<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Nieurodzeni
Pochodzenie Nowy Tarzan.
Opowiadania wesołe i niewesołe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



NIEURODZENI
Między gwiazdą gama Andromedy a delta Centaura promienieje samotna gwiazda barwy błękitnej jak sen, na którą astronomowie dotychczas nie zwracali uwagi; jedyny tylko indyjski mędrzec Tarawida wspomina o niej w swojem dziele p. t. Ananga-’Sastra, t. j. księga miłości. Natchniony ten myśliciel jasnowidz dostrzegał wiele rzeczy na ziemi i na niebie, o których się nie śniło filozofom.

Gwiazda owa zowie się w jego księdze Adżata, to znaczy gwiazda „nieurodzonych“. Szeroko mówi autor o tej gwieździe — i po największej części słowa jego byłyby dla nas niezrozumiałe, gdyby nie to, że astronom włoski Reginaldi ostatniemi czasy gwiazdę na nowo odkrył i na nowo tajemnice jej zbadał.
Gwiazda to niewielka: objętość ma najwyżej pięć razy taką, jak nasz księżyc ziemski, ale barwę ma niesłychanie błękitną, wyraźnie odmienną od koloru otaczającego nieba; błękitność ta zależy równie od czystości atmosfery, jak i od błękitności ducha jej mieszkańców.
Błękitność owa czasami się tęczuje w sposób tak dziwny, jakby tam częstotliwy deszcz w promieniach słońca padał, i przez załamanie światła tworzy się tam nieprzerwana na wszystkie strony siedmiobarwna tęcza. Przerwy w widmie tęczy świadczą o pewnej soli, przegryzającej ciągłość światła.
Reginaldi, opierając się zarówno na swoich własnych badaniach, jak i na niektórych jasnowidzeniach Tarawidy, dochodzi do wniosku, że sól ta, oprócz zwykłej materji, zawiera pewien element psychiczny; sól ta jest składową częścią łez, które nieraz wylewają mieszkańcy Adżaty.
Dzięki nadzwyczajnym narzędziom astronomicznym, obmyślonym przez Reginaldiego, stwierdzone zostało niemal wszystko, co mówi Tarawida, świątobliwy bramin.
Mianowicie na zasadzie tych dziwnych tęcz, które powstają z łez mieszkańców tajemniczej gwiazdy, Reginaldi zadał sobie pytanie: dlaczego mieszkańcy Adżaty płaczą? Owóż są to dusze tych, którzy by pragnęli zstąpić na ziemię, pragnęliby się urodzić, a nie mogą.
Wydzierają się do bytu, ale znajdują po temu zapory niezwalczone. Jeżeli płaczą, płaczą nie nad sobą, ale nad tą ziemią, której są potrzebni jak rosa poranna, a która staje się coraz czarniejsza duchem, coraz mniej woniejąca miłowaniem, coraz surowsza i drapieżniejsza — tak, że zstąpić w ten mrok, w tę bezwoń, w to kolisko walk okropnych — jest dla nich rzeczą niepodobną: niemasz dla nich sposobu przestąpienia tych fal wzburzonych wszystkiem, co jest złe, jadowite i szatańskie, oraz tem, co jest bierne, obojętne, bezwładne w naturze ludzkiej.
Na rozkosznych błoniach i w gajach Adżaty mogliby istnieć spokojnie ci bogowie w samolubnem upojeniu. Ale są to duchy najwybrańsze: myśliciele, poeci, twórcy, wynalazcy, jasnowidze, bohaterowie, prorocy, których przeznaczeniem byłoby, zda się, zstąpić na tę niską, biedną, czarną ziemię i opromienić ją swoim duchem; otworzyć jej widnokręgi nieskończoności, wywalczyć prawdę i wyzwolenie, chleby rozmnożyć, dusze rozpalić ogniem miłości.
Ale, by się urodzić, szukają oni takich istot na ziemi, które mogliby sobie wybrać za ojca i matkę. Pragną zaś, aby to byli ludzie czyści i świetlani; ludzie miłości doskonałej, których całe jestestwo przeniknione jest miłością.
Bo tylko miłość prawdziwa i doskonała jest podścieliskiem prawdziwego i doskonałego pocałunku — i tylko z takiego pocałunku urodzić się może prawdziwy człowiek. Pragną też oni, aby ci ludzie, których oni chcą sobie wybrać za rodziców, byli potomstwem takich właśnie ludzi czystych i w miłości skąpanych.
I nie mogą znaleźć tych dusz czystych, bo to, co tu na ziemi się zjawia, to są potomkowie ludzi, którzy nie znali miłości prawdziwej. Albo oddani żądzom przewrotnym, uprawiali raczej małpią parodję miłości, niżeli miłość istotną; albo związkiem ich kierował interes i zimne wyrachowanie; albo nawet jeżeli się kochali, to w ich miłości było tyle dysonansów, że miłość ich przybierała czasem larwę nienawiści.
I oto z tych, co żyli w grzechu i rozpuście, powstały istoty poczwarne, złośliwe, nieszlachetne, niemądre.
Z tych, co się łączyli dla interesu, rodziły się istoty czasami wcale rozumne, lecz lodowate, bezuczuciowe, obojętne na zło i dobro, niezdolne do entuzjazmu i samolubne.
Ci zaś, którzy się łączyli z miłości opętanej furją; ci, którzy byli dziećmi szału i nieprzytomnych upojeń: ci mieli w sobie bolesną nierównowagę, nieustanne poczucie jakichś braków nieokreślonych, trwogę czynu, niedostatek woli...
Słowem, na ziemi troisty gatunek się rodzi: jedni mają wielkie namiętności i ambicje, umieją życie stawiać na kartę, ale brak im rozsądku; drudzy właśnie są bardzo rozumni i wyrachowani, ale nie mają serca, nie mają duszy; inni jeszcze są nadmiernie wrażliwi, ale łatwo wpadają w bezwład czynu i apatję.
Wszyscy są niezadowoleni z siebie i z otoczenia, bo urodzeni z miłości niedoskonałej, nie czują w sobie pełni człowieczeństwa i w gruncie nienawidzą swego istnienia.
— Pocom się rodził? — mówi niejeden.
Bo jego dusza nie wyrywała się ku bytowi z jakiejś nieznanej gwiazdy, i ściągnął ją na ziemię obłąkany przypadek. Dlatego nieraz jeden tylko znajdują środek rozwiązania tego wewnętrznego braku harmonji: przyśpieszyć dobrowolnie śmierć i opuścić tę ziemię, na której się znaleźli niedobrowolnie.
Dla tych zaś nieurodzonych, co z dalekiej gwiazdy obserwują ziemię, te wszystkie istoty w ludzkiej postaci — to nie ludzie.
— Gdzie jesteś, mój ojcze? gdzieżeś ty, moja matko? Gdzie jesteście, abym mógł z waszego uścisku objawić się na ziemi? Gdzie ten uścisk czysty, świetlany, prawdziwy?
Inne zaś czyhają jeszcze niebezpieczeństwa na genjusz twórczy. Są bowiem tacy, którzy by w związku swoim mogli urodzić bogów, ale nieraz się zdarza, że jedno i drugie znajdują się na dwóch krańcach planety i nigdy się nie spotkają; albo spotkają się na chwilę, spojrzą na siebie, coś przeczuwają, ale wkońcu się rozchodzą dla tych czy innych powodów; albo zdarzyć się może, że on się jeszcze nie urodził, ona zaś już umarła lub naodwrót — i tysiące innych może być przyczyn, dla których ci przeznaczeni do stworzenia bogów nie łączą się ze sobą.
Tak paraliżuje się rozpęd duszy, która z tej gwiazdy dalekiej już na ziemię zejść miała — i wtedy nieurodzeni bogowie płaczą.
Są tacy, którzy choć się łączą z sobą, sami unicestwiają nowe pokolenia — i znowu płaczą bogowie, bo nie mogą zejść na ziemię.
Są tacy, którzy mogliby stać się ojcami bogów, ale napotykają serca kamienne, lekkomyślne, zmienne, fałszywe, a których ta lodowatość popycha w głębiny fal lub im podsuwa kielich trucizny. Śmierć przeważa miłość.
Ta jedyna, któraby mogła zostać macierzą nowego człowieka, wyższego człowieka, ojca nowej rasy, przez swe odchylenie od prawdy nie dopuściła do narodzin boga — i wtedy wielce się powiększyła ilość soli w atmosferze gwiazdy.
Na tej gwieździe dalekiej są łąki cudowne, pełne wielobarwnych kwiatów. Kwiaty są podobne do ziemskich, ale znacznie większe, dziesięciokrotnie większe: róże czy lilje, fiołki czy lotosy. To też czarowne zapachy płyną tu po powietrzu.
Na tych kwiatach krążą wielkich rozmiarów motyle, również o barwach rozmaitych i świetnych. Są to właśnie dusze nieurodzonych genjuszów, tęskniących za ziemią i stuleciami szukających łona pięknej i wytwornej niewiasty, z której pieszczot mogłyby się przedostać na ziemię. Bo takie jest prawo bytu, że ten duch tylko przez łono niewieście może zstąpić na ziemię.
Cóż czynią owe nieśmiertelne motyle, owe psychai gwiazdy dalekiej?
Oto rozmawiają z sobą o świecie ziemskim i o innych światach, do ziemi podobnych. Bo nietylko na ziemi, ale i na innych planetach są istoty do ludzi podobne. To też motyle, przeznaczone dla ziemi, z pewną zazdrością albo raczej z żalem patrzą, jak inne motyle na inne planety odpływają szczęśliwe i rozradowane, wiedząc, że tam jest miłość i czystość serc, i że tam znajdą łono kobiety kochającej, gniazdo dla swego wcielenia.
— Patrzcie — mówią — jaka tam na ziemi czarna noc ducha panuje.
— Ja mam pieśni niewyśpiewane, któreby plemię ludzkie uniosły wysoko, wysoko wgórę!
— Ja mam obrazy, któreby zbogaciły oko ludzkie tysiącem kolorów nieznanych!
— Ja mam dźwięki czarowne, coby im życie zamieniły w jedną nieskończoną melodję!
— Ja mam myśli, co by im rozjaśniły wszystkie tajemnice bytu.
— Ja mam słowa, coby im pozwoliły zrozumieć zaświat i Boga.
— Ja mam cyfry, coby im pozwoliły rozłożyć treść natury na pierwsze elementy.
— Ja mam czary, co by im pozwoliły czynić wiekuiście cud pomnożenia chleba, aby nigdy nikt nie był głodny.
— Ja mam uczucia tak niezmierzone, że się każde serce zaspokoi miłością.
Tak rozmawiają z sobą duchy nieurodzonych, co się nam czasami zamajaczą we śnie, na chwilę błysną bladozłotym ogniem i gasną na wieki niewcielone.
Duchy te doskonale widzą, co się dzieje na ziemi — czują, jak są tej ziemi potrzebni i konieczni — czują, jakiem błogosławieństwem i drogą do szczęśliwości byłoby ich zstąpienie na ziemię i dla nich samych, i dla naszej planety.
Dlatego dusze te płaczą, gdyż są jak topielcy wieczni, co i utonąć nie mogą i wydostać się ze swej otchłani. Dlatego tęczuje się błękit tej gwiazdy — i dlatego w widmie tęczy są czarne linje. Kometa Bieli, która tamtędy płynęła, od tych łez i tęsknot duchów nieurodzonych rozpękła na drobne meteory, które ognistym deszczem padały w nieskończoność — i nawet na naszą ziemię trafiały.
Płaczą, bo widzą, jako ta ziemia jest nieszczęściem, nędzą, smutkiem, wojną, bratobójstwem, ciemnotą. Zło nietylko na niej nie znika, ale owszem jest coraz potężniejsze, coraz się bardziej panoszy, coraz się bezczelniej nad ludzkością unosi — i wszystkie próby jego usunięcia nietylko zła nie usuwają, ale rodzą nowe zło, jak ten bajeczny smok stugłowy, co to mu łeb odrąbany ciągle odrasta.
Patrzcie — oto jest motyl srebrnoskrzydły, który wskazuje na tę kobietę, co była niegdyś piękna i miała zostać matką genjusza-bohatera, wybawcy ludów i światłonoścy prawd wiecznych — i dla igraszki odrzuciła tę wielkość i tę piękność.
Dusza mieszkańca Adżaty mówi:
— Nie zstąpiłem na ziemię, nie urodziłem się z łona tej, co miała być moją matką, albowiem nie było w niej miłości. Ona po różach stąpa, w wonnościach się kąpie, jak królowa ukazuje się wszędzie, gdzie bywają tłumy ludzkie, które czołem kornie przed nią uderzają; ona zaś, zawsze uśmiechnięta, szczęśliwa, dumna, przyodziana w jedwabie i adamaszki, kroczy nieświadoma popełnionej zbrodni, iż nie dopuściła do mego wcielenia na ziemi.
I nietylko ja jeden, ale setki są takich, co się na ziemi nie narodzili, a jeżeli się narodzili — przyszli w porze niewłaściwej i żyli nie w swoim czasie, nie w swojej ziemi, ale gdzieś indziej, zdaleka, w innym okresie, śród innych ludzi — i czuli się osamotnieni, niezrozumiani, wykolejeni.
A to wszystko dlatego, że niema na ziemi miłości czystej i prawdziwej: jest szał, jest opętanie, jest żądza, jest interes, jest obojętność — ale niema doskonałej miłości.
I przez ten brak ziemia jest nieszczęśliwa i ciemna — dla niewypowiedzianych myśli, niewyśpiewanych pieśni, nieurzeczywistnionych marzeń, dla niezaspokojonych tęsknot, dla niewcielonych miłości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.