięgał, że mignęły mu na załomie trzy szuhaleje, a Harasymowiczanie na obijanikach wszakże popłynęli.
Do Haliny, patrzącej na rzekę, podszedł nagle Konstanty Lipski, którego nie spostrzegła, bo siedział w cieniu płotka na złożonych tu belkach i deskach.
— Oczekujecie tu kogoś, panienko? — spytał, nie patrząc na nią i uderzając cienką wikliną o cholewę buta.
Nauczycielka spojrzała na niego i, uśmiechając się przyjaźnie, zawołała prawdziwie zdumionym głosem:
— Konstanty, co się z wami stało? Cóż to za eleganckie ubranie, ho-ho! Wybieracie się do miasta, lub może na czyjeś wesele?
Istotnie, Konstanty zmienił się do niepoznania.
Miał na sobie ciemno-granatową marynarkę i szarą w paski koszulę ze sztywnym kołnierzem i dobranym do koloru krawatem; jasno piaskowe spodnie wpuszczone były do oficerskich butów lakierowanych. Jasny kapelusz filcowy, zsunięty na tył głowy, odsłaniał wysokie czoło i jasny kosmyk niepokornych włosów, spadających na lewą brew.
Lipski wzruszył ramionami i mruknął:
— Niedziela, to człek się ubrał lepiej... W tem wszak nie chodzi się po puszczy i rdzawych nietrach. Tam — świtka, onuczki i łapcie — podręczna odzież, a tu można i tak — inaczej...
— Kogóż to chcecie podbić takim szykiem? — zadała znów pytanie Halina, a w głosie jej drgnęła nuta szyderstwa, gdyż przypomniała sobie słowa Ostapa.
Lipski obrzucił ją przelotnem, lecz ostrem spojrzeniem i od niechcenia machnął ręką:
— At, dajcie spokój żartom! — powiedział, zapalając papierosa. — Nie to mi w głowie... Może chcecie, panienko do kościoła waszego na nieszpory popłynąć? Dowiózłbym was do Dziemiatycz i poczekał w karczmie... I tak muszę tam być — dodał pośpiesznie, zawstydzony swoją propozycją lub może obawiając się odmowy — tobym zabrał i was z sobą... Na wieczerzę pewnie zdążymy do domu...
— Dziękuję wam, Konstanty! — zawołała radośnie. — Z chęcią pojadę! Biegnę do domu i trochę się przebiorę, żeby wam nie wstyd było pasażerki.
Lipski uderzył się prętem po butach i burknął, patrząc w ziemię:
— Jabym się was nigdy nie powstydził, choćby cały świat niewiedzieć co o was gadał...
Halinę zastanowiły nie tyle słowa, ile ton młodego Poleszuka i zmusiły przyjrzeć się mu baczniej. Jednak na surowej a raczej smutnej twarzy jego nie dostrzegła żadnej utajonej myśli. Była zupełnie przekonana, że powiedział tylko to, co czuł. Uświadomiła też sobie niespodziewanie, że Konstanty nie wzbudza w niej niechęci i gniewu, a nawet zaciekawia ją, jak tajemnicza opowieść — rozpoczęta i nagle urwana.
— Dziękuję za dobre o mnie przekonanie — powiedziała. — Ale nie obiecujcie tego, co może się okazać ponad siły!
Uśmiechnęła się sztucznie i dorzuciła:
— A nuż ktoś wam powie, że podpaliłam Warszawę!
Wybuchnęła nienaturalnie głośnym śmiechem i śmiała się długo.
Konstanty wpatrywał się w nią badawczym wzrokiem, wreszcie mruknął:
— A tak i wtedy — też! Ubierajcie się, panienko, a szybko, bo, jak płynąć, to płynąć!... Kawał drogi do Dziemiatycz, a i jazów tam rybacy naklecili — strach!
Powiedziawszy to, zbiegł na brzeg i jął spychać łódź na wodę. Niewątpliwie musiał przygotować ją zawczasu, bo pośrodku leżał już snop słomy, okryty kilimem w czerwono-czarne pasy, i nowa kobiałka łykowa pełna ulęgałek i śliwek.
Wziął długie wiosło do rąk i, wskoczywszy do czółna, popchnął je bliżej do ścieżki, biegnącej od zagrody ojca. Nagle podniósł głowę i cały zamienił się w słuch.
Lekki wiatr doniósł tu odgłosy kilku strzałów. Przysłaniając oczy kapeluszem, Konstanty wpatrywał się w daleki zakręt Łani, gdzie podnosiły gęste korony wysokie drzewa, pamiętające jeszcze istniejącą tu dawniej zwartą puszczę, z której pozostały teraz żałosne resztki.
Bystry wzrok człowieka lasów i bagien, łowcy i rybaka — dostrzegł natychmiast ciemne punkciki, szybujące nad odległym, zamglonym, jak zawsze, widnokręgiem.
— Kaczki!... — splunął z niezadowoleniem do wody. — Jacyś myśliwi płyną...
Spojrzał w stronę wsi, lecz Haliny nie było jeszcze widać. Zmarszczył więc czoło i, z siłą wbiwszy wiosło w miękkie dno, zapalił papierosa.
— Dokąd płyniesz? — spytała go przechodząca z wiadrami młoda kobieta, odsłaniając w zalotnym uśmiechu białe, zdrowe zęby.
Wypuścił niedbale strugę dymu.
— Do Dziemiatycz!! Umówiliśmy się z Wasylem Ramultem... a biorę z sobą naszą panienkę, bo do kościoła się wybiera.
Poleszuczka zaśmiała się chytrze, podtykając wyżej barwny „andarak“[18].
Lipski przymrużył stalowe oczy i, gwizdnąwszy przeciągle, rzucił w przestrzeń:
— Hej-hej, mołodzico, widzę, żeś głupia!
Nie obraziła się bynajmniej, bo, wybuchając śmiechem, odkrzyknęła mu:
— A ty — mądry jesteś, Kostku, ino rąbiesz drzewo ponad miarę...
Nic jej nie odpowiedział i, nie patrząc na babę, jął głośno gwizdać.
Gdy nadeszła Halina, pomógł jej usadowić się wygodnie i wprawnym ruchem odepchnął łódź od brzegu.
Wparłszy silne nogi w jej dno, pochylał się i prostował rytmicznie, odpychając się od dna i przerzucając przez rękę długie wiosło.
Szeleściły roztrącane liście i pędy lilij wodnych, zgrzytały sztywne tataraki i sitowia, zgniecione dziobem duszehubki, która płynęła równo, bez szmeru, ślizgając się po ciemnej, spokojnej powierzchni Łani.
Konstanty długo milczał, a zrozumiawszy, że Halina jest zamyślona, zaczął śpiewać zwykłą piosenkę rybacką — monotonną i smutną.
Myśli rzewne i niejasne, niedochodzące do świadomości, płynęły powolnym potokiem w jego głowie i wymagały jakiegoś gwałtownego czynu. Wspierał się więc z całą siłą o ramię wiosła i, potężniej wbijając je w muł, nadawał łódce pęd coraz szybszy.
Woda pod wysoko zadartym dziobem pluskała warkotliwie, a dwie rozbiegające się smugi wody, niby lemieszem płatane skiby, uciekały z sykiem, umierając w gąszczu oczeretów i na czarnych łachach przybrzeżnych.
Rozśpiewał się też na dobre i nie widział już, że Halina uważnie mu się przygląda. Na przybladłej jej twarzy błąkał się przyjazny, chociaż lekko ironiczny uśmiech, gdyż kilka razy z rzędu pomyślała sobie, że płynie niby z gondoljerem, po jakimś zapuszczonym i zapomnianym kanale na San Erasmo, o czem tak lubiła opowiadać jej pani Grzędakowska, rozkochana w Wenecji.
Oczy Haliny mimowoli jednak i bezwiednie coraz częściej zwracały się ku stojącej w łodzi sylwetce młodego Poleszuka. Na tle bladego nieba odcinała się ona w różnych, rytmicznie powtarzających się pozach.
Halina widziała Konstantego w potężnym rzucie wtył, gdy stał oparty o długie wiosło, z podniesioną głową, przymkniętemi oczami i rozwianym kosmykiem włosów na czole, to znów pochylonego naprzód, gdy prężył mięśnie na karku, drapieżnym, namiętnym ruchem wyciągał szyję, otwierał stalowe oczy i zlekka rozchylał wargi, błyskając bielą zębów. Ukrytą mocą, uporem i zawziętem dążeniem do celu tchnęła muskularna i zwinna postać młodego Lipskiego.
Posłyszawszy jego śpiew, uświadomiła sobie, że chłopak ma dźwięczny głos barytonowy i to sprawiło jej przyjemność.
Gdy Konstanty skończył swoją niezawiłą piosenkę, zauważyła:
— Macie zupełnie ładny głos, Konstanty! Tylko śpiewaliście tak smutno...
Podniósł wiosło i wyprostował się.
— Pieśni nasze, jak ta ziemia, niewesołe są... — odpowiedział, zmieszany, wzruszając ramionami i chusteczką ocierając pot z czoła.
— Nauczę was wesołych, pełnych nadziei i siły, pieśni naszych — polskich! Zaśpiewajmy razem, to rychlej zapamiętacie!
Skolei zaczęła śpiewać swym niskim, ciepłym głosem, który tak głęboko wzruszał zawsze panią Olmieńską i był powodem, że za życia męża marzyła o artystycznej karjerze dla Haliny.
Konstanty słuchał w milczeniu, zamarły w bezruchu, bojąc się oddychać głośno i z nienawiścią patrząc na wynurzające się z cichym pluskiem twarde liście grążeli.
Gdy umilkła, szepnął z westchnieniem:
— Panienka tak śpiewa, że nawet człowiek, z gniewu oszalały, i ten uciszyłby się i... zapłakał!
W oczach Konstantego rzeczywiście zaszkliły się łzy. Poczuł to i szybkim ruchem wbił wiosło w dno.
— Gadu — gadu, a do Dziemiatycz jeszcze daleko! — zaśmiał się wstydliwie i znowu popędził łódź.
Halina powtórzyła piosenkę, a Lipski wtórował jej teraz półgłosem, zapatrzony w najmniejszy ruch jej ust i wsłuchany w każde słowo.
— No, a teraz wy sami! — powiedziała, spoglądając na Lipskiego i biorąc gruszkę z koszyczka. — Nie bójcie się!...
Zaczął śpiewać niepewnym jeszcze, co chwila załamującym się głosem. Halina poprawiała go i zachęcała.
Przerwali wkrótce, bo czółno wpłynęło w sieć jazów. Z wody sterczały cienkie paliki, tam i sam ciągnęły się zagrody, splecione z prętów; dno lekkiej duszehubki ślizgało się i przewalało przez zatopione pnie wierzb. Dokoła pluskała woda, nagle wstrzymana w zaporach, wartko biegły wiry i pienne strugi, bijące w pale i syczące na przeszkodach, ukrytych pod powierzchnią rzeki.
Poleszuk szybciej i częściej odrzucał się i zginał gwałtownie, pchając czółno poprzez jazy i lawirując zręcznie w ich zawiłym labiryncie.
Wreszcie wywiódł łódź na spokojną toń i, jakgdyby odpowiadając własnym myślom, zawołał z wybuchem:
— Takim głosem, jak u panienki, to grzesznika do nieba można zaprowadzić, a wściekłego wilka — urobić na jagnię!
Halina zaśmiała się zawstydzona nieco tak entuzjastyczną i szczerą pochwałą i zaczęła opowiadać Poleszukowi, jak dozorowała pewną bardzo nieszczęśliwą, chorą dziewczynę, uspokajając ją śpiewem, gdy ta miewała napady szału.
— Ciężkie miała panienka życie! — zauważył ze współczuciem Konstanty.
Potrząsnęła główką i odpowiedziała bez namysłu:
— Nie było to jednak najcięższe!... Zresztą od szczęśliwego życia nie ucieka się na Polesie...
Drgnął nagle i przestał pracować wiosłem. Patrzał teraz na Halinę z jakąś bolesną przenikliwością i zdumieniem, jakgdyby zobaczył ją po raz pierwszy.
Po chwili spuścił oczy i, mruknąwszy ze smutkiem:
— To dlatego tylko pozostajecie na Polesiu?... — popędził czółno ze zdwojoną siłą.
Halina wyczuła gorycz i wyrzut w jego głosie, więc natychmiast się poprawiła:
— O, nie! Bardzo mi się podoba praca wśród was... no, ale zrozumiecie, chyba, że, zanim nie poznałam tego kraju i ludu, wolałabym była pracować gdzieś wśród Polaków, na nieco suchszej ziemi.
To powiedziawszy, zaśmiała się pojednawczo i zamierzała zakończyć rozmowę żartem:
— Ktoś mi mówił, że na Polesiu żaby się lęgną nawet w bucikach... a ja się brzydzę żabami!
Lipski zbył milczeniem żart Haliny i dopiero, gdy znów wjechali w szuwary i w mrok, bo nad głowami ich zwisały gałęzie wiązów, olch i jarzębin, odezwał się twardym głosem, w którym wyczuwał się wyraźny już wyrzut:
— Panienka pracuje i tu — wśród Polaków... My nikomu nie pozwolimy was skrzywdzić!...
W tonie głosu Lipskiego było tyle prawdziwego ciepła i smutku, że Halina, uradowana szczerze, klasnęła w dłonie i zawołała wesoło:
— Ach — prawda! Zapomniałam zupełnie! Przecież jestem wśród Ramultów, którzy o starszeństwo chcą z Radziwiłłami się prawować, i Lipskich, co to królewicza Władysława na tronie moskiewskim osadzić zamierzali! Opowiedzcie mi, Konstanty, jak to z tym waszym pra-pra-dziadem — i Michałkiem było?
Poleszuk, nic jej nie odpowiadając, zaczął się oglądać na wszystkie strony i nadsłuchiwać, wreszcie westchnął z ulgą i powiedział z zadowoleniem:
— Minęliśmy już Rudy Brodek! Teraz na wielki strąd wypłyniemy i za pół godziny będziemy w Dziemiatyczach!
— Cóż wam zawadzał ten Brodek? — zapytała. — Spostrzegłam, że płynęliśmy odnogą rzeki, myślałam, że tamtędy — krótsza i łatwiejsza droga, tymczasem...
Poleszuk parsknął śmiechem i machnął ręką.
— Eh — nie! — zawołał. — Tylko przy Rudym Brodku jacyś panowie do kaczek strzelali, tak ja nie chciał, żeby oni was widzieli, panienko!
— Dlaczego nie chcieliście? — zdziwiła się Halina.
Konstanty wyprężył pierś i potrząsnął głową:
— Bo chciałem, żeby dziś był... mój dzień! Panienka zrana uczy dzieci, potem chorych odwiedza, potem znów uczy lub czyta sama w swoim pokoju, a dla mnie ma krótką zaledwie chwilkę i to nie zawsze, chyba w przelocie tylko. A dziś, ot jak teraz — woda, niebo, olszyny, obijanik i — my. Nikogo wokół! Nikogo!
Halina spuściła oczy pod jego płonącym, śmiałym wzrokiem i nowa, choć znacznie już słabsza fala niechęci i pewnej obrazy napłynęła jej do serca, gdyż przypomniała sobie natychmiast zagadkowe powiedzenie starego Ostapa i jego bulgotliwy, chytry głos.
Udała jednak, że nie zwróciła uwagi na słowa Konstantego, i nalegała:
— Opowiedzcie, co robił ów przodek wasz, Michałko, herbu Grabie?
Młody Poleszuk wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Niebardzo ja tych starych bajd słuchał! Wiem tylko, że stryj mój Fedor chciał do szlacheckich ksiąg się wciągnąć i za — ruska gubernatora nawet o to prosił, ale źle na tem wyszedł. Cha-cha-cha! Przyczepili się do niego Moskale, że jakiś Lipski w partji powstańca Traugutta pod Horkami się bił, bo musicie wiedzieć, że Traugutt na naszej ziemi, pod Kobryniem się urodził, i żonę miał naszą — z rodu Kościuszki, co to go u nas chłopi z Mereczowszczyzny, Różany i Kossowa „naczelnikiem w sukmanie“ nazywają! Za owego krewniaka Fedor Lipski na Ural powędrował razem z różnymi tam koniokradami i zbójami i dopiero po dwóch latach przez Sybir do Ameryki machnął. Ten to umiał dziwy opowiadać! Oderwać się nie można było, człekby tylko słuchał i słuchał! Ech, straszną śmiercią zginął stary! Opowiem to panience, żeby jej się droga nie dłużyła.
Halina ucieszyła się, że Konstanty sam niepokojącą Ostapa sprawę poruszył, więc słuchała z zaciekawieniem i uwagą. Słyszaną przez nią już przed tem od Ramulta opowieść o zamordowaniu Fedora zakończył Lipski krótkiem, ponuro brzmiącem powiedzeniem:
— Takich rzeczy bez pomstowania zostawić nie wolno... jeżeli się jest mężczyzną.
Halina, obawiając się zdradzić Ramulta, obojętnym głosem wtrąciła:
— Zemsta nie wskrzesi umęczonego Fedora...
Konstanty targnął głową i spojrzał na nią z zawziętym wyrazem w oczach.
— Tak myślicie? — pytał niemal groźnie, błysnąwszy nagle zimnemi oczami. — Cóż to? Dla nas Poleszuków inszy ustanawiacie honor, a dla siebie znów inszy? Wiem ja od pewnego księdza, którego woziłem do Łachwy, że Polaki umieją się o swoje krzywdy upominać. Ot, naprzykład, za dawnych, kozackich jeszcze czasów było tak z błogosławionym Andrzejem Bobolą! Szlachcic był to wysokiego rodu, a potem w Pińsku w klasztorze żył i do wiary łacińskiej Poleszuków nawoływał. Koło Janowa, pomiędzy wioską Mogilną i Pieredziłem mołojcy atamana Nebaby schwytali błogosławionego i mękę mu zadali, a setnik Byczek głowę mu odrąbał. Nie mówili wtedy Polaki, że zemsta nie pomoże męczennikowi, oj, nie mówili! Ordowie, Szczyttowie, Pusłowscy i Skirmuntowie skrzyknęli się wmig i dogonili setnika Byczka tuż nad Piną. Dwadzieścia palów tam stanęło, a ile głów kozackich z karków spadło?! I — sprawiedliwie zrobili panowie szlachta!... A ja — ciemny Poleszuk miałbym to swojej krwi nie pomścić?! Darować wszystko i niby w dennym ile zagrzebać wspomnienia o tem, że jakiś tam rzeźnik Piotruk skórę z Lipskiego, niby z wieprza ściągał i trzewia mu wypruwał? Z Lipskich ja pochodzę, panienko, i choć — prosty chłop, a przecież — nie rab[19] i nie daruję, bo dziad i ojciec nauczyli mnie, iż wszystko można płazem puścić, ino — nie honor! Ot jak, panienko, i niema o czem mówić!
Szczere oburzenie co chwila przerywało jego mowę. Oczy paliły się jakąś nieprzychylną prawie urazą dla tej panienki z polskiego miasta, która go nie rozumiała.
Halina spostrzegła to.
— Obawiałam się o was! — powiedziała. — Możecie zginąć, gdy was mściwość poniesie...
Zaśmiał się sucho i odburknął:
— Dziękuję za troskę i... litość!
Po chwili, łagodniejszym już tonem, oznajmił:
— Ot i Dziemiatycze!... Już krzyż na kościele świeci się z poza lasu.



VIII.

Pożegnawszy Lipskiego, Halina poszła ku kościołowi, którego potężne mury i wysoka dzwonnica wznosiły się na pagórku, obrośniętym ciemnym wieńcem drzew. Kościół panował nad całą okolicą, rozpościerając nad nią złote ramiona krzyża, połyskującego w czerwonawem świetle słońca. Dobrze utrzymana, brukowana droga, biegła przez grabowy gaj ku świątyni.
Halina szła szybkim krokiem, czując na sobie rozżalony wzrok Konstantego, z niemiłem wrażeniem, że wyrządziła mu mimowolną krzywdę. Robiła sobie wyrzuty z tego powodu i postanowiła liczyć się z każdem słowem w tem nieznanem jej jeszcze dostatecznie środowisku różnorodnych psychologij i nastrojów.
Przez wysoką furtę w grubym murze weszła na dziedziniec. Z pomiędzy kamieni wyrastały wysokie chwasty i trawa, kilka starych, rozłożystych lip otaczało świątynię, ni to straż przyboczna, co broniła jej przez długie wieki.
Dowiedziawszy się od siedzącej na krużganku żebraczki, że nieszpory jeszcze się nie rozpoczęły, Halina zaczęła chodzić po obszernym dziedzińcu, oglądając z ciekawością starożytną budowlę.
W skarpach, podtrzymujących okazały gmach, i w jego murach tkwiły kamienie i żelazne pociski, a od wschodniej strony bielała duża plama, odcinająca się od ogólnego tła kościoła.
Nauczycielka domyśliła się, że zapewne, podczas ostatniej wojny uderzył tu granat i zburzył część ściany. Otwór zamurowano nowemi cegłami i powleczono świeżym tynkiem, znacznie jaśniejszym od dawnego — ciemno-szarego, stwardniałego na cement.
Poza kościołem znajdowała się murowana kapliczka; nad zardzewiałemi jej drzwiami widniała czarna tablica żelazna z zatartym, złoconym niegdyś napisem.
Przeczytała słowa łacińskie: „Anno Domini 1602... dux... Alexander Ostrogski... princeps volynensis... animam suam...“
Czytała, nie rozumiejąc wyrazów łacińskich, lecz, w pewnej chwili, niby błyskawica, olśniła ją i zmusiła przeczytać ponownie i powtarzać — raz po raz:
— Ostrogski... Ostrogski...
Nazwisko to, niby daleki, znajomy głos, wołało ją ku sobie i budziło niejasne jeszcze, lecz niepokojące wspomnienia.
Zamierzała już odejść, posłyszawszy pierwsze jękliwe uderzenie sygnaturki, coś jednak zatrzymało ją przed tą czarną, zaciekami wilgoci i zielonym porostem pleśni poplamioną kapliczką, czy może grobowcem o kutych, rdzą przeżartych drzwiach i przed żelazną tablicą z ledwie czytelnym napisem: „dux Alexander Ostrogski“.
Raz jeszcze odczytała na głos łacińskie wyrazy, spostrzegłszy, że litera „s“ prawie znikła, pozostawiwszy po sobie zagłębienie, śniedzią wypełnione:
— ...dux Alexander Ostrog—s—ki...
Drgnęła i zbladła nagle. Przyciskając ręce do piersi, wyszeptała:
— Ostrog... Ostróg!
Ledwie to zmienione słowo — Ostróg dotarło do jej świadomości, a już w porywie żywiołowego rozradowania i wiary płomiennej padła na kolana i, dotykając czołem żelaza drzwi, jęła powtarzać namiętnym, gorącym szeptem:
— Poślij go raz jeszcze na drogę moją! Błagam, niech się spełni prośba moja, chociażbym zginąć miała... zginąć!!!...
Nie wiedziała do kogo zanosi te modły nieprzytomne, czy do Boga, czy do tego „dux“ i „princeps volynensis“, którego imię ożywiło w jej sercu i krwi wspomnienie i nikomu nie znaną mistyczną treść lat minionych.
Oprzytomniała, posłyszawszy napływające z kościoła poważne dźwięki organów.
Nieszpory się rozpoczęły.
Halina podążyła na nabożeństwo. Wzburzona była do głębi, twarz jej pałała, szeroko rozwarte oczy nabrały wyrazu zastygłej drapieżności i rozpaczliwej tęsknoty.
Mrok wypełnił już kościół i tylko jeden snop promieni padał na wielki ołtarz, przełamując się w kryształowych ozdobach lichtarzy i rozpryskując na ostrym kancie srebrnego krzyża.
Ksiądz — nie stary jeszcze, lecz o chudej, schorowanej twarzy odprawiał nieszpory. Cicho grały organy i śpiewał chór, z kilku głosów złożony.
Zaledwie kilkunastu modlących się ginęło bez śladu w obszernej świątyni.
Halinie się wydało, że jest sama, ukryta w mroku, zalegającym nawę.
Zatrzymała się swym zwyczajem tuż za progiem i uklękła przy murze, od którego wiało chłodem i wilgocią.
Przymknęła oczy i zatopiła się w modlitwie.
Wzburzenie jej ustępowało powoli, bez wysiłku, bo z dziwną łatwością dusza jej oderwała się od ziemskich spraw i przeżyć i padła krzyżem, korząc się przed Najwyższą Istotą, która wszystko wiedziała i rozumiała w mądrości swej przedwiecznej i miłosiernej. Halina czuła, jak odlatują od niej, niby spadające z drzewa suche liście, nieodstępna jej troska, żal, smutek i miłość — nie ta dawna, żywiąca się jeszcze nadzieją, lecz bolesna, zatruta gorzkim zawodem i paląca wstydem.
Była tak pochłonięta ogarniającym całą jej istotę nastrojem rozmodlenia, że nie słyszała nawet cichych stąpań koło siebie i nie poczuła, iż ktoś stanął w pobliżu i trwożnie pytającym wzrokiem wpatrywał się w jej pochyloną głowę.
Po odejściu Haliny od łodzi, Konstanty Lipski długo patrzał w ślad za nią, spostrzegłszy, że znikła już za drzewami, uderzył się nagle pięściami w pierś i syknął. Po chwili zapalił papierosa, lecz cisnął go natychmiast do wody. Nie mógł się uspokoić, więc, aby zagłuszyć niepojętą trwogę, wyciągnął łódź na brzeg, coś mrucząc do siebie. Troskliwie poprawił zbity nieco na bok snop słomy, starannie podetkał pod niego kilim i blaszanką wyczerpał wodę z dna czółna. Skończywszy z tem, usiadł na okrągłym, omszałym kamieniu i znowu zapalił papierosa, zapatrzony w dym rozpływający się w nieruchomem powietrzu.
Na czole jego zbierały się i poruszały zmarszczki. Mocne palce lewej ręki z siłą wpijały się w kolano; koło uszu wyrastały mu nagle i znikały naprężone mięśnie, tworząc dwa ruchome, drgające guzy. Oczy miał przymrużone, jakgdyby w nadmiernym wysiłku myśli, a w pewnej chwili wypełzła nieznośna trwoga i zmieniła się w grymas przerażenia. Stęknął i z siłą wciągnął powietrze całą piersią.
Konstanty zerwał się raptem z kamienia i długo chodził szybkim krokiem po brzegu, wbijając wzrok w ziemię i myśląc o czemś uporczywie.
Wreszcie spojrzał na kościół i ruszył ku niemu, ponury i zaniepokojony coraz bardziej. Zdjąwszy kapelusz i ostrożnie stąpając, wszedł do wnętrza i oczami szukał Haliny. Po kilku minutach dopiero odnalazł ją, klęczącą tuż przy murze, koło wejścia, więc bez szmeru na palcach cofnął się i stanął za nią.
Jakiś bolesny niepokój zmusił go wpatrywać się w pochyloną kornie głowę nauczycielki i w jej postać, pełną pokory i zgnębienia.
Ostry słuch jego pochwycił ciche westchnienia i od czasu do czasu zrywający się z jej ust szept głośniejszy i gorętszy.
Nic nie wiedział, a przecież czuł wyraźnie, że jakieś niebezpieczeństwo zawisło nad tą „panienką“, na którą ledwie śmiał oczy podnieść, dla której przestał hulać po szynkach i wieczorynkach, aby nie miała go za ciemnego i dzikiego prostaka, zwykłego chłopa poleskiego.
Skąd groziło jej niebezpieczeństwo?
Z jakiego źródła płynęło, gdzie i jak miało w nią uderzyć, — nie wiedział i nie mógłby dociec, lecz czuł, że gotów jest bronić jej, nie szczędząc własnego życia.
Stał przy niej, jak cień, gotów do obrony i pomocy, stroskany i pełen dręczącej trwogi.
Halina modliła się długo.
Uniosła głowę i obejrzała się zdumiona dopiero w chwili, gdy po skończonem nabożeństwie organy umilkły odrazu.
Natychmiast spostrzegła Konstantego, w roztargnieniu uśmiechnęła się do niego i postąpiła parę kroków naprzód.
Lipskiemu wydało się, że zamierza przemówić do niego, więc pochylił głowę i ogarnął ją ciepłem, rzewnem spojrzeniem.
Oczy jego przypomniały jej to, co przeżyła niegdyś, co miała za „pieśń nad pieśniami“, a potem okupiła jadowitym wstydem i pogardą dla siebie.
W tej samej chwili z zakrystji wyszedł ksiądz i usiadł w konfesjonale. Halina, nie zdając sobie sprawy, co czyni, chwiejnym krokiem skierowała się ku niemu i uklękła przy kratce.
— In nomine Patris et Filii... — zaczął ksiądz, lecz urwał i ze zdumieniem nadsłuchiwał.
Posłyszał bowiem dziwne słowa, nieznajomym mu głosem wypowiedziane:
— Po radę, naukę, pocieszenie przychodzę, nie do spowiedzi, ojcze duchowny, bom niegodna, niegodna...
Długo klęczała Halina przy konfesjonale, a, gdy wreszcie pochyliła głowę ku ziemi — ksiądz półgłosem zaczął odmawiać modlitwę, nakreślił nad klęczącą znak krzyża i dał rozgrzeszenie.
— Jutro o 6-ej rano przychodź na mszę... — powiedział ksiądz i, spojrzawszy w jej zapłakane, gorejące oczy, dodał: — Bóg i Matka Boska dadzą ci pocieszenie i ukoją twe serce...
Halina, przechodząc koło Lipskiego, skinęła nań, a gdy znaleźli się na dziedzińcu, ujęła go za rękę i tłumaczyła mu serdecznie:
— Bardzo przepraszam was, Konstanty, że muszę narazić was na zawód... Ale to przypadek, zupełny przypadek!... Chciałam o coś prosić księdza, poradzić się z nim, a on namówił mnie na spowiedź... Dał mi rozgrzeszenie, odpuszczenie ciężkich grzechów moich — czy rozumiecie, Konstanty?! — zawołała z wybuchem szczęścia. — Jutro rano o 6-ej będę na mszy i dostąpię Komunji Świętej... Tak długo, długo byłam tego pozbawiona! Jakież szczęście mnie spotkało w Dziemiatyczach, zawdzięczając wam, tylko wam, Konstanty, bo ja nie wiedziałam nawet, że kościół jest tak blisko! To wy przywieźliście mnie tu! Dziękuję wam!...
Ściskała mu rękę i mocno ją potrząsała, mówiąc urywanym, wzruszonym głosem:
— Musicie teraz wracać sami, a powiedzcie w szkole, że jutro po południu odrobię opuszczone lekcje, bo ksiądz obiecał, że dowiezie mnie swoim wózkiem... Dowidzenia tymczasem, Konstanty! Proboszcz zaprosił mnie do siebie, mieszka tu z siostrą — wdową...
Lipski nie odzywał się, z coraz większą trwogą, wpatrując się w oczy Haliny. Gdy już skierowała się ku plebanji, dopędził ją i szepnął prosząco:
— Panienko, i ja pozostanę tu do jutra... Jeżeli o siódmej rano odpłyniemy stąd — to z prądem w godzinę będziemy w Harasymowiczach... Popędzę obijanik, że aż wodę wspieni!... Spokojniejszy będę...
Popatrzyła na niego z wdzięcznością i odpowiedziała:
— Dziękuję wam za serce!
Rozradowany nagle Konstanty chciał coś dodać jeszcze do swej prośby, lecz, przypomniawszy sobie słowa Haliny, przygryzł wargi. Pożegnał ją w milczeniu i odszedł zamyślony i dziwnie pogodny, a nie obejrzał się ani razu.
Nauczycielka tymczasem czekała przed plebanją na proboszcza i razem z nim weszła do schludnej księżej siedziby, gdzie uderzył ją silny aromat miodu.
Ksiądz uśmiechnął się i zawołał:
— To siostra moja, pani Sugietowa, miód z więzy wytłacza i przez płócienko przepuszcza. Mamy w ogrodzie niezłą pasiekę, a pszczółki pracowały tego lata sumiennie...
Proboszcz spoglądał na panienkę łagodnemi oczami i cicho się cieszył, że mógł dopomóc cierpiącej duszy słowem pocieszenia i przebaczenia win, władzą daną mu od Boga.
Halina nie myślała o tem, że ten dobrotliwy kapłan w wyszarzałej sutannie i ciężkich butach z cholewami wysłuchał jej spowiedzi i teraz wie o niej nawet to, czego sama przed sobą szczerze wyznać nie śmiała.
Czuła kojącą lekkość w sercu i radość, że powiedziała na spowiedzi wszystko, nic nie ukrywając i nie tłumacząc.
Nie chciała się usprawiedliwiać, przeciwnie — mówiła o sobie szczegółowo, z jakąś okrutną i niemal pogardliwą bezwzględnością, ze szczerością prawie brutalną, a ksiądz zrozumiał całą zawiłość i napięcie walki ducha i ciała, oddzielił grzech od wymogów natury, dobre popędy ducha od żywiołowych, przyziemnych żądz słabej istoty ludzkiej i — dokonawszy tego podziału i zróżniczkowania — położył jedno na prawej szali miłosierdzia i zrozumienia, drugie — na lewej, obciążonej oburzeniem i osądzeniem, poczem udzielił grzesznicy odpuszczenia win.
Zdawało się, że nic nie pamiętał z tego, co szeptała mu przez kratę konfesjonału, drżąc, wzdychając i płacząc, ta piękna, młoda dziewczyna, załamująca się pod brzemieniem swej męki i tęsknoty, a jednak nic nie zapomniał, ze współczuciem i troską biegnąc za nią wzrokiem i zadając sobie pytanie, czy dobrze jej radził i czy proste wskazał jej drogi do zwalczenia siebie samej.
Halina bardzo się podobała pani Sugietowej, osobie już starszej ale krzepkiej, pogodnej i ruchliwej; gdy zaś panienka poprosiła ją, aby pozwoliła dopomóc sobie w kłopotach domowych, uściskała ją i wycałowała. Około godziny pracowały obie wraz z ospowatą gospodynią, w kuchni, wyciskając za pomocą ręcznej prasy śrubowej miód z wosku i cedząc przez czyste płótno gęstą, złocistą ciecz.
Przy wieczerzy Halina opowiadała im o swoich wrażeniach z Harasymowicz i o tem, jak zamierzała postępować z ludnością wioski, zapalając się mimowoli i powtarzając, że widzi przed sobą nieprzebrany zasób pracy oświatowej i propagandowej. Użalała się tylko na brak książek z czytelni szkolnej i na szybkość, z jaką mijają dni, tygodnie a nawet miesiące.
— Czy ksiądz proboszcz uwierzy, że czasami piszę do domu zaledwie jeden list w tygodniu? — skarżyła się Halina. — Tak jestem zaharowana! A tymczasem wiem, że to i tamto należałoby jeszcze zrobić... Wprost nie nadążam z robotą!
— Pracy tu zaiste nieogarnięta moc! — zgodził się ksiądz. — W Dziemiatyczach łatwiej pracować, bo sami Polacy tu zawsze zamieszkiwali i wiary świętej trzymali się nieustępliwie. Moskale na nich za to krzywo patrzyli, więc teraz, po „wybuchu Polski“ łatwo z nimi i gładko idzie.
Pomyślawszy chwilę, ksiądz wygodnie rozparł się w fotelu i rozgadał się na dobre.
— Najtrudniej to chyba mnie jest z tutejszymi katolikami! — zawołał, uśmiechając się łagodnie i podsuwając panience salaterkę z wędzonemi rybami. — Trzeba pani wiedzieć, że dziemiatyccy Polacy, otoczeni zewsząd prawosławnymi sąsiadami, a za ruskich czasów pozbawieni dostatecznie gorliwego duszpasterstwa, mimowoli przejęli od wschodniego obrządku naleciałości niepożądane i przez nasze kanony zakazane surowo, a tymczasem zakorzeniły się one okropnie głęboko. Jakaś cudaczna i niepisana unja kościelna, „miszkolancja“ nie do uwierzenia! Wyrywam te plewy i chwasty, lecz opornie to idzie, jak to zwykle, gdy się obala tradycje. To jedno, a pozatem, proszę pani, ksiądz na Polesiu powinien oddawać się pracy misjonarskiej, jak w jakiejś Afryce czy Azji. Słowo daję! Przecież tu, moje panie, ponad wiarą chrześcijańską, jak chmura gradowa, zwisa, przytłaczając wszystko, dawne prasłowiańskie pogaństwo i wywiera swój wpływ. Rozumiem, dlaczego tak jest. Bo to, widzicie, odpowiada ono znakomicie samej naturze tej ziemi — błotom niedostępnym, grząskim topieliskom po olszyńcach, ciemnej puszczy, kryjącej w sobie zarośnięte, niemal nieznane nikomu jeziora, borom pełnym zwierza i ptactwa dzikiego, tym rzekom ilastym, leniwym, wijącym się poprzez mszarniki i „hała“. Dzikie to wszystko, mgłą zasnute, przed okiem ludzkiem zazdrośnie ukryte!
Ksiądz wstał i, wyjąwszy z szafy tytoń, nabił sobie kilka papierosów.
Powróciwszy, ciągnął dalej swoją opowieść, chwilami zapalając się i wymachując rękami:
— Czy pani wie, że tutejsi ludzie gotowi są przysiąc, iż na własne oczy widzieli rusałki, wilkołaka, wyjącego pod oborą, biesa, wyglądającego z dziupli spróchniałej wierzby, i różne duchy, pląsające na „ihryszczach“ czyli łysych polanach, otoczonych haszczami w kniei. Są tu też jakieś wiedźmy, wieszczbiarki, znachory i „wołchwy“, co leczą, los przepowiadają, czary i „zły urok“ rzucają, robią „zawitki“ i „załomy“ na polach, powodując tem nieurodzaj, wreszcie — lubczyki warzą i na trujących ziołach się znają dokładnie! Nieraz słyszałem, szczególnie na wiosnę, że chłopi nasi, wychodząc z kościoła i widząc nagłą zmianę pogody, mruczeli modlitwy do pogańskiego Jariły Swarożyca, do Mary i Łado tak, jak się to odbywało przed Władysławem Jagiełłą, który wiarę katolicką tu zatwierdził i protegował.
Proboszcz zaśmiał się głośno i zawołał:
— Zaraźliwe są te prasłowiańskie obyczaje, te echa siwej przeszłości! Przysłuchują się też im i podlegają ich urokowi nietylko Poleszucy i od wieków w dorzeczu Prypeci osiadli Polacy i Litwini, lecz i Niemcy, Holendrzy, ba! — nawet Włosi!
— Włosi? Skądże tu się wzięli? — zawołała zdumiona Halina.
— Aha — skąd? — zaśmiał się ksiądz. — A przecież tu się rządziła, jak szara gęś, mocno zabiegliwa pani, królowa Bona Sforza. Jej imię najtrwalszą tu otoczono czcią i serdecznemi wspominkami. Ona tu osiedliła swoich ziomków ze słonecznej Italji, a gdy Jagiellonowie wygaśli i Bona znikła z horyzontu polskiego, uwożąc z sobą dla hiszpańskiego króla Filipa II-go sławne „bajońskie“ skarby, — owi Włosi-koloniści nie ruszyli się z bagiennej Pińszczyzny. W zeszłym roku odwiedziłem kolegę proboszcza w Janowie, gdzie to niegdyś umęczono apostoła poleskiego, Andrzeja Bobolę błogosławionego. Ów ksiądz pojechał ze mną do miasteczka Motol nad Jasiołdą, należącego niegdyś do Bony, no i tam-to właśnie pokazywał mi klasycznie kołtuniastych i łapciowych Poleszuków, mających nazwiska — „Palto“, „Marzan“.
— Cóż to za dziwne nazwiska! — zdziwiła się pani Sugietowa. — Skądżeż to poszło?
— Poszło od Włochów, którzy się nazywali Paltotini i Marzani! — wybuchnął proboszcz wesołym śmiechem. — Łatwo zrozumiecie, moje dobrodziejki, że z takimi „Paltami“, wierzącymi w „złe oko“ i „zawitki“, — trudno jest dogadać się kapłanowi! A jakżeż tam pani idzie, panno Olmieńska?
Wysłuchawszy jej opowiadania, ksiądz i jego siostra radzili Halinie zwrócić się o pomoc dla czytelni do dworów sąsiednich; gdy zaś Halina wspomniała o otrzymanej od dra Wichra apteczce, pani Sugietowa klasnęła w dłonie i zawołała:
— A-a! Wyszło szydło z worka! Zwierzał mi się pan Bolesław o pewnej nauczycielce, do której jeździ z wizytami, aby ją uczyć medycyny, bo, podobno, posiada ona wybitne zdolności w tym kierunku! Teraz już wiem, kogo to sobie upatrzył w Harasymowiczach i — nie dziwię się temu ślepakowi, nie dziwię się!
— Siostro — upomniał proboszcz, surowym wzrokiem patrząc na roześmianą kobiecinę. — Panna Olmieńska ma jutro do Komunji świętej przystąpić!...
— Nic zdrożnego nie powiedziałam przecież! — machnęła ręką pani Sugietowa. — Stwierdzam tylko, że nasz poczciwy konsyljarz ma dobre... okulary!
Wszyscy zaśmiali się wesoło, a Halina, rumieniąc się zlekka, objaśniła:
— Miły dr. Wicher tylko raz jeden był u mnie. Nie miałam nawet sposobności podziękować mu za apteczkę... Pisał do mnie, że w przyszłą niedzielę przyjedzie popołudniu... z ananasami i bananami, ale — ale! — przypomniała sobie nagle. — Mówiliście państwo o dworach, gdzie mogłabym wyprosić trochę książek. Czy to daleko od Harasymowicz?
Proboszcz włożył okulary i wyjął notes, mówiąc:
— Zaraz podam pani jak najściślejsze informacje... Do Gniewkowa ma pani dwie mile, do Różanki — milę i pół, do Hrycewicz — cztery mile, wreszcie do Ostrożska — najdalej — bo pięć i pół... Zresztą, tam to nie warto nawet zaglądać, gdyż sami oni ledwie zipią!... Bieda aż piszczy i cudem wprost trzymają się jeszcze państwo Ostrogowie.
Halina straszliwie zbladła i wpiła się rękami w poręcze fotelu, aby nie obsunąć się na ziemię. Cała krew odbiegła jej od serca, poczuła straszliwą słabość w nogach i zadrżała na myśl, że zemdleje.
W pokoju, słabo oświetlonym stojącą lampą naftową, na szczęście, nikt nie zauważył bladości i przerażenia na twarzy nauczycielki, a ksiądz opowiadał dalej:
— Ziemianie okoliczni mają jakie-takie książki, a nawet zdobywają się na prenumerowanie pism, więc nie wątpię, że podzielą się z panią tem, co posiadają... chociażby staremi kompletami.
Halina przemogła słabość i zapytała cichym głosem:
— To tak źle z tymi... Ostrogami? Niech mi ksiądz proboszcz coś opowie o nich, bo przed paru laty poznałam pewnego młodego człowieka o tem nazwisku. Wtedy nie wiedziałam, że rodzina ta mieszka na Polesiu...
Ksiądz tymczasem wydobył z szuflady stołu karty i zaczął rozkładać pasjans, a pani Sugietowa starannie mu pomagała, niecierpliwym ruchem naprawiając błędy brata, który opowiadał w roztargnieniu, nie patrząc na siedzącą przed nim nauczycielkę:
— Co — źle? Okropnie! Ostateczna nędza, ruina, katastrofa mówię pani! I to po takich szykach i fochach! Automobile, przyjęcia na sto nakryć, wakacje w Nicei, syn w Oksfordzie tylko mógł studjować, bo Wilno — za niskie progi na ich nogi! A wszystkiemu winna próżność, dawna szlachecka pycha! Nie, nie, siostro, asa połóż na prawo!... Byli sobie dobrzy rolnicy, szlachta średnia, dość zresztą zamożna, a skrzętnie i niezgorzej groszem umiejąca obracać. Pamiętam ich jeszcze, gdy żył dziadek, pan Onufry. Zwykł był mawiać, że dopóki ziemia się nie zawaliła, szlachcic syt i odziany chodzić będzie... — No, teraz — waleta a na niego damę — to już i mamy kompanję zacną, siostruniu najdroższa! I nadało licho, że syn Onufrego — pan Krzysztof ożenił się z panienką nieposażną, lecz próżną i ambitną ponad miarę ludzką... Ona to namówiła męża, aby szukał krewniaków wśród najstarszej arystokracji poleskiej...
Sporo korcy żyta i pudów lnu sprzedał pan Krzysztof, zanim jakiś heraldyk wytrzasnął mu taką genealogję, że mu się odrazu w głowie przewróciło... Ech, gdyby teraz dziesiątka wypadła, tobyśmy i tę maść dobrali!... Otóż, moja miła panno Halino, odkopano, że w rodzie Ostrogów była niegdyś Tarłówna... Zaraz, siostruniu nie tak szparko! Ot tę tutaj, a tę siódemkę tam... jakoś nam dziś idzie!... Co?
— Więc cóż ta Tarłówna... — szepnęła Halina, słuchając z bijącem sercem.
Ksiądz spojrzał na nią przez okulary i mruknął:
— Stała się ona po swej śmierci (bo zmarła ponoć w XVII wieku) powodem ruiny Ostrogów. Tarłowie, bowiem, spokrewnieni byli po kądzieli z kniaziami na Ostrogu — Ostrogskimi — magnatami z magnatów. Stąd już jeden zaledwie krok od Ostrogów do — Ostrogskich... Znowu poszły w obieg korce żyta i wiązanki lnu, a po nich i większe szmaty ziemi ornej i lasów! Państwo Krzysztofostwo siedzieli długo w Petersburgu, zabiegając o tytuł książęcy, lecz nic tam nie wskórali, a wtedy udali się do Wiednia i... po dwu latach powrócili już do Ostrożska jako hrabiowie Ostrogowie. Dalej to już szybko poszło! Czego nie mogli i nie chcieli wydać szlachta Ostrogowie, to roztrwonili, z wiatrem przepuścili hrabiowie. Teraz zaś, gdy życie zażądało pracy, oszczędności i przewidywania konjunktur, — osiedli oni na mieliźnie i kwękają, w piętkę goniąc. Nieprzyjemnie jest nawet odwiedzać ten obszarpany, zapuszczony dwór barokowy, gdzie na każdym kroku — herby i herby!... Cóż to za trafunek, siostruniu, — udał nam się pasjans?!
Ksiądz zdjął okulary i przecierał szkła, z lubością wpatrując się w cztery równiutko ułożone kupki kart i mrucząc:
— Udał się! Pierwszy raz w tym roku!
Wstawszy od stołu i odmówiwszy krótką modlitwę, zaczął żegnać siostrę i Halinę, przypominając jej:
— O szóstej msza, proszę nie zaspać!
Halina pocałowała go w rękę, wyściskała panią Sugietową i odeszła do wyznaczonego sobie pokoju, gdzie na szerokim tapczanie przygotowała już dla niej pościel ospowata gospodyni.
Pomiędzy oknami na ścianie wisiał duży czarny krucyfiks z alabastrową figurą umęczonego Zbawiciela. Halina upadła przed krzyżem na kolana i, wpatrzona w zbolałe oblicze Chrystusa, zmienne w chybotliwem świetle palącej się świecy, szeptała:
— Cud! Cud! Dziękuję Ci, Miłosierny Synu Boży, żeś pocieszył i uspokoił szarpiące się serce moje! Teraz wiem już wszystko, wszystko! Nie mam wątpliwości, urazy i goryczy! On nie mógł postąpić inaczej. Obowiązek kazał mu ratować rodziców i ziemię ojców. Nie mógł więc myśleć o własnem szczęściu, a, żeby nie osłabnąć w zmaganiu się z nędzą, wolał zerwać odrazu nić, łączącą nas, i oddać się pracy cały, bez reszty, zapominając o sobie i swej miłości! Dziękuję Ci, Chryste Panie, Zbawicielu mój, żeś pocieszył niegodną służebnicę swoją!
Długo modliła się jeszcze Halina, płacząc radosnemi łzami. Słyszała, jak przez sen, ujadanie psa łańcuchowego, kukanie kukułki w zegarze, wiszącym w głębi domu, a potem — pianie kogutów na wsi.
Usnęła szczęśliwa, we łzach, przynoszących ukojenie, spokojna, jak wtedy, gdy była młodziutką, beztroską istotą, zanim wpadła jej do rąk ilustracja z Erosem i Psyche.



IX.

Nazajutrz po dostąpieniu Św. Sakramentu, Halina pożegnała księdza Antoniego Kraczaka i szybkim krokiem zeszła na brzeg.
Konstanty czekał już na nią przy czółnie, gotowy do drogi. Usadowiwszy Halinę, w jednej chwili wyprowadził łódź na główny prąd i nadał jej rozpędu. Nic nie mówiąc, pochylał się i prostował, szybko śmigając wiosłem i wydając krótkie westchnienia, syczące niby struga pary, uchodzącej z maszyny przez niewidzialną w niej szczelinę.
Długo płynęli w milczeniu, bo, widząc natchnioną, promienną twarz Haliny, Lipski nie śmiał i nie chciał przerywać jej nastroju.
Ten człowiek pustynnych łąk błotnistych, ten łowiec, spędzający długie tygodnie w ciemnej puszczy, tchnącej oparami bagiem, ckliwą wonią gnijących liści i zaduchem butwiejącej kory — wyczuwał wszystko z niebywałą ostrością.
Nie mogło nawet być inaczej.
Nawykł przecież od dzieciństwa tajemnym zmysłem, mieszczuchom nieznanym, widzieć ławice ryb, dążące na głębinie rdzawych, czarnych rzek, rozumieć zew ich instynktu i wykorzystać to zrozumienie, w miejscach niezawodnych zastawiając jazy, sieci, więcierze i zwykłe wiklinowe „wiersze“ — pułapki.
Młody Poleszuk czujny był, chwytał uchem najlżejszy szmer w oczeretach i prawie niesłyszalny szelest w kniei; przed rysim jego wzrokiem nie mógł się ukryć świeży, ledwie muśnięty racicą lub pazurem ślad zwierza na starym tropie lub na przecinającym haszcze grządzie.
Tak samo słuchał i patrzał, gdy zmuszony był obcować z ludźmi; rozumiał wtedy najsłabszy nawet odruch ich duszy, spostrzegał nieomylnie przelotny grymas i błysk oczu; słyszał zmienne odcienie w ich głosie i westchnienia, umierające w pierwszej chwili narodzin. Nic nie mogło go oszukać i na manowce sprowadzić. Pościg za zwierzyną i rybami przyzwyczaił go do ciągłej czujności, zaostrzonego niebywale daru spostrzegania i nieufności, która stała się siłą jego, bo oparł ją nie na instynkcie samym, lecz, na rozwadze, krytyce i bystrej a głębokiej zarazem ocenie.
Nie przerywał tedy milczenia.
Śledząc wyraz twarzy nauczycielki, siedzącej naprzeciwko i zatopionej w myślach i pochwytując jej bezwiedne westchnienia i urywający się nagle lub przyspieszony oddech, szedł za nią oczami duszy, niby tropiąc nieznaną mu istotę.
Z całem przeświadczeniem zdawał sobie sprawę, że tajemnica, utajona w duszy Haliny a wyczuta przezeń oddawna, mogła stać się albo najwyższem szczęściem dla niego albo też najpotworniejszą klęską; na myśl o tem z rozpaczą zaciskał wiosło i parł łódź naprzód, jakgdyby uciekał przed nieszczęściem lub może nawet śmiercią, ich ścigającą.
Pod nawałą tych uczuć wzdrygnął się cały i podniósł ramiona, aby otrząsnąć się z ciążących mu myśli i, marszcząc czoło, zaczął przypominać sobie szczegóły pobytu w Dziemiatyczach.
Wspomnienia te wyrwały go z chwilowego nastroju trwogi i niepewności.
Nie kłamał, mówiąc Halinie, że miał się widzieć z Wasylem Ramultem, bo istotnie wyznaczyli sobie spotkanie w Dziemiatyczach, unikając ciekawości policji i Harasymowiczan, którzy coś-niecoś podejrzewali, pamiętając dzieje Fedora Lipskiego i wiedząc o nagłych, tajemniczych wyprawach Konstantego, rewizjach u niego i obserwacji, ustalonej przez władze nad zuchwałym, zagadkowym Poleszukiem.
Pożegnawszy Halinę na dziedzińcu przed kościołem — Konstanty poszedł na wieś i zasiadł w karczmie, kazawszy żydowi podać sobie butelkę piwa i kawałek kiełbasy. Nie czekał długo, bo Wasyl wchodził już wkrótce do izby i od progu witał przyjaciela. Lipski z uśmiechem radości spoglądał na barczystego olbrzyma, o dużej, zupełnie okrągłej, jak u ojca, czaszce, lecz o twarzy ściągłej, ozdobionej ciemnemi oczyma i rasowym, orlim nosem. Z pod czarnych prawie, krótko przystrzyżonych wąsów od czasu do czasu błyskały drobne, ostre, jak u kuny, zęby, nadając mu drapieżny wyraz.
Potrząsnęli sobie ręce przyjaźnie i siedzieli długą chwilę w milczeniu, przyglądając się sobie z zadowoleniem.
Pierwszy przemówił Wasyl, nalewając sobie piwa do glinianego półkwaterka.
— Czy masz wieści ze Słucka? — spytał cicho.
Lipski skinął głową i rozejrzał się po izbie, do której weszło kilku chłopów, a pod oknem siedział jakiś nieznajomy młodzieniec w szarem, sportowem ubraniu w kratki.
— Opowiem, ale potem, gdy pójdziemy do Wachromiuka, bo tu widzę — nieporęcznie! — mruknął przez zęby, wskazując oczami na nieznajomego.
Wasyl obejrzał się i zauważył:
— Nie znam takiego...
Zaczęli głośną rozmowę o zakończonej kośbie, o przelotach kaczek i o przepowiedniach starych ludzi, przewidujących obfity „chód“ ryb. Wypiwszy parę butelek piwa, zapłacili i wyszli, śmiejąc się i żartując.
Minęli wieś i szybkim krokiem poszli brzegiem rzeki. Ujrzeli wkrótce kureń — szałas rybacki, sklecony z cienkich żerdzi i obłożony warstwą darniny. Na brzegu, na wbitych w ziemię palach suszyły się sieci, kilka plecionych więcierzy leżało tuż przy wodzie i stało gotowe do odpłynięcia czółno z koszem, pełnym ryb, przesypanych kawałkami lodu.
Mały, łaciaty piesek, uwiązany do szałasu, ujadał wściekle.
— Ktoś obcy jest w kureniu... — zauważył Wasyl, wchodząc do krzaków.
Istotnie z szałasu wyszedł żyd w chałacie, a za nim Wachromiuk, stary Poleszuk, obdarty i brodaty. Wymachiwał długiemi łapskami, klął ohydnie i wykrzykiwał:
— Za takie sandacze — po dziesięć groszy za funt?! Niech nie zejdę z tego miejsca, jeżeli oddam je wam, Salomonie. Skórę zdzieracie ze mnie żywcem, krew moją pijecie, żyły ciągniecie!...
Żyd, nic nie mówiąc, wydobył z kieszeni kamizelki zatłuszczoną sakiewkę i długo przebierał w niej palcami. Po chwili wcisnął do ręki chłopa kilka drobnych monet i mruknął pojednawczo:
— Nu, nu... tyle gwałtu?... Nu, nu... ubiliśmy interes... biorę wasze sandacze, Wachromiuku... Och, niech tak zdrowy będę, jak drogo wam za nie zapłaciłem, bo sandacze te — chude, niczem ukleje!... Miękkie mam serce...
Rybak, trzymając pieniądze na wyciągniętej dłoni, długo i podejrzliwie liczył, poruszając wargami i trzęsąc brodatą głową; wkońcu jednak schował pieniądze do kieszeni, dziurawych, przemoczonych portek i, spodełba spoglądając na Salomona, mruknął:
— Macie serce akuratnie takie miękkie, jak moje sandacze chude są niby ukleje! Krowopijec... zdzierca z was, Salomonie, ot co wam powiem!
— Nu-nu! — powtarzał kupiec, gramoląc się do czółna i biorąc do rąk wiosła. — Macie teraz pieniądze, to możecie iść do szynku!...
Zaśmiał się zgrzytliwie i zaczął wiosłować pośpiesznie i niezdarnie, pluskając szerokiemi łopatami.
Odsadziwszy się od brzegu, krzyknął wysokim falsetem:
— Przyjadę w czwartek, więc nie sprzedawajcie nikomu połowu, bo znów zarobicie. Daję najwyższą cenę!...
— Krowopijec! — odpowiedział mu z brzegu Wachromiuk, drapiąc się w głowę i szedł do szałasu, machając ręką na szczekającego psa:
— A kysz ty, suko! Ot podła, jazgotliwa sobaka!
Przeczekawszy aż kupiec zniknął za ścianą oczeretów, przyjaciele podeszli do kurenia i, starając się przekrzyczeć histeryczne ujadanie pieska, zawołali:
— Wyłaź, stary! Swoi, swoi...
Rybak wybiegł natychmiast.
Miał już zupełnie inny wygląd. Znikła zawzięta, niewolnicza nienawiść na twarzy i pod maską oburzenia ukryta uległość. Na ustach miał uprzejmy uśmiech, a oczy świeciły mu radośnie. Potrząsał ręce znajomym i mruczał:
— W dobry czas, w dobry czas!
Usiedli obok siebie na starej pękniętej czubarce i zapalili papierosy.
— Mam dobre wieści, — zaczął Lipski. — Znalazłem wreszcie Siwurowa, tego przyjaciela stryja Fedora!
— No-o! — ucieszył się Wachromiuk. — Gdzież-to się obraca?
Konstanty zaciągnął się dymem i splunął.
— Drużkowie moi ze Słucka odnaleźli go, brachy wy moje, i mam już ja od niego pismo... — mówił, triumfująco spoglądając na przyjaciół. — Pisze do mnie Mikołaj Siwurow, że Piotruk śledził go i donosy na niego robił. Musiał przeto dolary, które z Ameryki przywiózł ukryć dobrze, a sam pod Turów do szwagra się przeniósł. Siedzi, jak bóbr, samotny na futorze, zdala od ludzi. Donosi, że na naszą wybiera się stronę, ino nie wie — jak? Z dolarami pojechałby, więc boi się, że go na granicy ograbią bolszewiki, albo straż ustrzeli... Wspomina Mikołaj chytrze, iż wie, gdzie stryj Fedor swój skarb zakopał, bo mu się zwierzał na wszelki wypadek, aby całkiem nie zginęły dolary, co nam się należą... Zima rychło nadąży!... Sam czas szukać i... Piotruka zamanić też...
To powiedziawszy, Konstanty mocniej zacisnął szczęki i głośno odetchnął:
— Śpieszy mi się teraz jeszcze bardziej niż za tamtych lat... Śpieszy się tak, że po nocach sypiać nie mogę, zmagam się z sobą przed każdą robotą, bo nie to mi teraz na sercu leży!
Wypowiedział te słowa z namiętnością i aż za głowę się łapał, kołysząc się z boku na bok, jakgdyby w rozpaczy.
Zerwał się wreszcie z miejsca i wykrzyknął zdławionym głosem:
— Co robić? Zima się zbliża... Widzicie, już klucze żórawi i gęsi w dzień i w nocy lecą?!... Mróz czują ptaki... Bez Siwurowa nic nie poradzę! Muszę tu go mieć, choćbym miał zginąć od kuli lub zgnić w więzieniu!
Wasyl milczał ponuro, a Wachromiuk drapał się w głowę i skubał brodę, patrząc gdzieś poza daleki rozlew jeziorny, połyskujący hen — pod zwartą ścianą czarnej puszczy. Wreszcie zamruczał, jakgdyby mówiąc do siebie:
— To — można!... Za miesiąc lub dwa pojadę za kordon... Straż polska wie o tem coś i nie przeszkodzi... Nie pierwszy już raz... nie pierwszy...
Urwał swoje myśli, wypowiadane na głos, i spojrzał na Lipskiego.
— Słuchaj-no, Kostku! — zamruczał znowu, trąc sobie pomarszczone czoło. — Napisz do Siwurowa, aby już za miesiąc był gotów i siedział w Barbiszach. Mała to wioszczyna nad rzeką, siedem wiorst od Turowa będzie... Chyba nie więcej?... Zabiorę chłopa ze sobą i przez polską granicę przeszmugluję... tak czy inaczej... Niech czeka na mnie w Barbiszach, a napisz mu, że przyjedzie po niego rybak Karaś z Urzecza...
Konstanty skoczył do starego Poleszuka i mocno przycisnął go do piersi, szepnąwszy:
— Niczego nie pożałuję... nie będziesz stratny, ojcze Mitro!
Chłop kiwał głową i mruczał:
— No — przecież wiem, żeś nie taki, co krzywdzi i obdziera biednego człeka?! Ino ja nie dla pieniędzy to robię... Nie zapomniałem ja, że twój stary ocalił mi życie pod Mukdenem... Zwaliły mnie tam trzy naraz kule japońskie i leżałem w polu... sam... umierałem z pragnienia... już Chińczycy, niczem wilki, węszyli wszędzie, szukając rannych, aby obedrzeć ich i zamęczyć... Ale Grzegorz — dobry towarzysz!... Skrzyknął ochotników, po nocy odnalazł mnie i do szpitala odstawił... Jam tego nie zapomniał...
Wachromiuk długo jeszcze snuł sto razy słyszaną przez obydwu przyjaciół opowieść o wojnie rosyjsko-japońskiej i o bitwach, w których brał udział wraz z Grzegorzem Lipskim. Od tych wspomnień stary rybak przerzucił się do czasów wojny światowej i rewolucji, aż coś mu raptem przyszło do głowy, bo zaśmiał się i powiedział drwiącym głosem:
— Policja ma ciebie, Kostku, na oku... Cha-cha! Myśli, że włóczysz się po puszczy i nietrach koło topielisk Warskich, aby na bolszewicką stronę przeprawiać komunistów, co nogę dają z Polski... Dobiera się do ciebie policja... Ja już nieraz komendantowi mówił, że nie tym tropem idą, boś ty nie taki! Ino nie wierzą jeszcze... Teraz, gdy zwiedzieli się, żeś palce maczał w strzelaniu bolszewików tam... na mszarniku moroczeńskim, — pokręciło im się w głowach... Węszą za tobą, a nie wiedzą, za co się ucapić...
Parsknął ochrypłym śmiechem i trząsł się cały, kurcząc pooraną zmarszczkami twarz i skubiąc twarde kłaki brody.
— To tak, jak ten Salomon, co odpłynął teraz — przypomniał sobie Wachromiuk, poważniejąc nagle. — Powiada mi kiedyś: „Łamię sobie głowę, że taki, jak ty — bogaty chłop siedzi w hłuszy nad rzeką, jak wydra samotna, i łapie ryby!“ On, widzicie, łamie sobie głowę?! Ja to — nie! Wiem, że wredny to Żyd, nie tutejszy, niby z Rosji zbiegły! Bolszewiki go tu na zwiady posłali, bo już zmiarkowali, że ktoś tu pod bokiem buty im szyje... Ale ja nic! Łowię sandacze i sumy, targuję się z Żydem, żalę się na niego, przeklinam i krowopijcem go nazywam... niech sobie dalej łamie głowę... może, ku radości ludzkiej, złamie ją wreszcie, lub gdzieś wykulnie się z duszehubki, bo do wioseł niesposobny, wiadomo — Żyd, co ani do łodzi, ani do siodła!
Konstanty nie słuchał rybaka. Stał zamyślony i zaciskał ręce.
Wreszcie wybuchnął z nagłą rozpaczą i namiętnością:
— Róbcie, ojcze Mitro, co i jak chcecie, ino róbcie żywo!... Ja już dłużej czekać nie mogę... nie wytrzymam!... Teraz przyszedł taki czas, że muszę skończyć z ukrytym spadkiem po stryju, no, i z Piotrukiem... Muszę mieć spokój... inaczej — przepadnę!...
Z trudem pohamował się i potrząsnął głową.
— Co się z tobą dzieje, Kostku? — zapytał zaniepokojony Wasyl, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu.
Lipski drgnął i, zamykając oczy, szepnął:
— Nie wiem... sam nie wiem... boję się myśleć o tem... nie śmiem zrozumieć!...
Po chwili porwał przyjaciela za rękę i, patrząc mu w oczy, prosił:
— Wasyl! Ja nie mogę teraz ruszyć się z Harasymowicz! Napiszę list do Siwurowa, a ty powieziesz go nad Moroczę! Pojedziesz?
Młody Ramult skinął głową w milczeniu. Konstanty westchnął z ulgą i nieco uspokojony usiadł przy rybaku, częstując go papierosem.
— Chłopcze, — mruknął Wachromiuk, przyglądając się mu uważnie, — coś mi się widzi, że cię złe opadło...
Lipski nie odezwał się. Wzrok jego błąkał się po okolicy, aż zatrzymał się wreszcie na ciemnych zarysach kościoła, na krzyżu, płonącym jeszcze w ostatnich, szkarłatnych promieniach słońca...

Pędząc łódź z prądem Łani, Konstanty przypomniał sobie te rozmowy z przyjaciółmi w Dziemiatyczach.
Zatrzymawszy się na chwilę, uważnie popatrzył na Halinę.
Siedziała cicho, nie zmieniając pozy; na twarzy jej jaśniał promienny uśmiech zachwytu; szafirowe oczy przepojone były słodyczą i pogodą. Nagle podniosła je i spojrzała przed siebie przytomnie. Może poczuła na sobie wzrok Lipskiego, a może udzielił się jej niepokój jego i myśl uporczywa, natrętna.
Skinęła mu głową przyjaźnie i powiedziała cicho:
— Wielkie szczęście mnie spotkało i dostąpiłam łaski Bożej, Konstanty! Tak długo nosiłam gorycz w sercu i żal piekący, a teraz nagle zrozumiałam wszystko i przebaczyłam! Szczęśliwa jestem i spokojna. Chciałabym cały świat przycisnąć do piersi i podzielić się z nim swojem szczęściem, aby każdy miał okruch jego i czuł radość! Konstanty, żebyście tylko wiedzieli!...
Poleszuk słuchał w milczeniu i usiłował domyślić się istotnej przyczyny jej radosnego nastroju.
Wreszcie odezwał się wzruszonym głosem:
— Skoro czujecie się szczęśliwa, to i ja jestem szczęśliwy... Dla was, panienko, nic nie znaczy taki prostak, jak ja, jak my wszyscy, — poprawił się pośpiesznie, — chociaż my patrzymy na was, jak na słońce, i za was... za was gotowi jesteśmy pójść w ogień i wodę! Mówię tak nie poto, aby szczekać na wiatr, tylko dlatego, że tak myślę, panienko!
Znowu odrzucił się wtył, odpychając łódkę, a, rozpędziwszy ją dobrze, ciągnął, urywając co chwila i nie znajdując odpowiednich wyrazów:
— Widziałem się wczoraj z Wasylem... synem tego Ostapa Ramulta, z którym to poznajomiłem was... Omówiliśmy z nim ważną sprawę... Bardzo ważną... od niej i mój zależy spokój, a wszakże... już teraz nie jest ona najważniejszą dla mnie... odeszła gdzieś dalej... niby dymem czy mgłą ją przesłoniło... zasnuło... Całą noc nie spałem... Błąkałem się koło plebanji i dokoła starego kościoła... aby być bliżej was... Ciągle gryzie mnie myśl, że może potrzebujecie pomocy... właśnie, gdy ja daleko bywam... W domu... budzę się nieraz i słucham, słucham... czy aby coś złego się z wami nie dzieje!
Chciał mówić dalej, lecz spostrzegł wyraźny niepokój w oczach Haliny i chmurę smutku na jej pogodnej i rozpromienionej przed chwilą twarzy, więc spuścił oczy i umilkł.
Pochylając się i prostując coraz częściej i silniej, gnał czółno.
W sercu niósł piekło, a w mózgu miotała mu się straszliwa myśl, która niby ciężkim młotem kowalskim łomotała:
— Ulękła się ciebie!... Ulękła się ciebie!...
W ostatniej dopiero chwili spostrzegł, że łódka śmignęła przez Rudy Brodek, więc rozejrzał się bacznie, wybierając miejsce dogodne dla przeprowadzenia jej przez jazy...
Ósma dochodziła, gdy dopłynęli do Harasymowicz. Halina, przebrawszy się, poszła natychmiast do szkoły, a Konstanty opowiadał siostrom i ojcu o pobycie w Dziemiatyczach, o spowiedzi nauczycielki i o wspomnieniach Wachromiuka z wojny japońskiej.
Grzegorz Lipski uśmiechał się w brodę i gadał do syna:
— Straszny ten Mitro, kosmaty, jak bies, i zubasty, jak pies, ale to szczera dusza, oddana nie dla grosza tylko! Na czas wtedy nadążyliśmy, bo już do niego Chunchuzy[20] się dobierali. Poigraliby oni z nim po swojemu!... Nastrachał się tedy Wachromiuk, aż mu kudły zsiwiały! Dobry, szczery chłop!
Konstanty usiadł po chwili przy stole. Wydobywszy z szuflady arkusz papieru, pióro i flaszeczkę atramentu zaczął pisać list do przyjaciół w Słucku, zagryzając wargi i przechylając głowę na bok.
Gdyby ktoś obcy przeczytał list jego — zdziwiłby się niezawodnie i nic nie zrozumiał. Zagmatwane zdania, przypadkowe, jakgdyby bezładnie rzucane słowa, stanowiły kryptogram, obmyślony przez łowca poleskiego.
Gdy skończył, przysiadły się do niego siostry. Przerywając sobie co chwila, opowiadały z przejęciem, że od Rudego Brodu przypłynęły wczoraj trzy szuhaleje z myśliwymi. „Pany“ sprowadziły sołtysa i wypytywały go o wilki, obiecawszy przyjechać po śniegu i zapolować w okolicy.
— Jeden z panów, taki mały, brzydki, pytał o naszą panienkę. Gdy się dowiedział, że niema jej, zły był, a inni śmiali się z niego i żartowali... — trajkotała Anna.
Konstanty podniósł głowę. Oczy błysnęły mu drapieżnie, na twarz wypłynęła skupiona czujność, nozdrza się rozdęły, jakgdyby węsząc niebezpieczeństwo. O nic jednak nie zapytał. Zdjął marynarkę i narzucił na ramiona szarą świtkę. Starannie złożywszy list, schował go do kieszeni i skierował się ku drzwiom. Już na progu przystanął na chwilę i rzucił, nie patrząc na siostry:
— Nie czekajcie na mnie z obiadem! Przed nocą dopiero powrócę.
Zbiegł na brzeg i wskoczył do małej, lekkiej podjazdki. Popędził ją ku Rudemu Brodkowi. Dziś jeszcze musiał wyprawić swój list przez Wasyla Ramulta.
Śpieszyło mu się. Niepokój trawił go, a gorączka paliła głowę.
Zaciskając zęby, pchał czółenko i syczał:
— Nie mogę dłużej czekać! Raz musi być koniec!



X.

Dopiero w połowie listopada spadł pierwszy śnieg, a mróz skuł odrazu ruchomą, grząską powierzchnię trzęsawisk i pod lodem ukrył rdzawą nieciecz. Koło brzegów leniwie płynących rzek załamywały się pod własnym ciężarem „zaberegi“ — duże tafle kry, zwisającej nad wodą. Na pochylonych nad prądem gałęziach wierzb i wiklin narosły już sople lodu, na wyższych — osiadł szron srebrzysty, a siwa sadź przyprószyła pnie.
Pewnej niedzieli dr. Wicher od rana przybył do Harasymowicz. Halina spostrzegła, iż był mniej roztargniony i jakiś uroczysty.
Spędzili razem cały dzień i dopiero po podwieczorku doktór westchnął głośno i wyjąkał nieśmiałym, pokornym głosem:
— Proszę pani, czy wolno zadać może, jak na tak krótką znajomość, przyznaję, zbyt śmiałe, a nawet dziwne pytanie?
— Ależ, doktorze — zawołała serdecznie — zawsze może pan to uczynić! Jesteśmy przyjaciółmi i odpowiem panu z całą szczerością!
Lekarz zerwał się z zydla i, trzaskając w palce, zaczął biegać po pokoiku.
— Okropnie brzmi w ustach pani to słowo — „przyjaciele”! — wołał. — Do reszty pozbawia mnie ono odwagi...
Halina domyśliła się nagle, o co miał ją zapytać sympatyczny ten dziwak. Podeszła więc do niego, zmusiła go usiąść i, pochylając się nad nim, jak starsza siostra, zaczęła perswadować:
— Drogi eskulapie! Dobrze nam z sobą, bo wypoczywamy razem po szarzyznie i pracy na odludziu. Pocóż mamy psuć sobie tak przyjemny stosunek? Już dawałam panu do zrozumienia, że w sercu mojem dla nikogo niema miejsca! Nie można tam nawet wejść, bo drzwi zamurowano, okna — deskami zabito... Opuszczony dom, którego się jednak nie odnajmuje... Skończmy z tem raz na zawsze! Poco to nam? Czyż nie lepiej tak jak jest? Niech-no mi lepiej doktór Bolek opowie, co tam w swej Łachwie robił przez te dwa tygodnie?
Lekarz westchnął z rezygnacją. Po chwili opowiadał już o tyfusie, dyzenterji, świerzbie i nawet ożywiał się coraz bardziej, aż, coś sobie przypomniawszy, spochmurniał nagle i mruknął:
— Postanowiłem sobie, że dziś oświadczę się pani, zostanę łaskawie przyjęty i dam na zapowiedzi... Co za ironja losu! Nie — co za przewrotność niewieścia! Zamiast pięknej serenady na cześć bohdanki — na jej życzenie szeroko i szczegółowo rozwodzę się o wstrętnych choróbskach! No, chyba tylko takiemu, jak ja — trubadurowi podobna rzecz mogła się wydarzyć?!
Wybuchnęli oboje serdecznym śmiechem i nagle wyciągnęli do siebie ręce.
— No, doktorku, sztama i już na amen! — zawołała Halina, po łobuzersku potrząsając czuprynką.
— Łatwo to pani powiedzieć, ale co ja ze swojem sercem zrobię? — zaprotestował doktór, robiąc tragiczną minę.
Halina zerwała się z miejsca i zdjęła jakąś książkę z półki.
— Poradnik lekarski, proszę pana konsyljarza... — podała mu gruby tom, dygnąwszy, jak pensjonarka. — Znajdziemy w nim lek na to biedne, złamane serce!
Dr. Wicher zaczął całować ją po rękach i śmiał się, mówiąc:
— Pani nawet nieszczęście na radość zamienia! Prawdziwa czarodziejka! Ale, ale! W tym tygodniu zobaczymy się z panią raz jeszcze, co zresztą, zależeć będzie od mrozu. Jeżeli stuknie porządnie, to we środę zjedzie tu, korzystając ze święta, spora gromada myśliwych. Odbędzie się doroczne polowanie na wilki... Bardzo się cieszę, bo i ja — w roli Nemroda, znów odwiedzę panią!
— Jakże się cieszę, a niech tylko doktór nie zapomni przywieźć mi chininy, bo mam tu sporo chorych na malarję! — zawołała radośnie.
Życie Haliny, jak dawniej, płynęło w pracy, pochłaniającej cały jej czas. Dzieci robiły coraz szybsze postępy, i, co najwięcej ją cieszyło, — pod jej wpływem stawały się posłuszniejsze i grzeczniejsze. Również pomyślnie szły zajęcia ze starszą młodzieżą i dorosłymi. Resztę czasu zabierali jej chorzy, których znacznie przybyło na jesieni.
W tej pracy pomagał jej rzetelnie pop — ojciec Wasyl, lecz ustało to wkrótce. Żona jego ciężko zapadła na zdrowiu, więc zmuszony był prosić o przeniesienie do miasta, gdzie mógłby ratować chorowitą, wycieńczoną kobietę.
Po ich wyjeździe na wsi nie pozostało już ani jednej inteligentnej duszy, tembardziej więc ceniła Halina przyjazdy dra Wichra do Harasymowicz i rozmowy z nim na różne tematy.
Pisywała teraz częściej do pani Olmieńskiej i z rozrzewnieniem odczytywała nadchodzące od niej listy, pełne niecierpliwego oczekiwania świąt Bożego Narodzenia, gdyż córka zapowiadała jej swój przyjazd do Warszawy. Marzyła też i sama Halina o wyrwaniu się do innego życia i o spędzeniu choć kilku dni w odpowiedniem otoczeniu. W Warszawie nie potrzebowała bez przerwy pamiętać, że jest nauczycielką, przedstawicielką polskości i doradczynią w różnych sprawach; tu zaś pełne zaufania Poleszuczki przychodziły do jej pokoiku ze wszystkiemi swemi troskami. Nie analizując przyczyny, Halina uświadamiała sobie, że stała się centralną osobistością nietylko w Harasymowiczach, lecz i w okolicznych wioskach. To jednak obarczało nauczycielkę dużą odpowiedzialnością i nowemi obowiązkami.
Wkrótce nastał dzień, wyznaczony na zbiorowe polowanie na wilki, wyrządzające znaczne szkody bydłu wiejskiemu.
Poleszucy z wieczora jeszcze osaczyli zarośla na błotnistej nizinie i otoczyli je sznurami, na których trzepotały czerwone szmaty. Gajowi z sąsiedniego leśnictwa rozstawili dokoła miotu chłopów, uzbrojonych w kije i grzechotki. Przez całą noc, czekając na przybycie strzelców, ludzie czaili się w haszczach, strzegąc wszystkich przesmyków, któremiby wilki mogły wyjść z matni.
Konstanty nie poszedł z sąsiadami, lecz zabrawszy o świcie Halinę i siostry do sanek, powiózł je nad brzeg rzeki.
Wznosił się tam wysoki pagórek, najeżony młodą poroślą sosnową. Szczyt jego panował nad osaczoną niziną, gdzie się miało odbyć polowanie.
Ukryci w gąszczu widzieli stąd wyraźnie szare i brunatne świtki naganiaczy, tkwiących w zaroślach i oczekujących sygnału. Ciemniejszy od śnieżnej równiny trakt, którym nadjeżdżały sanie i wozy z myśliwymi, widniał, jak na dłoni.
Po pewnym czasie Halina spostrzegła dwóch jeźdźców, którzy rozstawiali myśliwych na przesmykach między krzakami.
Na sygnał trąbki naganiacze ruszyli przez haszcze.
Na bokach miotu tam i sam odezwały się grzechotki.
Wkrótce zaczęły buchać pojedyńcze strzały i stawały się coraz gęstsze i bliższe.
Stojące na pagórku kobiety nie mogły dostrzec wilków i tylko bystrooki i wprawny Konstanty od czasu do czasu wykrzykiwał:
— Patrzcie, patrzcie! Ot tam, gdzie stoi ta wierzba kudłata, miga basiura... Stary, zapewne, bo skrada się ostrożnie... Widzę i drugiego... sadzi brzegiem haszczy!
Halina jednak i młode Poleszuczki nic nie mogły dojrzeć w stłoczonej gęstwinie rokit i łóz.
Powróciwszy do domu, nauczycielka oczekiwała zapowiedzianej wizyty doktora.
Posłyszawszy dzwoneczki uprzęży i parskanie koni, wyszła na ganek, aby się przyjrzeć odjeżdżającym myśliwym.
Przez wioskę przemknęła już jedna para sani i, pozostawiając za sobą śnieżną kurzawę, majaczyła przy końcu ulicy. Od strony łąk, gdzie odbywały się łowy, nadjeżdżały inne powozy. Halina z ciekawością przyglądała się nieznajomym panom, szukając wśród nich roztargnionej twarzy doktora.
Para cisawych, dobrych klaczy, mknących wcwał, obrzuciła stojącą na ganku grudkami zmarzłego na kamień śniegu i wionęła ostrą wonią potu końskiego.
Zasłaniając oczy dłonią, Halina przez palce spojrzała na trzech myśliwych, rozpartych wygodnie w szerokich saniach.
Siedzący bliżej od niej wyniosły mężczyzna, o szerokich ramionach i młodej, zarumienionej twarzy, na okamgnienie zatrzymał na niej obojętne spojrzenie, unosząc się zlekka, aby zapiąć granatową czamarę z szarym, barankowym kołnierzem.
Ledwie się skrzyżowały ich oczy, Halina wydała krótki, ostry krzyk i, raptownie tracąc siły, opuściła się na ławkę. Upadłaby niezawodnie, gdyby rękami nie uczepiła się była kurczowo drewnianych filarków ganku.
Młody myśliwy nie spostrzegł jednak nic i przejechał. Sanie, unoszące go, zniknęły, skręcając na boczną drogę.
— Nie poznał... nie odczuł mnie!... Zdzisław... mój Zdzisław!... tak blisko odemnie... na tej samej ziemi... Cud... cud!...
Nie miała sił pohamować wzruszenia, głowa jej chwiać się zaczęła, podnosiły się i opadały ramiona, a głuchy szloch rozdzierał jej piersi i spazmem ściskał gardło.
— Panno Halino! Co pani jest? Dlaczego pani taka blada? Zasłabła pani? — posłyszała nagle niespokojne pytania i poczuła, że to doktór Wicher bierze jej ręce w swoje dłonie i mocno rozciera, pochylając ku niej strwożoną twarz.
Lekarz odprowadził Halinę do pokoju i zmusił ją, aby się położyła na tapczanie.
Starannie przetarł okulary i podszedł do leżącej, mówiąc:
— Jestem w tej chwili tylko lekarzem, proszę więc z całą szczerością opowiedzieć mi, co pani czuje i dlaczego zastałem panią tak zmienioną?
Halina słabym jeszcze głosem uspokajała doktora i siliła się nawet na wesołość. Starała się zbagatelizować swoją chwilową niedyspozycję, tłumacząc ją przepracowaniem i lekkiem przeziębieniem. Długo i chaotycznie mówiła o tem wszystkiem, powtarzając po kilka razy jedno i to samo zdanie, czem jeszcze bardziej zaniepokoiła poczciwego dra Wichra. Nagle urwała i zamilkła, wpatrzona przed siebie nieruchomym wzrokiem. Leżała tak przez dłuższą chwilę, a gdy wreszcie zaniepokojony jej milczeniem i sztywnością doktór pochylił się nad nią, uszu jego dobiegł cichy szept:
— Nie poznał mnie nawet!... Widziałam cię... kochany mój! Dobrze, żeś nie poznał mnie!... Nie poznał... nic nie przeczuł!...
Ciemna sylwetka lekarza zamajaczyła przed nią wyraźniej, więc drgnęła i oprzytomniała.
Wpatrując się w dobrotliwą, wylękłą twarz doktora, spytała go:
— To i hrabia... Ostróg był na polowaniu?
Lekarz nagle wyprostował się i spochmurniał.
— Ach! Pani zna Zdzisia?
Po chwili uderzył się w czoło. Twarz mu zbladła i zmieniła się gwałtownie.
— A więc to była... pani!... — szepnął ze zgrozą i rozpaczą w głosie.
Umilkł i zaczął chodzić z kąta w kąt, oddychając ciężko i zaciskając zimne dłonie.
Halina nie słyszała urwanych pytań doktora.
Z gorączkowym pośpiechem odtwarzała w pamięci nagle zjawiające się drogie oblicze Zdzisława i jego silną, wyniosłą postać.
Zmarszczyła czoło, gdyż lekarz dotknął jej ramienia i suchym, jakgdyby obrażonym głosem powiedział:
— Musi pani przez trzy dni przyjmować brom, krople walerjanowe i trochę „Adonis vernalis“... Nerwy i serce... Nie myślę, żeby to było coś poważnego... Gdyby jednak pani czuła się gorzej, proszę powiadomić mnie — przyjadę...
Nie odpowiedziała mu i nie spostrzegła nawet, kiedy zamknęły się za nim drzwi i zapadła wreszcie tak bardzo pożądana przez nią cisza.
Leżała z otwartemi oczyma, a nad nią, jak żywa, pochyliła się najdroższa na świecie głowa i błysnęły miłośnie i gorąco rzewne, pełne wewnętrznego żaru, piwne oczy.
Wyciągnęła ramiona przed siebie i znowu wybuchnęła płaczem, wciskając twarz w poduszkę i palcami szarpiąc poszewkę.
Do pokoju nauczycielki wślizgnęły się mętne i szare kłęby mroku...
Uspokoiwszy się powoli, leżała z otwartemi oczami, cała we władzy napływających wspomnień.
Balik w seminarjum. Tłok i zgiełk. Ujrzała samą siebie przeciskającą się przez rozbawiony tłum, zapatrzoną w stojącego przy drzwiach młodzieńca, szła ku niemu, niby ku przeznaczeniu, wiedziona i popychana nieznaną mocą. Stanęła przed nim i, patrząc w jego promienne, piwne oczy, przysunęła się tak blisko, że piersią dotknęła jego ramienia. Czuła, że dążyła do nieuświadamianego, lecz koniecznego celu i że niewidzialne siły zmuszały ją do tego, pozbawiając myśli i woli.
Młodzieniec ogarnął ją spojrzeniem i przybladł nagle. Oczy jego stały się czarne, przepaściste, zasnute gorącą mgłą.
— Zdzisław hrabia Ostróg — szepnął, pochylając się i całując ją w rękę.
Szarpnęła się i uczyniła raz jeszcze próbę ucieczki, lecz próżne były jej usiłowania.
Później Halina nie mogła nigdy uprzytomnić sobie, dlaczego pozostała, nie mając sił oderwać się od niego. Przecież nie zatrzymywał jej ani najsłabszym odruchem, ani słowem, nie wywierał też na niej wpływu skoncentrowanej woli — tego magicznego nakazu. Nic! Nakaz ten wszechpotężny i nieodwołalny szedł z głębi własnej jej istoty, wołał namiętnie i rozkazująco:
— Pozostań, albowiem tylko raz w życiu sądzone bywają takie spotkania! Przeżyjesz najwspanialszą chwilę pełni szczęścia. Myśl o nim wypełni ci wszystkie dni twoje i rozświetli szarzyznę rzeczywistości. Przeznaczona ci była ta chwila porywającego, darzącego ukojeniem uniesienia, a w niem, jak w powodzi słonecznej, utonie dusza twoja. Pozostań! Pamiętaj, że tak musiało być, bo taki zapadł już wyrok...
Halina pozostała.
Podczas niezdarnie granej sztuki amatorskiej siedzieli w ostatnim rzędzie pod ścianą, przytuleni do siebie, o niczem nie myśląc i czując każdą kroplą krwi, wielką promienną szczęśliwość, potem tańczyli, wpatrzeni w siebie, przeniknięci bezmierną radością, jakgdyby złożyli najwspanialsze ofiary na ołtarzu losu po długiej i uciążliwej pielgrzymce.
Powracali razem do domu, lecz nie mogli się rozstać, więc wyszli za miasto i długo brnęli szosą.
Milczała, słuchając jego opowiadania.
Mówił o rodzicach, o swym pobycie w Oksfordzie na uniwersytecie, o znajomych, których musiał odwiedzić w N. i o tem, że jutro jedzie do domu, gdzie oddawna wyglądają go niecierpliwie.
Halina myślała o tem, jak bardzo szczęśliwi są rodzice, którzy mogą mieszkać pod jednym dachem ze Zdzisławem, oddychać wspólnem z nim powietrzem, słyszeć jego głos i napawać się jego widokiem każdego dnia, o każdej godzinie, w chwili każdej!
Prawie nie spostrzegła, że powrócili do miasta.
Świtało już.
Zdzisław pochylił się nagle, zajrzał jej w oczy, wzrokiem, który obezwładniał jej wolę i, z mocą przycisnąwszy do piersi jej wiotką, pokorną postać, zaczął okrywać pocałunkami drżące, zimne wargi dziewczyny, jej powieki omdlałe, włosy i szyję.
Już nic nie pamiętała i nie pragnęła powrotu do świadomości...
Szli jeszcze dokądś...
Dobiegał ją czyjś obcy głos... potem zgrzyt przekręconego klucza...
Odprowadzając ją do domu, Zdzisław szeptał:
— Teraz należysz do mnie... cała i na zawsze, duszą i ciałem! Dziś wyjeżdżam, a jutro powiem o wszystkiem rodzicom i będę prosił ich o błogosławieństwo... Zostaniesz moją umiłowaną żoną... najcudniejszą... upragnioną na zawsze... aż do śmierci...
Halina słyszała te słowa, lecz nie przenikały one głęboko do jej mózgu. Wydawały się jej błahemi i nic nie znaczącemi. Pamiętała natomiast inne słowa:
— Dziś wyjeżdżam...
A więc odjedzie?
Dziś, gdy stało się coś, co w sposób straszliwy związało ich przeniknięciem o przerażającej głębi zrozumienia i wzajemnego wyczucia?
Halina chciała z całą siłą i rozpaczą zaprotestować przeciwko okrucieństwu i potworności tej rozłąki, lecz usta jej, osłabłe, spalone żarem pocałunków, szepnęły bezradne i bezsilne słowa:
— Nie to, nie to... powracaj tylko prędzej, powracaj!...
Zdzisław istotnie tegoż dnia wyjechał, nie widząc się więcej z Haliną. Zresztą ona sama nie mogłaby była nawet przyjść na dworzec, gdyż pupilka jej dostała ostrego ataku, więc razem z panią Grzędakowską i starą ciotką musiała ratować chorą.
Przez długie tygodnie czekała na Zdzisława. Nie przyjeżdżał jednak i nic nie napisał.
Wtedy zrozumiała, że wszystko minęło i nigdy nie powróci.
Narazie nie miała jednak żalu do niego, nie rozpaczała nawet i nie żałowała chwili swej słabości i zapomnienia.
Przeżycia jej były tak głębokie i pochłaniające, że przeistoczyły się w całkowite ukojenie, w zrozumienie wykonania nieuniknionego przeznaczenia. W upadku swoim widziała zawarty w nim nakaz bezwzględnego prawa, któremu podległa biernie i całkowicie.
Z biegiem czasu przyszła wszakże do przekonania, że to, co przeżyła i odczuła z tym „miłym, lekkomyślnym przechodniem”, było grzeszne i niegodne posiadającego wolę człowieka.
Jednocześnie grzech ten, popełniony w dziwnych, niewytłumaczonych okolicznościach, napełniał ją chwilami świadomością szczęścia, w którem była moc, duma i zuchwałość.
Halina przeczuwała, że to szczęście tak krótkie w czasie powstania, ale trwałe i potężne we wspomnieniach będzie musiało starczyć jej aż do śmierci, gdyż w sposób tajemniczy osiągnęła ona szczyt tego, co pochłonęło ją bez reszty. Oddając się bowiem Zdzisławowi, oddała mu duszę swoją, nie pytając go o to, czy potrzebuje jej, jak pielgrzymi nie pytają się o to bóstwa, składając na ołtarzu jego ofiary i wota pobożne.
Po pewnym czasie jednak zrozumiała, że jej oddanie się Zdzisławowi w życiu jego było tylko ślepym, dziwacznym przypadkiem i wesołą przygodą i, że później — stało mu się natychmiast obojętne.
Wtedy to zjawiły się w źrenicach Haliny te nagłe błyski drapieżne i tragiczne zarazem, nadające jej oczom wyraz twardy i nieugięty; wtedy też poraz pierwszy z kącików jej warg wypełzły cieniutkie bruzdki, któremi sączyła się gorycz nieznośna, żłobiąc je głębiej i głębiej.
Wierząca i religijna, do czasu odwiedzin kościoła w Dziemiatyczach, nie czuła się jednak na siłach do wyznania swego grzechu na spowiedzi. Męczyło ją to i smuciło. Czuła się, jakgdyby wygnaną z domu Bożego, modliła się żarliwie, powtarzając jedną tylko prośbę — „naucz, ratuj!“ — Nie mogła jednak, jak to dawniej bywało, wpadać w nastrój czystego, natchnionego zachwytu, więc namiętne błagania o siebie samą nie wystarczały jej i nie dawały ulgi. Być może, czuła za każdym razem jeszcze silniejsze przygnębienie, skruchę i oddalenie od źródła łaski. Dręczyło ją to i drażniło tembardziej, że równolegle z temi moralnemi przeżyciami, płynął swojem łożyskiem inny potok głębokich odczuć — całą istotą ujmowane dostąpienie szczęścia i jakiejś niezawiłej, pierwotnej prawdy w tem, co jednocześnie uważała za swój grzech, poniżenie i upadek.



XI.

Inaczej potoczyło się teraz życie Haliny Olmieńskiej. Pozornie nic się w niem nie zmieniło. Tak samo uczyła w szkole i pracowała z dorosłymi w obszernej izbie domu Lipskich, jak to czyniła przedtem, odwiedzała chorych, pisała listy do matki i, pozostając wreszcie sama w pokoiku, ślęczała nad zeszytami uczniowskiemi lub czytała.
A jednak... głębokie zaszły zmiany w samopoczuciu nauczycielki.
Przedewszystkiem — otoczona szacunkiem wieśniaków i zaufaniem kobiet, graniczącem z miłością, Halina pozostała nagle samotna, zupełnie opuszczona.
Dr. Wicher nie przyjeżdżał więcej do Harasymowicz, a na list jej przysłał suchą odpowiedź, tłumacząc się brakiem czasu i przeciążeniem pracą lekarską. Nie napisała więcej do niego i nie zastanawiała się nad istotną przyczyną zmiany w jego stosunku do niej. Nie obeszło jej to jednak żywiej i po pewnym czasie zapomniała o „zabawnym entuzjaście z Łachwy“, jak go zwykle nazywała.
Brakowało jej tylko inteligentnego towarzystwa i możności podzielenia się z kimś myślami, które przychodziły w ciszy wiejskiej i przybierały określony, wymagający omówienia kierunek.
Mimowoli szukała kogoś, z kim mogłaby się podzielić niemi i poradzić.
Zwróciła tedy większą uwagę na najbliższe swe otoczenie — na rodzinę Lipskich.
Lubili ją tu wszyscy i obdarzali przyjaźnią — czuła to w każdem powiedzeniu starego i jego córek, widziała we wzruszającej radości, gdy mogli jej w czemś dopomóc. Jednak Grzegorz Lipski uważał uczoną, warszawską panienkę za szczyt mądrości i we wszystkiem potakiwał jej, nie śmiejąc nawet wypowiadać przy niej swych poglądów. Jeszcze mniej nadawały się do roztrząsania interesujących Halinę spraw Marja i Anna. Dla tych wesołych, rozkochanych w niej dziewczyn wszystko, co pochodziło od Haliny, stawało się bezsprzeczną prawdą, niemal prawem — nowym, stwarzanym przez nią kodeksem myślowym i obyczajowym.
Pozostał więc tylko Konstanty.
Z rozmów z nim Halina dawno wywnioskowała, że młody Lipski posiada zdrowy i dość giętki umysł, umiejętność jasnego wyrażania myśli i zdolność do logicznej obrony własnego przekonania. Podobał się jej w nim zupełny brak blagi i chęci do sztucznej błyskotliwości lub nadmiernej odwagi w wypowiadaniu się, co, niestety, tak często cechuje półinteligentów, przykro w nich razi, a nawet odstręcza od obcowania z nimi.
Halina jednak instynktownie unikała dłuższych i bardziej szczerych rozmów z Konstantym, wywnioskowawszy bardzo prędko, że młody Lipski kocha się w niej beznadziejnie, bojaźliwie i z całkowitem oddaniem.
Od plotkarek wiejskich słyszała ona nieraz opowiadania o dawnem życiu Konstantego.
Szeptem powierzano jej sekret dobrobytu Lipskich. Dowiedziała się, że Konstanty z kilkoma towarzyszami robił szalone wyprawy na ruską stronę lub urządzał zasadzki na przedzierających się do Polski bolszewickich komisarzy i agitatorów, szmuglujących komunistyczną bibułę, napadał i zabierał posiadane przez nich pieniądze.
Mówiono jej w cztery oczy, że młody Lipski zabił nawet kilku bolszewików i że z tego powodu policja prowadzi dochodzenie.
Halina nie chciała w to uwierzyć, bo wiedziała, że władze polskie nie puściłyby płazem takich wyczynów Poleszuka. Czuła jednak, że w tych legendach o Konstantym było coś z rzeczywistości, a coś — z wyobraźni, pobudzonej tajemniczemi wyprawami młodego Lipskiego, skrytością jego charakteru, a szczególniej dostatkiem, który panował w domu starego Grzegorza. Coraz bardziej utrwalało się w niej przekonanie, że zawistni sąsiedzi obmawiali Lipskich, zazdroszcząc im bogactwa. Istotnie, dom ich, tryb życia i gospodarstwo uderzały na tle ogólnej nędzy, w jakiej wieś żyła.
Halina słyszała nieraz opowiadania o pijaństwie, któremu się oddawał Konstanty, o jego hucznych hulankach, bójkach z niedopuszczoną do jego towarzystwa młodzieżą wiejską i o hazardownej grze w karty.
Tymczasem obserwowała go przez te trzy miesiące i nic nie mogła zarzucić Konstantemu, poza drażniącą zagadkowością i zastanawiającym ją, zawziętym, sekciarskim uporem we wszystkiem, do czego się brał i co robił.
W ciągu dnia młody Lipski pomagał ojcu i robotnikom przy sieciach na rzece, w polu lub na łąkach, gdzie na jesieni kosił siano, w zimie zaś rąbał drzewa w należącym do nich lesie, aby przygotować na wiosnę tratwy i spławić je aż na Prypeć; targował się z hurtownikami, kupującymi bydło, naprawiał wszystko w domu, w kleci i w odrynie, zaglądając nawet do gospodarki sióstr, a wieczorami przesiadywał w domu i czatował na przechodzącą Halinę, w nadziei, że zamieni z nim choć kilka słów.
Przez pewien czas unikała go, zrozumiawszy, że wzbudziła w nim miłość, która rosła i potężniała tak szybko, że Konstanty już nie mógł jej ukryć w swych stalowych oczach. Bała się tego i chwilami czuła niechęć do młodego Poleszuka, to znów jakąś drażniącą ciekawość, co myśli i zamierza Konstanty.
Po odjeździe popa i jego chorej żony, po nagłem urwaniu się znajomości z doktorem Wichrem, uczucie osamotnienia skłoniło jednak Halinę do ostrożnego narazie, pełnego rezerwy i zachowania należytego dystansu, zbliżenia się do młodego Poleszuka.
Próba ta przeszła jej oczekiwania.
Konstanty wyczuł odrazu, czego pragnęła odeń Halina i ani na chwilę nie przekroczył wytkniętej przez nią granicy.
Pozostawał, jak zawsze, pełen szacunku dla niej, nie pozwalając sobie na żadną poufałość, żart lub narzucanie się. Oczekiwał, kiedy zechce go zobaczyć i rozpocząć z nim rozmowę. Odpowiadał krótkiemi, prostemi zdaniami, sformułowanemi jasno i przejrzyście. Z zadziwiającem odczuciem unikał tematów, niepokojących ją i nauczył się zachowywać wobec Haliny pozorny, lecz, zdawało się, niewzruszony spokój i ton głęboko przemyślanej przyjaźni.
Raz tylko, gdy czuła się niezwykle podrażnioną, w rozmowie z nim wspomniała coś o zawiłych drogach życiowych i o dziwnie nieraz układających się stosunkach pomiędzy ludźmi, wypowiadając swój pogląd na przyczyny tego zjawiska.
Konstanty milczał, patrząc na nią uważnie, z jakąś trwogą i czujnością.
Zapytany, co myśli o tem, wzruszył ramionami i odpowiedział w zamyśleniu:
— Tak się dzieje w miastach... U nas proste jest wszystko i jasne! Wiemy, że co się stało, to musiało się stać!... Gdy deszcz popsuje drogę, to pocóż rozpaczać, że się nie zdążyło na zrękowiny przyjaciela?... Inaczej być nie mogło! Od ziemi to poszło, albo od Boga! Nie wolno przeklinać tego, co już się stało, i — niemądrze — przepraszam was, panienko — żałować czegoś, co musiało się stać, bo takie niepisane prawo, silniejsze i mądrzejsze od ludzkiego, żyje w nas samych i rządzi naszem życiem...
— No tak, rozumie się — zgodziła się zdumiona jego rozumowaniem, — lecz powiedzcie, cobyście zrobili w takim, naprzykład, wypadku? Wyobraźcie sobie, że Anna, siostra wasza...
Zamierzała już w możliwie oględnej i zamaskowanej formie dać obraz swej przeszłości, gdy Konstanty zasłonił nagle twarz rękami i zdławionym głosem wyjąkał:
— Niech panienka nic nie mówi... nic... bo ja tak dużo myślę o was, ciągle i zawsze, że zdaje mi się... mógłbym się czegoś domyśleć... a wybyście tego żałowali potem... Gniew mielibyście przeciwko mnie... czego, broń Boże.... nie zniósłbym już... Ciemny-ja człowiek... nieuczony... ale po ludzku przecież czuję... i cierpię po ludzku!
Zastanowiła ją taka wrażliwość młodego Poleszuka i jego zdolność do reagowania intuicyjnego.
Nie dokończyła zdania, lecz od tej chwili nawiązała się pomiędzy nimi niewidzialna a mocna nić tajemniczego zrozumienia niewypowiedzianych myśli; instynktownie wyczuwało się ciepło w każdem ich spojrzeniu, w najkrótszem, przypadkowem nawet słowie i we wspomnieniu o sobie. Chociaż drażniło to nieraz Halinę, jednak coraz częściej i szczerzej z nim rozmawiała, a nawet z trudem się czasem powstrzymywała, aby nie opowiedzieć Konstantemu o swojem przejściu ze Zdzisławem i posłyszeć od tego pierwotnego, niezatrutego hipokryzją cywilizacji człowieka lasów i bagien, co myśli o duszy i sercu kogoś innego, kto jest arystokratą, wychowankiem Oksfordu, potomkiem magnatów?
Długo z sobą walczyła, całą siłą opierając się niepojętej, tchnącej okrucieństwem chęci do nowej, być może, bardziej jeszcze szczerej i potępiającej spowiedzi, niż ta, którą uczyniła przed konfesjonałem.
Powstrzymał ją od niej nie wstyd przed obcym człowiekiem i nie współczucie dla rozkochanego w niej prostaka, błagającego, aby nic nie mówiła o tem, czego się domyślał instynktem zwierzęcej zapewne czujności. Nie uczyniła tego z innego zupełnie powodu.
Obawiała się o Zdzisława, przypomniawszy sobie podpatrzony kiedyś zimny, stalowy błysk oczu Lipskiego.
Mignęła jej wtedy przerażająca myśl, że może narazić na niebezpieczeństwo życie człowieka, którego kochała każdym odruchem swej natury.
— Może jednak Zdzisław nie jest winien, że tak okrutnie ze mną postąpił — rozumowała Halina, czując wstyd, podnoszący się z dna duszy. — Jest mężczyzną, wyczuł i odpowiedział na burzące moją krew zmysły. One to obudziły w nim nagłą żądzę, niedopuszczającą sprzeciwu rozumowania. Kto wie — być może, inny człowiek odegrałby w mem życiu rolę Zdzisława? Stałoby się to zapewne w nieco odmiennej formie. Dłuższa lub krótsza, pozorna, dla celów natury niezbędna walka, ta odwieczna, świadomie beznadziejna ucieczka kobiety przed widmem przeznaczenia? W wyniku — małżeństwo lub... upadek... To ja, ja sama pociągnęłam Zdzisława ku sobie, przykułam go do siebie tajemną siłą zmysłów, on zaś odpowiedział również potężnym wybuchem i zdobył mnie bez słowa, bo nie stawiałam i nie mogłam już stawiać oporu, pokorna wszechmocy praw natury. Nie mam powodu oskarżać go i narażać na niebezpieczeństwo. Ze mnie samej biło źródło... grzechu, który jest jednak prawem ziemi i celem, przez ludzi pogardzanym i osądzanym, jeżeli nie został ujęty w formy, które społeczeństwo usankcjonowało. Nie, Zdzisław nie jest winien!... Na popęd odpowiedział popędem, a było to zjawisko, potężne choć chwilowe tylko, o czem najwymowniej świadczyło późniejsze jego postępowanie.
Widać — nie pozostawiła po sobie żadnego śladu w jego wspomnieniach, zapomniał o niej tak, jak zapomina się sylwetkę kobiety, stojącej na peronie dworca, gdy kurjer przelatuje, nie zatrzymując się, ani nie zwalniając pędu. Spotkawszy ją po dwóch zaledwie latach, Zdzisław nie poznał jej nawet.
W niej zato zagadkowe, mistyczne niemal przejście niezatarte i głębokie wyryło ślady. Zdzisław żył w niej, stał się częścią jej istoty.
Halina uprzytomniła sobie, że w pierwszym już dniu pobytu na Polesiu, ledwie dotknąwszy bagnistej gleby tego smętnego kraju, wyczuła natychmiast obecność jego, i to jej przyniosło pogodę ducha i pewność, że nie pozostanie tu samotna i opuszczona.
Konstanty swoim nieomylnym instynktem wyczuł, że Halina istotnie posiada tajemnicę, z której po jego wybuchu zwierzyć się już nie będzie chciała.
Stosunki między nimi nie uległy przez to żadnej zmianie.
Często nawet wydawało się obojgu, że stały się bliższe i trwalsze.
Młody Lipski nie wykorzystywał jednak sytuacji i o włos nie przekroczył granicy, którą wyznaczyła mu Halina. Takie zachowanie denerwowało i nawet budziło obawy Haliny. Przypuszczała bowiem, że ten zamknięty w sobie człowiek zaczaił się i czyha na chwilę, gdy ona w ostrem poczuciu potrzeby wyzwolenia się z męczących ją myśli, zapomniawszy o dzielącym ich dystansie psychicznym i społecznym, wypowie się, a wtedy ośmielony tem Konstanty, będzie miał prawo do wyznania jej swych uczuć.
Ogarniał ją coraz częściej niepokój i czuła się wobec Lipskiego zmieszaną, gdy spostrzegała jego przenikliwy, ostry wzrok, którym zaglądał do jej duszy i widział, zda się, wszystko.
Tak! Była przekonana, że dziwny i potężny instynkt leśnego człowieka pozwalał mu wdzierać się do najgłębszych zakątków jej jestestwa, gdzie rodziły się myśli i emocje, których się sama obawiała, a nawet wstydziła. Ale Konstanty, zaglądając do tajników jej duszy, patrzył na nią z ciepłą, serdeczną wyrozumiałością, pozbawioną śladów wyrzutu lub podstępu.
Nieraz, pozostawszy sama, myślała o młodym, milczącym Poleszuku i zadawała sobie pytanie, jakie ukryte siły i jakie nieznane, niezbadane wpływy mogły w silnem, zahartowanem ciele mieszkańca bagienno-leśnego kraju wytworzyć, ukształtować i do niesłychanej ostrości doprowadzić rzadko wśród ludzi cywilizowanych spotykany zmysł zastanawiającej intuicji?
Nie wątpiła już, że był to zmysł wyższy, prawie nadnaturalny, podnoszący się nieraz do szczytu jasnowidztwa i przenikliwości o tajemniczem napięciu. Chwilami przerażało to Halinę, chwilami mimowoli imponowało. Podrażniona ambicja zmuszała ją wtedy do obrony fałszywemi hipotezami, obniżającemi duchowe właściwości Konstantego. Usiłowała dowieść sobie, że człowiek, przebywający ciągle w obliczu natury, wytężający swój intelekt na pościg i tropienie ryb i zwierzyny, automatycznie wyrabia i potęguje w sobie nieznany „szósty zmysł“ i że inaczej być nie może, gdyż tego żąda od niego surowa walka o byt.
Nie zmieniło to jednak istoty rzeczy. Halina przekonywała się codziennie, że wnikliwe, jasne oczy młodego Lipskiego przejrzały ją dokładnie.
Dowodów na to miała bez liku. Jeżeli nie spała w nocy, trapiona nagłą tęsknotą za Zdzisławem, zatruta wspomnieniami krótkiego szczęścia, z którem pragnęła iść przez życie, — to następnego ranka źrenice Konstantego gasły, smutek, niby ciemna płachta, padał mu na czoło i zsuwał się powoli na oczy, ogarniając całą twarz; stawała się wtedy ponurą i ziemisto-szarą, a mowa wzbogacała się nieużywanemi zwykle przez niego słowami.
Innym znów razem, gdy coś przykuwało jej myśl i uwagę do Konstantego, choć spokojny, jak zwykle, w uczuciach swoich zwarty w jeden zwał, promieniował cały, a dźwięczne nuty coraz częściej i śmielej rozbrzmiewały w jego głosie.
Zima tymczasem zawładnęła już krajem i okryła rzeki i jeziora lodową skorupą.
Poprzez niedostępne trzęsawiska przeciągnęły się szlaki, głęboko pocięte płozami sań.
Zagasły już krwawe płomienie, szalejące nad oczeretami i haszczami na hałach, gdzie Poleszuki ogniem nawiedzali lęgi wilcze, rozpędzając na cztery wiatry drapieżne zgraje.
Odcięte od świata chutory i wioski, wśród topielisk zapadłe, wyzwoliły się wreszcie z pod przemocy bagien i haszcz nieprzebytych. Ludziska na saniach, konno lub na nartach odwiedzali się wzajemnie.
Pewnego razu do Harasymowicz przybyło dwóch nieznajomych podróżnych. Przyjechali w rozłożystych saniach, z ustawioną na nich króbką — łykowym koszem. Mieli z sobą strzelby myśliwskie, skrzynie z zapasami i całą baterję butelek. Ponieważ wieczór już zapadł, szukali dogodnego noclegu. Sołtys, jak zawsze, wskazał im dom Lipskich, gdzie w dużej izbie przy stole z wiszącą nad nim lampą naftową Halina opowiadała zgromadzonym tu Poleszukom sławne dzieje Polski.
Jeden z przybyłych — mały, brzydki, o zezowatych oczach, ujrzawszy piękną panienkę, podbiegł do niej i, chyląc się w przesadnym ukłonie, zawołał patetycznie:
— Nie trzeba mówić, że widzę przed sobą „cudo poleskie“, najpiękniejszą wśród niewiast świata, przemądrą pannę Halinę Olmieńską! Przed paru miesiącami spotkał mnie gorzki zawód! Przyjechałem tu z paczką druhów, na Rudym Brodku pukaliśmy sobie do kaczuszek, a w sercu żywiliśmy płomienną nadzieję ujrzenia rajskiego ptaszka, nadobną pannę Halinę, o której fama głosi, że...
Umilkł, spostrzegłszy surowe, pytające spojrzenie nauczycielki. Wyprostowała się, podniosła głowę i patrzyła wzrokiem, w którym obok pytania szkliła się utajona obawa, wstręt i niespokojne przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa.
Zezowaty pan znowu się skłonił przed nią i przedstawił się:
— Stanisław Baski, przemysłowiec... a ten tu dżentelmen — to mój przyjaciel inżynier Lusowiecki... Jedziemy do państwa Kulwertów na polowanko... liszki postrzelać i wilczkom skóreczkę ołowiem pokropić...
Inżynier przyjrzał się panience uważnie i skłonił się w milczeniu.
Halina złożyła książki i kajety, pochowała ołówki do szuflady i odpowiedziała:
— Jestem kierowniczką szkoły ludowej. Nazwisko moje — Olmieńska. Nie będę panom przeszkadzała!
Zwracając się do siedzących przy stole wieśniaków, oznajmiła im:
— Na dziś starczy nauki! Następna lekcja pojutrze! Do widzenia!
Gdy gromadka gospodarzy i wieśniaków wyszła z izby, a Marja i Anna zaczęły nakrywać do stołu, aby ugościć przyjezdnych panów, Halina skinęła im głową i poszła ku drzwiom.
Baski, spostrzegłszy jej zamiar, skoczył i zastąpił nauczycielce drogę.
Robił błazeńskie miny i udawał, że mdleje.
— Porzucić nas w chwili, gdy przebyliśmy siedem rzek, nadrobiliśmy dobrych dziesięć wiorst, aby napoić swe oczy widokiem boskiej profesorki?!... Och, tracę przytomność... umieram! — pisnął, udając rozpacz.
Zataczał się, wymachiwał rękami i błaznował coraz bardziej.
Halina cofnęła się przed nim z nieukrywanym wstrętem.
— Mój panie — powiedziała surowym, oschłym głosem — mam wrażenie, że pan nie raczy zdawać sobie sprawy, gdzie się znajduje?
Baski, bynajmniej nie zmieszany, zarecytował natychmiast:
— Owszem, owszem! Znajdujemy się w województwie poleskiem, wchodzącem w skład Rzeczypospolitej Polskiej, stanowiącem część wielkich dolin i ograniczonem od północy — wyżyną nowogródzką, od południa zaś — wołyńską... Nauczyłem się tego od mego syna, gdy odrabiał lekcje geografji polskiej, bo trzeba pani wiedzieć, panno Halino...
Nie dokończył, bo przerwała mu wyzywającym, zirytowanym głosem:
— To pan ma syna? Czy jest takim samym źle wychowanym błaznem, jak jego ojciec?
Ostatnie słowa wypowiedziała prawie z groźbą.
— Stasiu! — upominał Baskiego inżynier. — Daj spokój, zachowujesz się rzeczywiście niemożliwie! Zadużo piłeś u Włodków...
— Przepraszam panów, muszę już odejść — rzuciła Halina, mijając ogłupiałego przemysłowca.
Gdy jednak dotykała już klamki, Baski oprzytomniał i ze śmiechem zawołał:
— Ależ przykre, jadowite ziółko z pani!... Nie dziw, nie dziw, że Zdziś Ostróg...
Nie słyszała już końca, bo, czując, że uginają się pod nią nogi, a serce tłucze się w piersi, sprawiając ostry ból, zatrzasnęła drzwi za sobą i wpadła do swego pokoiku.
Ciężko oddychając i rozcierając sobie gardło, zaciśnięte nagłym skurczem, szeptała:
— Co on powiedział? Zdzisław mógł mówić o mnie z tym wstrętnym błaznem? Co mówił? Jakiem prawem?...
Upadła na tapczan, z trudem chwytając powietrze suchemi wargami i przypominając sobie podobne słowa, słyszane w Warszawie od znajomego porucznika.
Leżała długo, prawie nie oddychając, zdruzgotana i poniżona bezmiernie. Gdy jednak w pewnej chwili zdała sobie sprawę ze swego nastroju — zerwała się na równe nogi i, szarpiąc sobie włosy, wyrzęziła:
— Podła... podła!
Halina uświadomiła sobie nagle, że nęka ją straszliwy żal do Zdzisława, jednocześnie zaś głęboko w sercu, niby z pod gruzów dźwignęła się na chwilę jakaś szalona niepohamowana radość. Myśl, pracująca z zawrotną szybkością, usłużnie sformułowała to nowe, gwałtownie zrywające się uczucie.
— Opowiadał porucznikowi... i temu Baskiemu... Ach, więc nie zapomniał o mnie!
Uderzyła się z siłą w piersi i znowu syknęła:
— Podła... podła!
Ale radość raz obudzona, nie dała się zabić ani tem uderzeniem, ani pogardą dla siebie.
Halina nie płakała.
Siedziała, wpatrzona w mrok rozszerzonemi źrenicami, a przed nią wynurzały się ciemne, zamglone oczy Ostroga i jego gorący szept zabijający wolę.



XII.

Przez kilka dni Halina walczyła z sobą, aby powrócić do równowagi i wyplenić z siebie tę hańbiącą, poniżającą radość, która jednocześnie napełniała ją wstrętem i strachem. Rozumiała wybornie, że jest to raczej jadowita, niebezpieczna pociecha dla ambicji kobiecej, iż nie została zapomniana, jak niepotrzebna, przypadkowa zabawka. Zdawała sobie też sprawę, że ten nagły wybuch radości mógł się stać śmiertelnym, bo podobny był do zastrzyku bakterji dżumy, lub innej, niszczącej śmiertelnej choroby. Zastrzyk radości, wzbudzonej niewysłuchanemi do końca słowami nieznajomego, zatruł duszę Haliny i spokój, z takim trudem i walką przez nią zdobyty.
Pokonała ją jednak i wtłoczyła na dno duszy, gdzie gromadziła cały zapas trucizny życiowej. W tem zmaganiu się z sobą ratowała ją wytężona praca, posunięta aż do ostatecznego wyczerpania, kiedy już nic nie czuła, o niczem myśleć nie mogła i niczego nie pragnęła, oprócz ciężkiego, jak kamień, snu. Inną bronią przeciwko jadowitemu, budzącemu w niej wstręt, rozradowaniu była też konieczność ukrycia prawdy przed Konstantym.
Lipski chodził ponury, milczący, a na szarej twarzy jego zjawiła się znowu drapieżna zaciętość i przebiegał ledwie dostrzegalny skurcz, co zwężał mu powieki i podnosił kąciki warg, odsłaniając ostre, mocne zęby.
Pewnego wieczora, gdy po posiłku żegnała gospodarzy, aby udać się na spoczynek, — Konstanty spojrzał na nią dziwnym wzrokiem i poprosił:
— Zostańcie, panienko! Muszę wam coś powiedzieć, bo dziś w nocy... wyjeżdżam.
— Wyjeżdżacie? — spytała z niepokojem w głosie. — Dokąd? Co się stało? Mówiliście niedawno, że, gdy pojadę na święta do domu, — odwieziecie mnie na kolej nowemi sankami?
Usiadła, patrząc na niego z trwogą, bo przypomniała sobie w tej chwili opowiadanie starego Ostapa i rozmowę z Konstantym, gdy pierwszy raz płynęli do Dziemiatycz. Była przekonana, że odjazd Lipskiego ma związek z tem, co słyszała od niego i Ramulta.
Konstanty podniósł brwi i mruknął wymijająco:
— Trzeba jechać, bo taki czas przyszedł... Ważne mam sprawy do załatwienia... do zakończenia — poprawił się, spuszczając oczy. — Ale nie o tem chciałem mówić z wami, bo to są rzeczy drobne; jeżeli udadzą się — dobrze, jeżeli nie... — wzruszył ramionami, a dłonią uderzył zlekka w stół.
Pomilczawszy chwilę i jakgdyby zbierając myśli, oparł się na łokciu i, wbijając wzrok w oczy Haliny, szeptać zaczął tak cicho, że musiała się aż pochylić ku niemu:
— Strzeżcie się... bo do nieszczęścia, nie daj Boże — jeden krok, panienko!... Proszę was bardzo... bardzo... jak...
Urwał, nie mogąc dobrać słowa, wreszcie machnął ręką i z rozpaczą w głosie dokończył:
— Jak przed śmiercią...
— Co wy mówicie, Konstanty?! — przeraziła się Halina.
— Wiem, co mówię... — mruknął w ponurem zamyśleniu. — Śmierć po ludziach chodzi...
— Ale w stosunku do mnie, co właściwie macie na myśli? — zapytała, hamując oddech.
Milczał długo, myśląc o czemś z takim wysiłkiem, że aż mu bruzdy głębokie poorały czoło, wreszcie rozłożył ręce bezradnie i szepnął z przejęciem:
— Nie wiem... a może — i... wiem! Czuję, że stoi przy was coś strasznego, a skąd to idzie — Bóg raczy wiedzieć! Gdybym wiedział, tobym obronił was, panienko... ale nie wiem, myślę w dzień i w nocy i nic wymyśleć, ani pojąć już nie mam siły!
Halina zrozumiała i odczuła mękę Konstantego. Pomyślała sobie, że nastąpił moment stosowny, aby opowiedzieć mu o swoich dawnych przeżyciach, o tem, co z biegiem czasu zaczęła uważać za grzech, i posłyszeć od Lipskiego, co myśli o postępku młodego hrabiego.
Uczyniłaby to niezawodnie, w jakiś sposób ukrywszy prawdziwe nazwisko uczestników tego zwykłego zapewne wypadku, który ludzie podnieśli sztucznie do stopnia dramatu. Teraz jednak, gdy przekonała się, jak głębokie zmiany zaszły w jej duszy, nie chciała już wchodzić na niebezpieczne tory zamaskowanych wyznań, z obawy, że może nie zdoła zachować należytego spokoju i, wskaże zdradzając się mimowoli, Lipskiemu prawdziwy kierunek dla jego domysłów.
Odrzuciła więc czemprędzej tę myśl i powiedziała z niepokojem, który istotnie ogarnął ją całą:
— Konstanty, nie mam prawa odradzać wam tego, co zamierzacie zrobić, jednak ja też proszę was, abyście byli rozważni, bo wszak jesteście tu potrzebni, bardzo potrzebni!...
— Komu? — szepnął i wbił w nią stalowe oczy.
— Ojcu waszemu, który stary już jest i ciągle zapada na zdrowiu... całe gospodarstwo leży wszakże na waszych barkach! Anka i Marysia kochają was szczerze.
Konstanty potrząsnął głową i całą siłą płuc ze świstem wciągnął powietrze.
— To wszystko — nie to! — mruknął.
Halina poczuła wyraźnie, że powinna dać temu człowiekowi chociaż najsłabszy błysk nadziei i pocieszenia, więc, uśmiechając się, dotknęła jego ręki i powiedziała przyjaźnie:
— No, i mnie też jesteście potrzebni! Bo z kimże teraz, gdy porzucicie nas, będę prowadziła rozmowy?
Błysnął oczyma i znacznie już spokojniejszy, szepnął znowu:
— Nie odpowiedzieliście mi nic, panienko, czy będziecie się strzec przed nieszczęściem...
Halina zaśmiała się swobodnie.
— Ależ, Konstanty, nie przeczuwam żadnego dla siebie niebezpieczeństwa! — zawołała. — Skąd wam to do głowy przyszło? Jeżeli jednak chodzi wam o to, to przyrzekam, że nie będę biegała po lodzie, aby się podemną nie załamał, nie będę igrać z ogniem i...
Konstanty przerwał jej nagle, mówiąc z naciskiem:
— Nie będziecie igrać z ogniem — przyrzekliście!
— Przyrzekłam — powtórzyła i jednocześnie błysnęła jej myśl, że młody Lipski przez ten czas znacznie jeszcze postąpił w niezrozumiałem dla niej podchwytywaniu jej utajonych myśli i w odczuwaniu nastrojów — chwilowych częstokroć i zmiennych.
W pierwszym momencie świadomość tego przeraziła ją, lecz po chwili poczuła pewną ulgę i nawet zadowolenie, że w walce z sobą i ciosami życia uzyskała najwierniejszego zapewne przyjaciela i obrońcę.
— Przyrzekłam! — powtórzyła raz jeszcze, a głos jej zabrzmiał tym razem poważnie i pokornie.
— Dziękuję wam! — wybuchnął Lipski i, porwawszy jej dłoń, leżącą na stole, zaczął okrywać ją szybkiemi, krótkiemi, prostaczemi pocałunkami. — Niech panienkę Bóg pocieszy i Przeczysta Bogarodzica ma w swej opiece! Spieszyć się będę z powrotem, aż się kurzyć za mną będzie! Ani kroku nie zrobię, ani ręką nie ruszę, nie pomyślawszy przedtem o was, panienko!
Jeszcze raz pocałował jej dłoń i, powstawszy z ławy, patrzał na Halinę ze wzruszeniem i oddaniem.
Znalazłszy się w swoim pokoju, usiadła przy stoliku, gdzie leżał niedokończony list do matki, i zamyśliła się nad dziwnemi, przez nikogo niewytłumaczonemi nićmi, łączącemi ludzi pomiędzy sobą.
W tej chwili czuła wyraźnie, że myśli Konstantego zgromadziły się dokoła niej i odpowiadają jej myślom bez wysiłku. Zdawało jej się nawet, że sama też rozumie zamiary jego i obawy o nią.
— Przyrzekłam mu! — przypomniała sobie i zaraz zmarszczyła wargi z niesmakiem, uświadomiwszy sobie, że dobrowolnie pozwoliła młodemu Lipskiemu przekroczyć granicę poufałości, surowo przez nią bronioną, a przez niego ściśle przestrzeganą.
Pisząc list, słyszała za ścianą kroki Konstantego, potem szczęk podków i skrzypienie płozów na ulicy, czyjeś przyciszone głosy i po chwili — tupot ruszających z miejsca koni.
Cisza zaległa dom Grzegorza Lipskiego.
Zdziwiło Halinę, że ani ojciec ani siostry nie odprowadzały odjeżdżającego.
Domyśliła się jednak, że uczynili tak umyślnie, aby móc powiedzieć, że nic o wyjeździe Konstantego nie wiedzieli. Postanowiła więc, że nikomu też o tem nie wspomni.
Po odjeździe Konstantego Halina poczuła jeszcze większą pustkę dokoła siebie.
Zapełniła ją pracą i lekturą książek pedagogicznych, dostarczonych przez uprzejmego inspektora z kuratorjum.
Pewnego dnia przywieziono jej paczkę nowych wydawnictw, a wśród nich książkę o Polesiu i szczegółową mapę powiatu, do którego należały Harasymowicze. Halina rozwinęła na stole duży arkusz i oglądała go, wodząc zapałką po papierze.
Odnalazła Harasymowicze, przebiegła dolinę Łani i zatrzymała wzrok na zawiłej linji Moroczy. Słyszała już nazwę tej rzeki i wiedziała, że gdzieś w pobliżu jej znajduje się miejsce, które stało się celem wypraw młodego Poleszuka.
Myślała o nim często, lecz próżno usiłowała przedstawić sobie, co robi w danej chwili, z kim jest i co myśli.
Po chwili przeglądała mapę dalej i naraz wpadła jej w oczy nazwa, nieczytelnie umieszczona przy małym czarnym punkciku, jakiemi oznaczone były chutory i majątki.
— Ostrożsk!... — przeczytała wreszcie i przymrużyła oczy.
Spojrzała na skalę mapy i zapałką odmierzyła dystans, dzielący majątek Ostrogów od Harasymowicz.
— W pięć godzin zajechałabym — mignęła jej szalona myśl.
Odpędziła ją natychmiast i, starannie złożywszy mapę, schowała ją do szufladki.
Praca dawała Halinie ukojenie i spokój. Nauczyła się znakomicie stosować tę niezawodną metodę. Posiłkowała się nią teraz w zdwojonej dozie, nie pozostawiając dla siebie ani chwili wolnej.
Rozpoczęła właśnie nową kampanję.
Spostrzegła tu bowiem, wśród ludności, nieoględne, zbrodnicze wprost szafowanie czasem.
Wieśniacy, oszczędzając na oświetleniu domów, szli na spoczynek o zmierzchu, lub siedzieli, nic nie robiąc, przy płonących drzazgach w „łuczniku“, zawieszonym pod zadymionym pułapem.
Halina przez kilka dni odwiedzała chaty, usilnie namawiając Poleszuków, aby nabyli sobie lampy naftowe. Dowodziła im czarno na białem, że nieduży wydatek na dobre oświetlenie domów zostanie sowicie pokryty w ciągu paru dni, bo rodzina będzie w stanie pracować kilka godzin więcej i wytwarzać rzeczy pożyteczne, nadające się do sprzedaży.
Po przemowach nauczycielki w pięciu narazie domach zjawiły się lampy; przy ich świetle mężczyźni wiązali sieci, pletli kosze, łapcie i króbki. Pracowali przy warsztatach stolarskich i tokarskich, szyli buty juchtowe i uprząż dla koni; baby tkały płótno i wełniane samodziały, sporządzały odzież i bieliznę. Halina nawiązała stosunki z miejscowym sklepikarzem, który zgodził się sprzedawać swój towar i naftę na raty lub zamieniać je na domowe wyroby Poleszuków. Nauczycielka namówiła też kupca-Żyda, aby za pewien komis podjął się dostawy zimowych wyrobów chłopskich i zorganizował sprzedaż ich w Pińsku i Brześciu. Plan ten udał się całkowicie i cała wieś przekonała się wkrótce, ile w ubiegłych latach zmarnowano czasu i pieniędzy. Niebawem wszystkie chaty posiadały już naftowe lampy. W Harasymowiczach do północy nieraz wrzała robota.
Poleszuki, drapiąc się w głowę i wzdychając, mruczeli do siebie:
— Ot — taka prosta rzecz — lampa, i patrz-no sąsiedzie, jeszcze pół zimy nie minęło, a wszystko do połowu ryb mam już sporządzone — niewody, dwukrylce, odnorogi, wiersze i wszelaki inny sprzęt rybacki! Baby też poszyły wszystko, co potrzeba, i łapci naplotły, bodaj, że na dwa lata!
Inni kiwali na to głowami i dodawali:
— Tak, tak! A to jeszcze powiedzieć należy, że dawniej, gdy czas przychodził na ryby, dopiero na gwałt zaczynaliśmy sieci „ładzić“, o skórzniach przemysliwać, a teraz ino niech rzeka ruszy, — my już gotowi!...
Żyd-kupiec, zrobiwszy dobry interes na lampach i nafcie, cmokał tylko na widok nauczycielki, mówiąc:
— Aj-aj! Taka bardzo piękna panienka, niczem anioł, a głowę ma do interesów, jak minister skarbu!
Kiedyś, korzystając z dwu dni świąt, Halina postanowiła odwiedzić najbliższe dwory, aby zdobyć trochę książek dla czytelni przy szkole. Przedtem już otrzymała kilkanaście tomów, gdyż inspektor w Brześciu i pani Olmieńska, otrzymawszy jej listy w tej sprawie, przysłali spore paczki.
W pobliskim majątku — Różance, przyjęto Halinę serdecznie, gdyż państwo Wiereccy słyszeli już o niej od sklepikarza, głoszącego wszędzie jej zasługi. Opowiadali też o niej karbowi i rządcy, odwiedzający często Harasymowicze.
Gospodarze zatrzymali ją na obiedzie i oprowadzali po starej, historycznej siedzibie. W obszernym, zapuszczonym parku pan Wierecki pokazał jej ruiny dawnego zameczku obronnego.
— Baszta ta, proszę pani, stoi na tem miejscu od wieków! — objaśniał gospodarz. — Narymunt Olgierdowicz miał w tem miejscu mocną „zastawę”, bo tu niegdyś trakt targowy biegł od Turowa do Nieświeża. Widziały te mury niejedno, oj niejedno! Podanie twierdzi, że o tę basztę połamała sobie kły jakaś luźna wataha kozacka w wieku XVII-ym i, wydaje się to możliwem, gdyż o dwa kilometry stąd leży uroczyszcze, zwane „Kozacza pohybel”; kopali tam ludziska, skarbów szukając. Pieniędzy nie znaleźli coprawda, ale kości poddostatkiem wygrzebali... Różanka za Jana Kazimierza do Sapiehów należała, zameczek tu stał myśliwski wojewody Lwa; podczas wyprawy Karola XII-go Szwedzi prochami pałac wysadzili i dalej poszli, ale nad „Hniłą Protoką” ugrzęźli w mszarniku i armaty tam potopili. Na fundamentach sapieżyńskich ten oto dwór wznieśli moi ojcowie i tak, trwa on od r. 1720-go!
Pan Wierecki opowiadał to z dumą i rozrzewnieniem, patrząc na potężne mury baszty i stare lipy i dęby, tworzące aleję wjazdową.
W pałacu pokazano Halinie piękne zbiory sztychów gdańskich, starych ksiąg, w Brześciu przez Radziwiłłów drukowanych, broni i liczącą około dziesięciu tysięcy tomów bibljotekę. Gdy gospodarze posłyszeli, w jakim celu przybyła do nich młoda nauczycielka, ucieszyli się bardzo.
— Nareszcie ktoś się zabrał do szlachty naszej szaraczkowej, którą policja rosyjska i popi zniszczyli! Wielki czas, aby odrobić stracone! — wołała pani Wierecka, serdecznie obejmując panienkę. — Pomnik pani sobie za życia wystawi! Przeszukam najchętniej wszystkie skrytki, powybieram najodpowiedniejsze książki i pisma i, nie zwlekając, przyślę pani przez rządcę! Mam nadzieję, że zbierze się tego sporo.
Przy obiedzie państwo Wiereccy opowiadali Halinie o swoich dzieciach. Córka studjowała muzykę w konserwatorjum warszawskiem, a syn robił pracę dyplomową na politechnice.
— Na święta przyjadą do domu! — opowiadała radosnym głosem pani domu. — Musicie się państwo poznać koniecznie! Zobaczy pani, jaki to talent — nasza Brońcia pięknie gra już na fortepianie, a Stach — to wybitny umysł i inteligencja! Złote dzieciaki!
— Jakżeż żałuję, że nie mogę skorzystać z zaproszenia państwa! — zawołała Halina. — Ale na święta wyjadę do mamy, do Warszawy. Matczysko tęskni tam za mną i zapłakuje się!
— Szkoda! — odezwał się gospodarz. — Wielka szkoda! Urządzamy na pierwszy dzień świąt wieczorek tańcujący. Całe sąsiedztwo się zjedzie. Sporo miłych osób poznałaby pani. No, ale co się odwlecze, to nie uciecze!
Pani Wierecka nie mogła się jednak pogodzić z myślą, że Halina nie pozna jej dzieci i mówiła z żalem w głosie:
— Taki zawód! Taki zawód! Tyle już słyszeliśmy o pani dobrego, tyle szczerych zachwytów!...
— Ach! — przerwała jej nauczycielka. — Zapewne, od miłego doktora Wichra? Niestety, za coś obraził się na mnie... i dawno jużeśmy się nie widzieli... Teraz, z pewnością, nie opowiadałby państwu o mnie z dawnym entuzjazmem. Sympatje ludzkie, jak się przekonałam, kruche są i szybko przemijają, nic po sobie nie pozostawiając. To smutne!
— Nie poznaliśmy dotychczas doktora Wichra — odezwał się gospodarz. — Mieszka podobno w Łachwie, a to jest daleko od nas! Nie! Mówił nam o pani kilkakrotnie, nalegając, abyśmy koniecznie nawiązali z panią bliższy kontakt, pan Zdzisław Ostróg z Ostrożska.
— Pan Zdzi... — wyrwało się Halinie.
Całą siłą woli zapanowała nad sobą, chociaż zbladła i nagle się osunęła na krzesło.
— Hrabia Ostróg często u nas bywa, bo przyjeżdża w interesach do męża — objaśniła pani Wierecka, nieco zdumiona zmienionym wyrazem twarzy panienki. — Za każdym razem przypomina nam o pani!
Należało ratować sytuację, więc Halina, spuściwszy oczy i zdobywając się na obojętny ton, odpowiedziała:
— To dziwne! Hrabiego Ostroga poznałam przed laty na baliku... Przelotne spotkanie! Cóż hrabia może wiedzieć o mnie?!
— Jest panią zachwycony! — zaśmiał się pan Wierecki i pochylił głowę w szarmanckim ukłonie. — Spotkanie, chociażby najkrótsze, z tak uroczą osobą może pozostawić niezatarte ślady. Co do mnie, nie dziwię się Zdzisławowi! Nie dziwię się!
Reszta dnia spędzonego w tym domu, stała się dla Haliny istną torturą. Pragnęła czemprędzej pozostać sama, uporać się z nawałą myśli — nowych zupełnie — to jakichś trująco radosnych, to straszliwie przerażających. Z trudem doczekała się chwili, gdy przed ganek dworu zajechały wreszcie sanki, a minąwszy aleję lipową i patrząc na smętny trakt, biegnący przez zaśnieżoną równinę, zaczęła przypominać sobie słowa Zdzisława, powtórzone jej przez panią Wierecką.
Odtwarzała każde z nich z surowością i ścisłością sędziego śledczego, analizowała zawartą w nich treść i tę pierwszą jawną i inną — ukrytą, która miała źródło swoje nie w rozumie, lecz w emocji, posługującej się w danej chwili właśnie tem słowem. Znana już jej szalona, pełna dumy i pijanego szczęścia radość dominowała jednak ponad wszystkiemi jej wywodami i w sercu zrywał się okrzyk namiętny:
— Pamięta! Pragnie spotkania ze mną!
I naraz stanęły przed nią błagalne, jasne oczy Lipskiego i posłyszała własny głos:
— Przyrzekłam!
Fala zimnego strachu runęła na nią i zmusiła do wytężenia wszystkich sił, aby odpędzić od siebie wrażenie, doznane w Różance. Zrozumiała, że obok niej, niby jakaś żywa istota, niby nieznana siła materjalna, stoi niebezpieczeństwo i, chociaż była strwożona i podniecona, zdumiała się na myśl o niezwykłej wrażliwości Konstantego i wyczutej przez niego groźbie nieszczęścia.
Jechała, dygocąc cała od zimna, ogarniającego ją od wewnątrz, zagryzała wargi, aby nie szczękać i nie zgrzytać zębami, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w czarną ścianę lasu, zbliżającego się coraz szybciej.
W puszczy mroczno było i cicho. Mroźny wiatr nie mógł się tu przedrzeć przez stłoczone krzaki podszycia i gęsto rosnące obok siebie piony olch, grabów, jaworów i wiązów. Tem głośniej szczękały zacinane jedna o drugą podkowy, skrzypiały płozy i parskały rozpędzone konie. Zalatywał ją ciepły zapach potu i oślepiała ostra kurzawa śnieżna.
W domu położyła się natychmiast do łóżka i, zaciskając szczęki, przysięgała sobie, że już nigdy nie dopuści myśli o Zdzisławie, myśli poniżającej ją i wyprowadzającej z równowagi.
Myślała o bliskim wyjeździe do Warszawy, o radości matki, o tem, co musiała jeszcze zrobić w szkole i w czytelni, aż wreszcie myśli jej skoncentrowały się dokoła zagadkowej postaci Konstantego. Interesował ją coraz bardziej swojemi tajemniczemi właściwościami i wzbudzał szacunek.
Zasnęła dopiero o świcie i obudziła się znużona i rozbita.
Marja, przynosząca jej zwykle śniadanie, usiadła na tapczanie Haliny i szepnęła:
— Brat wieści o sobie przysłał! Z Wasylem Ramultem i jeszcze jednym człowiekiem siedzą w puszczy i czekają...
— Na co czekają? — spytała Halina.
Marja, robiąc tajemniczą minę, odpowiedziała:
— Przyjaciół oczekują i... wrogów, bo Konstanty zaprzysiągł, że poraz ostatni już poszedł na Morocz... On domu nie może opuszczać na długo.
— Opuszczał go przecież, podobno, ciągle... — zauważyła nauczycielka.
Marja kiwnęła głową, obwiązaną wzorzystą chustką, i znów szepnęła:
— Wtedy panienki u nas nie było! Boi się brat o was i chciałby zawsze być blisko... Miłuje on was, czyż nie widzicie?
Halina milczała przez chwilę, a potem, machnąwszy ręką, odpowiedziała:
— Eh — wydaje się wam, Marysiu! Konstanty lubi mnie — to wiem. W przyjaźni z nim żyjemy. Życzę mu jaknajlepiej!
Marja parsknęła śmiechem i zawołała:
— Nie kręćcie, jak liszka kitą, panienko! Konstanty może lubić Wasyla i Ostapa Ramultów, lubi Wachromiuka i Staszka Marzana, ale was... miłuje! Widzę ja to oddawna i wiem, że miłuje, och, i jak jeszcze!
Halina nie słuchała trajkotania dziewuchy i badała samą siebie.
Musiała wyznać przed sobą, że słowa Marji nie obraziły jej wcale i nie sprawiły przykrości. Tłumaczyła to sobie tem, że przyzwyczaiła się już do myśli o miłości młodego Lipskiego. Uczucie jego nie zawadzało jej i nie ciążyło, bo utaił je głęboko w sercu i nie narzucał się z niem nigdy. Miłość swoją wyrażał milczącem oddaniem, pokorą i uwielbieniem, które nie mogło razić Haliny. Z biegiem czasu znikła w niej nawet niechęć do niego, że śmiał kochać ją — on, człowiek ledwo piśmienny, mieszkaniec małej wioski, odciętej od świata pasmem bagien, topielisk i puszcz. Wszystko to przekształciło się w niej we wrażenie dodającej otuchy pewności, że znajduje się koło niej człowiek przyjazny, wierny, ubóstwiający ją niemal. Gdy zaś przekonała się o nadwrażliwości jego i instynkcie przenikania w dusze innych ludzi — wzbudziło to w niej podświadomy szacunek dla Konstantego i głębokie zainteresowanie.
Starała się więc poznać go, przeniknąć tajemnicę jego świata duchowego. W tym wszakże kierunku Halina nie postąpiła ani o krok wobec drażniącej ją zagadki. Na przeszkodzie jej stanął skryty, niedostępny charakter młodego Lipskiego.
Nieufny i czujny trzymał się zawsze w pewnem oddaleniu, przestrzegając niezwykłej wstrzemięźliwości w wypowiadaniu się i unikając starannie jakichkolwiek zwierzeń.
Halina rozumiała, że wobec młodego Lipskiego zdradziła już swoją słabość i potrzebę zaufania i szczerości. Na to Konstanty odpowiadał przyjaźnią i bezgranicznem oddaniem, lecz duszy swej nie otwierał przed nią, w przekonaniu zapewne, że nie może ona zainteresować uczonej, wielkomiejskiej, dobrze wychowanej panienki. Sama mu przecież powiedziała, że wyłącznie pod naciskiem niesprzyjających okoliczności życiowych zmuszona jest pozostać we wsi, jako istota, wbrew własnym chęciom i woli zarzucona tu przez surowy los.
Coraz częściej myślała teraz Halina o nim, nawet podczas pracy zastanawiając się nad właściwościami tego zagadkowego człowieka. Chwilami czuła niemal fizycznie obecność jego myśli przy sobie. Drażniła ją nawet świadomość, że często odczuwa trwogę o niego. Usprawiedliwiała to wrażenie tem, że, wiedząc dokładnie o niebezpiecznem i ryzykownem przedsięwzięciu Poleszuka, miała poważne powody do niepokoju.
Po odwiedzinach w Różance postanowiła zaniechać dalszych wizyt do majątków, położonych w okolicy Harasymowicz. Ograniczyła się do napisania grzecznych listów do właścicieli majątków Gniewkowo i Hrycewicze, dyplomatycznie wspomniawszy o hojnym darze, otrzymanym przez czytelnię ludową od państwa Wiereckich, i prosząc o książki i przeczytane już pisma.
Obawiała się teraz jechać do sąsiednich dworów, gdyż nietylko mogła się narazić na nowy epizod, w rodzaju zachowania Baskiego, lub posłyszeć znów o Zdzisławie, ale nawet spotkać się z nim. Była przekonana, że wypadki tego rodzaju nie przeszłyby już tak bezkarnie, jak się to stało w Różance. Obawiała się powtórzenia podobnego eksperymentu i na myśl o tem wstrząsnął nią zimny dreszcz. Działała na nią sugestja, płynąca z bezpośrednio danego Lipskiemu przyrzeczenia, a również pośrednio — ze skierowanej na nią woli Konstantego i jego nieodstępnej o niej myśli.
Nie wątpiła, że tak musiało być istotnie.
Do świąt Bożego Narodzenia pozostawał jeszcze tydzień. Poczta dostarczyła jej list od pani Olmieńskiej i dużą szarą kopertę z pieczęcią kuratorjum.
Matka w gorących słowach wyrażała radość z powodu zbliżającego się przyjazdu Haliny, opisywała swoje przygotowania na przyjęcie córki i donosiła, że na wilję obie zostały zaproszone do znajomych, gdzie napewno będzie bardzo wesoło, gdyż zbiera się tam spora gromadka młodzieży.
Pomiędzy arkusikami papieru, zapisanego ręką pani Olmieńskiej, Halina znalazła zgnieciony i przywiędły już kwiatek tuberozy. W dopisku matka dodawała, że posyła ten kwiatek, gdyż Halina wspominała, iż poza jemiołą i czerwoną kaliną, którą Poleszuczki zdobią obrazy święte, niema tu nic, coby przypominało jej lato z jego bujną roślinnością.
Szara koperta zawierała pismo inspektora szkolnego. Był to urzędowy cyrkularz, polecający kierownikom o cztery dni wcześniej zakończyć zajęcia szkolne i wyjechać do Pińska. Miał tam bowiem przybyć instruktor nauk przyrodniczych z ministerstwa dla pokazania nauczycielstwu muzeum pińskiego i wygłoszenia kilku odczytów o florze, faunie i etnografji Polesia.
Ponieważ cyrkularz doszedł do rąk nauczycielki w wilję rozpoczęcia wykładów instruktora, należało się pośpieszyć, aby tegoż dnia jeszcze dojechać do kolei i zdążyć na pociąg nocny. Halina obiegła wszystkie domy i oznajmiła o rozpoczynających się wcześniej ferjach świątecznych, odwiedziła swoich pacjentów i dała im niezbędne wskazówki i lekarstwa, poczem dopiero powróciła do domu, spakowała rzeczy i udała się do Grzegorza Lipskiego z prośbą, aby się wystarał dla niej o wózek.
Stary Lipski obruszył się na Halinę.
— Cóż to, panienko! — zawołał. — Nie możecie powiedzieć mi wprost: — „Daj mi wózek, konie i odwieź mnie, Grzegorzu, na stację?“ Czyż nie zasłużyłem na to, żebym mógł wam dopomóc? Ech — niedobrze to powiedzieliście, panienko!
Był bardzo zasmucony, a córki zaczęły chlipać i zawodzić piskliwie.
— Ot, i doczekaliśmy się!... — żaliły się głośno. — Nic od nas nie chce nasza panienka!
— Niegodni jesteśmy! — mruczał stary, wzdychając ciężko.
Halina, zakłopotana i wzruszona, rzuciła się do Lipskiego i, potrząsając mu rękę, prosiła pieszczotliwym głosem:
— Ojcze Grzegorzu, nie mówcie tak, bo i ja beknę! Nie śmiałam zwrócić się do was, boście nie obowiązani wozić nauczycielki!... I tak doznaję od was tylu grzeczności!
— A wy to macie obowiązek leczyć mnie i innych chłopów po chatach, uczyć moje dziewuchy i... ech! co tam mówić! Skrzywdziliście nas, panienko, ot i — wszystko!
Halina, wyściskawszy Marję i Annę, wybiegła, aby zakończyć pakowanie walizek.
Sam gospodarz, otulony w długi kożuch, przeciągnięty rzemieniem, powiózł Halinę.
Siedziała w wygodnych, szerokich saniach, owinięta w ciepłą baranicę i słuchała gaworzenia Grzegorza. Stary pouczał ją, jak należy otwierać „brześcianki“ — naczynia z kory brzozowej, gdzie córki jego włożyły dla pani Olmieńskiej podarunki — świeże masło, miód i ser, i coraz to powtarzał, że w nowych, łykowych „króbkach“ znajduje się pieczona kaczka, kawał słoniny, kiełbasa, kiszone ogórki i pszenny chleb, a w płóciennym woreczku — ulęgałki, „po których pić się nie chce“ i — solniczka lipowa.
Poleszuk założył najlepszą parę szkap i gnał je szybko, mówiąc bez przerwy. Co chwila biczem wskazywał ślady zwierzęce, ciągnące się przez zaśnieżoną drogę i mruczał:
— Ot, szkoda, że nasz Konstantyn odjechał! On powiózłby panienkę lepiej i na własne oczyby zobaczył, że tego roku zwierza namnożyło się bez liku. O, patrzcie tylko! Ile tropów nakluczyły zające! Chmara ich śmiga w tym olszyńcu! Istna chmara! Ej, a tam — to lis się włóczył! Niedawno, widać, przeszedł, bo śnieg, ruszony kitą, jeszcze nie zlodowaciał. A tam te dołki — to sarny powybijały je racicami... Przepuścił Konstanty najlepszy czas łowiecki! E — ech! A nie wiadomo, czy swego dopnie tej zimy?...
— Obawiam się o niego! — odezwała się nagle Halina.
Stary obejrzał się trwożnie i radośnie zarazem. Przyjrzał się jej uważnie i szepnął z przejęciem:
— Nie daj Boże, panienko droga, aby mu się co stało! Niech go Spas i Przeczysta chronią od wszelakiej napaści. Śmiały on i zuchwały, ale serce ma miękkie!
W tej ocenie syna kryło się wyraźne pytanie, wymagające odpowiedzi.
Zrozumiała to nauczycielka i powiedziała w zamyśleniu:
— Być może, ale trudno go poznać, bo skryty jest i jakiś tajemniczy...
— Hardy — on i serca swego otwierać nie lubi! — zaśmiał się stary. — Wpierw musi poznać człowieka i uwierzyć mu, jak samemu sobie, a wtedy, wtedy... wierniejszego nie znajdziecie od niego! Konstantyn zna sobie cenę! Jeżeli Bóg miłościwy pozwoli mu powrócić, zobaczycie, co on potrafi!
Dumą brzmiał głos starego Poleszuka i miłością.
Rozmowa się urwała, bo oboje zamyślili się — każde o swojem.
Lipski myślał o synu; Halina zaś zadawała sobie uporczywe pytanie, czy stary hrabia Ostróg miałby powody z taką wiarą i dumą odzywać się o Zdzisławie?
Przed wieczorem mróz tężał z godziny na godzinę. Konie okryły się siwym, kosmatym szronem. Na brodzie i wąsach Grzegorza potworzyły się sople lodu. Płozy głośniej skrzypiały na śniegu, niby stal, tnąca szkło. Tuż przy drodze stadko cietrzewi obsiadło nagą jarzębinę i przykucnęło na jej gałęziach, znacząc się na nich, jak okrągłe, czarne narości.
Halina zajechała przed stację, w chwili, gdy z poza lasu dobiegł już gwizdek pociągu i głuchy warkot kół na moście. Wkrótce pożegnała Grzegorza i weszła do wagonu.
Pociąg ryknął, szarpnął gwałtownie i ze zgrzytem hamulców i brzękiem spięć zagruchotał na wekslach.



XIII.

Halina Olmieńska wraz z kolegami i koleżankami, delegowanymi do Pińska, pracowicie spędziła dwa pierwsze dni.
Instruktor, młody i zdolny przyrodnik, posiadający dar wymowy, oprowadzał swoich słuchaczy po muzeum, a potem miewał po trzy wykłady dziennie, urządzając dodatkowo bardzo pożyteczne i zajmujące pogadanki z kierownikami szkół.
Halina z zapartym oddechem słuchała instruktora, gdy, zapalając się, objaśniał słuchaczom, opracowany już i częściowo będący w wykonaniu potężny plan osuszenia błot poleskich. Miały one zniknąć z czasem, aby z topieli ich wyłoniły się łąki kośbne i nowe połacie ziemi ornej. Prelegent rzucał śmiały obraz przyszłości, gdy Polska zdobędzie miljony hektarów żyznej, wydartej bagnom roli, podniesie dobrobyt Poleszuków i zaludni zdobyte własnemi rękami obszary polskimi osadnikami, którzy będą bronili i związywali z ojczyzną te niegościnne tymczasem, smętne kresy a przez zaborców zatrute nieufnością i wrogim oporem względem Macierzy.
Magistrat Pińska ze swej strony serdecznie podejmował nauczycielstwo, urządzając dla nich przyjęcia i dając możność szczegółowego zwiedzenia starożytnego miasta, wspominanego jeszcze przez Ptolomeusza pod nazwą Leinum.
Halina z zachwytem oglądała okazałe, pełne polotu gmachy katedry i kolegjum Jezuitów z połowy XVII w. i dawniejszy jeszcze kościół Franciszkanów, wzniesiony wkońcu wieku XIV-go. Bardzo zainteresowały ją też współcześnie urządzone fabryki zapałek i dykty. Żałowała, że nie mogła przyjrzeć się życiu największego w Polsce handlowego portu rzecznego, ani też urządzeniom portu wojennego, gdzie wznosiły się żelazne maszty radjotelegrafu i stały oszalowane deskami i okryte płótnem statki flotyli pińskiej.
Pokazano jej jednak przysypane śniegiem pierwsze na Polesiu kanały odwadniające, przekopane niegdyś na rozkaz królowej Bony, a także skwer miejski, gdzie znaleziono niedawno kamień nagrobkowy książąt Olelkowiczów, gdyż zapewne stało tam horodyszcze — zamek obronny.
Trzeciego dnia kursanci otrzymali zaproszenie na koncert muzyki kościelnej w gmachu seminarjum duchownego, gdzie miał wystąpić słynny chór wileński i kilku solistów.
Halina niezmiernie cieszyła się, że posłyszy dobrą, poważną muzykę. Lubiła koncerty i w Harasymowiczach odczuwała nieraz brak rozrywek estetycznych, na co uskarżała się przed matką, a sobie obiecywała solennie nabyć przy najbliższej okazji i założyć radjoaparat.
Obudziwszy się rano, z radością myślała o południu, kiedy właśnie miał się odbyć zapowiedziany koncert. Ubierając się i fryzując włosy, uświadomiła sobie nagle ostre podrażnienie, odczuwane w pewnych okresach, jakąś niczem, zda się, niespowodowaną tęsknotę, pragnienie nieokreślone i niepokojące.
Zupełnie bezwiednie zaczęła odtwarzać w pamięci spotkanie ze Zdzisławem, a z jeszcze większą ostrością i dokładnością spędzone z nim godziny, niezapomniane i pełne burzliwych, a zarazem rzewnych przeżyć. Płonąc i drżąc na całem ciele, przymknęła zamglone i nieprzytomne oczy... a potem błysnęły przed nią na chwilę mocne i czujne źrenice Konstantego Lipskiego, jego skupiona, nieufna twarz i silna, zwinna postać, wyraźnie drapieżna i groźna.
Otrzeźwiło ją to i, starając się o niczem już nie myśleć, półgłosem zanuciła jakiś motyw, pospiesznie kończąc swą tualetę.
Podczas koncertu Halina siedziała nieruchomo, wpatrzona z zachwytem w wykonawców, zgrupowanych na estradzie, i w dyrygenta — wysokiego pana o siwej, lwiej grzywie i dostojnych, plastycznych ruchach.
W przerwie wyszła z dwiema koleżankami na korytarz, z niecierpliwością oczekując występów znakomitych solistów — skrzypaczki, pianisty i barytona z Warszawy, bawiących przejazdem w Pińsku.
Nauczycielki zatrzymały się przy oknie, wychodzącem na plac i, przyglądały się z ciekawością sunącemu chodnikiem tłumowi.
Jakgdyby poczuwszy czyjeś dotknięcie, Halina szybko podniosła głowę i zaczęła szukać kogoś w zwartej ciżbie ludzi.
Serce jej bić przestało, krew pulsowała w skroniach, a straszliwa, z lękiem odczuwana pustka w piersi wypełniła się raptem płomieniami i ogłuszającym zgiełkiem, ponad którym wybijał się namiętny, rozpaczliwy krzyk.
— On! On!
Halina z przerażeniem w oczach a jednocześnie — z jakąś gorącą nadzieją, przymknęła oczy i znów je rozwarła szeroko, aby się przekonać, czy to nie złudzenie, czy widzi naprawdę przed sobą żywego Zdzisława, a nie widmo, tak często i realnie wstające przed nią, dręczące jej duszę i młode, żądne ciało.
Jednak nie była to pomyłka zmysłów, ani zjawa.
Oparty, jak wtedy w N., o framugę drzwi stał Zdzisław Ostróg.
Mała, kształtna głowa, wsparta na mocnej, dumnej szyi, z królewską godnością panowała nad szerokiemi ramionami. Śniada, ściągła twarz, rozmarzone, piwne oczy, zmysłowe, niezwykle czerwone wargi i cienki nos z drgającemi nozdrzami, tak — to był on!
Halina nie miała już najmniejszej wątpliwości, że widzi przed sobą Zdzisława. Postąpiła krok naprzód, pchnięta ku niemu nieznaną a władną siłą, lecz resztkami świadomości uprzytomniła sobie, że musi zniknąć w tłumie i uciec z tego gmachu.
Czuła, że stanęło przed nią nagle największe niebezpieczeństwo, — groźba rozbudzenia nanowo wszystkiego, co z takim uporem i męką zwalczała w sobie i wtłaczała na dno duszy, grzebiąc, zdawało się, na zawsze i bezpowrotnie.
Nie mogła jednak oderwać wzroku od szlachetnej, wyniosłej, przedziwnie męskiej postaci młodego Ostroga. Czarny żakiet oblegał jego muskularną, wysportowaną figurę, zlekka wijące się płowe włosy, odsłaniały wysokie, pogodne czoło.
— Przepraszam, — szepnęła Halina do koleżanek, — za chwilkę powrócę...
Wślizgnęła się w tłum i usiłowała przedostać się ku wyjściu. Dotarła wreszcie do schodów i, nie oglądając się, zbiegła na niższe piętro. Tu zatrzymała się, wyczerpana i zdyszana, przyciskając jedną rękę do piersi, którą szarpał ostry ból i zamęt, drugą wsparła się o poręcz. Musiała odpocząć, bo brakowało jej tchu i czuła straszną słabość w nogach.
Na schodach nie było nikogo.
Halina przymknęła oczy i stała, ciężko oddychając. Dochodził tu ją gwar publiczności i dzwonki, obwieszczające początek drugiej części koncertu.
Halina nie słyszała kroków, rozlegających się ztyłu i dopiero, gdy zabrzmiał nieustępliwie odzywający się w jej duszy, głos znajomy, rzewny i bezwiednie rozkazujący, gwałtownym ruchem opuściła głowę i skuliła się bezsilnie, oczekując ciosu.
— Halu! Halu! — przemówił Zdzisław, stając przed nią o dwa stopnie niżej i wyciągając ku niej obie ręce. — Nie było ani chwili w mem życiu obecnem, abym nie myślał o tobie! Zabrałaś mi serce, weszłaś w krew moją, zapanowałaś niepodzielnie nad całą moją istotą!
Głos jego z każdym słowem nabierał coraz większej głębi, namiętnego uczucia i siły. Nie czekając na jej odpowiedź, mówił cicho i rzewnie:
— Kocham tylko ciebie, o nie! — żyję tobą! Walczyłem z umiłowaniem ciebie, bo nie dałoby ci ono szczęścia, ale w walce tej uległem... zostałem zwyciężony... Potrafiłem nie pisać do ciebie i nie szukać spotkania, lecz miłość rosła i potężniała!... Postanowiłem jednak czekać, aż los sam mi wskaże drogę, stawiając nas oko w oko ze sobą!
Widząc, że Halina słucha go, nie podnosząc głowy, ujął ją pod rękę i szeptał przenikliwie i gorąco:
— Modliłem się żarliwie o to spotkanie, aby widzieć w niem wskazówkę i błogosławieństwo Nieba! I oto stało się! Jesteśmy obok siebie... Może już na zawsze... Może... jeżeli nie potępisz mnie, jeżeli nie odrzucisz serca mego, co w zachwycie, modlitwie i łzach biło dla ciebie tylko, najdroższa moja! Ileż to razy, zrozpaczony, tracąc panowanie nad sobą, zwierzałem się obcym nieraz ludziom, gdyż potrzebowałem rady, nikłego choćby promyka radości, którą czerpałem, mówiąc o tobie... Różnie tłumaczyli sobie ludzie moje wynurzenia i niezawsze stosowne wysnuwali wnioski... A ja? — Czyż mogłem, czyż miałem prawo wprowadzić ciebie do domu, gdzie panowała nędza i rozpacz? — głos Ostroga nabrał tonów tragicznych. — Byliśmy zrujnowani doszczętnie, staliśmy się żebrakami — ...my — Ostrogowie, a stary nasz Ostrożsk lada dzień mógł przejść w obce ręce! Do tego nie wolno mi było dopuścić! Ileż wysiłków, trosk i pracy włożyłem przez te dwa lata, aby uratować gniazdo ojców! Teraz już jestem spokojny i jakżeż bezmiernie szczęśliwy, bo oto samo Niebo uwieńczyło moją dolę męczeńską, znowu zsyłając mi ciebie, moje marzenie, panią moich myśli, najjaśniejszy cel życia!
Umilkł i czekał.
Jak ptak, co, posłyszawszy tuż przy sobie ostry syk, w przerażeniu śmiertelnem oczekuje błysku zabijających jego wolę źrenic jadowitej żmiji, lub jak skazaniec, kierujący nieprzytomne ze strachu spojrzenia ku połyskującemu nad nim ostrzu gilotyny, tak też Halina zupełnie już bezwładna i drżąca, powolnym ruchem uniosła głowę.
Oczy ich się spotkały i zatopiły w sobie, niby stal w żywem ciele.
Zwykle spokojna, pełna godności, energiczna i samodzielna osoba umarła nagle w Halinie Olmieńskiej.
Nikt nie poznałby teraz nauczycielki z Harasymowicz, budzącej zachwyt i szacunek w nieufnych Poleszukach i w przebiegłym Żydzie-sklepikarzu.
W zdumieniu i w osłupieniu rozłożyłby ręce Konstanty Lipski nawet, — wszystkowidzący, opanowany pogańską pierwotną miłością, ukrytą, jak urodzajna ziemia pod warstwami namułu, torfowisk grząskich i szarych, zbutwiałych żabr.
Nic bowiem nie pozostało w niej z mądrej dziewczyny, która umiała jednem słowem ukoić troskę matki, uczyła i trzymała w karbach niesforne, brutalne dzieci wiejskie, przemawiając do nich łagodnym i poważnym głosem.
Nie była to już współczesna, trzeźwa panienka miejska, która z taką wyrozumiałością i pogodą wysłuchiwała skarg i utyskiwań chorych chłopów i kłopotów Poleszuczek; jakiś bezmiernie potężny płomień, nagle rozszalały wypalił w niej ślady dawnej Haliny.
Tu na schodach starego gmachu kolegjaty ujrzanoby inną osobę.
Znała ją tylko ona sama, wyczuł zaś instynktem męskim hrabia Zdzisław Ostróg, przyciskając do swego boku gorące, drżące ramię dziewczyny.
Teraz była to tylko kobieta, kierowana wszechwładnym, twórczym żywiołem natury.
Nie myśląc o tem, niezmiennie przeczuwała, że przyszła na świat z założonym w jej krwi bezwiednym, lecz silniejszym od rozumu, woli i przepisów moralności ludzkiej celem i losem.
Żyła we władzy przeświadczenia, że gdzieś, kiedyś musi spotkać mężczyznę, który w całej pełni odpowie na przyrodzone jej instynkty, ukoi je i opromieni pogodną, szczęśliwą myślą o spełnieniu przeznaczenia.
Takim mężczyzną był widocznie dla niej Zdzisław Ostróg, a przekonywało ją o tem coraz bardziej doświadczenie życiowe. W swym rachunku sumienia nie pamiętała bowiem ani jednego momentu zainteresowania się zmysłowego kimś innym, zwrócenia wnikliwej, choć podświadomej ciekawości kobiety wobec mężczyzny, ciekawości nie z intelektualnych pobudek płynącej, lecz z czujności instynktu i fizycznej podniety.
Zdzisław Ostróg był dla niej jedynym, wybranym, dla niej tylko stworzonym.
Wszakże po przelotnem z nim połączeniu czuła całą swoją istotą, że mogłaby odtąd żyć aż do głębokiej starości z całem oddaniem, wdzięcznością i ukojeniem.
Teraz znów był przy niej. Słyszała głos Zdzisława, słowa jego sączyły się powoli do jej świadomości i w zamglonym mózgu nieskrystalizowane i nieprzetworzone zastygały w instynktowną, bezkrytyczną ufność, podrażniając coraz bardziej zmysły, niegdyś w pełni przezeń rozbudzone.
Halina z jękiem upojenia a może rozpaczy lub bólu rzuciła się ku Zdzisławowi i przywarła do niego całem ciałem, pragnąc stopić się z nim w jedną nierozerwalną całość, zniknąć w nim bez reszty na wieki.
On pochylił się szybko, ścisnął ją w objęciach, całował jej zimne wargi, oczy i włosy, słysząc cichy, jak lot spadających liści, szept, sączący się z jej półotwartych, bezwładnych ust:
— Kocham!... Jedyny... wierzę!...
Nieprzytomną prawie, słaniającą się na nogach wyprowadził z gmachu Kolegjum i usadowił w saniach, ogarniając ją ramieniem.
— Do hotelu! — rzucił drapieżnym, triumfującym głosem, wolną ręką popychając furmana.
Konie ruszyły całym pędem. Zdzisław, pochylony nad Haliną, coś szeptał do niej. Pytał ją o coś, błagał, dawał jakieś rady, muskając palącemi wargami jej ucho i włosy, a coraz silniej i namiętniej przyciskając jej bezwładne, pokorne ciało do swej piersi.
Halina miała oczy zamknięte. Nie słyszała, co mówił Zdzisław.
Przytulona do niego wiedziała tylko jedno, że była przy nim i że należała już do niego bez oporu, myśli i lęku, bo w wąskiem kole całkowitego oddania zamykało się jej życie i wszystkie jej najgorętsze, od oczu ludzkich, a nawet od siebie samej ukryte pragnienia, podniecane nieświadomym porywem do jakiegoś promiennego celu.
Czuła w sobie ukojenie tak pochłaniające, że sprawiało jej to rozkosz fizyczną i paraliżowało myśl i wolę.
Była, jak pływak, porwany przez prąd i wiry, ginący już i ostatnim wysiłkiem wyrzucający się nagle na niewidzialną łachę piaszczystą. Uczucie to było tak potężne i przewyższające jej siły, że pozbawiło ją świadomości wszystkiego, co się działo dokoła.
Na pewien tylko czas oprzytomniała nieco, bo Zdzisław ścisnął jej pierś tak gwałtownie, że aż poczuła ból, i szepnął swym nie dopuszczającym sprzeciwu głosem:
— Czy kochasz mnie?
Poruszyła wargami i z trudem wydobyła z siebie omdlewający jęk:
— O tak! Na całe życie!
— Czy wierzysz mi, że kochałem i kocham tylko ciebie? — pytał dalej, jakgdyby żądając przysięgi.
— Wierzę we wszystko, jedyny mój!
Zdzisław przycisnął usta do jej ucha i szeptał:
— Pojedziemy do mnie... Czy pamiętasz naszą noc w N.? Na wspomnienie o niej gryzłem sobie palce do krwi w szale po utraconem szczęściu! Teraz znowu jesteśmy razem... Halu... Czy zechcesz zostać moją... moją na zawsze?
Czerwona mgła zasnuła przed Haliną roziskrzony śnieg na ulicy i ciemną, potwornie jakąś ogromną sylwetkę furmana...
— W każdej chwili życia... pragnę być tylko twoją!... — zdołała jeszcze wyjąkać.
Wspomnienia szkarłatną falą runęły na nią, a w jej wirującej czerwieni znikło wszystko, umilkły dźwięki i zgasły myśli.
Gdy ocknęła się i rozejrzała zdumiona, — zrozumiała, że leży na łóżku w nieznanym jej pokoju, przyćmionym żółtemi firankami. Na ścianach wisiały stare, prawie czarne obrazy w prostych ramach mahoniowych; na stole barwną plamą odcinał się duży bukiet i połyskiwało srebrne wiadro z wyglądającą z niego butelką.
Ktoś się poruszył u jej nóg. Spojrzała i przeraziła się tak bardzo, że aż wydała krzyk, spazmem zdławiony.
Poznała Zdzisława.
Miał potargane włosy i twarz przybladłą. Pochylił się z niepokojem i spytał:
— Czy lepiej ci jest? Tak bardzo się przelękłem! Straciłaś nagle przytomność... najsłodsza!
Dźwięk jego głosu dopomógł Halinie do odtworzenia wypadków tego dnia.
Przepotężna, wszechobejmująca radość porwała ją znowu. Z okrzykiem triumfu, niby skwir nieznanego ptaka, otoczyła Zdzisława ramionami i, słysząc, jak pulsująca w skroniach krew wykuwa z brzękiem jedno i to samo judzące, zuchwałe słowo: „Życie... Życie!“ — z namiętnym, bezładnym szeptem pociągnęła go ku sobie...



XIV.

Nauczycielstwo, wydelegowane na wykłady instruktora, oddawna się już rozjechało po domach, a Halina wciąż jeszcze pozostawała w Pińsku. Ze szkoły, gdzie urządzono dla kursantów internaty, przeniosła się do hotelu Zdzisława. Dopiero w pierwszy dzień Bożego Narodzenia wysłała do matki telegram, winszując jej świąt i donosząc, że z powodu nieoczekiwanego wyjazdu do Pińska — nie będzie w stanie przyjechać do domu.
Cały czas spędzała ze Zdzisławem, nie wychodząc z hotelu. Nie chciała tego sama, zresztą Zdzisław doradzał ostrożność dla uniknięcia plotek. Uczyniłaby dla niego wszystko. Była szczęśliwa całą pełnią szczęścia — bujnego, młodego, jasnego, a które miało przed sobą jeszcze bardziej promienne jutro.
Zdzisław opowiedział jej przebieg lat minionych, a ona uwierzyła w każde jego słowo.
Urósł w jej oczach na bohatera poświęcenia dla rodziny i ziemi. Zrozumiała i zgodziła się, że nie powinien był widywać się z nią, zanim nie zdołał uregulować i naprawić spraw domowych, zapewniając sobie władanie starą siedzibą Ostrogów. Mogłoby to osłabić jego wolę, zresztą wdzięczną była Zdzisławowi za tę wiarę w nią i niezłomne przekonanie, iż ona nie zdradzi go i przechowa miłość w swem sercu.
Przechowała ją istotnie i, chociaż niedawno jeszcze dręczyły ją rozgoryczenie i żal, w miłości jej przeważała wdzięczność za krótkie chwile niewysłowionego szczęścia, które wypełniło jej życie i nadało mu tajemną treść, pełną jasności i potęgi.
Teraz znów wspominał o małżeństwie i obiecywał, że zawiezie ją wkrótce do rodziców, aby pokazać im przyszłą synową, „najpiękniejszą z najpiękniejszych, najcudowniejsze zjawisko na ziemi“, jak nazywał ją w szalonym porywie, klęcząc przed nią i całując jej stopy.
Zniknęło w niej zjawiające się w pewnych chwilach, dręczące poczucie grzechu i nie mogła już sobie wyobrazić, że tak niedawno jeszcze pogardzała sobą za bezmierną uległość zmysłom i za swój upadek, który wydawał się jej teraz obowiązkiem i koniecznością.
Z oburzeniem i wyrzutem przypominała sobie dni zwątpienia i żalu do Zdzisława i surowo potępiała siebie za nieufność do niego. Rozumiała i usprawiedliwiała teraz słowa porucznika i zezowatego pijaka — Baskiego, a nawet suchą, zaledwie grzeczną odpowiedź doktora Wichra.
Widocznie, ci ludzie słyszeli sami lub od kogoś ze wspólnych przyjaciół szaleńcze, męczeńskie zwierzenia Zdzisława — tego biedaka, płonącego miłością do niej i tęsknotą nieodstępną, gdy zmagał się z sobą, aby nie zapomnieć o obowiązku i nie szukać jej po świecie. Nie uczynił jednak tego bohater, dziedzic historycznej ojcowizny i prastarej placówki polskiej w tym kraju puszcz i moczarów. Wolał cierpieć i nie ulec wymogom serca, niż odstąpić komuś choćby piędzi umiłowanej ziemi, na której od wieków żyli jego przodkowie, z zaświatów żądający od niego ofiary całopalnej i wytrwałości.
Teraz się wszystko skończyło.
Przed Bogiem stała się już żoną Zdzisława. Czuła to każdą kroplą swojej krwi, każdym atomem nerwów i każdym ułamkiem myśli. Nie żądała od niego usprawiedliwienia ich stosunku i nawet nie myślała o tem.
Nie mogłaby jednak dopuścić możliwości nowego rozstania.
— Nie wyobrażam sobie, jak mogłam żyć tak długo bez ciebie — szeptała do niego, tuląc mu się do piersi.
— A ja? A ja? — odpowiadał natychmiast z wybuchem. — Lata minione wydają mi się czarną, przepastną otchłanią.
— Kiedyż my pojedziemy do Ostrożska odwiedzić rodziców? — spytała pewnego razu Halina, gdy Zdzisław po dwóch dniach, spędzonych w majątku powrócił do Pińska.
Oczekiwała tego poznania państwa Ostrogów z rozmarzeniem i cichą, pogodną rzewnością.
— Pojutrze... — odparł, ociągając się. — Rodzice dziś dopiero powracają z Warszawy... Nie możemy dłużej zwlekać, bo święta już się kończą — musisz wracać do szkoły...
— Wracać do szkoły? — powtórzyła, rozcierając sobie czoło, bo nagły ciężar przytłoczył jej mózg. — Nie możemy zwlekać?...
Zdzisław długo tłumaczył jej, że ślub wezmą dopiero na wiosnę, gdyż teraz zmuszony będzie wyjechać w sprawach majątkowych na parę tygodni zagranicę. Nie pozwalając jej przyjść do słowa i uprzedzając pytania, które Halinie mogły nasunąć się same, z przejęciem zaczął opowiadać o tem, jak urządzą sobie mieszkanie w Ostrożsku i co będą robili po ślubie.
— Marzę o wyjeździe do Francji — wołał, zapalając się coraz bardziej. — Spędzimy sobie parę miesięcy na lazurowym brzegu, zdala od zgiełku i ludzi!
Halina nie słuchała go.
Z wstrząsającym realizmem ujrzała przed sobą mały, pobielany wapnem pokoik w domu Lipskich, gdzie za ścianą rozlegały się sprężyste, szybkie kroki Konstantego i jego błagalny a zarazem wymagający głos:
— Przyrzekacie?...
Wzdrygnęła się i podniosła oczy na Zdzisława, który w zapale improwizacji nie zauważył nagłego przerażenia na jej twarzy i bolesnego wyrazu oczu.
— Staniemy w Antibes, w małym hoteliku! — opowiadał porywczo. — Biała willa, tonąca w gardenjach. Z tarasu, jak okiem sięgnąć, lazurowa tafla morza, pocięta w srebrzyste wstęgi ciemnych fal z białemi i różowemi tam i sam plamami żagli.
Dotknęła jego ramienia i przerwała mu:
— Czy powiedziałeś już o mnie rodzicom?
— Ależ, — naturalnie! Byli bardzo... radzi... — odpowiedział nieco zmieszanym głosem, spuszczając głowę pod pozorem poszukiwania papierośnicy.
Halina zbladła jeszcze bardziej, a w jej źrenicach mignęło osłupienie i nieukrywany lęk.
— Przecież są w Warszawie?... — szepnęła, nie spuszczając z niego wzroku.
— Ach, prawda! — zmieszał się zupełnie Zdzisław i, wstając, dodał:
— Telegrafowałem do nich szczegółowo... o wszystkiem...
— Czy odpowiedzieli na twoją depeszę?
Zdzisław przeszedł się po pokoju i wyjąkał niewyraźnie:
— Nie miałem jeszcze odpowiedzi, bo, zapewne, ostatnie dni spędzili w Kutnowskiem u krewnych.
Halina długo milczała. Strzępy rozpaczliwych, jadowitych myśli wirowały dokoła, niby lej mętnej wody na nieruchomej pozornie smudze rzeki. Z tego wiru wynurzał się nagle i śmigał zimnemi skrętami potwornego cielska strach obłędny i dziki.
Skrawkiem świadomości pochwyciła coś niezbędnego, co dziwnie ją gnębiło, i szepnęła:
— A więc pojutrze jedziemy do Ostrożska? Czy to już nieodwołalne?
Hrabia Ostróg przeszedł się kilka razy po pokoju, nie mając odwagi znaleźć potrzebnych słów.
Halina bacznie śledziła każdy jego ruch i zmieniający się co chwila wyraz twarzy. Widziała, że Zdzisław namyśla się i że odbywa się w nim ciężka walka. Chciał coś wyznać przed nią, lecz nie śmiał i szukał innych wyjść, mozolnie łamiąc nad tem głowę.
Halina przyzwyczajona do samodzielności i do odważnego patrzenia prawdzie w oczy, pośpieszyła mu natychmiast z pomocą, myśląc w tej chwili wyłącznie o nim i zapominając o sobie. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że pragnęła uratować go i utrzymać na tej wyżynie, na której umieściła go jej miłość i zachwyt pożądania. Nie mogłaby znieść myśli, że okłamuje ją i ucieka się do poniżających wykrętów.
— Jeżeli masz coś do powiedzienia, nie obawiaj się i mów! W takich okolicznościach, jak nasze, należy wiedzieć całą prawdę, chociażby najokrutniejszą!
Powiedziała to spokojnym napozór głosem, gdyż w głębi duszy przejrzała myśli Zdzisława i była przekonana, że się nie myli i że nic już zmienić nie może. Musiała jednak posłyszeć to od niego i wiedzieć, że jest szczery i śmiały.
Hrabia, trąc sobie czoło i coraz szybciej krążąc po pokoju, zaczął mówić.
Halina spostrzegła, że głos mu się dziwnie załamał.
Jakgdyby coś pękło w nim, niby metal w dzwonie, a zgrzytliwe, niepewne i bojaźliwe nuty raziły przykrym dysonansem.
— Halu, moja Halu! — jąkał się, unikając jej wzroku. — Nie wątpię... że... czujesz przecież, jak bardzo ciebie kocham... jak kochałem przez te dwa długie lata, żyjąc pod twoim urokiem. Zrozumiesz jednak, że... każda klasa społeczna... ma swoje przesądy, oparte na tradycjach rodzinnych. Otóż tak jest, niestety, i u nas... Rodzice moi, a szczególnie mama... marzą, abym wprowadził do pałacu w Ostrożsku panienkę... z naszej sfery... no, rozumiesz? — arystokratkę i to nie pierwszą lepszą, lecz koniecznie tytułowaną... Rozumiesz?...
Halina milczała. Siedziała bez ruchu, z rękami, złożonemi na kolanach, z głową opuszczoną na pierś, gwałtownie oddychającą.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Zdzisław, coraz bardziej się plącząc i jąkając, bełkotał bezsilnie i niezdarnie:
— Gdyby odemnie tylko zależało... pojechałbym z tobą, Halu moja, do kościoła i natychmiast wzięlibyśmy ślub... Ale uczynić tego w tej chwili nie mogę!... Bywają takie straszne, wrogie wręcz okoliczności!... Muszę przygotować rodziców do tego... ciosu... osłabić ostrość ich rozczarowania... Ach — prawda! Zacząłem już to robić, bo, jak wspomniałem ci, wyprawiłem do nich telegram... Tak, tak — wszak mówiłem ci o tem, najsłodsza?!
Usiadł przy niej, zamierzał ją pocałować.
Powstrzymała go jednak ruchem ręki i rzuciła rozbitym głosem:
— Mów dalej... dalej! Wiem, że to — nie wszystko...
— Cóż dalej?! — wybełkotał, nie wiedząc, co z sobą począć. — Pojedziemy do Ostrożska, przedstawię ciebie rodzicom, jako swoją... dobrą znajomą z N... Może, Bóg da, że wszystko pójdzie gładko, lepiej, niż przypuszczam...
Słowa — „dobra znajoma z N...“ spadły na nią, jak policzek. Zasłoniła twarz rękami i przechylając się z boku na bok, jęczała przeciągle:
— Boże, Boże, Boże!...
W głowie jej kotłował się zgiełk chaotyczny i przerażający zamęt.
Mknęły przed nią w szalonym pędzie przeżycia ostatnich lat. Porywy i namiętne marzenia, wątpliwości, pełne goryczy i bólu, ciągła zacięta walka z sobą samą, rzewne wspomnienia o Zdzisławie, wdzięczność dla niego, to znów żal gryzący, a wszystko razem przytłoczone, zmiażdżone krótkiem, z czterech słów złożonem określeniem — „dobra znajoma z N...“!
Z trudem rozpoznała niezwykle wysoki w tej chwili, załamujący się głos Zdzisława:
— W Ostrożsku... narazie nic rodzicom nie powiemy... Niech wprzód poznają ciebie i... polubią... Ty — taka czarująca, taka kochana, taka cudna... ty potrafisz zaskarbić ich serca... utorujesz mi drogę do stanowczej rozmowy...
Wykrztusił wreszcie swoje wyjaśnienia i, zapaliwszy papierosa, znów krążyć zaczął po pokoju, od czasu do czasu trzaskając w palce i wzdychając żałośnie.
Halina długo milczała, a gdy odezwała się wreszcie, miała zastygły grymas bólu na twarzy i surowe oczy. Dwie zmarszczki, biegnące od kącików zaciętych ust, postarzały ją.
— Jesteśmy ludźmi wolnymi, Zdzisiu... — zaczęła poważnym, twardym głosem. — Ty i ja całkowicie rozporządzamy sobą... Nie czynię ci żadnych wyrzutów... — Wszystko co było między nami stało się z mojej woli... Jesteśmy więc na równych prawach... Wypowiedziałeś swój plan, ja chcę uczynić to samo. Ale mój plan jest zupełnie inny! Oznajmiłeś mi przed chwilą, że gdyby od ciebie zależało, pobralibyśmy się natychmiast. Ja myślę, że tylko tak właśnie powinno być i że niema innej zależności poza naszą wolą! Z wyjaśnień twoich i obaw zrozumiałam, że rodzice twoi nic jeszcze o mnie nie słyszeli i że będą się sprzeciwiali naszemu związkowi. Widzę zatem jedyne wyjście — połączenie się bez zwłoki i zawiadomienie o tem twoich rodziców. Potrafimy przebłagać ich potem... Tworzymy nasz związek nie dla nich, lecz dla siebie, bo tego wymaga miłość nasza i przeświadczenie, że bez siebie żyć już nie potrafimy, Zdzisiu!
Mówiąc to, nie spuszczała wzroku z twarzy młodego hrabiego, a na niej, jak barwne figury geometryczne w kalejdoskopie — szybko przesuwały się różne zmienne wrażenia.
Zdumienie, zakłopotanie, zawód, przestrach i wreszcie najwyraźniejsze — oburzenie — wszystko to dostrzegła Halina w oczach Zdzisława, w błyskawicznym skurczu jego warg i rumieńcu, który zalał mu policzki i czoło.
Wiedziała już wszystko, lecz czepiała się jeszcze ostatniej deski ratunku, aby zatrzymać Zdzisława przy sobie, świadomie łudząc się przypuszczeniem, że może mylnie sobie tłumaczy jego słowa i zmieszanie.
W tych straszliwych dla niej chwilach zdawało jej się, że zakuła w mocne łańcuchy uczucia rwące się w niej i palące i że przywołała na pomoc tylko rozsądek — zimny i z niemiłosierną logiką dociekający prawdy.
Tym samym twardym głosem powtórzyła raz jeszcze :
— Nie widzę zatem innego wyjścia, jak połączenie się bez zwłoki i zawiadomienie o tem rodziców twoich... już po fakcie!
Zdzisław zatrzymał się nagle i w najwyższem rozdrażnieniu zawołał, patrząc na nią z gniewem:
— Łatwo ci to mówić! Ale gdybyś była w mojej skórze...
Urwał i załamał ręce.
— W twojej skórze? — spytała. — Nie rozumiem ciebie, Zdzisiu!
Porwał się za głowę i wybuchnął:
— Zrozum tylko! Jesteśmy zrujnowani do szczętu. Nie miałbym pieniędzy nawet na ślub w kościele...
— Ach... tak?... — szepnęła i nagle fala głębokiego współczucia i troskliwości bezmiernej podniosła się w jej sercu i zawładnęła nią. Zerwała się z miejsca i podbiegła do Zdzisława, tuląc go do siebie i głaszcząc po włosach, niby matka, uspakajająca skrzywdzone dziecko.
— Biedaku mój najmilszy — szeptała miłośnie. — Nie mówmy już o tem! Przekonałam się, że byłam niesprawiedliwą dla ciebie! Niech będzie tak, jak obmyśliłeś. Składam swój los w twoje ręce, Żbiku mój cudny! Chłopaku mój najmilszy! Wszystko, cokolwiek spotka mnie od ciebie, — błogosławić będę!
Tuliła go, pieściła i całowała, aż uspokojony zupełnie i prędko odzyskując równowagę, zaczął przemawiać do niej coraz goręcej i namiętniej, co pozbawiało ją zupełnie władzy nad sobą i wytwarzało stan podświadomości — pełnej coraz to innych wzruszeń i coraz to silniejszych wrażeń, których określić nie umiała.
W tej chwili czuła tylko głębokie, przenikające ją współczucie, litość i bezgraniczną wyrozumiałość dla Zdzisława.
Rosło w niej niezłomne przekonanie, że wie wszystko i że w stosunku do umiłowanego nie może jej spotkać żadna już niespodzianka. Przejrzała go i nic już przed nią ukryć się w nim nie mogło.
W zdumienie ją wprowadzało, przepełniając lękiem przed niezbadaną jeszcze tajemnicą, nagłe i zupełne zobojętnienie co do dalszego losu swego i miłości dla Zdzisława.
Z przerażeniem uświadomiła sobie, że rozwiała się w niej bez śladu i bez dręczącej goryczy troska o zatrzymanie go przy sobie. Odszedł odrazu na daleki plan, a tuż przed nią stanęły inne zjawy tak ogromne, że zbliska nie mogła ogarnąć ich żadnym ze zmysłów. Przeczuwała je raczej, instynktownie wiedziała, że stoją przed nią i mogą zdeptać ją, zmieść z powierzchni ziemi, lecz ująć ich i uświadomić sobie nie była w stanie.
Myśląc o Zdzisławie, nagle się zarumieniła, bo ogarnął ją wstyd. Mignęła jej w tej chwili myśl, że właściwie nie kochała widocznie młodego hrabiego, nie dążyła do poznania jego serca, duszy i charakteru, nie czuła potrzeby rozmowy z nim, dzielenia się swemi myślami, jak nieraz tego pragnęła, obcując z Konstantym Lipskim.
Zjawiło się okropne, poniżające ją i całą jej przeszłość miłosną przypuszczenie, że Zdzisław w jej życiu odegrał właściwie bierną rolę narzędzia — doskonałego, lecz zupełnie przypadkowego.
Myśl ta wydała się jej straszną i hańbiącą.
Tego wieczora nie powracali już do projektów przyszłego małżeństwa i wyjazdu do Ostrożska.
Następny dzień spędzili u proboszcza w Horodyszczu. Nad jeziorem, gdzie Pina wpada do Jasiołdy, na wysokiem wzgórzu stał stary kościół O. O. Benedyktynów. Zbudowali go z fundacji Sapiehów i Kopciów pracowici zakonnicy w drugiej połowie w. XVII-go i ozdobili przepięknemi freskami i polichromją. Ksiądz pokazał im resztki lekkiej kolumnady, zniszczonej przez Rosjan, opowiedział o bitwie, którą stoczyła tu z bolszewikami pińska flotylla rzeczna w r. 1920-ym.
— Bezbożnicy urządzili w domu Bożym stajnię dla koni, za to Najwyższy pokarał ich rękami naszych dzielnych marynarzy! — mówił ksiądz, wskazując gościom miejsce, gdzie do świątyni, przebijając mur, wpadł polski granat.
Halina i Zdzisław weszli do lochów kościelnych, gdzie mnisi grzebali swoich opatów i braci. Tu też gospodarowali Moskale, szukając złota i srebra. Świadczyły o tem wywalone cegły, porozrzucane kości nieboszczyków, zmurszałe deski trumien, strzępy ciemnych habitów i skrawki podartego pergaminu.
Proboszcz zaprosił młodą parę na obiad do plebanji, rad, że mógł pogawędzić z ludźmi światłymi. Pełniąc służbę Bożą, siedział oddawna na odludziu, gdzie dzwonom kościoła wtórowało wycie i świst wiatru, szalejącego nad jeziorem Horodyskiem i ponure zawodzenia i zgrzyt zamieci, bijącej w okna księżej siedziby.
Powrócili do Pińska wieczorem, gdy się już zapaliły latarnie uliczne.
— Mieszkam oddawna na Polesiu, a dopiero po raz pierwszy zwiedziłem Horodyszcze — śmiał się Zdzisław. — W lecie, podobno, przedstawia się ono bardziej malowniczo, chociaż wtedy nie tak łatwo znów dojechać do kościoła... Kursują tam stateczki, albo też można płynąć łodzią. Długa to jednak i nudna komunikacja!
Halina przypomniała sobie podróże swoje do Dziemiatycz, Konstantego Lipskiego w nowem granatowem ubraniu, pędzącego czółno, poczciwego księdza Antoniego, figlarną panią Sugietową i ponurą pieśń rybacką, śpiewaną przez młodego Poleszuka.
Westchnęła mimowoli, gdyż wydało jej się, że wszystko to, pozostając w cichem, pogodnem, nieco smutnem w tej chwili świetle wspomnień, minęło bezpowrotnie i że rzeczywistość jest zupełnie inna, tak bardzo niepodobna do niedawnej przeszłości.
— Przeszłością stać się może ostatnia, dopiero co przeżyta minuta! — pomyślała Halina.
Hrabia Ostróg wydał jej się zdenerwowanym, gdy rozmawiał z portjerem, prosząc go o nabycie biletów kolejowych do Łunińca i wysłanie do domu depeszy, zamawiającej konie.
Halina oczekiwała z pewną abstrakcyjną ciekawością, że Zdzisław usprawiedliwi przed nią swoje kłamstwo i objaśni, dlaczego zwodził ją, mówiąc o rozmowie i telegramie do rodziców, jak również o zmyślonym odjeździe hrabiostwa do Warszawy. Zdzisław jednakże jakgdyby zapomniał o tem i zachowywał się jak zwykle. Był, to pieszczotliwy i namiętny, to rozmarzony, bynajmniej nie zdradzając wyrzutów sumienia lub zgnębienia. Zdawało się, że nie dbał wcale o to, iż kochająca go kobieta zawiodła się na nim i mogła stracić dlań wszelki szacunek.
A jednak ten rozbrajająco lekkomyślny hrabia Zdzisław był w pewnem znaczeniu tego słowa mężczyzną.
Był przekonany, widocznie, że stosuje się ściśle do typu, do którego zaliczał Halinę Olmieńską.
Uważał ją za ideał zmysłowości kobiecej; i z tego powodu czuł się pewnym siebie i nie dręczyły go żadne wyrzuty sumienia. Trwał w przeświadczeniu, że wystarczało ją porwać w objęcia, a pożądająca go zawsze, oddana aż do zapamiętania i wdzięczna, zapomni o wszystkiem, choćby nawet dopuścił się kiedy najbrutalniejszego względem niej czynu i najohydniejszego fałszu; otumaniona zmysłami, palona wewnętrznym ogniem namiętności niemal obłędnej, pozostawała w jego władzy i pod jego urokiem.
Młody Ostróg pomylił się jednak, gdyż od ostatniej rozmowy, gdy złożyła była swój los w jego ręce, Halina zmieniła się gwałtownie.
Było w tem coś tajemniczego i zatrważającego.
Zdzisław nie poznawał Haliny i ze zdumieniem i zakłopotaniem przyglądał się jej bojaźliwie. Zdawało mu się, że zagasła w niej cała jej namiętność — skwarna i nieokiełznana, że niewidzialny ogień wypalił w niej zmysłowość, tak łatwo przechodzącą w szał.
Była coprawda bardzo czułą dla niego i dobrą niezmiernie, lecz pocałunki jego i pieszczoty nie wywierały już na niej dawnego wrażenia.
Widząc pewnego razu jego zdumienie, graniczące z przestrachem, uśmiechnęła się łagodnie i z pogodą w głosie powiedziała:
— Chłopaku mój... dziwisz się czemuś? Myślisz zapewne, że przestałam cię kochać? O, nie! To jest niemożliwe! Kocham ciebie jeszcze bardziej i głębiej, lecz mogłabym już bez skargi i żalu rozstać się z tobą, mój Żbiku! Nie wiem, co się stało ze mną, lecz czuję tak dziwny, kojący spokój i taką pewność, że miłość nasza była piękna i czysta, chociaż wiem, że ludzie osądziliby mnie surowo, a moja matka nie przeżyłaby, gdyby wiedziała, com uczyniła. Tak! Miłość nasza była piękna i czysta, miłość dwojga wolnych ludzi... Nie wiem, skąd powstało we mnie takie przeświadczenie. Ale nic go nie rozproszy... Czuję, iż spełniłam coś, dla czego żyję i muszę żyć...
Zdzisław szczerze wzruszony, ukląkł przed nią i położył głowę na jej kolanach. Ona z rozpromienioną twarzą i oczami, pełnemi pogody i szczęścia, głaskała jego włosy i szeptała:
— Żbiku, Żbiku mój jedyny! Jakże dobrze i spokojnie mi jest w tej chwili, a dała mi to miłość twoja...
Po chwili uśmiechnęła się rzewnie i ni to coś sobie przypomniała, ni to się poprawiła:
— ...miłość do ciebie!...



XV.

Nazajutrz późno wieczorem dojechali do pałacu Ostrogów.
Piękny zapewne był to niegdyś gmach w stylu polskiego baroku, tej swojskiej dla oka formy architektonicznej. Jednak, gdy sanie Ostroga, zaprzężone w parę zszerszeniałych, wychudłych szkap, okrążywszy zaśnieżony gazon, ze sterczącemi tam i sam suchemi chwastami, zatrzymały się przed domem, Halinę uderzył przykry widok zapuszczenia i ruiny. Tynk w wielu miejscach odpadł, ukazując nagie cegły, duży, bardzo skomplikowany herb na obszarpanym frontonie wyzbył się już kilku rogów w koronie i piór ozdobnych; na parterze zerwane z zawiasów okiennice skrzypiały i pod smaganiem wiatru z siłą uderzały o mur. Na piętrze okna wyzierały czarnemi plamami, a w niektórych brakowało po kilka szyb.
Chłopak w wyszarzałej liberji i zdeptanych pantoflach na bosych nogach, posłyszawszy brzęk dzwoneczków, wybiegł, aby dopomóc przy wysiadaniu.
Na ciche pytanie młodego pana, odpowiedział wyzywającym głosem:
— Dziedzic jest w domu, a dziedziczka ma znów migrenę. Służbie nie płacono od pół roku, a na lekarstwa — to państwo mają pieniądze. Dziś ot Walek na dwanaście złotych...
— Milcz, nicponiu! — syknął Zdzisław, podtrzymując Halinę, gdy wchodzili po chwiejnych płytach ganku.
W pałacu ciemno było, zimno i pusto.
Wydać się mogło, że nikt tu nie mieszkał oddawna.
Z obszernej sieni, ledwie oświetlonej lampką naftową, szli przez amfiladę zupełnie ciemnych pokoi. Tylko księżyc w pełni zaglądał tu, rzucając bladą, zwodniczą mgławicę, z której wynurzały się powiększone, niewyraźne kontury mebli i połyskiwały złocone ramy portretów.
Doszli wreszcie do oświetlonego pokoju.
Dziwny i smutny miał wygląd, przypominając raczej rupieciarnię, lub skład antykwarjatu.
Przeróżne meble — leciutka kozetka Louis XV stała obok ciężkiej kanapy gdańskiej; złocona szafka z sewrską porcelaną tuliła się do monumentalnego kredensu „Jacob“, niezbyt szczęśliwie ozdobionego herbami Ostrogów; jakieś portrety panów i pań w perukach i sztywnych jedwabiach drzemały żałośnie pod ścianą, za pięknym niegdyś piecem holenderskim, dziś jakgdyby szczerzącym zęby, bo niejedna już od niego odpadła biało-granatowa kafelka.
Halina z jakąś niezwykłą ostrością przyglądała się niezwykłemu zbiorowisku stołów, foteli, obrazów, porcelanowych waz, japońskich i chińskich „cloisonné“, zwiniętych w rulony kobierców i makat, tarcz herbowych, zwykłych pak drewnianych i czarnych, okutych misternie cyzelowanem żelazem skrzyń lamusowych, futerałów do broni i setek innych przedmiotów, zakurzonych, pajęczyną tam i sam przetkanych.
W kącie, bliżej pieca, pod dużym naftowym „kinkietem“, zagłębiony w szerokim fotelu siedział stary już mężczyzna, o wyrazistej, ściągłej, rasowej twarzy. Długie, siwe wąsy, spadały mu na pierś. Lisi kożuszek, pokryty czarną, jedwabną tkaniną, mocno wyświechtaną, podkreślał jeszcze bardziej niezdrową bladość cery.
— Ojciec... — szepnął Zdzisław, ściskając Halinę za łokieć.
Przyjrzała się z bolesną uwagą staremu Ostrogowi.
Bezgraniczna rozpacz, i prawie śmiertelna trwoga wyczuwały się w nieruchomym wzroku, którym bez słów witał przybyłych.
W sercu Haliny poruszyło się głębokie, szczere współczucie, tak silne, że zakręciły się jej łzy w oczach.
Szybkim krokiem podeszła do starca i, całując go w rękę, powiedziała:
— Jestem Halina Olmieńska... znajoma pana Zdzisława... Był tak uprzejmy, że zaprosił mnie do państwa. Chciał, abym obejrzała historyczną siedzibę poleską...
Stary hrabia dźwignął się z trudem i, ściskając rączkę panienki, przemówił bezdźwięcznym głosem:
— Cieszę się niezmiernie!... Cieszę się... chociaż, coprawda, Zdziś wybrał niebardzo stosowny czas!... Ostatnia inwazja sekwestratorów na pałac wszystko w nim do góry nogami przewróciła...
Halina, wchodząc do tego pokoju, spostrzegła odrazu nalepki komornika; znała się na tem, bo po śmierci ojca widziała je w mieszkaniu zrozpaczonej tem matki.
— Widzi pani, złożyli nam to wszystko do najcieplejszego pokoju, aby się nic nie zniszczyło! My zaś nie mamy prawa dotknąć żadnej rzeczy, „która ich jest“. Cała nadzieja nasza w Zdzisiu...
— Ojcze, a jak się mama czuje? Chciałbym przedstawić jej pannę Olmieńską, — pośpiesznie przerwał mu syn.
— Migrena, kolejna migrena, mój drogi! Trzecia już w tym tygodniu... — szepnął ojciec. — Mama cierpi bardzo i jęczy straszliwie. O-o! — podniósł palec i pochylił głowę: — aż tu słychać!
Zdzisław usadowił Halinę na kanapie i, zbliżywszy się do ojca, szepnął:
— Niech ojciec powstrzyma się od zbytecznych zwierzeń co do naszych planów?
Patrzał na niego surowym, rozkazującym wzrokiem.
— Dobrze — zgodził się stary Ostróg, wydymając sine wargi. — Będę rozmawiał z panną o wypadkach na Dalekim Wschodzie, albo nie, — lepiej o przelotach przez Atlantyk... bo to bardziej górnolotne!
W głosie jego drgnęło szyderstwo.
Zdzisław zwrócił się do Haliny z porozumiewawczym, nieszczerym uśmiechem.
— Pozostawiam panią na opiece tatusia! Niech się tylko pani, panno Halina, nie zakocha w nim, bo to „charmeur“ starej daty — najniebezpieczniejszy!
Mimowoli skrzywiła usta z niesmakiem.
Nie podobał się jej ton i poziom żartu, w którym uderzyło ją lekceważenie zarówno jej, jak i tego sędziwego, zgnębionego zupełnie starca.
Rozpoczęła rozmowę z ojcem Zdzisława. Mówiła o swojem życiu na Polesiu i jego ludności, czem istotnie interesowała się żywo. Spostrzeżenia jej były trafne, a wnioski zdradzały wnikliwy, pozytywny umysł. Pan Ostróg ze zdumieniem i sympatją spojrzał na panienkę i w pewnej chwili wtrącił swym szyderczym, zgryźliwym głosem:
— Ma pani słuszność! Otrzymaliśmy Polskę i przyłączyliśmy do niej nasze kresy. Rogaty tu mieszka lud, nieufny, ciemny, a przez to wrażliwy na wszelkie podszepty. Powinnibyśmy się wszyscy kopnąć społem do roboty — i są tacy, nawet o głośnych, historycznych nazwiskach, no, ale — nie my! Nam karmazyny i szambelany w głowie przewróciły, herby i niezdrowe marzenia o jakiejś bajecznej wspaniałości... wśród topielisk, łąk bagiennych i ciemnych olszyńców! Mamy teraz za swoje!
Halina zrozumiała, że w tej chwili rozgoryczenia mogłaby wyciągnąć ze starego Ostroga niejedną tajemnicę, instynktownie przez nią wyczutą i, jak jej się wydawało, całkowicie już wyjaśnioną, żądającą tylko potwierdzenia. Nie chciała jednak wykorzystywać sytuacji i starała się nie potrącać tematów, budzących w zrozpaczonym panu rozgoryczenie i smutne refleksje. Ostróg jednak czepiał się gorączkowo i skwapliwie każdego niemal wyrazu i skierowywał rozmowę na przeżycia osobiste.
Halina ze współczuciem patrzyła na tę ruinę człowieka, opanowanego już manją potępienia własnego życia, beznadziejnym pesymizmem i strachem panicznym wobec nadążających, groźnych i nieuniknionych wypadków. Widziała przed sobą człowieka skończonego, pozbawionego woli i siły nietylko do walki, ale nawet do nadziei na lepsze jutro, a chociażby na szczęśliwy przypadek lub cud.
Ogarniał ją ciężki, przygnębiający nastrój, lecz jednocześnie patrząc na ten pałac, zrujnowany, opuszczony, na te meble, zajęte za nieopłacone podatki i długi, przypominając sobie przebytą przed chwilą amfiladę ciemnych, zimnych sal i bezczelnego chłopaka w liberji i pantoflach na bosych nogach, widząc wreszcie przed sobą starego dziedzica — ponure ucieleśnienie ostatecznej nędzy, rozpaczy i tchórzliwego wobec rzeczywistości manjactwa, poczuła się nagle niezwykle silną, pełną woli do życia i walki o nie, jakiekolwiek miało być i cokolwiek jej wróżyło. Jednocześnie niby przez kłęby śnieżnej kurzawy mignęła jej postać Konstantego Lipskiego; rytmicznie i sprężyście pochylał się i prostował, rozpędzając zwinną, ostrodziobą łódź, mocno wpierał silne nogi w deski dna a stalowemi oczami śmiało i twardo patrzał przed siebie.
W chwili tak niestosownej dla wspomnień tego rodzaju usiłowała odtworzyć w pamięci południowo-wschodni kąt mapy i domyślić się, w jakim punkcie przebywa młody Poleszuk i co robi przed lub poza Moroczą, gdzie czyha na jego życie niebezpieczeństwo.
— Konstanty musi wprzód poznać, zrozumieć człowieka, jak samego siebie, a wtedy stanie się miękki, jak wosk, i wierniejszego od niego nie znajdziecie, panienko, na ziemi... — przypomniała sobie słowa Grzegorza Lipskiego.
Spojrzała znowu na hrabiego Ostroga i spostrzegła, że starzec przygląda się jej z ciekawością i kręci głową, jakgdyby ogarnięty zdumieniem.
— Dlaczego pan tak patrzy na mnie? — spytała Halina, podnosząc na niego śmiałe i prawie wyzywające oczy.
Ostróg pochylił głowę i pociągnął wąsy ku dołowi.
— Patrzę na panią z prawdziwem uwielbieniem! — odparł przyjaznym głosem. — Szczęśliwy będzie mężczyzna, który nazwie panią swoją żoną! Proszę tylko nie myśleć, że mówię to, jako stary, zdeklasowany zresztą „charmeur“, jak mój synalek raczył mnie pani przedstawić. Nie! Mówię zupełnie szczerze! Piękna pani jest, panno Olmieńska, dużo posiada pani w sobie siły i dumy wrodzonej, a szczególnie podobają mi się te oczy! Nie dlatego jednak, iż są takie duże, takie wyraziste, szafirowe i ozdobione długiemi rzęsami. Nietylko dlatego! Podobają mi się ta zuchwała śmiałość i nieugięta wolność, które w nich płoną!...
Dalsze wynurzenia starego pana przerwała służąca. Toczyła przed sobą mahoniowy stolik na kółkach. Na kryształowym jego blacie stały przyrządy do herbaty i karafka z jakimś trunkiem, w oszklonej szafce — pieczywo, półmisek z zimnem mięsem i masło.
Po chwili wszedł Zdzisław i, zwracając się do Haliny, powiedział:
— Pokojowa odprowadzi panią do gościnnego pokoju, a zanim pani zrobi toaletę, mama się ubierze i przyjdzie do nas na herbatę...
Halina wstała natychmiast i poszła za służącą. Szły długo, przez brudny korytarz.
Dziewczyna cuchnącą lampką oświetlała drogę, a Halina ze ściśniętem sercem przyglądała się plamom i wyłomom w ścianach, rdzawym zaciekom na suficie i uginającym się pod stopami, oddawna niemalowanym deskom podłogi.
Ledwie się za nią zamknęły drzwi, stary Ostróg spytał żywo:
— To ta, o której mówiłeś matce?
Zdzisław skinął głową i zatarł zimne ręce.
— A — a! Powinszować takiego zwycięstwa! Powinszować! — drwiącym głosem zawołał ojciec. — Królewska zaiste zdobycz! Mam oko wprawne, mój chłopcze, i powiadam ci, że panna Olmieńska to nietylko „la belle amoureuse“, lecz i... człowiek! Co za takt, co za ogień wewnętrzny i głęboka inteligencja?!... Ale, żeby taka boska Artemida i Atena Pallada w jednej osobie mogła z taką łatwością...
Syn przerwał nagle paplaninę ojca, mówiąc sucho:
— Tak! Panna Olmieńska — to typ współczesnej kobiety — najwyższy typ, ojcze, najwyższy pod każdym względem. Wierz mi, że gdybym był takim hrabią Ostrogiem, jakim przystało mi być, nie zawahałbym się ani chwili prosić was o błogosławieństwo na wspólne z nią życie...
Stary Ostróg zaśmiał się nagle. Trząsł się cały od złośliwego śmiechu, i starając się zapanować nad ciężkim, świszczącym oddechem, rzucił, niby plunął w twarz syna:
— Czegóż chcesz jeszcze? Przecież żyjesz z nią? Zwierzyłeś się z tej nowej „wiktorji“ przed matką. Opowiadała mi o tem!
Zachichotał ciężko i zgrzytliwie, ciesząc się, że syn zaczął biegać po pokoju, zaciskając pięści i kopiąc z wściekłością zawadzające mu przedmioty.
Więcej już nic nie mówili do siebie panowie na Ostrożsku, od czasu do czasu zamieniając przepojone nienawiścią i pogardą spojrzenia.
Gdy do pokoju wkroczyła hrabina, podtrzymywana przez służącą, obaj siedzieli w różnych kątach i w milczeniu puszczali kłęby dymu.
— Kolejna scysja... — jęknęła pani Ostrożyna i syknęła: — Rychło w czas!
Usiadła na kanapie, a jej wyniosła postać przybrała nagle pozę zupełnego wyczerpania, na twarzy zaś osiadła chmura śmiertelnie obrażonej godności. W ręku trzymała chusteczkę i co chwila dotykała skroni ołówkiem mentolowym.
Hrabina lekko się uniosła na spotkanie wchodzącej Haliny i, podnosząc do oczu face à main, obrzuciła ją ciekawem i badawczem spojrzeniem.
— Zdzisław takie dytyramby śpiewał nam na cześć pani — zaczęła zbolałym głosem — a teraz widzę, że nieudolny z niego menestrel! Panna Olmieńska — wyjątkowo piękna osóbka!
Halina, nie odpowiadając na komplement, zbliżyła się i ucałowała wyciągniętą ku niej dłoń.
W chwili, gdy usta jej dotknęły ręki matki Zdzisława, coś się poruszyło w głębi jej serca. Lotem błyskawicy przemknęła przed nią szczerząca zęby nędza i rozpacz w tym domu, beznadzieja, brzmiąca w każdem słowie jego mieszkańców, piwne, jak u Zdzisława oczy pani Ostrożyny, ta sama, rasowa głowa i, jak u niego, niskie, dźwięczne i władne tony w głosie.
Halina poczuła się wstrząśniętą do głębi i nie mogła oderwać ust od dłoni hrabiny. Szalonym wysiłkiem woli powstrzymywała się, aby nie uklęknąć przed nią i, wyciągając ramiona, nie zawołać błagalnie i namiętnie:
— Pozwól mi nazwać ciebie swoją matką, a wiedz, że uzyskasz we mnie córkę dobrą, oddaną! Wraz ze Zdzisławem potrafimy dźwignąć te ruiny, odbudować i ożywić pałac, gdzie kiełkowała miłosna myśl o tym starym, mglistym, smętnym kraju. Znajdziemy w sobie siły niespożyte, aby zabezpieczyć wam — rodzicom spokojne życie i radość na widok szczęścia waszego syna!
Już poruszyła ustami i mocniej wciągnęła powietrze, lecz w tej samej chwili ujrzała wylękłą twarz Zdzisława i jego pełen zakłopotania ruch ku sobie.
Odeszła więc i usiadła na krzesełku.
Twarz jej okryła się bladością, w oczach migotały ponure błyski, wężyki zmarszczek wcięły się głębiej.
Zdzisław westchnął z ulgą, lecz uczynił to tak nieostrożnie, że Halina spostrzegła i mocno zacisnęła palce.
Pani Ostrożyna instynktem kobiecym wyczuła nastrój siedzącej przed nią Haliny. Opuściła szkła, natarła skronie mentolem i, uśmiechając się męczeńsko, zaczęła nalewać herbatę.
— Niech pani co przekąsi, bo droga była długa i zapewne uciążliwa — powiedziała niskim, śpiewnym głosem, podając panience filiżankę.
Halina uspokoiła się zupełnie. Postanowiła sobie nie zdradzić się niczem w tym domu, z którym, jak czuła to ze straszliwą jasnością, nic już jej nie łączyło.
— Dziękuję pani! — odpowiedziała. — Napiję się herbaty z przyjemnością, bo mam lekkie dreszcze.
— W takim razie radzę dolać araku, — rozgrzeje najprędzej! — dorzucił stary hrabia.
— O, nie! — zaśmiała się Halina. — Jadąc końmi, zmarzliśmy trochę, więc pan Zdzisław namówił mnie na kieliszek wódki podczas postoju w karczmie, koło przewozu! Boję się, że przywyknę do alkoholu, a przecież na stanowisku nauczycielki ludowej, mam za zadanie zwalczać pijaństwo.
Mówiła z taką swobodą i tak wesołym tonem, że uśpiła zupełnie niepokój i podejrzliwość starych Ostrogów, poinformowanych przez syna i obawiających się dramatycznych scen ze strony uwiedzionej przezeń panienki. Nawet Zdzisław ze zdumieniem i wdzięcznością spoglądał na Halinę.
Dowcipnie i ze swadą opisywała swe pierwsze kroki w Harasymowiczach, zabawne zaloty doktora Wichra i zupełnie niespodziewanie wspomniała o zagadkowem odezwaniu się zezowatego pana Baskiego, którego poznała przypadkowo, gdy przejeżdżał przez wieś.
Zdzisław podniósł głowę i lękliwie zerknął znów na Halinę. Ostrożyna zaś, przyciskając palce do dłoni, jęknęła:
— Ach! Proszę nie mówić o tym okropnym człowieku! Nasz dawny administrator, a teraz — wielki przemysłowiec leśny! Straszny typ!
Halina ze spokojem wzruszyła ramionami i zauważyła:
— Tem więcej się dziwię, że z takim typem pan Zdzisław mógł rozmawiać o mnie...
Nie czekając odpowiedzi, przeskoczyła na inny temat, a tak nieprzymuszenie i wesoło, że nawet ubawiła starych państwa. Rozkrochmalili się na dobre i śmiali się szczerze, gdy Halina opowiadała, z czem przychodzą do niej Poleszucy i na jakie ich kłopoty zmuszona jest wynajdywać radę.
— Mam u siebie poradnik lekarski, tablice meteorologiczne, barometr i termometr, brakuje mi tylko wielotomowej encyklopedji wiedzy praktycznej o kłopotach codziennych! — śmiała się Halina. — Tymczasem kieruję się zdrowym rozsądkiem i hypnotyzuję swoje klientki możliwie stanowczym głosem, niedopuszczającym wątpliwości!
Halina coraz bardziej podobała się państwu Ostrogom.
Hrabina pomyślała sobie, że obawy syna były płonne, że panienka mogła coprawda zagalopować się z młodym, przystojnym hrabią, lecz że była dostatecznie rozsądna, aby nie marzyć o wejściu do rodziny Ostrogów. Dumna pani czuła nawet wyrzuty sumienia, iż obiecała synowi „dać szkołę pannicy“ i prosto z mostu dokonać stanowczej operacji, odkrywając swe karty.
— Do tego nie dojdzie chyba! — myślała z ulgą stara hrabina, z coraz większą sympatją przyglądając się rozgadanej i dowcipnej panience. Wszystko w niej podobało się wymagającej, ambitnej pani.
— Nietylko wyjątkowo przystojna, lecz co za urok, dystynkcja, swoboda, a te oczy — niby skrzące się szafiry! Piękna dziewczyna, bardzo piękna! — zachwycała się w duchu pani Ostrożyna, ostatecznie podbita przez Halinę.
Ochrypły, zardzewiały zapewne, zegar, wiszący w hebanowej szafce, inkrustowanej kością słoniową, już dawno wybił północ, gdy towarzystwo zaczęło się żegnać.
— Odprowadzę panią do gościnnego pokoju! — oznajmiła hrabina, biorąc Halinę pod ramię.
— Dziękuję pani serdecznie! — ucieszyła się panienka i, pochyliwszy się, przycisnęła wargi do dłoni Ostrożyny. — Pani taka dobra dla mnie... Doprawdy, nie zasłużyłam na to!
Hrabina zacięła usta. Przyszło jej bowiem na myśl, że ta dziewczyna w pełnej mierze zasłużyła na jej wdzięczność. Gdyby Zdzisław nie spotkał jej przypadkowo w Pińsku — niezawodnie wyrwałby się na „świeże powietrze“ — do Warszawy, co drogoby ich kosztowało; w takim zaś Pińsku — znacznie taniej wszystko się kalkuluje, tembardziej, że hotel — na kredyt, restauracja — na kredyt i wogóle — znaczna oszczędność, niezbędna w ich rozpaczliwej sytuacji.
Przechodząc koło swego buduaru, hrabina zaproponowała Halinie obejrzenie kolekcji minjatur, jej „dumy starej dziwaczki i estetki“.
— Jak pani może tak mówić o sobie?! — gorąco zaprotestowała Halina. — Pani hrabina... taka dostojna... elegancka... taka podobna... do Zdzi... pana Zdzisława!
Ten szczery odruch zachwytu wzruszył i pochlebił Ostrożynie. Nie spostrzegła nawet zbyt namiętnej wybuchowości w ostatnich słowach panienki.
Otoczyła ją ramieniem i wprowadziła do buduaru.
Przeładowany był meblami; obrazy w artystycznych ramach okrywały ściany; na lekkich etażerkach bielała sewrska i saska porcelana, a w osobnej szafce mieścił się dobrze dobrany komplecik starej majoliki radziwiłłowskiej, wypalanej na Polesiu; w mahoniowej witrynie, stojącej na stalugach połyskiwały drogocenne pasy słuckie, a na jednej ze ścian wisiała druga witryna ozdobiona srebrnemi narożnikami i klamrami. Widniały w niej długie szeregi minjatur, wykonanych przez francuskich, angielskich, hiszpańskich i włoskich artystów w złocie, emalji, kości słoniowej i porcelanie, i wreszcie w osobnym odcinku ze srebrnego łańcuszka — polskie minjatury z trzech wieków.
W milczeniu pokazywała Ostrożyna swoje skarby, a w pewnej chwili szepnęła z dumą:
— Najcenniejszym okazem jest portret Bony Sforzy roboty Barriastiniego... proszę spojrzeć, co to za benedyktyńska praca!
Westchnęła i dodała:
— To wszystko, co mi pozostało po dawnej świetności! Tego już komornik nie śmie tknąć, bo zapisałam te zbiory na rzecz muzeum po mojej śmierci...
Łzy drgnęły w głosie hrabiny.
Halina, schwyciwszy jej rękę, zaczęła okrywać ją pocałunkami.
Znowu z serca jej rwać się zaczęły bezdźwięczne jeszcze, lecz gorące słowa błagania, pociechy i nadziei, że gdyby zezwolili na małżeństwo jej ze Zdzisławem, to młodzi zwalczyliby wszystko i...
Spojrzenie jej padło w tej chwili na biurko pani Ostrożyny.
Gwałtownie wypuściła dłoń hrabiny ze swej ręki i, wpatrzona w jeden punkt, poszła ku biurku.
Ujrzała na niem dużą fotografję w ramie z jasnego drzewa. Stojąca lampa naftowa rzucała światło na lakierowane drzewo i złotą koronę w lewym rogu ramy.
Zdzisław we fraku, z białym kwiatkiem w klapie stał oparty o fotel, na którym siedziała brzydka, niemłoda kobieta o mocno rozwiniętych szczękach, małych oczkach i grubym nosie.
Pod fotografją widniał angielski napis, skreślony dużemi, bardzo czytelnemi literami.
Halina nie zrozumiała jego treści; w oczy jej rzuciły się tylko cztery pierwsze słowa: Zdzisław and Dolly Ostróg...
Wpatrywała się długo w te słowa, nie widząc nawet samej fotografji.
— Co to jest? — wyjąkała głucho i, raptem chwytając zmieszaną hrabinę za ramię, syknęła zduszonym głosem:
— Co to jest?
Ostrożyna odczuła, co się stało w tej chwili w duszy nauczycielki ludowej, która pokochała jej syna.
Wiedziona instynktem uświadomiła sobie, że najlepszem wyjściem z ciężkiej i drażliwej sytuacji, a zarówno najskuteczniejszym lekiem na płonne i zbyt zuchwałe nadzieje tej miłej, lecz sięgającej zbyt wysoko panienki, będzie brutalna, nie oszczędzająca nikogo z nich prawda.
Usiadła na kanapce, pociągając za sobą Halinę.
— Narzeczona Zdzisława... Okropny, haniebny wprost mezaljans dla Ostrogów!... Nie mamy jednak innego wyjścia... Amerykanka... trochę starsza od Zdzisia... Jakaś tam — Dolly Parkins... Poznał ją w Oksfordzie... córka miljonera, fabrykanta puszek do konserw...
Zaśmiała się szyderczo i dorzuciła:
— Może teraz umieszczać na swoich blaszankach herb Ostrogskich i Ostrogów!... Zrobiła dobry business... ale i my też... To stare, zasuszone pannisko przyniesie nam w posagu dwa miljony dolarów... Jeżeli nic nie stanie Zdzisiowi na przeszkodzie, — będziemy ocaleni... Ma spotkać się z nią za tydzień w Londynie...
Halina siedziała sztywna i nie mogła oczu oderwać od tych wielkich, zdradzających grubiańską pewność siebie liter i, zdawało się jej, że widzi tam inny, płonący ognistemi zgłoskami napis: — Zdzisław i Halina Ostrogowie.
Przy lekkiem drgnieniu powiek ujrzała wyzutą z sentymentu, tępą twarz Dolly Parkins, jej zwisającą, zwierzęcą szczękę i gruby, spłaszczony nos.
Bez słowa pożegnała panią Ostrożynę krótkim uściskiem ręki i wyszła na korytarz.
Przez otwarte drzwi gościnnego pokoju na brudną, obszarpaną ścianę padała smuga światła, gdyż służąca układała na krzesłach walizki. Odprawiwszy zaspaną dziewczynę, Halina usiadła na łóżku.
Myśli jej płynęły szybko, lecz nie gmatwały się i nie przeskakiwały z przedmiotu na przedmiot. Rozumowała szybko, wprawnie i zimno.
Musiała się przyznać przed sobą, że nie wszystko przewidziała.
Rachunek sumienia został jednak zrobiony bezlitośnie i ściśle; wszelkie konsekwencje dokładnie zważone i ocenione; wyrok sformułowany kategorycznie i jasno.
Czuła, że dopisywała ostatnią stronicę niezmiernie ważnego rozdziału księgi swego życia.
Nie wiedziała jednak, że w tej samej chwili do pokoju matki wszedł Zdzisław.
— Obawiam się, że miałaś z Haliną przykrą przeprawę — szepnął.
Pani Ostrożyna potrząsnęła głową przecząco.
— Bynajmniej! Jest to bardzo rozumna i szlachetna dziewczyna! — zawołała. — Wyznałam jej całą prawdę. Przyjęła to ze spokojem i niczem się nie zdradziła... Może tylko jedno... że odchodząc nie pocałowała mnie już w rękę i nic nie mówiła... Bądź co bądź, żal mi jej...
Hrabina westchnęła i podniosła oczy na syna.
— Chwała Bogu! — mruknął z ulgą. — Znam ją dobrze i wiem, że już nic mi nie powie. Wszystko skończy się naturalnie, spokojnie... tak, jak słoneczny, radosny dzień przechodzi w zmierzch i... w noc.
Wzdrygnął się nagle i syknął, spojrzawszy na fotografję, stojącą na biurku matki:
— Ale porównaj tylko Halinę i tę „królewnę“ od blaszanek! To — wprost potworne, mamo!
Zdzisław miał łzy w oczach i oddychał głośno.
Halina nie mogła słyszeć tej rozmowy. Obmyśliwszy wszystko, wydobyła z walizki karnecik i napisała kilka słów do Zdzisława.
Dziwnie brzmiał ten list pożegnalny, raczej skrót telegraficzny.
— Odchodzę od ciebie. Nie mam żalu, rozumiem wszystko. Walizki moje proszę odesłać do Harasymowicz.
Tylko tyle mogła napisać, rozstając się z tym, który w chwilowe szczęście i długą mękę zamienił dwa lata jej życia, a teraz otwierał przed nią drogę... ciemną i nieznaną.
Zamknęła walizki na klucz, włożyła futerko, filcowe kalosze i czapeczkę. Otworzyła drzwi bez hałasu i nadsłuchiwała długo. W domu panowała głucha cisza. Ostrożnie stąpając po korytarzu, doszła do pokoju służby i poprosiła pokojowej, aby wypuściła ją na dwór.
— Głowa mnie boli — powiedziała, spostrzegłszy zdumienie dziewczyny. — Chcę się przejść trochę...
Wyszedłszy przez kuchenną sień na podwórze, okrążyła ciemny pałac i szybkim krokiem skierowała się ku otwartej naoścież bramie.
Jadąc, zapamiętała dokładnie, że w pobliżu Ostrożska za grzędą piaszczystych pagórków mignęła jej wioska, otoczona drzewami.
Szła traktem, słuchając skrzypienia śniegu pod nogami i zadając sobie pytanie, czy znajdzie konie do Harasymowicz.
Droga zabrała jej około godziny. Podchodząc do wsi, gdzie leniwie poszczekiwały psy, posłyszała zgrzyt płozów i tupot konia. Przystanęła i czekała. Wkrótce nadjechały sanki.
Chłopak w dziurawym półkożuszku i uszastej czapie, co chwila smagał batem białą kobyłę. W sankach kuliła się jakaś postać, otulona w szeroki kożuch. Gdy sanie zrównały się ze stojącą przy drodze Haliną, woźnica zatrzymał nagle szkapę i krzyknął przeraźliwie:
— Na Spasa! Nastrachałem się! Myślałem, że jakaś zwida tu się błąka, a to — nasza panienka!
Człowiek, siedzący w sankach odrzucił futrzany kołnierz i wyjrzał na drogę.
Halina poznała przodownika policji z Harasymowicz i podeszła do niego.
— Panie Luzik, czy mogę się przysiąść?
— Ależ z przyjemnością, proszę panią bardzo! — zawołał zdumiony policjant. — Co pani tu robi na trakcie i tak — sama.
Halina zaśmiała się głośno i, wsiadłszy do sanek, zaczęła opowiadać wesołym głosem:
— Ach, — to — bardzo zabawna historja! Odwiedziłam hrabiostwa Ostrogów, chcieli mnie koniecznie zatrzymać jeszcze na dwa dni, więc, zaproponowałam im zakład, że jutro będę już w Harasymowiczach! Uciekłam i zamierzałam wynająć konie w tej wiosce, a tu, na moje szczęście, pan nadjechał. Wygrałam zakład!
Przodownik Luzik parsknął śmiechem, ubawiony jej przygodą.



XVI.

Święta minęły i zewnętrzne życie nauczycielki weszło na dawne tory.
Pracowała z niegasnącym zapałem, coraz bardziej wciągając, szaraczkową, zruszczoną szlachtę i włościan w krąg zainteresowań państwowych i ideologji polskiej. Czytała im gazety, objaśniała zjawiska polityczne i budziła w sercach dawnej szlachty i chłopów poleskich, oderwanych od gleby ojczystej, — dumę narodową i wiarę w potęgę Polski.
Ten rodzaj pracy Halina uważała za swój najświętszy i najważniejszy obowiązek.
Ze spełnieniem jego śpieszyła się gorączkowo, jak gdyby czuła, że zbraknie jej czasu i nie zdąży osiągnąć zamierzonych wyników.
Kontrolujący szkołę inspektor ze zdumieniem i uznaniem przekonywał się o rezultatach jej pracy i gorąco winszował jej powodzenia.
W domu Lipskich otaczała ją niezmiennie przyjazna atmosfera.
Marja i Anna przepadały za „swoją panienką“, stary Grzegorz szukał każdej sposobności, aby czemś jej usłużyć.
W rodzinie panował jednak niespokojny, naprężony nastrój, bo od Konstantego oddawna nie było żadnej wieści, a stary Ramult, odwiedziwszy Harasymowicze, niepokój ten i zgnębienie pogłębił. Jednooki Ostap poufnie im opowiedział, że słyszał w Leninie[21] o jakiemś krwawem starciu na pograniczu. Mówił też, że ciągle mu się śni syn jego Wasyl, co, jak stwierdziły wieszczbiarki, nie jest „ku dobremu”.
Po powrocie do domu Halina znalazła kilka rozpaczliwych listów od zawiedzionej w oczekiwaniach pani Olmieńskiej, — musiała więc napisać długie wyjaśnienia i pocieszyć czemś stroskaną i smutną matkę. Donosiła więc jej o pochwałach i uznaniu inspektora szkolnego, co zwiększało jej szanse na otrzymanie posady, gdzieś bliżej Warszawy; rozpisywała się też szeroko o tem, jak spędzą razem wakacje, całe długie trzy miesiące. Listy jej tchnęły taką serdecznością i miłością dla matki, iż nie wątpiła, że uspokoją ją i wynagrodzą za ciężki zawód.
Zdzisława wspominała rzadko. Odszedł gdzieś daleko. Wiedziała, że żyje, że może go spotkać nawet, lecz przestał już być szczytem jej marzeń namiętnych i celem życia. Nie czuła do niego urazy i żalu, nie miała nawet pogardy za to, że okazał się fałszywym, tchórzliwym i słabym.
Był teraz dla niej człowiekiem, spotkanym na drogach rozstajnych. Wskazał jej należyty kierunek, spełnił względem niej swe przeznaczenie i przestał istnieć, jako istota, subjektywnie z nią związana na krótko.
Z zupełnym spokojem i obojętnością przypominała sobie wylękłe spojrzenia, które rzucał na nią Zdzisław podczas jej pobytu w pałacu ostrożskim, a nawet już nie drażniły jej wcale rozrośnięta szczęka i małe oczki brzydkiej i starawej Dolly. Nie napisała ani słowa do Zdzisława i nie podziękowała za przesłane do Harasymowicz bagaże.
Młody Ostróg, rad, że tak bezboleśnie wycofał się z przypadkowego romansu, na szczęście, nic również nie pisał, nie była więc zmuszoną odpowiadać mu i dotykać rany nieodczuwanej teraz, lecz zapewne jeszcze niezabliźnionej.
Łamała sobie głowę nad dziwnem i niepojętem zjawiskiem jakiejś tępej obojętności i spokoju. Nie czuła się bynajmniej zrozpaczoną i złamaną. Niektóre wspomnienia przeszłości budziły w niej, coprawda, niesmak, i jedynie to było najprzykrzejsze. Zresztą zachowywała równowagę ducha i uświadamiała sobie, że wstąpiło w nią ukojenie, co niby pancerz broniło przed grotami niedawnych tragicznych skądinąd przeżyć i zawodów.
W lutym bez żadnego uprzedzenia i wieści o sobie niespodziewanie powrócił do wsi Konstanty Lipski.
Wychudł i sczerniał. Urosła mu dość długa broda, a kosmyki włosów sięgały ramion. Kulał na prawą nogę, wyczerpany był zupełnie, lecz twarz miał rozradowaną, a w oczach blask — śmiały i dumny.
Ujrzawszy Halinę, spłonął rumieńcem i w milczeniu pocałował ją w rękę.
Podniósłszy głowę, obrzucił ją badawczym spojrzeniem, i wpatrywał się tak uporczywie, że aż zmarszczki pofałdowały mu czoło, a oczy się zmrużyły, świecąc się z pod opuszczonych powiek.
Po chwili radość znikła z jego opalonej na wichrach i mrozie twarzy, a błyski w źrenicach przygasły.
— Jak się wam powiodło, Konstanty, — spytała Halina, ściskając szorstką, mocną dłoń Poleszuka. — Cóż to — kulejecie?
Odgarnąwszy włosy z czoła, popatrzył na nią ze smutkiem czy też z wyrzutem, jakgdyby chcąc o coś zapytać, lecz uniósł ramiona wysoko i zaczął opowiadać przyciszonym, obojętnym głosem:
— Dziękuję wam, panienko! Swego dokonałem. Spadek po stryju Fedorze odnalazłem, a i z Piotrukiem zrobiło się koniec... Dostałem od niego kulę, ale chybił i tylko nogę mi zranił... Drobnostka! Już się goi... Zato jestem teraz wolnym człowiekiem! Dopiąłem swego...
Halina ucieszyła się serdecznie:
— Jakżeż rada jestem za was! Doprawdy, myśmy się tu o was bardzo niepokoili! Szczęśliwi jesteście teraz, Konstanty?
Wzruszył ramionami i odpowiedział głuchym, ponurym głosem:
— Jeździłem na błota Moroczańskie nie po szczęście... Zostało ono w innem miejscu, tylko nie wiem, czy mam go jeszcze szukać, panienko? O „sposobnej“ porze będę was prosił o radę... bo sam biję się z myślami, a nic nie mogę postanowić!
Halinie wydało się, że rozumie, do czego zdąża młody Lipski, więc, uśmiechając się do niego, zauważyła:
— Doradca ze mnie marny, bo sama sobie niezawsze radzę dobrze... ale co mogę, to uczynię dla was!... Mili dla mnie jesteście wszyscy, bardzo wdzięczną wam jestem! Czy wiecie, że ojciec sam odwoził mnie na kolej i pokazywał tropy zwierzęce... O was też rozmawialiśmy... kocha was ojciec!
— Wiadomo — rodziciel! — mruknął Konstanty i przeszedł się po izbie.
Po chwili przystanął i, patrząc na Halinę, powiedział wahającym się głosem, w którym brzmiała rozpacz i trwoga:
— Gdy panienka była w szkole, przychodziła tu Olena Jarmołowa i pytała o was...
— Nie znam żadnej Jarmołowej, — zdziwiła się Halina. — Co jej ode mnie potrzeba? Może chora?
Poleszuk pochylił głowę i, nie spuszczając wzroku ze spokojnej twarzy nauczycielki, objaśnił:
— Stara Olena mieszka w chutorze, koło Czarnego Horodyszcza, za rzeką Śmierć... Powiadają o niej baby, że jest wiedźmą... Babskie brednie — wiadomo, ale Jarmołowa dobra znachorka, silna! „Lubczyki“ zadaje, zły „urok“ zdejmuje, od „oka“ pomaga... Słowem — znachorka!...
— Cóż za interes może mieć do mnie jakaś znachorka? — zaśmiała się Halina. — Jesteśmy konkurentkami. Ona czarami leczy, ja — lekarstwami zwykłemi!
Konstanty jeszcze niżej pochylił głowę i mruknął:
— Pytałem ja Oleny, czego od was chce? Powiada, że oddawna patrzy na was i wie, że jest wam potrzebna...
— Mnie?! — zdumiała się nauczycielka.
— Tak twierdzi Jarmołowa! — szepnął Poleszuk, spuszczając oczy. — Powiedziała, że wieczorem, gdy w domu będziecie, przyjdzie znowu...
— Zaczynają się czary poleskie, o których czytałam niedawno w książce Moszyńskiego! — zaśmiała się Halina, lecz poczuła w tej chwili, budzącą się w niej trwożną ciekawość.
Tegoż samego dnia, przechodząc przez izbę, spostrzegła obu Lipskich, schylonych w sąsiednim pokoju nad dużą, zieloną skrzynią. Konstanty ostrożnie rozwijał jakieś bure szmaty i wydobywał z nich paczki zielonych banknotów. Ojciec liczył je, śliniąc sobie palce i chrząkając głośno.
Spotkawszy się potem z Konstantym i widząc, że krzywi się z bólu w nodze, powiedziała do niego:
— Pokażcie-no waszą ranę, muszę ją obejrzeć, bo coś mi coraz gorzej kulejecie!
Radość błysnęła w jasnych oczach Poleszuka, lecz wzdragał się jeszcze.
— Nic mi nie będzie! — mówił. — Ot taka sobie „carapina“. Zagoi się rychło... Nie zadawajcie sobie trudu, panienko!
Nalegała jednak, więc ściągnął but i pokazał ropiącą się jeszcze ranę w łydce. Nauczycielka starannie przemyła ją wodą karbolową, zajodynowała i posypała kseroformem.
— Nie możecie teraz iść do lasu, bo was zające na sto kilometrów zwęszą z tym zapachem! — zaśmiała się, po skończeniu opatrunku.
— I tak nie poszedłbym! — odparł z żywością, obrzucając ją wdzięcznem spojrzeniem. — Mnie w domu najlepiej i najspokojniej.
Przypomniał coś sobie i dodał pośpiesznie:
— Przodownik pytał mnie o ranę... Powiedziałem mu, że gdy polowaliśmy na dziki, Wasyl zranił mnie niechcący, bo kula mu się od zmarzniętego pnia odbiła. Może będzie pytał was o to... powiedzcie mu, że tak i wam mówiłem...
— Dobrze! — zgodziła się Halina. — Tylko nie róbcie już więcej takich wypraw, mój Konstanty, bo to źle się skończy.
— Jam już swoje zrobił, panienko!... — szepnął gorąco, nie patrząc na nią.
Wieczorem do pokoiku nauczycielki zapukała Olena Jarmołowa.
Weszła cichutko i długo stała przy drzwiach, rozwijając dużą chustkę, którą była szczelnie owinięta. Wreszcie ukazała się jej siwa głowa i ostra, ptasia twarz z biegającemi, bystremi oczkami.
— Ja do panienki w ważnej sprawie przyszłam... — powiedziała jakimś bezczelnym głosem i podała Halinie rękę.
— Siadajcie! Jakąż to macie do mnie sprawę? Nie znam was i nigdy w Harasymowiczach nie widziałam.
Mówiąc to, nauczycielka uważnie przyglądała się staruszce, zdziwiona młodą elastycznością jej ruchów i niezwykle żywymi oczami.
— Ja — nie tutejsza! Przywieźli mnie tu z dalekiego chutoru na poradę, bo ja — znachorka — zielem leczę i „zahoworem“! — zaśmiała się cicho Olena i, nagle pochylając się ku nauczycielce, zaszeptała, spiesząc się i szybko dysząc: — Widziałam was na ulicy... może, trzy razy, może — cztery... Mam ja oko, panienko moja, oj, mam i nic się przed niem nie ukryje...
Jakiś nagły niepokój wzbudziły w Halinie słowa i spojrzenia znachorki. Bystre oczy Oleny ogarniały całą postać nauczycielki, jakgdyby badały ją i obmacywały.
— Nic się przedemną nie ukryje! — powtórzyła Jarmołowa z naciskiem. — Patrzyłam ja na was i teraz oto patrzę i coś miarkuję...
Przechodząc odrazu na poufały ton, szeptała dalej:
— Może sama jeszcze nie wiesz, a może nie rozumiesz... tylko ja się nie mylę... Nigdy się nie mylę!... Widzę, że jesteś... ciężarna...
Halina odrzuciła się nagle na oparcie krzesła i przymknęła oczy. Spostrzegła ona oddawna pewne objawy niepokojące, lecz zagłuszała w sobie podświadomą obawę. W sposób, zdumiewający teraz ją samą, nie przewidziała, nie zastanawiała się nad możliwością tego, co przy całej naturalności faktu, w obecnych jej warunkach nabierało charakteru prawdziwej katastrofy. Nie była zupełnie przygotowana do stawiania czoła groźnym jej konsekwencjom tembardziej, że nie mogła i nie śmiała jeszcze określić swego do niej stosunku.
Wobec przedłużającego się milczenia nauczycielki, Olena przysunęła się bliżej i, kładąc jej rękę na kolano, szepnęła dobitnie:
— Często się to zdarza!... zwykła rzecz! Ot i teraz sprowadzili mnie tutaj, bo cztery dziewuchy z kimś tam zgrzeszyły i nie wiedzą, co z sobą robić: czy do przerębli skoczyć, czy przyznać się rodzicom. Chi-chi-chi! Zwykła rzecz... Znam ja takie ziółeczka, na nietrach rosną, gdzie wełnianki kwitną... popijesz trzy dni i — już po wszystkiem!... Potem dam inne, co krew czyszczą, i jak ta rybka będziesz!... Przyniosłam ci te ziółka... rychło o grzechu zapomnisz i wyjdziesz zamąż... Olenę Jarmołową błogosławić będziesz...
Szybkim ruchem rozpięła barchanową bluzkę i z zanadrza wyjęła małą paczkę, owiniętą w czerwoną szmatkę.
Ujrzawszy wyciągniętą ku sobie czarną, pomarszczoną rękę znachorki, Halina odtrąciła ją od siebie ze wstrętem i krzyknęła nieprzytomnym głosem:
— Precz! Precz natychmiast!
Olena się przeraziła, ukryła zawiniątko pod chustką i szybko się cofnęła ku drzwiom.
Na progu zatrzymała się jednak i, nacisnąwszy klamkę, syknęła:
— Precz — powiadasz?! N-no, popamiętasz ty mnie!
Wyskoczyła do sieni. Halina słyszała, jak się zatrzasnęły za nią skrzypiące drzwi od podwórza.
— Są już ludzie, którzy wiedzą, co się ze mną stało — rozważała. — Coraz więcej będzie takich... Spostrzegą to niebawem Marja i Anna, stary Grzegorz i Konstanty... Cała wieś będzie mówiła o tem!... Dojdzie to do kuratorjum... Wymówią mi posadę i — słusznie! Nikt nie obowiązany jest dochodzić, dlaczego tak się stało... Co robić?
Nagła słabość odjęła jej zdolność rozumowania. Położyła się na tapczanie, zamknęła oczy i starała się o niczem nie myśleć. Po pewnym czasie wstała i podeszła do lustra. Obejrzała swoją figurę ze wszystkich stron. Uśmiechnęła się wreszcie, znacznie już uspokojona i szepnęła do siebie:
— Mam jeszcze czas do namysłu! — Przez jakie trzy miesiące nie będzie jeszcze żadnych zmian... a może nawet dłużej...
Z niezrozumiałą łatwością przeszła nad tak ważną komplikacją swego życia do porządku dziennego. Od tego wieczoru nie zastanawiała się dłużej nad swoim stanem i pracowała jak zwykle.
W połowie marca spostrzegła jednak nowe oznaki. Zjawiły się ciemne plamy na twarzy i zdwojony apetyt, chociaż jednocześnie zaczęła chudnąć, a coraz częściej opadała ją słabość, zmuszająca do częstych spoczynków i nagłego, kamiennego snu.
Pewnego razu, przechodząc przez izbę Lipskich, spostrzegła Konstantego. Siedział na ławie pod piecem, głowę miał opuszczoną na ręce, oparte na kolanach, i, Halinie wydało się, że płacze.
Zbliżyła się do niego i zapytała troskliwie:
— Co wam jest, Konstanty?
Nie podniósł głowy i nic nie odpowiedział.
— Może pomogę jakoś, czy poradzę... — dodała, niezrażona jego milczeniem.
Zerwał się z ławy i podszedł do okna, plecami zwrócony do Haliny.
— Nie chcecie ze mną rozmawiać, to pójdę sobie... — powiedziała smutnym, cichym głosem.
Odwrócił się szybko i rzucił namiętnie:
— Wy... tylko wy moglibyście dopomóc i poradzić, ale... wy... wy...
Nauczycielka czekała, lecz on nie odzywał się więcej.
— Słucham was, Konstanty, bo zaczęliście i nie skończyliście...
Zaciskając sobie ręce, a chwilami sycząc przez zęby, szedł ku niej, wbijając w nią zrozpaczony wzrok.
Stanął blisko i szepnął:
— Wczoraj chłopcy na wieczorynce szczekali, żeście... żeście... ciężarna.
Halina chwyciła ręką za serce i bez szmeru osunęła się na ziemię.
Gdy oprzytomniała, leżała już u siebie na tapczanie, a Marja pryskała jej wodą w twarz i zwilżała skronie wódką.
— Chwała Świętej Trójcy! — zawołała dziewczyna. — Myślałam, żeście pomarły. Konstanty konia siodła. Chce skoczyć do Różanki na telegraf, aby doktór przyjechał...
Halina uśmiechnęła się słabo i poruszyła ręką.
— Niech nie jedzie, bo doktór nic mi nie pomoże... Bardzo proszę, aby nie jechał... — szeptała.
Marja wyszła z pokoju i Halina zapadła odrazu w głęboki sen.
Obudziwszy się, zaczęła poraz pierwszy rozmyślać z całem natężeniem mózgu. Rozumiała, że okoliczności zmuszają ją do tego gwałtownie.
Postanowiła narazie wyznać matce całą prawdę i powiadomić ją, że pod pozorem choroby w odpowiednim momencie przedłuży sobie urlop wakacyjny.
Postanowienie to zrodziło najtrudniejsze pytanie: co będzie robiła z dzieckiem? Nie mogła go przywieźć do Harasymowicz, nie mogła też — pozostawić go na opiece schorowanej matki. Musiałaby więc zaopiekować się niem sama, ale nie tu, gdzie ją wszyscy znali. Należało tedy poszukać sobie posady na nowem miejscu, lecz czy ją znajdzie? Z pism pedagogicznych wiedziała, że wakansów niema nigdzie...
— Muszę przecież znaleźć jakieś wyjście! — szepnęła, zaciskając zęby.
Najprostszem byłoby przyjęcie pomocy od Oleny, lub zwrócenie się do akuszerki.
— Zabicie dziecka, i — najzwyklejsza, „kosmetyczna“ niemal operacja — przypomniała sobie określenie pewnej koleżanki w seminarjum.
Należało poważnie zastanowić się nad tym planem mimo, że napełnił ją zgrozą przed straszliwym grzechem i wstrętem dla samej siebie.
— Przecież, doprawdy, innego sposobu, niestety, nie widzę — rozważała. — Zresztą, jestem wolna, rozporządzam sobą i nikt nie może zmusić mnie do wydania na świat nieprawego dziecka, nawet — Zdzisław! Jestem panią swego ciała i swego życia...
Urwała nagle. Halina zamieniła się cała w uwagę, słuch i odczucie tego, co przeszyło jej ciało przenikliwym dreszczem.
Jeden krótki moment, jeden błyskawiczny wstrząs fizyczny, czy duchowy — tego nie mogła określić.
— Ono żyje już... — szarpnął jej mózgiem domysł uderzająco jasny.
Myśli i uczucia Haliny uległy natychmiastowej zmianie. W chwili przerażająco ostrej świadomości kiełkującego już w niej nowego życia, odbył się w duszy Haliny jakiś podgłębny proces objawienia, wtajemniczającego ją w ukryty przed rozumem łańcuch przyczyn, zjawisk i uczuć.
Rozsnuły się przed nią mgliste widma przeszłości i nadążających skądś czasów przyszłych. Nie miała już żadnych dręczących ją zagadek. Poznała siebie całą, jakgdyby przyglądając się poraz pierwszy w niezmiernie czystem, nic nie przekształcającem zwierciadle, w którem odbijały się twarz jej, najsłabszy odruch duszy, każdy poryw krwi i serca.
Przypomniała sobie nastrój swój w Pińsku, gdy w stosunku jej do Zdzisława nastąpił nagły przewrót.
Zgasła w niej wtedy namiętność, zmysły nie budziły się już z dawnym, niepohamowanym wybuchem, pieszczoty Zdzisława nie doprowadzały jej do szału i wydawały się niemal zbyteczne.
Mężczyzna spełnił swoje zadanie. Dał życie nowej istocie. Teraz zrozumiała zachodzące w niej przemiany psychiczne.
— Kimże jesteś — zapytała siebie na głos, — ty niewidzialna jeszcze istoto, która przed chwilą w sposób tajemniczy dałaś świadectwo swego bytu i swej żądzy życia?!
W istocie tej, której Halina nie mogła sobie wyobrazić, została skoncentrowana i ucieleśniona cała jej miłość dla Zdzisława, miłość żywiołowa, nie licząca się wówczas bynajmniej z przedmiotem uczucia.
— Uczucia? — szepnęła. — Czyż nie wszystko jedno, jakbym je nazwała? Miłością, zmysłami, potrzebą mojej natury czy żądzą? Wiem tylko, że pochłonęło mnie całą bez reszty. Oddałam mu wszystko, co miałam do oddania i niczego nie żałuję, niczego się nie wstydzę. Byłam, jak kwiat — dojrzały do wytworzenia następnego pokolenia i obojętny, skąd ma otrzymać bodziec do nowej formy życia. Stał się nim Zdzisław. Spełnił swoją rolę i — odszedł ze sfery mego życia, zanim jeszcze zobaczyłam go na fotografji z tą... brzydką Dolly od blaszanek. Dlatego to przecież ta przykra niespodzianka, ten jego wstrętny, tchórzliwy fałsz nie zabiły mnie, a nawet nie zgnębiły! Pozostało mi dziecko, w którem, jak promień słońca w kropli wody, przełamały się i skupiły w łunie jarzącej wszystkie tęsknoty moje, oddanie się Zdzisławowi, ból i męka, zanim się to dokonało, i obrażona duma. Z tej łuny wytryśnie cudna zjawa — dziecię przeznaczenia, uniesień i miłości, kwiat marzeń, po królewsku ziszczonych, nasyconych łaknień i ukojonych pragnień, których źródło było i jest mi nieznanem. Nie rozmyślając, płynęłam pokornie z jego prądem bez zwątpień i obaw.
Miałaby więc zgasić teraz ten cudowny blask, własną ręką strącić wspaniałą kroplę, mieniącą się tęczą widma słonecznego? Nigdy!
Nie żądała przecież od Zdzisława zapewnień i przysiąg, bo czyniła to, co nakazywała jej nieugięta, władająca nią wola. Wola ta podsunęła jej postanowienie.
— Dziecko się urodzi, będzie żyło i stanie się tem, czem powinno być — olśniewającem zjawiskiem, najpiękniejszem, najszlachetniejszem i najpotężniejszem — człowiekiem!
Ta myśl zadecydowała o dalszem jej postępowaniu.
— Do wakacyj przetrzymam — myślała — a potem pojadę do mamy i będę zawczasu szukała sobie jakiegoś zajęcia.
Z tym ostatnim zamiarem pośpieszyła się i napisała natychmiast do kuratorjum i ministerstwa, prosząc o przeniesienie jej do innej szkoły. Załatwiwszy to, uspokoiła się; odkładała tylko z dnia na dzień napisanie listu do pani Olmieńskiej. Coś, jakgdyby wstrzymywało ją od tego. Ilekroć zaczynała pisać — zawsze jakieś sprawy odrywały ją od stolika lub sama niszczyła zapisane kartki, gdyż ton listu i jego forma wydawały się niestosowne, nie odpowiadały zawartej w nim treści — tak bardzo poważnej dla niej i tak strasznej, druzgocącej dla matki, wychowanej w surowych zasadach rodzinnych.
Niepokoiło ją chwilami i dawało do myślenia zachowanie się młodego Lipskiego. Nie wątpiła że unikał jej, a gdy przypadkowo pochwytywała jego wzrok, skierowany ku sobie, dostrzegała w nim zawsze rozpacz i lęk.
Od Marji, z którą przyjaźniła się więcej, niż z Anną, dowiedziała się, że Konstanty zaczął znowu pić i że urządza całonocne hulanki w szynku.
Pewnej niedzieli Marja przybiegła do nauczycielki i z płaczem opowiedziała, że z Dziemiatycz zawezwano dwu policjantów, bo Konstanty z przyjaciółmi nawarzył takiego piwa i taką wszczął burdę, że pobito sołtysa i omal nie rozbrojono policjanta.
Tegoż dnia przodownik Luzik przywiózł pijanego Konstantego i zamknął go pod klucz na trzy dni. W domu zapanował grobowy nastrój, a gdy Halina próbowała pocieszać Grzegorza, ten nagle się rozgniewał, i tupnąwszy nogą, burknął ponuro:
— Siebie pocieszajcie raczej, nie nas! Od was całe to nieszczęście poszło! Chcieliście posłyszeć, co o was dawno myślę, to — i macie!
Gruchnął pięścią w stół, splunął z wściekłością i wybiegł z izby, trzasnąwszy drzwiami.
Halina nie spodziewała się nigdy takiego wybuchu ze strony zawsze uprzejmego dla niej Lipskiego.
Zasmuciło ją to tak bardzo, że zamknęła się w swoim pokoju i zapłakała.
Marja, przyniósłszy tego wieczora herbatę, kręciła się długo po izbie, widocznie, czekając, że Halina zacznie rozmowę. Nauczycielka zgnębiona siedziała przy stoliku i nie odrywała się od zeszytów szkolnych. Przestępując z nogi na nogę, dziewczyna szepnęła:
— Panienko...
— Czego chcecie, Marysiu? — zapytała Halina.
— Nie gniewajcie się na ojca! On jest wściekły dziś...
— Widziałam i odczułam to na sobie — wzruszając ramionami, odparła nauczycielka, ze smutkiem kiwnąwszy głową.
— Nie gniewajcie się! — prosiła znowu Marja. — Ojciec nie winien temu...
— Ale i ja przed nim nie zawiniłam.
Marja raptem wybuchnęła głośnym płaczem. Z ust jej padały słowa bezładne i pogmatwane:
— Ach, panienko, ach — nasza panienka — i ot... ach!
Nic więcej nie mówiąc, wybiegła z pokoju.
Konstanty zjawił się w domu na czwarty dzień po awanturze w Dziemiatyczach. Był ponury, milczący i blady. Wszyscy w domu patrzyli na niego z obawą, chodzili na palcach i mówili szeptem. Halina po wybuchu Grzegorza wychodziła teraz przez podwórze, żeby nie spotykać się z gospodarzami.
Nazajutrz po powrocie młodego Lipskiego z aresztu zetknęła się z nim oko w oko w ogrodzie. Wracał z nad brzegu rzeki i niósł na ramieniu zwój sieci, w które Poleszucy łapią ryby pod lodem.
Ujrzawszy nauczycielkę, cisnął sieć na ziemię i podszedł do Haliny.
Szli w milczeniu obok siebie. Wreszcie odezwał się ponuro i trwożnie:
— Ojciec, słyszę, coś powiedział w gniewie? Nagadałem mu zato! Nikt tu oprócz mnie, nic wam nie śmie wymawiać!
— A wy niby macie na to prawo? — spytała, patrząc na niego surowo.
Zmieszał się, ale, zapaliwszy papierosa, odpowiedział cicho:
— Wiadomo! Gniewny na was jestem... Nie spełniliście przyrzeczenia...
Mimowoli opuściła głowę i zarumieniła się, przymykając oczy.
— Ano — widzicie! — przeciągnął, jakgdyby z jękiem. — O tem kiedyś z wami pogadamy... nie teraz jeszcze... Dziś chciałem prosić was o radę...
Powoli odzyskała spokój i równowagę. Przyglądała się Konstantemu ostro i zimnym tonem spytała:
— Chcecie zapewne prosić o krople na pijaństwo? Uprzedzam, że nie mam takich!
Lipski drgnął i nachmurzył brwi. Siwe oczy błysnęły mu złowrogo.
— Was nie prosiłbym o to! — burknął. — Zresztą wy nie macie mi prawa zabraniać.
Schwycił się oburącz za głowę i, dygocąc, syczał, czy szlochał.
Halina nie wiedziała, co począć. Milczała.
Doszli do parkanu, ale Konstanty zatrzymał ją, stanąwszy przed furtką.
— Przebaczcie, panienko!... — szepnął pokornie. — Źle zaczęliśmy naszą rozmowę... Nie o to chciałem się was poradzić!
Westchnął głęboko i, przekonawszy się, że nie zamierza go pytać, ciągnął urywanym głosem:
— Jesteśmy teraz bogaci... Stryj Fedor sporo dolarów nam zostawił. Chciałbym coś z niemi zrobić, panienko, aby na marne nie poszły i swój procent dały...
Wzruszyła ramionami i odpowiedziała spokojnie:
— Nie wiele mogę wam w tem poradzić... Nie znam się na sprawach pieniężnych... Nigdy pieniędzy nie miałam na obroty i procenty.
Zaśmiała się wesoło i swobodnie.
— Nie tak mnie zrozumieliście! — ożywiając się, zawołał Konstanty. — Ja mam już myśl. Nie wiem tylko czy dobra i czy zechcecie dopomóc mi?...
Ze zdziwieniem spojrzała na niego i spytała:
— Ja? Dopomagać wam? Cóż ja teraz mogę?
Lipski oparł się o parkan i, patrząc jej w oczy jakimś dziwnym wzrokiem, mówił:
— Skarżą się wszyscy, że szkół mamy mało... że trzeba zakładać szkoły rolnicze, lub takie, gdzie rzemiosła uczą... a rząd tymczasem nie może... sami to nam mówiliście! Ot, ja tak sobie postanowił: Bóg dał odzyskać spadek po Fedorze, to ja za spokój jego duszy chciałbym coś dobrego zrobić... Postanowiłem szkołę zbudować... Chłopi, jeżeli niedrogo brać, to płacić będą, ponieważ to — swoja szkoła, no i uczyć będzie ona tego, co im się wyda najpotrzebniejszem — rzemiosła!... Ja na tem zarabiać nie chcę, aby tylko procent w Banku, albo w P. K. O. mieć... Chciałbym was prosić byście urządzili to z władzami jako kierowniczka.
Jakiś skurcz gwałtowny ścisnął Halinie gardło. Łzy cisnęły się jej do oczu. Serce biło z mocą. Długo milczała, patrząc w ziemię, wreszcie powiedziała, z trudem ruszając wargami:
— Dobrze obmyśliliście, Konstanty! Taka szkoła, to — dobry, prawdziwie obywatelski uczynek! Tylko nie liczcie na mnie. Po wakacjach nie powrócę już do Harasymowicz.
Lipski ani słowem się nie odezwał. Nozdrza rozdymały mu się, jakby ogarnął go gniew lub zabrakło mu nagle powietrza. W stalowy swój wzrok włożył całą siłę wzruszenia i uczucia. Milczał jednak, wbijając w nią męczeńskie oczy, pełne rozpaczy obłędnej niemal.
Nic nie mówiąc, otworzył furtkę i przepuścił Halinę.
Stał na tem samem miejscu, a potem podniósł twarz ku szaremu, chmurnemu niebu i zawył, jak głodny wilk.
Zerwał się po chwili i dogonił Halinę.
— Panienko! — zawołał z jakąś dziką namiętnością. — Powiedzcie mi o wszystkiem, co macie na myśli! Lżej będzie i wam i mnie...
Halina ujęła go za rękę i szepnęła:
— Kiedyś chciałam wam opowiedzieć o sobie, Konstanty, ale wy nie chcieliście słuchać... Teraz opowiedzieć wam o tem nie mogę już... nie mogę!...
Odeszła, nie obejrzawszy się ani razu.



XVII.

Na początku maja dopiero rozpoczęła się wiosna.
Dziewuchy wiejskie obwieściły ją starem, prasłowiańskiem „klikaniem“, śpiewając obrzędową pieśń na cześć wiosny, niosącej chłopczykom, pastuszkom i bartnikom zapowiedź wielkich, pożądanych przez nich korzyści.
Otrąbiły jej przyjście klucze żórawi i gęsi, dążących z południa powietrznym szlakiem, im tylko znanym od wieków. Niezliczone stada dzikich kaczek z krzykiem i świstem unosiły się nad zaroślami burych oczeretów, próżno szukając wolnych od lodu przestrzeni wodnych.
Lecz słońce nie ustawało w swojej niewidzialnej a potężnej robocie.
Popękały wkrótce lodowe kajdany Prypeci, Łani, Śmierci, Horynia, Styru i Jasiołdy; wyłoniły się z pod śniegu i błysnęły zwierciadła jezior Horodyskiego, Białego, Skorzenia, Tura, Czerewiszcza i setek innych. Po mszarnikach tam i sam zatokowały już kłótliwe, roznamiętnione „ciecieruki“, a po borach zrzadka jeszcze, lecz już grać zaczynały czarnopióre, czerwonobrewe głuszce — tajemnicze menestrele kniei.
Widząc coraz to szerzący się rozlew rzek, tworzących okiem nieogarnięte morze z wystającemi nad niem chutorami na ostrowach i kępkami olch i wierzb, badali Poleszuki swoje szuhaleje, obijaniki, czubarki, ładowali na nie sprzęt rybacki, żerdzie i wiklinowe pęki do stawiania jazów.
Łowcy wychodzili na noc do puszczy, aby posłuchać „zapadów“ głuszcowych i zliczyć — ile kogutów po matecznikach do prawdziwych nastraja się toków, zanim obnażą się „ihryszcza“ w borze i z pod śnieżnej pokrywy wynurzą się stare suche wrzosowiska.
Halina ze smutkiem patrzyła na sznury wędrownego ptactwa, lecącego pod obłokami i trąbiącego tęskno i zewnie. Ptaki przybywały zdaleka — z nad Nigru i Nilu — do szarej, chmurnej ziemi poleskiej, aby zaznać tu uniesień, co daje żywioł rozrodczy, i odlecieć, być może, bezpowrotnie.
— Tak i mnie przyniósł tu jakiś żywioł, rzucił raz jeszcze w objęcia Zdzisława, a teraz muszę opuścić ten kraj, gdzie spełniłam nakaz nieznanej potęgi... Czy powrócę tu kiedyś?...
Smutek bezmierny, sprawiający fizyczny ból, jakgdyby jakieś ciężkie przeczucie i strach coraz dotkliwiej ogarniały ją z dniem każdym. Pocieszały ją tylko coraz wyraźniejsze oznaki budzącego się w niej nowego życia.
— Moje cudne, drogie maleństwo! — szeptała wtedy i obojętnym wzrokiem spotykała chytre, natrętne spojrzenia bab wiejskich i spokojnie odpowiadała na ich dwuznaczne, podstępne pytania.
W tym to zgnębionym, to znów rzewnym nastroju, nie licząc się ze słowami, nic nie tając i nie tłumacząc, jak niegdyś przy konfesjonale wobec księdza Antoniego, napisała list do matki. Zakleiwszy kopertę, poczuła się tak, jakgdyby rozpoczynała nowy okres życia, brzemienny w wypadki.
Na piąty dzień po wysłaniu listu do pani Olmieńskiej, obudził ją nad ranem hałas pod oknem.
Usiadła na tapczanie, posłyszawszy przekleństwa starego Lipskiego, wściekły, drapieżny krzyk Konstantego, tupot nóg, brzęk tłuczonego szkła, a w chwilę potem — ponure, trwożne wołanie i gwar biegnących ludzi:
— Zabił! Poli-cja! Mordują!
Nauczycielka rzuciła się do okna i przycisnęła twarz do szyby.
Nic jednak dojrzeć nie mogła.
Jakaś czarna ciecz — lepka i gęsta — powoli spływała po szkle.
Narzuciwszy futro, wyszła na ganek.
Na lewo, w połowie ulicy spostrzegła leżącego na ziemi, skrwawionego parobka, a dalej trzech innych, uciekających przed Konstantym. Biegł, trzymając nad głową gruby drąg, wyrwany z parkanu.
— Trzymaj go, bo zabije!... — wył tłum, zalegający ulicę.
Z posterunku policyjnego wypadli przodownik Luzik z pomocnikiem i pędzili ku miejscu wypadku.
Konstanty dogonił wreszcie jednego z uciekających i, zadawszy mu cios, obalił na ziemię.
W tej chwili otoczyli go chłopi i szamocącego się rozbroili.
W kilka minut potem, przodownik Luzik siedział już w izbie Lipskich i sporządzał protokół. Kilku chłopów trzymało za ręce bladego Konstantego, w milczeniu spoglądającego dokoła jarzącym się wzrokiem.
— O co wam poszło? — dopytywał się policjant.
Konstanty nie odpowiedział.
— Przyznajcie się lepiej, panie Lipski — namawiał go Luzik. — Wiecie przecież, że mocno pokaleczyliście Bondara i Gregorczuka. Za nich możecie pójść pod sąd...
Konstanty, zamiast odpowiedzi, splunął tylko.
W tej chwili przez tłum przedarła się Marja i, płacząc, zaczęła wykrzykiwać:
— Chłopcy dziegciem okno i ścianę naszej panienki wysmarowali. Wy nie wiecie, co to znaczy, boście, panie przodowniku, nie tutejszy! Oni chcieli obrazić, skrzywdzić naszą panienkę, która leczy tu nas, uczy, zmusiła nas, abyśmy czasu nie marnowali i zarabiali w zimie...
— Prawdziwie mówi! — przytaknął jeden z chłopów. — Oblać dziewczynie okno dziegciem — to straszna zniewaga! Tak samo jak nazwać ją dziewką uliczną, co złe prowadzi życie...
Halina drgnęła, chciała uciec, lecz nie mogła się ruszyć.
Stała przy drzwiach, oparta o ścianę i patrzyła na tłum chłopów i bab, na przodownika i na blednącego coraz bardziej Konstantego.
Luzik poczerwieniał nagle i, nie skończywszy protokółu, wybiegł z izby, wołając:
— Ach, dzikie, brudne psy, to — tak, psia wasza mać?! Już ja wam pokażę! Ciągnijcie tych drabów na posterunek! Ja z nimi pogadam!
Konstanty, którego chłopi natychmiast zwolnili, roztarł ręce i usiadł przy stole.
Halina, zebrawszy wszystkie siły, cichutko wyślizgnęła się do sieni. Tylko Konstanty zauważył jej zniknięcie.
Wstał natychmiast z ławy, oparł się ciężko o stół i, patrząc zpodełba na sąsiadów, mruknął groźnie:
— Nie gadał ja do was, bo panienka tu stała... A teraz... n-no! Odpływać mi natychmiast! Napatrzyliście się już dosyta chyba na wszelką poniewierkę! A pamiętajcie, że jeżeli któryś z was waży się nato raz jeszcze... żywy mi nie ujdzie, choćbym potem w więzieniu gnił...
Patrząc na cofających się chłopów, postąpił kilka kroków za nimi i twardym, groźnym głosem, niby ciężki kamień cisnął w przestrzeń:
— Ubiję... bo panienka niewinna... mój to grzech... mój!
Halina, budząc się rano, nie przeczuwała, że rozpoczyna najstraszniejszy dzień swego życia.
Od sołtysa, otrzymującego pocztę, przyniesiono jej przed wieczorem list od matki.
Pani Olmieńska napisała go, zapewne, pod pierwszem wstrząsającem wrażeniem, gdy owładnęły nią rozpacz, przerażenie, boleść, a może nawet wstręt z powodu strasznego postępku córki, burzącego wszystkie jej nadzieje.
Stąd też powstały zapewne te nielitościwe słowa potępienia, obrażające, okrutne porównania i wreszcie, przekleństwo i wzgarda.
Halina kilka razy przeczytała list matki. Wczytywała się w każde słowo, jakgdyby chciała zapamiętać je na zawsze; niektóre wyrazy powtarzała na głos, wchłaniając całą istotą swoją ich brzmienie i od czasu do czasu wydając cichy, rozdzierający jęk.
Tego dnia nie odwiedziła już chorych i nie poszła na popołudniową lekcję do izby Lipskich.
Leżała na tapczanie, poruszała blademi, suchemi wargami, szepcąc coś bezładnie i wpatrując się uporczywie w wiązania pułapu.
Nagle wzrok jej padł na obraz św. Teresy.
Zerwała się i uklękła przed tapczanem.
Oparłszy głowę na posłaniu, zaczęła się modlić. Klęczała długo, a, gdy podniosła wzrok na łagodne, piękne oblicze małej świętej, ujrzała jej promienne oczy, w zamyśleniu i trosce patrzące w nieznaną dal. Halinie wydało się, że wiązanka róż i czarny krzyż drżą w rękach świętej zakonnicy, a oblicze jej powleka smutek beznadziejny i gorzki.
Halina wstała z klęczek i znów się położyła.
Czuła w sobie z niezwykłą ostrością ruch nowej istoty, co jeszcze tak niedawno przyniosła jej tyle ukojenia, a teraz... teraz — mękę i hańbę. Istota ta żyła i domagała się czegoś od matki, w której umarły nagle wszelkie pragnienia i wola do życia.
W pewnym momencie Halina położyła dłoń pod sercem i szepnęła żałośnie:
— Cóż ja mogę zrobić dla ciebie, maleństwo moje? Zrozum, że nie mamy miejsca na świecie! Nie mogłam zabić ciebie, ale razem umrzeć możemy — wszak mamy prawo... Razem pójdziemy na sąd Boży, powiemy wszystko i niech On — Sprawiedliwy osądzi nas... Cudny mój drobiazgu, wybacz mi... ale ja już... nie mogę...
Wcisnąwszy głowę w poduszkę i zaciskając sobie gardło, szlochać zaczęła ciężko i głucho...



XVIII.

Minęło jeszcze kilka dni.
Halina pracowała w szkole, lecz po lekcjach, znużona i wyczerpana, powracała do domu i, usiadłszy przy stoliku, pisała listy, marszcząc czoło i ocierając łzy. Płakała teraz z bylejakiego powodu. Rozpłakała się pewnego razu, spostrzegłszy, że jedna z dziewczynek targnęła koleżankę za warkocz, innym znów razem — gdy jakiś chłopak z hałasem zrzucił na podłogę blaszany piórnik.
Kiedyś późno wieczorem Marja powiedziała jej, że Konstanty chciałby się z nią zobaczyć.
— Proszę! Niech przyjdzie! — zgodziła się natychmiast Halina.
Lipski wszedł i stanął przy drzwiach, patrząc na nią niespokojnie.
— Siadajcie, Konstanty! — zaprosiła go, wskazując mu zydel.
Podszedł bliżej, lecz nie usiadł...
— Panienko, — rzekł — woda już mocno opadła. Możebyście pojechali do Dziemiatycz, do księdza... Odwiózłbym was... bo jutro wybieram się na toki do puszczy. Rozśpiewały się głuszce... Chodziłem wczoraj na „podsłuchy“! Kują i kują pieśń swoją... Sam czas na łowy!
— Dziękuję wam, Konstanty, lecz jakoś czuję się niedobrze... Nie mogę jechać... Ale nie miałam sposobności podziękować wam za obronę mnie!... Nie zasłużyłam na to... doprawdy, jesteście tacy dobrzy dla mnie... tacy dobrzy!...
Nie mogła skończyć bo zapłakała i chusteczką zaciskała sobie usta, by nie wyrwał się głośniejszy szloch.
Konstanty zamienił się cały w czujność.
Nie ruszał się — słuchał, patrzał i naprężał swój dziwny zmysł wnikania w cudze myśli i zamiary.
Wreszcie odezwał się. Mówił powolnie, starannie oddzielając każde słowo:
— Podzięka — niepotrzebna! Broniłem tego, co jest mi najdroższe. Tak się już nam życie powikłało, niczem sieć w zaroślach tataraków albo w gałęziach drzewa, co w toni leży... Taki los, panienko!... Będzie teraz, jak sądzono... Cóż na to człek poradzi?...
Postał jeszcze chwilkę, popatrzył na płaczącą i, nic już nie powiedziawszy, wyszedł, stąpając cicho.
Halina skończyła listy. Było ich kilka: do pani Olmieńskiej, do doktora Wichra, do matki Zdzisława i do inspektora, któremu donosiła o zamiarach Konstantego Lipskiego ufundowania szkoły rzemieślniczej, do proboszcza w Dziemiatyczach, Grzegorza i Konstantego Lipskich, wreszcie — do starego Ostapa Ramulta.
Skończywszy z zaklejaniem kopert, ułożyła je na stoliku, narzuciła na siebie płaszczyk i cicho wymknęła się z pokoiku.
Nie mogła jednak tej nocy wyjść z domu, gdyż wszystkie drzwi zastała zamknięte, a klucze ktoś zabrał z sobą.
Halina powróciła do pokoju i w ubraniu przesiedziała na tapczanie do rana.
Ujrzawszy pierwsze promienie słońca, pomodliła się przed obrazem św. Teresy i rzuciła okiem na listy, złożone na stoliku i na zamknięte walizki.
Wyszła do sieni. Drzwi były otwarte już i klucz tkwił w zamku.
Nikogo nie spotkawszy, poszła przez ogród ku rzece.
Była to niedziela. Na dzwonnicy cerkwi ruskiej rozlegały się wesołe dzwony.
Halina wyszła na brzeg Łani i skierowała się urwiskiem ku pagórkowi, gdzie niegdyś wraz z młodymi Lipskimi przyglądała się polowaniu na wilki.
Szła długo błotnistą ścieżką, stąpając ociężale.
Nie myślała o niczem. Cała we władzy nieodwołalnego postanowienia działała automatycznie, celowo i spokojnie.
Idąc, zapinała na sobie płaszczyk i guziki na mankietach bluzki, w pewnej chwili zatrzymała się, aby podciągnąć sznurowadła bucików i namacała na piersi paszport.
Doszła wreszcie do miejsca, gdzie ku wodzie zbiegał szeroki wąwóz, którym flisacy staczali belki na tratwy.
Zaczęła schodzić z piaszczystego spychu i wkrótce ujrzała przed sobą gęste zarośla wiklin. Ciągnęły się one aż do głównej roztoki Łani, gdzie o tej porze tworzyła się głębia, a wezbrana woda, cała w wirach na krętym załomie, podmywała brzeg. Z pluskiem wpadały do wody obsuwające się warstwy mokrego, zleżałego piasku, szmaty darniny, a nawet krzaki, natychmiast unoszone przez wart rzeczny.
Halina wsłuchała się w siebie.
Nie czuła ani strachu, ani żalu, ani nawet odruchów rozpaczy.
Zato „ono“ żywiej się poruszało i żądało od niej tego, czego mu dać nie mogła — życia!
Przeżegnawszy się, szybko wstąpiła na wcinający się w mętno-bury prąd cypelek, który raz poraz zalewały niewysokie, syczące fale.
W tej samej chwili z poza łuku strądu śmignęło rozpędzone czółno.
Stojący w niem człowiek z szaloną szybkością parł je przeciw prądowi.
Był bez czapki. Wiatr rozrzucał mu poły świtki i wichrzył płowe włosy.
Halina zatrzymała się mimowoli. On zaś, wydawszy głośny okrzyk, niby zewny klekot, urwany nagle, z rozmachem wpędził łódź na piasek i wyskoczył na brzeg.
Stali i patrzyli na siebie.
— Konstanty?... — szepnęła Halina, z trudem poznając jego zmienioną twarz.
On przesunął dłonią po czole i także szeptem odpowiedział:
— Nie daj Boże, coby mogło być!... Panienko! Panienko!
Z rozpaczliwym szlochem padł jej do nóg, powtarzając jedno tylko słowo:
— Panienko! Panienko!
Halina pochyliła się nad leżącym.
— Konstanty, powiem wam wszystko... — jęknęła przez łzy — a wtedy zrozumiecie, że inaczej postąpić nie mogę...
Usiedli pod spychem na kamieniach.
Lipski, wpatrzony w nią i nieruchomy słuchał, jakgdyby od tego, co powie mu, miało zależeć jego życie. Ona zaś, nic nie ukrywając, opowiedziała całe swoje życie.
Wreszcie skończyła.
Lipski nie spieszył się z odpowiedzią. Namyślał się nad nią, ważył każde słowo, odrzucając jedne, dobierając inne. Przypominał sobie coś, zestawiał i porównywał. Od tej pracy mózgu pofałdowało mu się czoło i rozszerzyły źrenice. Oddychał porywczo i ciężko. Wreszcie przemówił spokojnym już i stanowczym głosem:
— Wolną jesteście i możecie rozporządzać sobą... Rzecz — nie nowa... codzienna. Mężczyźnie wolno, to i kobiecie — też. Po-ludzku, po-sprawiedliwości rozsądzając... Człowiek nigdy nie wie, co go jakaś zła czy dobra siła zrobić przymusi. Ludzkie to, bo wszak nie święci — my, panienko?!... Wiedziałem ja o wszystkiem, krom tego... Ostroga... Każecie, to go zabiję, aby taki nie chodził po ziemi...
Spojrzała na niego i szepnęła:
— Poco? On już umarł dla mnie.
— Czy aby dobrze myślicie?
— Wiem o tem napewno, Konstanty!...
Zapanowało milczenie, aż przerwał je Lipski wzruszonym i uroczystym głosem:
— No, tedy i ja powiem... Wszystko zważyłem w sercu i rozumie... Powiem!... Miłuję ja was, a wy o tem dawno wiecie... Miłuję od chwili, gdyśmy się tam na „nakacie“, przy łosiu spotkali... Wtedy już wzięliście moje serce... Na zawsze! Skoro tamten zczezł dla was, to wasze dziecko — moje, jeżeli wy moją będziecie. Spłynę ja, nie zwlekając do Dziemiatycz... do księdza, aby mnie na wiarę dawnych Lipskich nawrócił... a potem do Warszawy pojadę, do waszej matki, o was się jej pokłonić... Wy ze mnie człowieka na swoją miarę zrobicie... aby nie wstydzić się mnie — ot takiego chłopa... a potem i razem w szkole pracować zaczniemy, bo ją zbudujemy aż hej! Na słońcu dziesięcioma oknami gorzeć będzie jak latarnia... No, panienko moja, od serca mówię do serca!... Nic już przed wami utaić nie mogę! Nie czas po temu... Przez tę noc i ranek mękę wielką poznałem, oj, wielką! N-no, panienko!
Umilkł i patrzał na nią promiennemi oczami, które mieniły się miłością, nadzieją, obawą i błaganiem.
Halina wybuchnęła płaczem. On nie uspakajał jej i nie pocieszał, a gdy, osłabła i wyczerpana, bezwiednie i bezsilnie dotknęła znękaną głową jego ramienia, podniósł oczy ku niebu i szepnął z porywem wdzięczności:
— Boże!...
I więcej nic nie powiedział człowiek ciemnych, zdradliwych puszcz i moczarów zachłannych...
Powolnym krokiem wracali do domu. Brnęli błotnistą ścieżką przez ogród i weszli do sieni, gdzie krzątała się Anna.
— Powiedz ojcu i Marji, aby w izbie na nas czekali, a i ty pozostań tam! — zawołał Konstanty, patrząc na siostrę zamyślonym wzrokiem.
Nie mówiąc do siebie, stali kilka minut. Wreszcie Lipski ujął Halinę za rękę i razem z nią wszedł do izby.
— Panienka nasza zostaje z nami! — powiedział cichym, poważnym głosem. — A potem... co Bóg da...


KONIEC.






  1. Poleskie słowo, oznaczające łąkę, najczęściej mokrą.
  2. Łuh — łąka.
  3. Kłopoty, dokuczania.
  4. Jastrząb.
  5. Urzędnik.
  6. Ryba, piskorz.
  7. Olos — olszynowy las na trzęsawisku.
  8. Róg łosia.
  9. Łoś.
  10. Olszynowy las na bagnie.
  11. Miejscowe nazwy roślin leczniczych.
  12. Wesołe opowieści.
  13. Papiery.
  14. Na Zbawiciela.
  15. Plótł.
  16. Polanach.
  17. Niedostępny moczar.
  18. Spódnica.
  19. Niewolnik.
  20. Rozbójnicy chińscy i maruderzy.
  21. Małe miasteczko na Polesiu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.