>>> Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Nowy Tarzan
Podtytuł Opowiadania wesołe i niewesołe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ANTONI LANGE
NOWY TARZAN
OPOWIADANIA WESOŁE I NIEWESOŁE
NAKŁAD GEBETHNERA  I  WOLFFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — LÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE


SKŁADY GŁÓWNE:
„THE POLISH BOOK IMPORTING CO., INC.“ — NEW YORK
„KSIĘGARNIA POLSKA NA ŚLĄSKU, SP. AKC.“ — KATOWICE
1925
Zakłady Graficzne Straszewiczów, Warszawa, ul. Leszno 112.


NOWY TARZAN
Dawno minęły te czasy, kiedy A. Lange wywołał sensację swoją historją o babuni, która, mając lat 91, po kilkomiesięcznej chorobie — jakąś drogą prawie naturalną — zmieniła się w śliczną pannę dziewiętnastoletnią. Żadnej sztuki tam nie było potrzeba; lekarze nie rozumieli tej choroby, a choroba ta była poprostu odrodzeniem i odmłodzeniem zgrzybiałego organizmu. W pismach medycznych z tego powodu rozwinęła się polemika, czy wogóle taki fakt jest możliwy; niektórzy twierdzili stanowczo, że autor zaczerpnął tę opowieść z fantazji; inni mówili, że przesadził i uogólnił fakta poszczególne; u pewnych, rzadkich jednostek w starszym wieku następuje częściowa regeneracja: odrastają zęby, oczy nabierają połysku, skóra staje się gładka, żądze młodzieńcze budzą się w pełni i t. d.; nigdy jednak odrodzenie to nie ogarnia całego organizmu.

Minęło kilkanaście lat, a tymczasem Steinach, Woronow, Jaworski i inni lekarze wynaleźli rozmaite eliksiry młodości — i zapomocą wszelakich operacyj chirurgicznych ożywiali starców płci obojga, wlewając w ich żyły młodość, energję, pragnienie rozkoszy, bujność sił żywotnych, nadzieję powtórnej egzystencji w wydaniu nowem, ulepszonem.
Każda z tych metod miała swoje zalety, ale największem zaufaniem cieszyła się metoda Woronowa. Jednakże, aby przeprowadzić należycie operację, konieczną dla odrodzenia ludzi sędziwych, trzeba było zawsze mieć szympansa.
Niestety, liczba szympansów jest na ziemi bardzo mała. Mieszkańcy nadbrzeżnych krain afrykańskich, gdzie szympansy przebywają, polowali na nie bezustanku, starając się pochwycić sztuki żywe. Niejeden przecie szympans ginął w kwiecie wieku wskutek niezręczności myśliwych. Te więc, które schwytano, dochodziły do nadzwyczajnej ceny. Maurowie poprostu urządzili pasek na szympansy i żądali po miljonie franków za sztukę, pewni zawsze, że znajdą amatora.
Wobec tego faktu kilku lekarzy francuskich postanowiło w Afryce północnej urządzić na wielką skalę hodowlę szympansów. Byli to: dr. Vingtquatre, dr. Adameva, oraz dr. Brun de Vignavert. Znaleźli oni odpowiednich kapitalistów, którzy im dali 30 miljonów franków, i w ten sposób powstała spółka akcyjna z ograniczoną poręką pod nazwą „Société anonyme pour l’élevage des chimpanzés“. Akcje Towarzystwa należały do najmocniejszych na giełdzie paryskiej.
Nabyli oni na granicy Algieru i Marokka około trzech włók gruntu, na którym zbudowali całą osadę obliczoną na 1000 — 1200 sztuk szympansów, nie mówiąc o ludziach.
Wystawili około 300 małych domków z ogrodami, zasadzili drzewa, urządzili łąki i pastwiska, przeprowadzili aleje parkowe, wybudowali mosty, wykopali studnie artezyjskie: słowem urządzili wspaniałe sanatorjum-letnisko. Mając kilkanaście żywych małp, zarówno samców, jak samic, zaczęli się niemi opiekować i prowadzić ich racjonalną hodowlę.
Dla siebie lekarze zbudowali laboratorjum i salę operacyjną wraz z infirmerją, w której mieli przebywać pacjenci. Zbudowali też kilka domów wiejskich dla swoich rodzin, gdyż byli to ludzie żonaci i dzietni.
Było nadto kilku asystentów, służba, pielęgniarki, kilku szoferów. Było nieco koni i krów, wozy, samochody. Była stajnia, obora, garaż. Była też szkoła dla dzieci, apteka, czytelnia. Był nawet kinematograf.
Życie płynęło tam sielankowo — w nieustannej pracy i studjach — ale niema na świecie nic doskonałego.
Szympansy były bardzo zadowolone, gdyż główną troską zwierzęcia jest poszukiwanie strawy, tymczasem tu pożywienie samo do nich przychodziło, podawane jakąś troskliwą ręką. Oczywiście i Amor nie zapominał o naszej kolonji: po roku z dwunastu szympansów narodziło się nowych sztuk trzydzieści zgórą. Był to żywioł niezmiernie ruchliwy, lubiący łazić po drzewach i skory do wylotu w dalekie światy. Rzecz tę oczywiście przewidzieli zgóry założyciele Towarzystwa.
To też całe to osiedle było dokoła otoczone sztachetą z grubego drutu, wysoką na siedem do ośmiu piętr. Nie dość tego: szczyt, że tak powiemy, sufit tego okratowania był również okryty wielką siatką drucianą: w ten sposób światło i powietrze doskonale dochodziły do osiedla, ale dla małp przedostać się poza sztachety dołem czy górą — było prawdziwem niepodobieństwem. Szympansy lubiły czepiać się krat — i spoglądać na szerokie i dalekie drogi, widoczne poza ich olbrzymią klatką — ale rychło zrozumiały, że jest granica, poza którą wyjść nie mogą.
Kto zdaleka przygląda się gromadzie małp, temu się one wszystkie wydają jednakowe. Ale zbliska łatwo mógłbyś zauważyć, że każda z nich ma swoją własną fizjognomję i swoją osobowość. Zarówno lekarze, jak służba i pielęgniarze — umieli doskonale rozróżniać indywidua małpie. W momencie, który opisujemy, już wszystkie chaty osiedla szympansów były zamieszkane. Koło 300 rodzin zasiedziało się w chatach. Każda chata miała numer; do każdych pięciu chat przypisany był dozorca, który czuwał nad postępowaniem swoich pupilów; każdy z nich miał psa, który mu pomagał.
Znali oni doskonale swoich wychowańców, ich temperamenty, ich zamiłowania i t. d. Nadawali im pieszczotliwe imiona, i między dozorcą a rodzinami szympansów zazwyczaj panowała przyjaźń. Oczywiście hodowanie małp jest trudniejsze, niż hodowla baranów lub świń. Stworzenia te lubią łazić po drzewach, skakać z jednego na drugie, gonić się, ukrywać — tak, że nieraz długo trzeba było szukać zaginionych. Pies mógł tylko wskazać, gdzie dany Kiku lub Fiku się ukrywał. Ale wleźć na palmę daktylową — i to co grubszą i mocniejszą — umiał tylko dozorca. To też służba nie była tu synekurą: choć dobry psycholog umiał zawsze trafić do małpiej duszy — i jak zapewniał Piotr: z szympansem nieraz łatwiej dać sobie radę, jak z niejednym rozbrykanym chłopcem.
Ostatecznie zwierzęta nawykły do tego życia i oswoiły się z ludźmi, choć nie wiedziały bynajmniej, do jakich zbrodniczych celów człowiek się z niemi tak pieści. Widziały tylko, że niektóre pewnego razu odchodzą i długo nie wracają, aż wreszcie pokazują się znowu: smutne, osowiałe i postarzałe.
Zakład prosperował znakomicie. Coraz nowi ludzie z różnych krańców Europy i Ameryki przybywali do osady i oddawali się w ręce lekarzy, którzy łowili któregoś z pupilów, aby go pozbawić życiotwórczych gruczołów i zaszczepić je człowiekowi. Coraz nowe hotele i pensjonaty powstawały na owem terytorjum, coraz nowi goście przyjeżdżali. Byli to zazwyczaj ludzie bardzo bogaci, którzy prawem i lewem żyli i zdobywali majątek, którzy przeżyli młodość w sposób plugawy i nieczysty i chcieli dalej uprawiać tę plugawość i nieczystość. Słowem — była to kanalja, niegodna jednej młodości, a nie dopiero drugiej! Doktór Vingtquatre nieraz mówił, że ma odrazę do swoich pacjentów i zastanawiał się nad tem, czy nie byłoby właściwiej zakazać tych praktyk i nie dopuścić do odmładzania tych chamowatych paskarzy. Ale przemogła wkońcu miłość nauki, gdyż doświadczenia coraz nowe wciąż ulepszały metodę wskrzeszania półumarłych.
To też dr. Adameva i dr. Brun de Vignavert, choć również czuli awersję do tej samolubnej i ohydnej zgrai, zwracali uwagę dr. Vingtquatre’a, że jednak od czasu do czasu zjawia się tu jakiś Faust, który poszukuje nowej młodości, aby w dalszym ciągu zgłębiać tajemnicę bytu, albo wykonać dzieło sztuki, nad którem w głębi duszy pracuje od wielu, wielu lat.
Bądź jak bądź, szympans za szympansem dostawał się do laboratorjum i ulegał ludzkiej przemocy. Człowiek odzyskiwał młodość, ale szympans ją tracił.
Odmłodzeni ludzie korzystali z drugiej młodości równie bezecnie, jak z pierwszej.
Kiedy zaś szympans wracał do swojej chaty, ten niedawno rześki i pełen ognia twór okazywał się starcem, zniedołężniałym i apatycznym. Małpy z podziwem mu się przyglądały, obchodziły go dokoła, obwąchiwały — i wkońcu przestawały nim się interesować. Gdyż małpy są bardzo lekkomyślne i łatwo o wszystkiem zapominają.
Ale i wśród małp trafiają się osobniki poważniejsze.
Takim był właśnie pewien szympans, którego później nazwano Tarzanem. Od chwili urodzenia wyróżniał się od innych małp pewną szczególną budową głowy: była ona mniej naprzód podana, czoło miała szersze i nos bardziej wyodrębniony z twarzy, niż to zwykle bywa u małp; broda wdół idąca. Oczy miał niezwykle bystre i spostrzegawcze.
Naogół czworonożni mieszkańcy osady chętnie naśladowali ludzkie gesty, ale Tarzan wykonywał je tak, jakby to czynił sam z siebie, poprostu, naturalnie. Łóżko zaściełał sobie jak ludzie, ubierał się jak ludzie, jadał jak ludzie, fajkę palił jak ludzie, i wogóle różnica między nim a człowiekiem była minimalna.
A mowa? Wiadomo, że małpy mają swój język — i słynny Amerykanin Griffith, który kilka lat przemieszkiwał wśród goryli, doskonale się z niemi porozumiewał w ich własnej mowie. Był to wielki błąd ze strony założycieli osady, że nie sprowadzili tu filologa, któryby nauczył się mowy szympansiej. Małpy z sobą rozmawiały dużo, wrzaskliwie, ze znaczną modulacją głosów: widać, że niejedno miały sobie do powiedzenia, ale nikt tego nie rozumiał.
Tarzan, kiedy był mały, zaprzyjaźnił się z młodszemi dziećmi doktorów: byli to chłopcy po 10 — 11 lat, którzy się od Tarzana uczyli małpich figlów; on zaś uczył się od nich figlów ludzkich. Prowadzili go ci chłopcy daleko, aż pod samo laboratorjum i salę operacyjną, tak, iż od dziecięctwa przywykł do tych widoków — i niesłychanie był ciekawy, co się dzieje za temi murami. Kiedy już nieco dorósł, mając lat trzy, cztery, sam chętnie puszczał się na wyprawy i z wysokości drzewa obserwował tajemnice tych laboratorjów. Spenetrował je doskonale — i zrozumiał przyczynę, dla której szympansy wracają do swych chat okaleczone i stare.
Raz chłopcy zabrali go z sobą do kinematografu. Dawano „Przygody Tarzana“. Szympans był zachwycony: podobało mu się bardzo małpie życie na swobodzie. Podobał mu się Tarzan — i gdybyśmy mogli przeniknąć myśl naszego bohatera, to zapewne formuła jej byłaby taka:
— Jeżeli Tarzan nauczył się tak żyć jak małpa, dlaczego ja nie miałbym nauczyć się żyć jak człowiek?
Ponieważ bardzo głośno i nieumiarkowanie wyrażał swój zachwyt, chłopcy nazwali go Tarzanem.
I dozorcy również go lubili: bo nieraz, kiedy która małpa ukryła się bardzo tajemnie, on umiał wynaleźć jej legowisko. Coś po swojemu zaczął gadać — już to łagodnie, już oburkliwie — i małpa wychodziła. Widać, że miał śród nich powagę i że go słuchały, jakby przywódcy.
Chłopców wysłano do szkół średnich do Paryża — i Tarzan został sam. Miał lat siedem, a zasób jego spostrzeżeń rósł nieustannie. Pewnego razu, ukryty na drzewie, zauważył, jak automobil wyjeżdża z garażu i dociera do sztachet. Jeden z dozorców zbliżył się do pewnego miejsca sztachety, gdzie tkwił jakiś sztyft żelazny; pokręcił sztyftem i nagle część sztachety rozwarła się w prawo i w lewo; automobil wyjechał, a dozorca na nowo ściągnął podwoje i sztyftem je umocował — tak, że znów poza klatkę wyjść nie było można.
Po ukończeniu tej sceny Tarzan spłynął z drzewa nadół i pobiegł do bramy, uważnie przyglądając się kluczowi, którym próbował manewrować jak dozorca. Po kilku dniach takich ćwiczeń doszedł do niemałej wprawy.
Zaprzyjaźnił się też z szoferem i próbował podług jego wskazówek kierować samochodem. Woźnica śmiał się z całego serca:
— Wyborny byłby z ciebie szofer.
Zwolna Tarzan się rozzuchwalił. Najbezczelniej wszedł do sali operacyjnej i przyglądał się, jak dr. Vingtquatre krajał człowieka, a potem szympansa — i jak wszystkie operacje wykonywał. Zauważył też, że przedtem ich usypiano w pewien sposób chloroformem.
Stał tak poważnie zamyślony i tak zajęty całą tą sprawą, ręce wtył założywszy, że lekarze śmiać się zaczęli:
— Mógłby zostać naszym asystentem!
— Pewnie — rzekł Vignavert — bestja mądra, że szkoda go na eksperyment.
— To jakiś szympans wybrany do wyższych przeznaczeń — dodał Adameva.
Ani się domyślał Adameva, że mówi prawdę. Tarzan bywał i w laboratorjum i w sali codziennie; odwiedzał rekonwalescentów, którzy się z nim bawili, dając mu figi, daktyle, banany. Odwiedzał też szpital chorych szympansów, które mu się skarżyły na krzywdy, doznane od ludzi. Tarzan karbował sobie w pamięci te krzywdy — i zapewne rozmyślał, co czynić mu wypada.
Pewnego razu znikło z laboratorjum kilka lancetów i inne przyrządy, wata, chloroform i t. d. Ponieważ zapas tych objektów był duży, nie zwróciło to zbytniej uwagi i mało się tem zajmowano.
Ale wielka była sensacja w całej osadzie, gdy zginął bez śladu pewien chłopiec osiemnastoletni, syn jednego z pacjentów, Mr. Wilsona z Chicago. Stary przyjechał tu na kurację, ale mając jedynego syna, wziął go z sobą dla towarzystwa. Młodzieniec krążył swobodnie po całem terytorjum, aż raz (jak to później opowiadał) porwały go dwie potężne małpy i uniosły na drzewo, gdzie go przywiązały sznurem. W nocy go zabrały z sobą i wciągnęły do jakiejś chałupy. Był tam pewien okaleczony szympans; inny (młodzieniec nie wiedział, który, ale my wiemy: Tarzan) związawszy go, położył na podłodze i wykrajał mu gruczoły, poczem zajął się chorym szympansem. Ukończywszy tę robotę, znów go porwał i nieprzytomnego z upływu krwi — zaniósł po drzewach przed wrota szpitala. Tam go znaleziono bez zmysłów i wezwano pogotowie.
Lekarze odgadli, że nikt inny nie mógł tego zrobić, tylko Tarzan. Ale ten się ukrył tak tajemniczo, że nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Zaczęto teraz pilnować młodych ludzi, a jednak mimo to dwa razy jeszcze zdarzyła się taka sama historja i widoczną było rzeczą, że się Tarzan mści za swoją rodzinę. Młodzieńcy porwani przez Tarzana tracili całą żywotność i energję młodzieńczą; natomiast pokaleczone szympansy, którym małpi lekarz zaszczepiał siłę żywotną, na nowo wracały do młodości.
Gdyby szympansy miały pieniądze, to niewątpliwie stworzyłyby Towarzystwo akcyjne ku odmładzaniu pokrzywdzonych przez człowieka szympansów.
Tymczasem w osadzie zapanował niepokój. Postanowiono zdwoić straże, a nawet w razie potrzeby wezwać na pomoc siłę zbrojną.
Ale Tarzan był zbyt mądry, aby tego wszystkiego nie odgadnąć. Miał on śród małp swoich adherentów, którym powierzył pewne tajemnice; dał wskazówki i wyznaczył hasła. Pewnego razu, o północy, zabrzmiał długi, przeciągły świst śród małp. Ponieważ takie wrzaski nieraz się zdarzały, nie zwrócono na to uwagi. Tymczasem wszystkie zdrowe i młode małpy, w liczbie około pięciuset, opuściły tłumnie chaty i wspięły się na drzewa. Skacząc z drzewa na drzewo, dotarły do tego miejsca sztachet, gdzie była brama.
Wówczas Tarzan zsunął się na ziemię, kluczem bramę otworzył i szeroko ją rozwarł. Przy tem klucz wyjął i zabrał go z sobą. Za nim runęły tłumem małpy jedna za drugą. Nieopisana wrzawa, jaką czyniły małpy, obudziła czujność dozorców. Ale było już za późno. Próżno wypuszczono psy w pogoń za małpami. Szympansy były już na swobodzie w lesie pobliskim, na wysokich drzewach — i coraz dalej zagłębiały się w dżunglę.
Nazajutrz z rana nasi uczeni nie znaleźli ani jednej małpy w swojej osadzie, prócz kilkunastu na nic nieprzydatnych inwalidów.





POJEDYNEK
Kiedy ostatni raz przybyłem do Krakowa, niezmiernie trudno mi było znaleźć mieszkanie. Hotele były przepełnione; również pensjonaty, znane mi z dawniejszych czasów. Znajomych nie spotykałem, gdyż były jeszcze wakacje i większość siedziała poza Krakowem.

Był to nowy, powojenny Kraków, jakże różny od starego, o którym możnaby napisać powieść niemniej ciekawą, jak „Alt-Heidelberg“. Inna zupełnie publiczność w kawiarniach.
Rozważając swój los bezdomniaka, siedziałem w jakiejś kawiarni, gdym usłyszał głos: — Moje uszanowanie panu redaktorowi.
Znajoma twarz. Kelner z Warszawy, który się kiedyś przeniósł do Krakowa.
— A, dzieńdobry! — uradowałem się, marząc, że może on mi ułatwi znalezienie mieszkania. Nie pamiętałem, w której on służył kawiarni warszawskiej, ale sam mi to przypomniał:
— Co tam, proszę pana, słychać w kawiarni Portugalskiej?
— Już od pięciu lat nikt tam nie bywa z przyzwoitych ludzi. Straszna hołota zrobiła najazd na tę kawiarnię. Publiczność ohydna: paskarze, ptaki niebieskie, utajeni bandyci, Pochronie — a kobiety!... Boże, zmiłuj się...
— Tak — tak! I u nas tu, w Krakowie, to samo. Niema tej dawnej publiczności, co to radcy, redaktorzy, artyści, malarze, uczeni panowie... Ja i pana Wyspiańskiego znałem! To poznikało... Niech pan dobrodziej spojrzy, co tu za dranie siedzą...
Rzeczywiście twarze były dokoła zakazane, coś, co ledwie się szkicuje; twarze niewyrysowane, niedoludzkie. Nowa, z podziemia wychodząca warstwa.
— Więc tu nikt nie został z dawnych ludzi?
— Kto mógł, to uciekł do Warszawy. Ale paru malarzy zostało, np. pan Żegota.
— Ach, pan Żegota jest!
— On tu do nas przychodzi. Niech pan mało wiele poczeka, a pewnikiem się pokaże.
Poprosiłem o gazety, których wogóle unikam, gdyż jest to dla mnie jeden z najgorszych grzybów naszej kultury — i zacząłem przeglądać jeden dziennik po drugim. Była rodzina dziewiąta wieczorem. Koło dziesiątej wszedł do zakładu Żegota z kilku panami, których nie znałem. Powitałem się ze starym kolegą serdecznie, zapoznałem się z towarzystwem. Opowiedziałem mu swoje troski; on zaś mię natychmiast z niedoli wydobył.
— Będziesz nocował u mnie. Mam teraz podwójną siedzibę. Na pierwszem piętrze mieszkam z żoną i dziećmi; na trzeciem mam pracownię, gdzie się możesz doskonale pomieścić. Jest tam otomana.
— Jesteś moim wybawcą! Będę ci wdzięczny do śmierci.
— No, już nie blaguj! Zaraz do śmierci. Powiedz: do wyjazdu z Krakowa. Ale musimy uczcić twój pobyt w dawnych Atenach polskich, które mocno podupadły. Chodźmy gdzie na kieliszeczek!
Kieliszeczek! Bałem się tego, bo u Żegoty kieliszeczek — to może znaczyć parę butelek. Nie mogłem jednak odmówić: poszliśmy do Grand-Hotelu — i zaczęliśmy kieliszeczkować. Muszę stwierdzić, że obaj towarzysze Żegoty za kołnierz nie wylewali; ja sam wielokrotnie się zaklinałem, że kropli do ust nie wezmę, ale jakoś nigdy nie byłem w stanie klątwy dotrzymać. Teraz wracałem z Truskawca, i lekarz mi doradzał, abym przynajmniej przez dwa tygodnie powstrzymał się od alkoholu. Miałem szczery zamiar, ale czy to możliwe wobec tak miłej kompanji — a zwłaszcza wobec nadziei wygodnego noclegu w pracowni Żegoty. Kolejka szła za kolejką — mnie się już mroczyło w głowie — ale na sposób amerykański piłem nieustannie wodę sodową, a potem zażywałem dwa razy t. zw. polską ostrygę.
Co to jest polska ostryga? Bierzesz kieliszek od wina i pomieszczasz w nim żółtko, na to wyciskasz pół cytryny (bez pestek), na cytrynę sypiesz soli i pieprzu quantum satis. Przechylasz do ust — i łykasz jednym haustem. Choćbyś był najmocniej ululany, trzeźwiejesz natychmiast i możesz rozpoczynać na nowo.
Dodam w nawiasie, że t. zw. polska ostryga jest podobno wynalazkiem wielkiego poety Jana Kasprowicza. Chwała mu za ten wynalazek, gdyż jest to jedno z pięknych dzieł jego żywota. Dzięki tej ostrydze wytrzymałem niezliczoną ilość kieliszków rożnobarwnych wódek, win i likierów — i zachowałem w pełni przytomność umysłu.
Zaznaczam tę trzeźwość, gdyż zdarzenie, jakie niżej opowiem, możnaby tłumaczyć właśnie, jako wynik niezupełnej przytomności umysłu. Ale czytelnik widzi, że pomny wskazań lekarza z Truskawca, czuwałem nad sobą — i zwyciężyłem wszelką moc złowrogą.
Była może druga godzina nad ranem, gdyśmy wracali plantami do domu. Księżyc świecił wspaniale, a z poza drzew od czasu do czasu wypływały dachy kamienic, co robiło wrażenie jakby dekoracyj teatralnych. Skręciliśmy wreszcie w ulicę Graniczną, i w jednej z bocznic zatrzymaliśmy się przed domem Żegoty. Dwaj panowie pożegnali się z nami, Żegota drzwi otworzył i zaprowadził mię na trzecie (najwyższe) piętro swego domu. Otworzył drzwi i znalazłem się w jego pracowni. Była to obszerna sala, jasno oświetlona promieniami księżyca, pełna płócien jużto wykończonych, już niewykończonych, oraz najrozmaitszych objektów, zwłaszcza z dziedziny broni siecznej i palnej. Z pracowni tej szły kręcone schody na pięterko wyżej — i tu był niewielki pokoik z okrągłem oknem, a w pokoiku otomana i umywalnia. Otomana była świeżo zaścielona; poza tem było na ścianie wieszadło na rzeczy.
To był mój nocleg. Dziękowałem serdecznie gospodarzowi, i zszedłszy do pracowni, zacząłem się przyglądać jego zbiorom. Na ścianach wisiały tam łuki i arkabuzy, garłacze z XVI wieku i karabiny z czasów napoleońskich, ogromne miecze krzyżackie, szable damasceńskie, szable szwedzkie, florety i szpady z czasów Zygmunta Augusta, pałasze z roku 1831. Była mała armatka-wiwatówka. Były na ścianach gobeliny, wyobrażające sceny z XVIII wieku. Były kostjumy różne, kobiece i męskie, polskie i szwedzkie, tureckie i tatarskie, misiury i kolczugi, pancerze i tarcze, mundury pułków rozmaitych, francuskich i polskich. Były i inne objekty: wspaniałe siodło, które Żegota (nie wiem czy ściśle) nazywał siodłem Michała Wiśniowieckiego, oraz szpinecik, który nazywał szpinetem księcia Józefa. Były i inne stare instrumenta: arfa, lutnia, padwan.
Wcale nie mieliśmy ochoty do snu, a Żegota tak był zakochany w swoich zbiorach, że zupełnie pomijał swe obrazy, choć byłem ich równie ciekawy.
Na stalugach stał niedawno zaczęty portret jednej z pięknych pań z okolic Krakowa. Naprzeciw niego manekin w wytworną suknię przybrany. Dama pozowała kilka razy (dla odmalowania twarzy), resztę zostawiła artyście i manekinowi. Ale dokoła miałeś szereg płócien: były tam i krajobrazy — i na sposób Malczewskiego postaci z jakimś przedmiotem symbolicznym w ręku — i portret rycerza z XV wieku. Ten stał przybrany cały w żelazo, potężny miecz trzymał w ręku. Miał to być „grabia“ Tęczyński, którego fizjognomję z jakichś starych portretów odtworzył Żegota, przyczem jednak znalazł rzekomo podobnego modela, pewnego studenta, który lubił pozować malarzom. Był to ten sam Tęczyński, co w r. 1462 został zamordowany przez mieszczan krakowskich za uwiedzenie jakiejś pięknej dziewczyny; chłop naschwał — i wejrzenie miał srogie. Spojrzałem mu w oczy — i coś mnie tknęło. „Grabia“ patrzył na mnie złowrogo i jakby z nienawiścią. Błysk jego czarnych oczu miał w sobie groźne iskry płomienne. Wyznaję, że i ja poczułem do niego nagłą antypatję — i niewiadomo skąd zbudziło się we mnie pragnienie, aby tego obrazu nie było. Nie mogłem jednak powiedzieć tego Żegocie.
Ten był już mocno wyczerpany — i, ziewając, życzył mi dobrej nocy i pożegnał się ze mną. Zostałem sam z całą tą masą oręża, obrazami i kurjozami. Spojrzałem jeszcze raz w oczy Tęczyńskiego i wyczytałem w nich krwawą zapowiedź: zemsty! Za co? Nie mogłem zrozumieć. Zresztą zacząłem lekceważyć tę sprawę, boć ostatecznie wszystko to było urojeniem.
W zadumaniu krążyłem po pracowni i przyglądałem się szablom i innym rzeczom. Uderzyła moje oczy piękna pochwa ze stali medjolańskiej, inkrustowana srebrem i złotem, a w niej szabla z rękojeścią pozłacaną. Wyjąłem szablę z pochwy: była świeżo wyostrzona i przy zgięciu dzwoniła, jak kielich wina szampańskiego, gdy nim uderzyć o drugi. Niżej rękojeści były złotem wyryte trzy lilje burbońskie i ten napis: „Virgo, ora pro nobis“.
Byłem-ci ja zawsze lichym fechtmistrzem, ale nagle przypomniałem sobie wszystkie ruchy, jakich mnie napróżno niegdyś uczył ś. p. Marjan Olszewski, i zacząłem wywijać szablą, niby rapierem. — Robiłem ósemki, tercje, kwarty... Przecinałem powietrze...
W pewnej chwili odwróciłem się tak, że widziałem portret Tęczyńskiego. Stanąłem zdumiony: na obrazie ręka była podniesiona i miecz również, a tak dziwnie, jakby skierowany był ku mnie, raczej przeciwko mnie. Z szablą w ręku ruszyłem do malowidła, aby się przekonać, co to jest. Oczywiście złudzenie: ręka — jak poprzednio — była opuszczona, a miecz oparty o ziemię.
Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten portret robi wrażenie żywego tworu: wynikało to z metody malarskiej Żegoty. Nigdy on (z małemi wyjątkami) nie malował człowieka odzianego. Naprzód odtwarzał akt, a potem nagość przystrajał w suknie. W ten sposób pod pancerzem nie była próżnia, ale jakby żywe ciało człowieka. Przyglądając się bliżej płótnu — zauważyłem jednak dziwne u tak sumiennego mistrza zaniedbanie. W dwóch miejscach: pod pachą i z lewej strony koło czwartego żebra, pancerz był na pół cala niedomalowany, i przeglądało jakby żywe ciało. Punkt drobny, a przecież ważny.
Ale i ja zacząłem się czuć wyczerpany. Była już godzina trzecia rano — i na dworze dawno już było jasno; Żegota jednak zapuścił ciemnoszafirowe, gęste sztory tak, że w pracowni i w pokoiku, po zgaszeniu elektryki, było prawie ciemno; była to ciemność niebieskawa.
Poszedłem na górę do swego pokoju i, prawie nie zdejmując ubrania, padłem na otomanę; mimowoli wziąłem z sobą szablę burbońską i postawiłem ją w kącie, koło otomany. Usnąłem natychmiast, ale spałem bardzo krótko, gdyż po 15—20 minutach obudziłem się, dziwnie wypoczęty i nadzwyczaj czujny. Słyszałem jakiś głos w pracowni, raczej okrzyk:
— Zemsta! — wołał ktoś tam w atelier.
— Cóż to być może? — pomyślałem. — Chyba pójdę zobaczyć.
Ale zaledwiem to pomyślał, usłyszałem na dole jakieś ciężkie kroki, i wnet kroki te zadzwoniły na schodach. Mówię zadzwoniły, gdyż był w nich, rzekłbyś, dźwięk metalowy. Po chwili zjawiła się w moim pokoju wielka postać: był to rycerz, od stóp do głów przybrany w stal i żelazo, z mieczem w ręku. Spoglądał na mnie okiem płomiennem i pełnem nienawiści.
— Czego chcesz? — zapytałem. — Kto jesteś?
— Nie poznajesz mnie? — powiedział. — Jestem grabia Jędrzej Tęczyński. Przychodzę pomścić się za swoje krzywdy.
— Ależ panie hrabio, pierwszy raz w życiu widzę ciebie. Przecież my żyjemy w zupełnie innych czasach.
— Czas jest jeden — i żyjemy wszyscy jednocześnie.
Nie zgadza się to wcale z teorją Einsteina, ale nie chciałem się zapuszczać z hrabią w dyskusję naukową, zwłaszcza zaś o przedmiocie, który znam bardzo słabo i którego podobno sam Einstein nie rozumie.
— Być może — powiedziałem. — Ale o co panu chodzi? Skądże ta nienawiść do mnie?
— Blanka! — zawołał. — Coś uczynił z Blanką?
— Z Blanką? Nic nie rozumiem.
— Z Blanką de la Tour-Galant.
— Zaklinam się, żem jej nigdy nie znał — mówiłem, ale ten wysłannik szatana spoglądał na mnie tak przenikliwem okiem, żem zaczął wątpić, czy mówię prawdę. Blanka de la Tour-Galant? Tak, znałem kiedyś taką. Czy to nie była ta śliczna tancerka z Chatelet? Nie, ona się nazywała Suzette Nevers. To była inna...
— Przypomnij mi, panie hrabio...
— Więc nie pamiętasz dworu cesarza Okcytanji, gdzieśmy razem przebywali jako wysłańcy króla jegomości?
— Cesarza Okcytanji?
Nie byłem pewien, czy wogóle istniało takie cesarstwo na świecie, ale naraz przypomniałem sobie wszystko jak najdokładniej.
Bywa w psychice naszej takie szczególne zjawisko: przypomnienie rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Teraz wiedziałem, że cesarstwo okcytańskie nigdy nie istniało, a jednak miałem pamięć, że w tym kraju byłem i że znałem jego monarchę — i jego córkę, Blankę, księżniczkę de la Tour-Galant.
— Tak, przypominam sobie szlachetnego cesarza Karola — zawołałem. — Był to prawnuk owego bohatera, co dwór swój opuścił i długie lata żył jako żebrak i przewoźnik rzeczny, i umarł jako święty Julian Szpitalnik.
— A więc pamiętasz tę piękną, rosłą dziewicę złotowłosą, którą ja kochałem, a na którą ty ośmieliłeś się rzucić spojrzenie?
— Nie pamiętam zgoła tych zdarzeń, ale gdy ty mi je z mroków pamięci wydobywasz, przypominam sobie wszystko powoli.
Dawno jużem wstał ze swego posłania i, nie zapomniawszy szabli, schodziłem razem z hrabią nadół do atelier. Tu uderzył mnie w oczy fakt, że wszystkie przedmioty, które były na środku sali, jak stalugi, manekin, pudła farb, krzesełka, taburety — usunięte zostały pod ścianę, i sala była przygotowana niby do tańca. Hrabia mówił.
— Ostatni to był wieczór, kiedy ją widziałem. Był u cesarza Karola bal maskowy. Liczni joculatores zabawiali gości — a ty zamiast siedzieć śród rycerzy, zająłeś miejsce śród tej nikczemnej zgrai. Śpiewałeś na lutni jakąś pieśń — i widocznie djabeł był z tobą. Blanka, której miłość przysiągłem i która mnie przysięgała, słuchała twojej pieśni. Nagle opuściła salę — i ty z nią razem zniknąłeś. Zauważyliśmy to dopiero później. Nie widziałem już potem Blanki nigdy. Tyś ją porwał — coś z nią uczynił? Była twoją kochanką — jak długo, nie wiem — ale mam wrażenie, że przez ciebie znieprawiona i sponiewierana, zginęła w kwiecie wieku — ona, księżniczka okcytańska! A możeś ty z nią uciekł w te inne czasy, o których mi wspomniałeś?! Mów prawdę — zapowiadam ci zemstę. Odpokutować musisz za swą zdradę. Na ostrzu tego miecza jest twoja śmierć!
— Jakże tu powiedzieć prawdę? Jedno tylko mogę oświadczyć: zazdroszczę samemu sobie tej historji, której nigdy nie było — bo w mojem realnem życiu nigdy nic podobnego mi się nie zdarzyło. Owszem, raz miałem bogatą pannę, z którą byłem półzaręczony, ale właśnie sprzątnął mi ją z przed nosa ktoś inny!
— Wszystko to mi jest obojętne! Uwiodłeś moją kochankę — i ja w imieniu Blanki i cesarza Okcytanji, ojca Blanki, wzywam cię, abyś natychmiast stanął do walki ze mną!
Istotnie naraz przypomniałem sobie całą tę historję: uwiodłem Blankę — pojechaliśmy do Paryża — była jakiś czas moją kochanką. Potem w moich wspomnieniach luka. Ale teraz trzeba myśleć o sobie.
— O Boże! — pomyślałem — jak ten zacznie mnie rąbać swoim olbrzymim mieczem, to zginę w jednej chwili! I zacząłem mu się przyglądać bystrym wzrokiem: z lewej strony koło serca pancerz był nieco rozwarty, oraz z prawej strony pod pachą. To jest jego, że tak powiem, pięta Achillesowa! Walka oczywiście nierówna: on ma olbrzymi miecz, ja elegancką ale znacznie słabszą szablę; on jest cały okryty żelazem, ja półrozebrany. Jakże tu walczyć?
Jedno mię pocieszało: ciężka zbroja hrabiego utrudniała mu ruchy, gdy ja mogłem dowolnie skakać, odskakiwać, pochylać się, cofać się, atakować — wciąż mając wzrok utkwiony w słabe punkty rycerza. Przypomniałem sobie szermierkę rapierową, ale nigdy nie miałem w ręku miecza takiego, jaki nosił Tęczyński, i nie miałem pojęcia, jak odbijać ciosy tej maczugi.
Stanąłem w pozycji — i postanowiłem walczyć jak się trafi. Za radą jakiegoś mistrza pojedynków, dla uspokojenia nerwów, zacząłem głośno recytować coś po łacinie, a był to osobliwy heksametr Niegoszewskiego (XVI w.), który brzmi jednakowo czytany wstecz i naprzód.
Si bene te trades, sedes, sed arte tenebis.
Tamten zaś dokończył:
Et si se retro feret, utere, forte resiste!
Znał ten wiersz. Zaczynałem go szanować. On zaś ruszył krok naprzód i zgóry uderzył na mnie. Szczęśliwie się uchyliłem i uniknąłem śmierci. Zacząłem odrzucać jego uderzenia: sam zacząłem nacierać. Szczęk był dziwny — gdyż niejednakowy gatunek broni wywoływał raczej zgrzyt szorstki i chropowaty. Dość długo trwała ta rąbanina: Tęczyński stał prawie nieruchomy, ja się kręciłem jak fryga. On teraz był w defensywie. Nareszcie udało mi się trafić tam, gdziem zamierzał. Pod czwarte żebro — cios trudny — zboku. Krew trysnęła z rany — i rycerz padł na ziemię martwy.
Gdzieś w sąsiedztwie zabrzmiały dzwony kościelne. Jakem umiał, tak zacząłem szeptać Pater i Ave. Czułem się wyzwolony. Zwyciężyłem niebezpiecznego wroga. Teraz mogę udać się na spoczynek. Wróciłem na górę i spałem do południa. Obudził mię Żegota. Przyszedł wraz ze służącą, która mi przyniosła kawę. Służąca wyszła, a Żegota mi powiada:
— Co się tu stało?
— Co się stało? — Jakieś niejasne wspomnienie zdarzeń niezrozumiałych zaczęło budzić się we mnie. Co się stało? Aha, już wiem. I opowiedziałem mu całą swoją przygodę.
— Ależ, bój się Boga — toż ty mi na szmaty podarłeś cały obraz!
— Jaki obraz? Obraz!
— A więc chodź i spojrzyj.
Przyodziałem się jako tako i zszedłem na dół. W pracowni zastałem wielki nieporządek. Wiele przedmiotów poprzewracanych, inne gdzieś zepchnięte ze swego miejsca. Na środku sali leżał portret Tęczyńskiego w stanie litości godnym: poszarpany, podarty, pocięty. Lewy bok formalnie przebity. Obok leżała szabla burbońska.
Przyglądając się ranie lewego boku, zauważyłem zjawisko szczególne: — Patrz! — zawołałem — widzisz tę czerwoną plamę? To krew!
Podnieśliśmy obraz, aby go postawić pod ścianą — i na podłodze była fala krwi. Skądże ta krew?
— No, mój drogi — powiedział Żegota — widzę, że byłeś ululany do zielonych djablików!
Tajemnicze moje zdarzenie Żegota uważał za wynik pijaństwa. Ale ja wiem, że byłem zupełnie przytomny: tej krwi, co z piersi mego wroga trysnęła, nie wytłumaczysz pijaństwem.
Przykro mi było, żem się tak odpłacił za gościnność, i przepraszałem gorąco Żegotę; on mnie jednak pocieszał, że to się da odrestaurować i znaku nie będzie.
Mimo wszystko zacząłem nazajutrz szukać innego noclegu w Krakowie.





BOGOWIE
Heniuś zaczął rok piąty — i jesteśmy oboje, to jest moja żona Marynia wraz ze mną, bardzo niespokojni o jego przyszłość i zbawienie. Chłopiec okazuje skłonności zgoła pogańskie i bluźniercze, i choć nie można go nazwać ateuszem (przeciwnie, stworzył sobie całą gromadę bogów i demonów), to jednak stanowczo się oparł nakazowi modlitwy, i z boleścią stwierdzam, że jej potęgi ani świętości wcale nie rozumie.

Wynikło zaś to niewątpliwie z mimowolnej niezręczności Maryni. Chciała go nauczyć modlitewki, odpowiedniej do jego umysłu, i przytem wierszami, bo Heniuś bardzo lubi wiersze. Więc, gdy raz wieczorem, kładąc się do snu, stał już w koszulce przy łóżeczku, Marynia mu powiedziała:
— Heniusiu, od dziś będziesz się modlił do Bozi i do aniołków.
— A jak to się modli?
— Uklękniesz, złożysz rączki i będziesz tak mówił:

Aniele, Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój!

Na to Heniuś:
— Kiedy ja nie chcę stróża... Niech on nie stoi przy mnie... Nie będę się modlił...
Od paru dni trwa wojna mamy z Heniusiem o modlitwę. Marynia jest pełna trwogi. Zwierzyła mi się poufnie, że to chyba sam djabeł mówi przez tego chłopca; inaczej być nie może. W tych latach taka skłonność do bluźnierstwa!
Jednakże ta niechęć Heniusia przeciwko modlitwie ma swe uzasadnienie. Stróż naszego domu, Wincenty, jest to wielki, jasnowłosy olbrzym, z ziemi Kurpiów pochodzący; niedokładnie wymyty i ufryzowany, nosi osobliwy kubrak wełniany w szerokie kraty bronzowe i brudno-żółte; ma długie, czarne, zabłocone buty i zjawia się czasami w przedpokoju, jako widmo potężne nieznanego, złowrogiego świata.
Jest to nasz nadworny dostawca rózg, gdyż pomimo, że i ja i moja żona wyznajemy różne nader postępowe zasady pedagogiczne, to jednak w praktyce trzymamy się starej, poczciwej metody: „lania“. Obiecujemy sobie zawsze, że to się prędzej czy później zmieni, ale tymczasowo, w odpowiednich okazjach, Marynia wychyla się przez okno i woła:
— Wincenty!
Natychmiast w mieszkaniu stróża powstaje ruch, i jeżeli go niema w chałupie, wówczas gruba, przysadzista jego małżonka basem powtarza na całe podwórze sopranowy okrzyk mojej żony:
— Wincenty!
Heniuś nie lubi tego okrzyku, czy to w sopranie, czy w basie. Istotnie, natychmiast prawie wychodzi z jakiejś tajemniczej kryjówki Wincenty i, po krótkiej scenie mimicznej z żoną, wyrusza do nas z rózgą w ręku.
Słychać w przedpokoju donośny dzwonek. Heniuś rozumie, co to znaczy. Niespokojnie chowa się gdzieś w kącik i zapewnia matkę, że „będzie grzeczny“. Niańka otwiera drzwi i ogromne, rudowłose widmo stróża zjawia się w naszem mieszkaniu.
— Jestem — rzecze Wincenty — przynoszę rózgę.
— Dziękuję wam — mówi mama i jeszcze daje mu za to cztery grosze.
Heniuś krzywem okiem patrzy na stróża, w którym widzi jakąś tajemniczą i złowrogą potęgę. Ponieważ jednak i gniew mamy i niegrzeczność Heniusia już minęła, Marynia już nie zamierza sprawić mu lania; Heniuś to czuje i nabiera rezonu, Wincenty zaś poufnie dowiaduje się, co to napsocił ten młodzianek. Mama mu opowiada, a stróż zapewnia, że doniesie o tem węglarzowi i stójkowemu, co Heniusiowi się niezupełnie podoba. Węglarza się nie boi, to jakiś duch życzliwy, ale nie lubi stójkowego.
Że zaś właśnie w przedpokoju stał kosz do bielizny, Marynia, włożywszy Heniusia do kosza, powiada stróżowi:
— Weźcie go z sobą i zanieście tak do Wodnej Baby, niech go tam w Wiśle zatrzyma.
Heniuś się przeraża; nie chce iść do Wodnej Baby, ale Wincenty go uspokaja. Dowiedział się właśnie, że Wodna Baba pojechała do Jędzy, co mieszka w głębokim lesie, w domku piernikowym, i dopiero na jesień powróci.
Heniuś odetchnął. Można powiedzieć, że mu się dziś nieźle udało i zresztą, prawdę mówiąc, zdarza się to najczęściej. Mama, w gruncie rzeczy, niechętnie sprawia „lanie“ swemu synkowi. Tak np. było w ubiegłym tygodniu; ni mniej, ni więcej, tylko Heniuś wlazł na komin i o mały włos nie wpadł w gorejące palenisko. Zdarzyło się, że przez minutę nie było w kuchni ani matki, ani kucharki, i młody przestępca z tej sposobności skorzystał. Gdy Marynia ujrzała tę zgrozę, załamała ręce z rozpaczy. Istotnie, Heniuś mógłby się poparzyć i Bóg wie jakie zgotować sobie nieszczęście.
Dostał też „lanie“, co się zowie, a gdym się o tem zdarzeniu dowiedział, dreszcz mnie przeszedł od stóp do głów. Sposobem przypowieściowym opowiedziałem mu straszną rzecz o chłopczyku, co się właśnie w podobnej okazji spalił na węgiel i na popiół. Ta wymyślona historja zrobiła na Heniusiu nadzwyczajne wrażenie, zwłaszcza, żem mu fakt spalenia się chłopca przedstawił nader plastycznie. Dał mi słowo, że już nigdy na palenisko nie wejdzie.
Słowa dotrzymał, ale znalazło się sto innych, nieprzewidzianych motywów do psoty — i oczywiście nowe przyczyny gróźb ze strony matki, nowe wołania: „Wincenty!“ — i nowe zapasy rózg. To też nie dziw, że postać stróża długi czas budziła w Heniusiu uczucie grozy... Jakże więc jeszcze miał się modlić do niego, aby Wincenty „zawsze przy nim stał“.
Nie można powiedzieć, aby Heniuś bezwzględnie go się lękał. Zauważył niewątpliwie, że na dwanaście zjawień tego strasznego widziadła, raz ledwie zdarza się realne odczucie efektów jego zjawień. Podejrzewam go, że nawet począł lekceważyć mistyczną potęgę, ukrytą w postaci Wincentego, i kilka razy, przy mniejszych psotach, gdy matka go burczała, ironicznie mówił:
— Wincentego zawołać!
Wogóle Heniuś ma w sobie duszę ironisty i „buntowszczyka“, sam siebie nazywa teraz „socjaldemokratą“ albo „esdekiem“, a parę razy czupurnie się postawił wobec matki. Powiedział jej urągliwie, że jest „inteligentna“ i że „do żadnej partji nie należy“.
Muszę wytłumaczyć, jak Heniuś doszedł do takich wniosków. Heniuś ma wyborną pamięć; uderzają go zwłaszcza długie i niezrozumiałe wyrazy cudzoziemskie, jak np. metafizyka, hematogen, socjaldemokrata, menażerja, kinematograf, inteligentna i t. d. „Metafizyki“ nauczył się od brata mojej żony, Karola, profesora, który o wszelkich rzeczach oderwanych, powikłanych i niejasnych miał zwyczaj mówić: „To metafizyka!“ — przyczem właśnie najwięcej go interesowały te sprawy niejasne i oderwane.
Co się tyczy wyrazu „inteligentna“, to zdobycz ta w leksykonie Heniusia ma swoją własną historję. Żona moja, nader miła i zacna osoba, ukończyła znakomitą pensję panny de Coselle, a potem była na „latającym uniwersytecie“, gdzie słuchała filozofji, socjologji, ekonomji, biologji, antropologji i różnych nauk wyższych, w wykładach Warburga, Żywickiego, Fiorentowicza, Ratuszewskiego i innych najświetniejszych profesorów. Mimo to często robi szczególne błędy: raz np. dowodziła, że zając jest rodzajem kota, bo nawet myśliwi inaczej go nie zowią, jak kotem; innym razem sprzeczała się ze mną, że Nieśwież leży w Galicji; raz powiedziała: perły „orleańskie“ i t. p. W tych i tym podobnych razach mam zwyczaj mówić do swej żony:
— Dziękuję ci! Jesteś inteligentna! Masz tu dziesiątkę! — co natychmiast czynem realnie stwierdzam; żona moja tą drogą zarobiła już sobie siedem złotych i groszy dziesięć.
Wyrazy takie, jak socjalizm, partja, rewolucja, konstytucja — weszły do jego słownika, dzięki rozmowom osób starszych o ruchu spółczesnym. Brat mój, Adam, lekarz z zawodu, nie nazywał go inaczej, jak socjaldemokratą, gdyż malec nosił czerwone podwiązki, a Karol w jakiejś okazji pogardliwie o kimś wspomniał, że do żadnej partji nie należy. Te wszystkie wyrażenia zapamiętał sobie Heniuś i raz w momencie gniewu powiedział matce:
— Mama jest inteligentna! Mama do żadnej partji nie należy! A ja jestem esdek; mam czerwone podwiązki i czerwony krawat!
Oczywiście matka śmiać się zaczęła z tych synowskich powiedzeń, a Heniuś dalej trwał w swoim esdeckim nastroju i zaczął śpiewać dyszkantem: „Czerwony sztandar“, „Jeszcze Polska“, „Z dymem pożarów“, „Na barykady“ — czego nauczyła go niańka Anusia do współki z Marynią. Całą tę ekstazę zakończył okrzykiem:
— Niech żyje konstytucja!
Heniuś miał swoje „dni polityczne“, ale właściwie nie polityka jest jego powołaniem. Jest to umysł konstrukcyjny, który tworzy nieustannie nowe systemy teologiczne, filozoficzne, a właściwie jest on rzeczywistym mitotwórcą. Dla niego niema żadnej niemożliwości; wszystko u niego żyje, myśli i mówi; ptaki, chmury, drzewa, meble, zegary, rondle, zabawki — wszystko to żyje; wszystko to z najwyższą łatwością zmienia postać i miejsce; Wincenty — jak to się dowiemy — ma stosunki bezpośrednie z niebem, węglarz — w krainie leśnych drzew, a o kominiarzach trzeba osobno badanie przeprowadzić; wogóle między człowiekiem a duchem (demonem, herosem, bogiem) granica jest niewyraźna, i bóg z człowiekiem ciągle się wiąże i miesza. Trzeba odróżniać duchy złe i dobre.
Stanowczo Heniuś jest reformatorem religijnym, a w każdym razie stworzycielem mitologji, która się niczem nie różni od mitologji Hindusów, Persów i Greków.
Widzieliśmy, że sprawa modlitwy była momentem przełomowym w życiu Heniusia. Pominąwszy sprawę grozy, jaką w nim budził Wincenty, nie należy zapominać, że Heniuś w nim przeczuwał jakąś mistyczną potęgę. Wincenty to w gruncie nie byle kto. Wieczorami zapalał on lampy na schodach i na podwórzu; również i na ulicy paliły się latarnie, które zapalał naturalnie Wincenty (któżby inny?). Na ulicy jest niezliczony szereg tych latarń, a takie same latarnie palą się wysoko na niebie, gdzie mieszka Bozia. A któż Mu lampy zapala? Oczywiście ten sam Wincenty, gdyż wpływ tego potężnego człowieka sięga daleko i wysoko, i Heniuś wyobraża sobie, jak to Wincenty wieczorami rośnie do niepojętych rozmiarów i olbrzymią ręką sięga aż do samego nieba, rozżarzając wielkie zapałki i pokolei wszystkie gwiazdy rozpłomienia, a potem księżyc, do czego już potrzeba tylu zapałek, ile jest palców u rąk. Czasami brak mu zapałki i dlatego księżyc pali się niecały.
Kto zapala słońce, nad tem Heniuś jeszcze nie rozmyślał, wydaje mu się bowiem rzeczą bardzo naturalną, że we dnie jest jasno i słońce świeci.
Wincenty jest — można powiedzieć — najważniejszą osobą między niebem a ziemią, ale ma on pomocników, widzialnych i niewidzialnych. Do widzialnych należy człowiek czarny — węglarz, oraz człowiek świecący — stójkowy.
Stójkowy jest „Moskal“ i mówi bardzo dziwnie, np. „gaspadin“ zamiast „pan“, a zamiast „głupi“ mówi „durak“. Stójkowy pokazuje się bardzo rzadko, przynosi zawsze jakieś papiery, które się wiążą z mistyczną postacią komornika. Pokaże się, chwilę postoi w przedpokoju i wnet znika. Heniuś zauważył, że zjawienia tego widma są mi bardzo przykre, i uważa go za istotę złą, która fatalnie oddziaływa na ludzi. O stójkowych ma Heniuś uprzedzenia bardzo niemiłe: stójkowi noszą pałasz, którym siekają dzieci; mają też u siebie głęboką piwnicę, gdzie je rzucają pomiędzy szczury i myszy.
Nieraz mu w chwilach niegrzeczności mówiła niańka (albo mama):
— Oddam cię stójkowemu — albo zgoła — Moskalowi!
Heniuś nie ufa temu rodzajowi; wie, że z Moskalem niema żartów, i nie chce się zgodzić na to oddanie. Wyrobił sobie pod tym względem szczególne pojęcie i rozumuje przez analogję. Raz w ogrodzie publicznym, mimo przestróg matki i Anusi, latał po trawnikach, aż jeden pan go zatrzymał i powiada:
— Jeżeli nie przestaniesz psuć trawy, to zawołam ogrodnika...
Heniuś na chwilę się przestraszył, a potem zapytał tego pana:
— A czy pan jest Moskal?
Nieznajomy się roześmiał serdecznie i odszedł, a mama skorzystała z okazji, aby chłopcu dać nauczkę moralną. Heniuś słuchał z pokorą, a potem nagle zażądał piernika, albowiem poeta mówi:
„Widząc to, ojciec przyniósł mu piernika“.
Czytelnik rozumie teraz wielkie znaczenie mityczne, jakie powstało w umyśle Heniusia na tle Moskala-stójkowego. Był to demon potężny, w czapce z daszkiem, o srebrnych guzikach i z szablą u boku; brak mu jeno było tych cech dodatnich, jakiemi się odznaczał, skądinąd przykry, stróż Wincenty.
Człowiek czarny — węglarz — była to przeciwnie postać dobroduszna. Przychodził do nas jakoś dwa razy na tydzień, przynosił duży kosz węgla na grzbiecie, z wielkim rumotem strącał węgiel do skrzyni koło komina i, pokazując białe zęby, poczciwie się uśmiechał do Heniusia i opowiadał o swoich dzieciach, bardzo grzecznych, a Heniuś wyobrażał sobie, że są to dzieci czarne, jak ta lalka czekoladowa, którą na imieniny dostał od babci. Że istnieją czarne dzieci, o tem Heniuś wiedział, bo przecież są na świecie Chijorki (o czem niżej). A chociaż niańka straszyła Heniusia węglarzem, chłopiec nie wierzył w jego złośliwość, tem bardziej, że czarnym dzieciom dawał w upominku swoje popsute zabawki, skoro tylko dostał nowe. To też węglarz bardzo kochał Heniusia i grubym głosem mówił do niego pieszczotliwie: tiu — tiu — tiu!
Przytem węglarz mu opowiadał o ślicznym lesie, pełnym zielonych drzew, w którym rośnie bujna trawa, grzyby, jagody, orzechy; tam po drzewach skaczą wiewiórki, w trawie kryją się zające, a w krzakach śpiewają kosy, wilgi i makolągwy. Pod lasem jest jezioro, gdzie można się kąpać i gdzie dużo rybek mieszka, a na wodzie jest łódka, tataraki, kaczki i gęsi. Dalej jest tam łąka, a na niej krowy i owieczki, i chałupy, pokryte słomą... Dzieci tam grają na fujarkach i chodzą boso. Heniuś słuchał tego z rozkoszą i przypominał sobie swój pobyt na wsi. Lubił też węglarza, jako zwiastuna tej tajemniczej, wiośnianej, zielonej, dalekiej krainy...
Nic też nie bał się czarnego człowieka, choć znowu inny gatunek czarnych ludzi go przerażał; były to Chijory. Przez ten wyraz należy rozumieć kominiarza, a nowotwór ten lingwistyczny wprowadziła do naszego domu Anusia — niańka.
Podobno, że kominiarze, wołając do siebie z dachu na dach, krzyczą zwykle:
— Hi—or—hi!
Ja, coprawda, nigdy tego nie słyszałem, ale Anusia, która się doskonale zna na sprawach kominiarskich, zapewnia, że tak jest bezwątpienia. Anusia to nauczyła Henia śpiewki:

Kominiarza stan milutki:
Wytrze komin — palnie wódki!

Mama zaś mówiła mu za Jachowiczem:

Choć-em brzydki — choć-em czarny,
Alem chłopak grzeczny;
Nie dbam wcale o wdzięk marny,
Dość, żem pożyteczny!

Wiersz ten był dla Heniusia wielkim problematem; w każdym razie nie kominiarza rozumiał on pod postacią tego „grzecznego chłopca“, ale raczej węglarczyka. Wrócę jeszcze do tej sprawy. Tu jedynie zaznaczę, że pod wpływem uczonego słoworodu Anusi powstał wyraz specjalny: Chijor, oraz imię jego dzieci: Chijorki.
Były to postacie zdaleka tylko widzialne i nigdy w naszym domu, ale w sąsiednich posesjach.
Nasz dom był niewielki, dwupiętrowy, i miał dużo swobodnej przestrzeni, otwierającej widok na dachy sąsiednich domów. Siedząc w oknie, Heniuś obserwuje te dalekie sfery i podziwia szczególne obyczaje Chijorów.
Chijory mieszkają w kominach i chodzą po dachach jak koty. Przytem zawsze mają z sobą jakieś grube pęki sznurów, z któremi tańczą na wierzchołku komina. W kominie jest bardzo gorąco i czarno; ale Chijory lubią ogień i nic im ogień nie szkodzi... Wieczorami latają po powietrzu jak wrony, a sznury właśnie służą im za skrzydła. Chijory są złośliwe i należy się ich wystrzegać; często porywają one dzieci i strącają do komina, a to dla zabawy małych Chijorków. Chijorki rzadko się pokazują, wolą siedzieć w kominie, bo tam jest bardzo ciepło. Są to wielkie psotniki i nieraz kucharkom wypijają mleko, kradną kotlety i ciastka; bardzo lubią jabłka, orzechy i chleb świętojański; dzieciom wyprawiają różne figle, a tym, które zostały porwane do komina, okrutnie dokuczają, szczypią je, drapią, gryzą...
Małe Chijorki stanowią przejście od duchów widzialnych do niewidzialnych. Nikt ich nigdy nie widział, ale ich istnienie jest stwierdzone tradycją i doświadczeniem. Chijorki mają wielką przyjaciółkę w niewidzialnej Babie Piecowej. Baba ta mieszka w głębi pieca i również lubi gorąco; słychać też nieraz ją, jak huczy wewnątrz ogniska; rzekłbyś sowa. Zwłaszcza w czasie wiatru gniewa się ogromnie. Jest to ciotka Chijorków i pomaga im w psotach, to też ciągle oni do niej zaglądają. Chijorki raz zabrały np. Heniusiowi pajaca z dzwonkami; na drugi dzień znaleziono go; był zupełnie spalony, widać siedział w kominie.
Zupełnie przeciwne Chijorkom są aniołki. Aniołki są podobne do małych dzieci, ale mają one skrzydła, latają po powietrzu jak gołębie, mieszkają u Bozi i schodzą na ziemię, żeby dzieciom robić przyjemności. Aniołki np. przynoszą na ziemię trawę, kwiaty, motyle i wszystko to, z czego się robią cukierki i ciastka. Aniołki są bardzo poczciwe i każde dziecko ma swego osobnego aniołka; Heniuś też ma swego aniołka, ale to nie jest stróż, tylko śliczne, złotowłose dziecko, czysto, bielusieńko ubrane, a na ramionach ma białe skrzydełka. Heniusia aniołek jest bardzo dobry, ale nieraz płacze, gdy Heniuś jest niegrzeczny. Nie należy smucić swojego aniołka; Heniuś o tem wie, ale często nie może wytrzymać i martwi aniołka. Aby go przebłagać, Heniuś czasami, o ile ma, kładzie dla niego cukierek angielski albo czekoladkę na krzesełku obok swego łóżka.
Dlaczego Heniuś bywa niegrzeczny? Nie ze złej woli, ale dlatego, że jest drugi Heniuś, niewidzialny Heniuś, i ten drugi Heniuś psoty wyprawia temu pierwszemu Heniusiowi, tak, że na oko wydaje się, że to właśnie ten pierwszy, widzialny Heniuś jest niegrzeczny. Rzecz ta musi być wyjaśniona osobno, a tymczasem wrócimy do sprawy aniołków.
Czasami małe Chijorki biją się z aniołkami, ale niczem są te bitwy wobec walk, jakie toczą z sobą wielkie Anioły z wielkiemi Chijorami. Jak wiemy, wielkie, czarne Chijory latają po powietrzu, niby wrony, a są oprócz małych aniołków — wielkie Anioły. Anioł jest bardzo podobny do mamy, kiedy ta się rozbierze do koszuli; tylko Anioły noszą koszule długie do kostek i z rękawami; w dłoniach zaś mają palmy albo lilje. Chijory chcą Aniołów pomalować na czarno, Anioły zaś, przeciwnie, chcą pomalować Chijorów na biało: stąd między niemi ciągła wojna, odwieczna wojna, odwieczna wojna Ormuzda z Arymanem, o których zresztą Heniuś nigdy nie słyszał.
Nie pojmował Heniuś, dla czego mama kominiarza nazywa chłopcem grzecznym i pożytecznym. Czarny, złośliwy duch, nieprzyjaciel aniołów, mieszkający w ognistych czeluściach kominów — Chijor i „grzeczny chłopak“, nie, to „metafizyka“.
Dopiero później wytłumaczyła mu matka znaczenie gospodarcze kominiarza, i Heniuś dał się przekonać, ale było mu bardzo żałośnie, gdyż stracił jedno wielkie złudzenie. Smutno jest grzebać mary, chociaż błędne.
Jednakże bujna wyobraźnia Heniusia nie zaprzestała tworzyć nowych bogów, a właściwie mówiąc, nie dopuszczała, by stare wymarły.
Z aniołów najmilszy był święty Mikołaj, anioł osobliwy, z długą białą brodą, w szafirowym płaszczu w złote gwiazdy. Krąży on po świecie z wielkim koszem, pełnym zabawek, na Boże Narodzenie obwiesza choinkę ślicznościami, przynosi cukierki, pierniki, książki z obrazkami; słowem, dobrze jest mu się przypodobać i być grzecznym, a napewno dostaniesz konia, pajaca albo szabelkę, żołnierzy ołowianych, obrazki lub łamigłówki. Heniuś zapewnia, że raz, a było to latem, o purpurowo-niebieskim zachodzie słońca, widział świętego Mikołaja na niebie; poznał go po białej brodzie i szafirowym płaszczu, na grzbiecie dobry anioł miał brunatny kosz, a w koszu śliczne, świecące zabawki. Święty Mikołaj nie może więc być uważany za istotę niewidzialną, gdyż Heniuś widział go na własne oczy.
Ale są bóstwa rzeczywiście niewidzialne, jak Wodna Baba, Jędza i Leśna Panna. Są to niedobre duchy, ale póki Heniuś jest w Warszawie, prawie o nich zapomina. O Wodnej Babie wiedział, że mieszka w Wiśle pod wodą; ma tam pałac z muszli i korali, i właściwie surowej krzywdy dzieciom nie robi, tylko bierze do siebie na poprawę dzieci niegrzeczne. Tam je oddaje pod straż swoim córkom, panienkom wodnym, które mają rybie ogony, a te bawią się z dziećmi póty, póki się dzieci nie poprawią. Nie jest tam źle, tylko córki Baby Wodnej lubią dzieci łachotać, a jeść tam nic nie dają, prócz wody; kto lubi żaby, to może się karmić żabami.
Teraz jednak Baby Wodnej niema w Warszawie; pojechała do lasu, do baby Jędzy, co to mieszka w domu piernikowym. Zdradliwa to baba. Wabi ona dzieci do lasu różnemi sposobami: śpiewem, poziomkami, światełkami, tańcem Leśnej Panny, zamyka je w klatce, daje im ciastka, pączki, pierniki, cukierki, kluski z makiem, a potem, kiedy dzieci są należycie tłuste, Baba je piecze lub gotuje i zjada jak kurczęta nadziewane. Heniuś zna okropną historję Jasia i Małgosi, i choć tym dzieciom udało się uciec, to jednak nie zawsze tak szczęśliwie się kończy... Heniuś zanicby się nie zagłębił w las, zresztą nie jadłby pierników złej czarownicy. Najchętniej Jędza wysyła na wabia Leśną Pannę; jest to śliczna, młoda dziewczyna, podobna do najładniejszej lalki ze sklepu, ubrana w kolorową suknię z muślinu, utkaną świecidełkami; na głowie ma wianek z kwiatów leśnych, a na szyi paciorki i korale; buciki ma złote i nóżki malusie. Leśna Panna tańczy cudownie, a które dziecko ją zobaczy, to samo tańczyć zaczyna i biegnie za nią, i dopiero wtedy się zatrzyma, kiedy zwodzicielka, zagłębiwszy się w gęstwiny leśne, stanie przed domem z pierników.
Nie myślcie, że Heniuś się boi; kiedy wybierał się do cyrku na pokaz lwów i tygrysów, wuj Karol uprzedzał go o rzeczy i mówił mu: nic się nie bój. To też, choć lwy i tygrysy wyły przeraźliwie, Heniuś mówił ciągle: — Ja się nic nie boję.
Ale co innego lew i tygrys, a co innego taka panna. Pogląd bardzo racjonalny. Najosobliwszy duszek dla Heniusia, to ów drugi Heniuś! — Tu wkraczam niejako w dziedzinę spirytyzmu. Ten drugi Heniuś niby to jest on sam, a niby nie on; niby to niewidzialny, a Heniuś ciągle czuł go przy sobie. Ten drugi Heniuś nie zawsze istniał, pokazał się nagle niewiadomo skąd i jak, i zaczął bardzo niepokoić Heniusia.
Zdaje mi się, że Heniuś sam go sobie stworzył. Raz Heniuś bardzo krzykliwie dopominał się pomarańczy; wówczas mama opowiedziała mu historję o pewnym Heniusiu, który dopominał się hałaśliwie pomarańczy i nie dostał (bo się napierała — jak mówi poeta o Adelci). Owóż drugi raz w podobny sposób Heniuś krzyczał: — Pomarańczy! — ale natychmiast zrozumiał swój błąd i dodał:
— To tamten Heniuś tak krzyczy.
Innemi słowy, on, nasz Heniuś widzialny, jest bardzo grzeczny i po wersalsku prosi o pomarańczę, ale ten drugi Heniuś krzyczy za niego.
I od tego czasu ten drugi Heniuś zaczął wyprawiać straszne brewerje, a nasz Heniuś nie mógł sobie dać z nim rady. To majtki mu podarł, to mu zdjął trzewiki i pończochy, to atrament wylał, to połamał strzelbę, to znów koniowi ogon wyrwał i oczy wydłubał.
— Kto to zrobił?
— To Heniuś, ale nie ja, tylko tamten drugi Heniuś.
I zapewne usunęlibyśmy ten fenomen rozdwojenia Heniusinej osobistości, gdyby nie babcia, która mimowolnie stworzyła trzeciego Heniusia i już zupełnie zbałamuciła jego orjentację w rzeczach psychologji. Gdy mianowicie po dwóch dniach ostrego napadu t. zw. niegrzeczności, Heniuś wstał rankiem, nawiedzony przez anioła, babcia powiedziała do mnie:
— To jest nowy, grzeczny Heniuś, a tamten dawny poszedł sobie i nie ma go już u nas.
Heniuś był bardzo zadowolony, że jest nowym Heniusiem, ale nie mógł zrozumieć, gdzie się podział ten dawny Heniuś prawdziwy i ten drugi „tamten Heniuś“ — i który właściwie odszedł, i czy „tamten“ nie będzie znów temu nowemu Heniusiowi robił psikusów. Bo teraz jest trzech Heniusiów, i niewiadomo, który jest, a który nie jest. Słowem, powikłanie ogromne i sprawa dotąd nierozwiązana.
Ani ja, ani moja żona, nie ujęlibyśmy tych wszystkich poglądów Heniusia, gdyby nie wuj Karol, profesor i metafizyk, z którym Heniuś lubił rozmawiać. Rozmowy jego pierwiastkowo krążyły w dziedzinie przyczynowości, następnie — celowości, wreszcie przeszedł do samej istoty zjawisk (Ding an sich).
A więc: dlaczego w mieście nie ma lasu? dlaczego psy nie mówią? dlaczego bociana nigdy nie widać z dziećmi? dlaczego Wincenty się nie myje? dlaczego stójkowy ma świecące guziki? dlaczego wujek nie ma dzieci?
Następnie pytał się — poco różne rzeczy istnieją? Poco jest mieszkanie? poco jest kuchnia? poco są ptaki? poco są pająki? poco są kasztany? poco jest woda? poco są konie i psy? poco jest wojsko? poco jest na świecie człowiek?
Na wszystkie pytania wuj Karol odpowiadał cierpliwie i dokładnie, ale na to ostatnie pytanie jeszcze nikt nie dał odpowiedzi. Nie można jednak było milczeć; Karol mu odpowiedział kombinacją niezrozumiałych dźwięków.
— Dla celów transcendentalnych! Rozumiesz?
— Rozumiem! — A po chwili dodał: — To metafizyka!
Nowa serja pytań brzmiała: Z czego się robi ubranie? z czego się robią stoły i krzesła? z czego się robi drzewo? z czego się robi dom? z czego się robi cegła? z czego się robi mydło? z czego się robią: pomarańcze, jabłka, czekolada, masło, jajka? z czego się robią konie, psy, kury i kaczki? Nakoniec — — z czego się robi Pan Bóg?
Pytanie drażliwe. Wuj Karol znów użył fortelu i powiedział:
— Z pojęć oderwanych. Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale to metafizyka!
Przejście ze sfery teogonji do metafizyki — był to nowy przełom w umyśle Heniusia, nowy etap jego rozwoju. Zdaje się, że płynie on obecnie ku epoce pozytywizmu, choć i w tym kierunku nie brak mu już na teraz pojęć: ma bardzo ścisłe zrozumienie wartości śniadania, obiadu i kolacji, a z drugiej strony od stryja Adama posiadł elementa wiedzy medycznej i skutkiem tego czuje do niego pewną utajoną niechęć; nie lubi zwłaszcza, gdy wuj, niby to na żarty, mówi mu:
— Pokaż język.
Ale zarówno okres pozytywizmu, jak i metafizyki jest u niego w zalążku. Właściwe odczucie bytu u Heniusia — to czysta mitologja.





WIDŁAK
Pierwszy na tego człowieka zwrócił moją uwagę malarz Jan Latour-Latur, z którym przez jakiś czas prowadziliśmy w Warszawie bezładne, cygańsko-weneckie, nocne życie. Trzecim zatraceńcem był Kazimierz Iwonicz, który właściwie na tę drogę nas poprowadził. Zmuszony niedawno zerwać z narzeczoną, oddawał się głębokiej rozpaczy, którą zalewał winem burgundzkiem i węgierskiem; jako przyjaciele nie mogliśmy, oczywiście, Kazia pozostawiać w samotności i towarzyszyliśmy mu w jego nocnych wyprawach przeciw bogom melancholji i wspólnie piorunowaliśmy przeciw kobietom. Skutek był ten, żeśmy wracali do domu zawsze koło trzeciej lub czwartej rano, nieco podchmieleni; czasami ja odprowadzałem Iwonicza i Latour-Latura do domu, czasami znów oni mnie odprowadzali. Dodać trzeba, że Jan od czasów paryskich prowadził życie systematycznie bezładne, a ja wpadłem w okres próżniaczo-neurasteniczny i nie byłem w stanie (dlaczego? — to do historji nie należy) nad niczem pracować; całe ranki przesypiałem, całe popołudnia gardziłem sobą i czyniłem sobie gorzkie wyrzuty, a wieczorami znowu szedłem na pijaństwo; słowem, błędne koło.

Latour-Latur, patrzący na świat po malarsku, zwracał kilka razy naszą uwagę na szczególną postać, która krążyła po mojej ulicy. Mieszkałem zaś przy ulicy Poprzecznej, jednej z tych, co przecinają Marszałkowską.
Postać owa był to stróż nocny, jak dowiedzieliśmy się później, imieniem Ignacy Widłak.
Wysoki, barczysty mężczyzna, lat około pięćdziesięciu, z szeroką, czarną, siwiejącą brodą i dziwnie ognistem, czarnem okiem, kroczył on po naszej ulicy od 11-ej wieczorem do 7-ej rano, bacząc na porządek spraw publicznych w nocy.
Zdaleka już słychać było uderzenia jego kija w asfalt trotuaru i powolne kroki, miarowe, ciężkie; najczęściej stąpał zadumany, z głową podniesioną, jak gdyby przenikał tajemnice okien. Czasem przeciwnie, kłusem pędził z jednego końca ulicy w drugi, podtrzymując swą pelerynę, podobną do mniszego habitu. Czasem stał godzinami w pobliżu latarni i, położywszy książkę na ścianie jakiego domu, z uwagą niewzruszoną wczytywał się w jej stronice. Zimą i latem nosił na sobie długą pelerynę koloru marengo, z kapturem, co mu głowę szczelnie okrywał, tak iż tylko część twarzy była widoczna. W pasie przewiązywał się sznurem, a wychudła twarz, przy szpakowatej brodzie i ognistem oku, nadawała mu minę niby średniowiecznego mnicha-ascety, zabłąkanego przypadkiem w XX stulecie. Okazało się, że Iwonicz go zna, i nawet raz, gdyśmy zalewali jego smutne dzieje zerwania z narzeczoną, mówił o nim bardzo tkliwie i zapewniał, że temu człowiekowi ma dużo do zawdzięczenia; że on mu odkrył oczy na prawdę, choć była to prawda bardzo gorzka.
— A ty — zapytałem Latour-Latura — czy masz mu co do zawdzięczenia?
— Kto wie! Uratował mnie od czeluści piekielnych, a może nawet od bardzo ziemskich przymiotów! W każdym razie palnął mi raz takie kazanie, że poprostu nawrócił mnie na drogę cnoty...
— A toż to misjonarz jakiś, w tak skromnej postaci ukryty!...
— Być może. Trochę marzyciel, trochę apostoł, a trochę bzik... Człowiek godny uwagi... Jak wiecie, nasza ulica jest nieco malfamée... Oczywiście nie dlatego, że ja tu mieszkałem, albo dlatego, że mieszka Władek (wskazał na mnie), ale z powodu tych dam, których na niej aż zanadto. Wracałem raz do domu późno w nocy i, natknąwszy się na stróża nocnego — zgłupia frant, ot tak! dla farsy — pytam go: — Powiedzcie mi też, dobry ojcze, gdzie tu tego... rozumiecie?... — On zaś, ująwszy mnie za rękę, powiada: — Na miłość boską, panie, i pocóż to panu dzieweczki? Pan wygląda na uczonego człowieka — i pocóż to panu rozpusta?... Zali pan chce zgubić swoją duszę? Alboż pan nie wie, jakie to okropne katownie przygotowane są w piekle dla tych, co się oddawali żądzom zmysłowym? Jako ów żołnierz, o którym pisze o. Serafin, że chrapliwym głosem gadał zato, iż się kochał w pieśniach wszetecznych, a golenie i biodra wrzody mu obsypały, iż się kochał w pięknych biodrach, a sprośna żaba wysysała mu piersi, iż się kochał w całowaniu onych drażniąt: takie pana kary wieczyste w otchłaniach piekielnych czekają! Niech pan odpędzi szatana! A te nieszczęsne, biedne sieroty wszeteczne — to są okropne wysłanki djabłowe! Potępione — i innych na potępienie wiodą! — Tak mi gadał o piekle i jego zgrozach ognistych nocny stróż z ul. Poprzecznej. Nazywa się Ignacy Widłak. Malownicza figura. Kręcę się koło niego, bo chcę go wziąć za modela, i można zrobić pyszną rzecz, ale nie wiem, jak go namówić: nie pije, nie pali, nie przyjmuje pieniędzy...


∗                    ∗

Wracaliśmy do domu koło drugiej. Odprowadziliśmy naprzód Kazia, a potem wkroczyliśmy na ul. Poprzeczną. Było już błękitnawo i kamienice powoli wypływały z mroku nocy. Okna, jak martwe źrenice, patrzały w nicość; tu i owdzie świeciły lampy — może to sypialnie dzieci, może kto umarł, może jaki poeta pisze coś, bezsenny.
Kasztany — w liczbie kilku — rosnące wzdłuż chodnika — niewidoczne prawie we dnie — teraz po nocy, kiedy ludzi niemasz na ulicy, nabrały energicznych kształtów, jakby wywalczając prawo swej wyrazistości na ziemi.
Tylko co weszliśmy na ul. Poprzeczną, gdy w jej pobliżu ul. Marszałkowską przechodził patrol. Usłyszeliśmy naraz na naszej ulicy cichy gwizdek, a jednocześnie wszystkie dziewczyny (było ich tam koło piętnastu) zaczęły pędzić jak spłoszone kuropatwy, uciekając w stronę placu św. Aleksandra. Ich suknie czerwone i zielone, podkasane wysoko, odsłaniały jaskrawe pończochy, a pióra na kapeluszach od ich pośpiesznego biegu latały jak gołębie.
Widocznie nasz stróż dawał im jakiś znak umówiony — i dziewczyny uciekały przed policją.
— Dobry wieczór, ojcze Widłaku. Cóż to znaczy, że te dziewuchy tak lecą?
— Znak im dałem, żeby się miały na baczności, bo to, panowie, patrol szedł... Zawsze lepiej się pilnować! Nieszczęsne — wszeteczne sieroty — potępione są na wieki — biedne wysłannice djabła — całą nieskończoność godzin smażyć się będą w ogniu przeraźliwym, jakowego my tu na ziemi i odgadnąć nie możemy... Tam — one będą goreć w piecu żelaznym bez końca — niechże więc tu przynajmniej kar ziemskich unikną... Choć i to mało im pomoże... Każda ma krew popsutą i pełno wrzodów — a te żałości, co je gryzą we środku, w samem sercu... o Boże miłosierny i sprawiedliwy, miej politowanie nad ich grzeszną duszą...
— A wy znacie te kobiety?
— Jeszcze-by też! Jużci, że je znam wszystkie jak na palcach. Dwa lata bezmała przyglądam się im — to i wiem, przez co każda przeszła, co wycierpiała, jak się umęczyła. Powiem panom, że każda z nich jest bardzo nieszczęśliwa. Myślicie, że taka odrazu wyrasta? Gdzie tam, niejedna to w sercu poczciwsza, niż poniektóra pani, co jej się wszyscy kłaniają po pas. Ta Mańka, proszę pana, co to ma żółciejsze włosy, przyjechała tu z Płocka, tam ją uwiódł jeden podoficer kozacki — i co miała robić? Wstyd był jeno i uciekła do Warszawy. Rok temu — pamiętam — wyglądała jak wisienka, świeże, młode dziewczę... Ale dziś już ma taką twarz, co to odrazu widać: potępiona!
— Twarz grzechu!
— Właśnie. Oto widzę, że pan się dobrze zna na grzechu. Ale kiedy już tak, to panu powiem, że tu jest jedna bardzo poczciwa. Taka czarniawa — chodzi w sukni kratkowanej, Bronka. Zgubił ją jeden akademik, dziecko ma i dla niego pracuje. Ale bardzo się martwi swojem położeniem i dlatego postanowiła sobie zebrać 600 rubli i założyć magazyn, bo ładnie szyje. Była pierwej kamizelczarką. Jest bardzo oszczędna — już zebrała 140 rubli... musi jeszcze trochę nagrzeszyć.
— 230 razy po dwa ruble — obliczyłem staremu.
— Może być — ale jak tylko będzie miała 600 rubli, to już się zmieni na bardzo porządną osobę...
— Czemuż lepiej do Magdalenek jej nie radzicie? Znacie je wszystkie, jak dobry ojciec...
— Pewnie, że znam. Toć bezmała dwa lata włóczę się po tej ulicy. Znam ci ja wszystkich, co tu mieszkają, wiem, co się tu w każdym domu we środku odbywa...
— Djabeł kulawy! — zawołałem.
— Djabeł kulawy? a któż to inny kręci się dziś po świecie... Boże miłosierny, ratuj tę grzeszną ziemię, bo już się wypełniają czasy...
— Jakto?
— Ano, koniec świata już bliski. Nie więcej zostało nam, jak 97 lat i 5 miesięcy żywota... Nieszczęśliwi, bądźcie gotowi na kary wiekuiste, albowiem Bóg już podnosi zasłonę... Sam tu, grzeszniku — mówi on — przystąp do tej kraty żelaznej a ognistej, a co się z nią i za nią dzieje, bacz; jeden ma klucz ta krata, którym wejście otwierają, a żadnego niemasz, by wyjść z tej otchłani... Siły ludzkie i anielskie jej nie przełamią, i owszem sam Bóg — dekretem wolnym, lecz nieodwołalnym — tę moc sobie odjął, aby mocy piekła nie nadwątlić...
— Co też wy, ojcze, mówicie?
— Są już znaki, że antykryst niedaleczko... Sam tu niedawno widziałem na naszej ulicy wóz ognisty i srodze śmierdzący, a który pędził zgoła bez konia — a takie wozy to nieomylny znak, że już koniec świata bliski... Jest o tem książka pobożna, napisana przez jednego świętego człowieka...
— A cóż wy tam za książki czytacie?..
— Ot, same książki pobożne — o antykryście, o piekle, o końcu świata, o sądzie ostatecznym, o aniołach i djabłach...
— Nadobna literatura! Ciekawe książki!
— Nie przez ciekawość je czytam, ale że już idą czasy ostateczne — siódmy tydzień świata — że już Bóg chce odpocząć, bo się okrutnie zamęczył tym czuwaniem nad grzeszną ziemią — więc teraz już ta grzeszna ziemia pójdzie w otchłanie bezdenne, a nam biednym robakom, czas wielki myśleć o zbawieniu duszy...
— A czemuż to nie myślicie o zbawieniu duszy tej dziewuchy?... Każecie jej jeszcze grzeszyć trzysta razy, toć lepiej ją na pokutę, do magdalenek...
— Nie, proszę pana... Do tych bogatych paniów, co to nie mają miłosierdzia nad żadną nieszczęśliwą — i zawsze jej w twarz rzucają gorzkie, brzydkie słowa, nie posyłam żadnej... Dawniej, to doradzałem. Jedna tu była, Józia, co się chciała wyrwać z tej ciemności i poszła do tych dobrych paniów, a te jej tak nadokuczały, że po trzech dniach uciekła i powiada: wolę skonać — wolę się utopić, niż się męczyć u tych szelmów. Grzesznik, proszę pana, to substelna istota, nie można nim poniewierać, a te panie to wcale nie są delikatne... Poczciwa Józia płakała, do nóg im się rzucała, a one do niej: Taka a taka, cóż ty nam tu grasz komedje! Nie tak to łatwo zostać znów poczciwą!... Aż Józia uciekła...
— No, a Bronka?
— Ona sobie poradzi. Jak tylko nagrzeszy za 600 rubli, to się weźmie do pracy.
— To się nazywa „per aspera ad astra“.
— Już tam jak pan chce. Nie rozumiem po łacinie.
— Dziewucha zbiera kapitał po japońsku.
— I po japońsku nie rozumiem. Japończyki — to srogie pogany i mają od djabła sobie darowaną wielką moc, tak, że pobiją wszystkich królów za ich grzechy. A sam Japon — to blisko piekła: tam jest jedna góra ognista — przez nią widać wszystkie piece czartowskie, jak to mówi św. Franciszek Ksawery, przez onych pogan umęczony... Ale świętemu przejść przez piekło — to fraszka; bo go piekielny ogień wcale się nie ima! Zato biada, biada grzesznikowi...
— A jakże o nas myślicie? O panu Janie, o mnie...
— Bliżej panu do piekła niż do czyśćca nawet. Ja wiem, że pan jest uczony i że pan po całych nocach siedzi i coś pisze, ale nieraz koło okna pańskiego krąży duży, czarny ptak... Przyleci — załopocze skrzydłem — zakracze — w okno spojrzy — i ucieknie...
— Aż mnie ciarki przeszły... Bójcie się Boga, nic o tem nie wiedziałem...
— Może pan nie wie, a ono tak jest. Ten zasię ptak — to wysłaniec szatana, na zwiady chodzi... A gdyby go dotknąć, to całkiem niecielesny ptak, jeno zupełnie duchowy... Czy go często widuję? Na naszej ulicy prawie co noc, bo to wszetecznie djabelska ulica. Pan go nie zobaczy, bo pan niewierzący; trzeba mieć łaskę u Boga, aby go widzieć... Tak się człek, śród grzechu brodząc, od grzechu ochrania... Djabeł tu sobie hula na prawo i na lewo. A jeszcze panu powiem, że te dziewuchy — to prędzej bardzo nieszczęśliwe — i tym będzie przebaczone, ale zato inne — ho, ho! Smażyć się będą w ogniu po łopatki — po sam czubek głowy, ożogiem będą im palić sromy, któremi piły rozkosze! Czy pan wie, co to było z panem Iwoniczem? To bardzo dobry pan, bo choć nie z naszej ulicy, ale że tu bywał co wieczór, więc na niego uważałem. On był zaręczony z jedną panną, z pod Nr. 37, na drugiem piętrze. Ta panna mieszkała z drugą siostrą i z matką, a cała ta trójka — to, proszę pana, była hultajska trójka, a nietylko, że nikt o tem nie wiedział, ale ba! każdy je miał za święte — a pan Iwonicz to nieinaczej — tylko klęczał przed swoją... Julja się nazywała... Codzień tam bywał o ósmej — jak tylko z biura wychodził — bo to bardzo porządny i pracowity pan; znosił bukiety, cukierki, bilety do teatru — i niemało się na te baby szkodował. A one — niby to, że takie poczciwe — jak tylko dwunasta — mówiły: panie Stefanie — czas iść do domu... On też żegnał się z niemi... Raz deszcz był krwawy, ale że go te panie wyprosiły — wyszedł na ulicę — i tymczasem stanął we framudze. Właśnie i ja tam stałem, a on wyciąga papierosa i powiada: — Macie, ojcze. — Dziękuję, niepalący... A on: Jakże wam tu stać na taką zlewę po nocy — nie przykro to?.. Na to ja: — Lepsza taka zlewa, niż ogniste czeluście piekielne, gdzie goreć będą dusze grzeszne, i ci, co z nieświadomości są wspólnikami ich grzechu... Aż pan Iwonicz patrzy na mnie i w czoło się stuka, niby, że ja jestem warjat. Ale ja nie warjat... Tylko mówię pobożnie, a ludzie światowi odzwyczaili się od mowy pobożnej, kaznodziejskiej. Mówię zaś panu Stefanowi tak: — Niechno pan tu chwilę postoi — to zobaczy pan to, co ja widzę koło tej bramy każdego wieczora, a naprzód niech pan idzie na drugą stronę ulicy, to zobaczymy, jak to się tam odbywa u tych paniów. I oto co było. Pan Stefan myślał, że już tam będzie prawie ciemno, a tymczasem nie; jasność ogromna we wszystkich pokojach. Trudno było dojrzeć, co się tam robiło, ale panie przechodziły ciągle z pokoju do pokoju; ruch, jak na bal! Dopiero w małe pół godziny zajechała przed bramę Nr. 37 kareta, a w karecie dwóch panów — zadzwonili — stróż bramę otworzył, weszli widać na górę — i niedługo wrócili, nie sami, ale każdy z jedną panną, jeden z Julją, a drugi z Lucią — i mama też była z niemi — a obie tak postrojone, że to nawet dziw na taki deszcz! A śmiały się, a chichotały, a świergotały! Pan Stefan myślał, że piorun w niego trzasł... A jeden pan zawołał: — Do Bristolu! — i pojechali... Dopiero panu Stefanowi powiadam: — Tak a tak! Że pan jest poczciwy człowiek, to niech pan wie, że te panie, to wcale nie takie, jak pan myślał... Ja wiem, że się pan chciał z jedną żenić, ale Opatrzność pana ochroniła...
W ten sposób dowiedzieliśmy się o powodach zerwania Iwonicza z narzeczoną. Rzeczywiście, mógł wpaść w gorzką rozpacz — i nie dziwiłem się teraz, że tyle węgrzyna i burgunda spijał.


∗                    ∗

Wkrótce jednak zmieniły się stosunki. Burgund i węgrzyn zasechł w beczkach, a Stefan wyjechał do Włoch, by tam na łonie rzymianek i florentynek zapomnieć o goryczach swego narzeczeństwa. Opuścił mię też Latour-Latur, gdyż zakochał się na serjo i poprzysiągł sobie noce przepędzać, jak przystoi dobremu obywatelowi. Znalazłem sobie inną kompanję, która jednak poprzestawała na zwyczajnem piwie. W każdym razie wracałem co noc do domu bardzo późno.
Muszę tu zaznaczyć, że od tygodnia mieliśmy nowego stróża domu. Stróż ten, Jakób, miał minę nożowca i ożenił się niedawno z dziewczyną, która wyglądała na kokotę niższego rodzaju. Oczywiście, w stróżowskim stanie miodowe miesiące są niezbyt spokojne. Stróż w naszym domu miał dwa mieszkania, tak zwaną „dyżurkę“ w bramie, oraz izbę w suterenie, gdzie pomieścił żonę. Koło drugiej po północy Jakób kombinował, że już wszyscy lokatorzy są w domu, że więc może opuścić dyżurkę — i szedł do swej Cytery.
Tymczasem zdarzyło się, że przyszedłem o czwartej. Dzwoniłem bez końca, uderzałem kijem w bramę, kołatałem klamką, ale w rozkosznych objęciach swej ukochanej — Jakób nie słyszał nic. Gdym tak łomotał rozpaczliwie i mówił sobie: — Ktoś śpi, aby ktoś nie mógł spać! — usłyszałem za sobą głos:
— Widzę oto, że pan się do bramy dostać nie może — powiedział Widłak.
— Złość mnie ogarnia, ale cóż chcecie... Jakób świeżo po ślubie — to się z żoną gzi a migdali...
— Ach, jak też pan mówi nieskromnie, aż obraza uszu boskich...
— No, a jakże mam mówić?...
— Grzech popełnia konieczny, grzech nakazany. Bo to już Pan Bóg miłosierny w łasce swojej tak uczynił, że nieinaczej się człowiek rodzi, jeno z grzechu, a znowu ten grzech — to sakrament — i niemałą z tego człowiek ma uciechę.
— Zgadzam się na tę piękną peryfrazę, ale dlaczegóż ja mam stać na ulicy tak długo?
— Pewnie sprośna to okoliczność ku utrzymaniu pokolenia Adama, ale chłop powinienby mieć zastanowienie... i nie zapominać otwierania bramy. Obowiązek — to święta rzecz...
Coprawda nie wiem, czy w położeniu Jakóba miałbym zastanowienie, ale w tej chwili kląłęm tę bezmyślną dążność ludzkiego bydlęcia do płodzenia potomstwa.
— Nie mam-że racji, ojcze Widłaku?
— Bo i pewnie. Im prędzejby się ludzie przestali rodzić, tem prędzejby był sąd ostateczny, a ci, co sobie zasłużyli na tę wieczną szczęśliwość, zdobędą ono słodkie a przeczyste zboże rajskie wybranych.
— Mój ojcze, zapominacie o jednem, że tylko sam Pan Bóg zna dobrze numerum electorum — liczbę wybranych — i dopóki ta liczba się nie wypełni — koniec świata nadejść nie może, a że wybranych jest maluczko, to i nieprędki może być koniec świata.
Słowa te powiedziałem bardzo uroczyście i zupełnie w stylu Widłaka. To też trafiły mu bardzo do przekonania i zaczął gorliwie walić kijem w bramę, gdyż byłem w położeniu grzesznika, który chce z piekła wrócić do raju, ale niemasz klucza, coby tę bramę otworzył.
— Ślicznie to pan powiedział. Bo chociaż zły ptak nad panem krąży, to jednak widzę, że się pan rozumie na rzeczach pobożnych.
— Cóż to za ptak? — mówiłem, cisnąc guzik elektryczny. — Nigdym go nie widział.
— Niech pan uważa na swoją duszę... Ja tego ptaka znam, bo on dawniej do mnie przychodził, a teraz to, panie, jak go zobaczę — pędzę za nim, a baczę, przy którem oknie się zatrzyma, i taką mam chęć, żeby go jakąś mocą anielską — ubić naszczęt; takbym ja zbawił świat od grzechu — i od djabelstwa...
— Kiedyż to do was przychodził ten ptak?
— Przychodził do mnie nieraz, a ja go nie widziałem, aż dopiero później, kiedy się nawróciłem. Byłem ci ja — tyle jako pan — światowy człowiek. Niemało nagrzeszyłem — Boże, bądź miłościw! aż się nawróciłem na drogę pobożności... Nieczysty byłem, jako wieprz — i żądzom zmysłowym cały oddany; dopiero, jakem raz na własne oczy tego djabłowego ptaka zobaczył; dopiero, jak on mi całe piekło pokazał — i ten ogień straszny a niewygasły po wieki wieków, i te katownie grzeszników — nawróciłem się, dzięki Ci, o miłosierny Panie i królu niebieski! Precz szatańskie pokusy!. Dawniej — to ja byłem — jako mówię — światowy człowiek — i służyłem za stangreta. Więc jak byłem u jednej hrabini, co teraz zarządza u magdalenek, to tam stało się tak. Bo ta hrabini to była bardzo elegancka pani, ale srodze grzechowi oddana. Więc ona mnie namówiła, żebym ją kochał; tak ja, panie, ją kochał — Boże mi odpuść to wszeteczeństwo! ale niedość tego, bo ta hrabini miała córkę; może 18 lat panienka, taka chuderlawa i substelna, a czarne miała oko, jak ten djabelski ptak; więc ta panienka też mi się kazała kochać, to też, panie, ja i tę dziewuchę kochał. Z początku — to jedna o drugiej — nic nie wiedziała; ale mnie zdradziła jedna pokojowa, co chciała, żebym się z nią żenił. Dopiero, panie, jak się ta matka z córką pokłóciły, a zaczęły się wyzywać: ty taka — ty owaka! — to mnie wygnały precz. Byłem potem za stangreta u jednego bankierza, chrzczonego Żyda; a jego żona znów mi się kazała kochać, a zato mi dawała różne prezenty... Teraz dopiero widzę, z jakiego niebezpieczeństwa łaska boża mnie wyrwała; bo wiadomo, że antykryst ma się narodzić z Żydówki! Cóżby to było — o nieszczęsny Widłaku (tu bił się mocno w piersi) — gdyby się antykryst narodził z ciebie i z tej bankierzowej! Ale nie dopuścił Pan miłosierny do tego. Owszem — jedna dziewczyna, co chciała, żebym się z nią kochał — zdradziła mnie przed onym bankierzem i ten mnie znowuż wygnał precz. Poszedłem na inną służbę, a zawsze z grzechu w grzech i z piekła w piekło. Co te baby upatrzyły sobie do mnie — to nie wiem. Ignasiu! Ignasiu! zawsze tak mi gadały, a co mnie naściskały, nacałowały — o, wszeteczne wysłanki djabła! Aż raz zobaczyłem tego czarnego ptaka, co mi zaczął krakać nad uchem okropne kary piekielne! I odtąd byłem uratowany! Zmieniłem życie i oddałem się pobożnym rozmyślaniom. Już to piąty rok mija, od kiedy porzuciłem furmaństwo — i przystałem za nocnego stróża.
— Bardzo to dobrze, żeście porzucili drogi wszeteczne — zauważyłem, choć moja myśl dzieliła się między losy Widłaka a moje fatalne położenie.
Prawie godzina minęła od chwili, gdym zaczął dzwonić. Widocznie, że już tej nocy nie będę spał u siebie; chyba pójdę gdzie do znajomych albo do hotelu. Zwierzyłem się z tą myślą Widłakowi, prosząc go zarazem, aby rano o siódmej, skoro tylko zobaczy Jakóba, powiedział mu o tem zdarzeniu i gorzkie mu palnął kazanie. Sama myśl wygłoszenia oracji pobożnej wielce się spodobała Widłakowi; obiecał mi, że napewno to zrobi; poczem ruszyłem w stronę Marszałkowskiej dla wyszukania noclegu. Szliśmy jakiś czas razem, a Widłak, pochylając ku mnie głowę, zaczął mi naraz mówić półszeptem:
— Chciałem się pana o jedną rzecz zapytać! Bo to pan ma pewnie znajomość z djabłem, pan jest uczony człowiek, to mi pan wytłumaczy. Mam ja, proszę pana, takie gorzkie myśli, że ich księdzu boję się powiedzieć. Bo dlaczego djabeł jest taki mocny, że nawet od Boga mocniejszy? Djabeł łowi dusz więcej, a Bóg mniej; piekło jest aż przepełnione, a w raju pusto. Więc jeżeli Pan Bóg o tem wie, dlaczego na ludzkie dusze tyle zsyła obłąkań? Bo jeżeli Pan Bóg wie, że ja będę grzeszył, to już jakbym grzeszył z woli samego Boga. Bo wszystko jest w ręku Boga — i djabeł jest w ręku Boga — i wszystko, co djabeł robi, to robi za pozwoleństwem Boga. Grzech jest też z woli Boga — i samego djabła stworzył Bóg.
— Ale przecież to były zbuntowane anioły.
— Albo to o tem Bóg nie wiedział? Tak samo wiedział. I te anioły — to były buntowszczyki, bo taka była Jego święta wola. Widać, że Pan Bóg uważał grzech za potrzebny. To i djabeł jest potrzebny, a taką ma służbę katowską, tyle co strażnik ziemski, albo dozorca w hareszcie... Toć jeżeli bez grzechu świat być nie może, bo Pan Bóg sam wyznaczył osobne gospodarstwo do tego — to jakże Pan Bóg będzie karał za grzechy?.. To mi się zdaje dziwne u Boga...
Słuchałem ciekawie, bo mię interesował wielce sam fenomen tych rozmyślań sceptycznych.
— Zapewne — mruknąłem — to byłoby dziwne.
— A widzi pan... Więc o co mi idzie? Kto jest mocniejszy, djabeł czy Bóg, bo mi się czasem wydaje, że na ziemi więcej widać djabła, niż Boga. Ile to tego grzechu, a biedy, a ciemnoty, a chorób! Ile nieszczęść i lamentu! Choćby na tej jednej ulicy! Ja tu, panie, wiem, co się za każdem oknem dzieje; kto płacze, a kto się śmieje, kto się rodzi, a kto umiera... Ja wszystko wiem — i myślę, że na świecie to jest więcej żałości i biedy, niż grzechu... Czy to warto się rodzić, czy to warto żyć, czy to warto umierać, żeby na wieczne czasy siedzieć w piekle? Ale to wszystko wola Boża. Jednak przecież tu, jak policja złapie grzesznika, to go sąd skaże na 10 lat — na 20 lat — na posielenie — ale nie na wieczne czasy. Tak mi się to czasem widzi, że choćby człowiek nie wiem jak nagrzeszył — to cóż są grzechy wobec Boga? Czy On nigdy nie przebaczy? Otóż ja tego nie mogę zrozumieć! Kto mocniejszy? Bo ja to sobie tak myślę: albo djabeł jest mniejszy od Boga — to wszystko się mieści w Bogu, więc i djabeł jest w Bogu; albo djabeł jest większy od Boga, ale na to rozum nie pozwala, albo jest równy Bogu, a wtedy co? Bóg i djabeł — to jedność... Tak mi się zdaje — a nie mogę sobie wyprzeświadować, jak to jest naprawdę... I jeszcze się lękam, czy nie jestem heretyk — i czy nie będę potępiony, bo to czuję, że mi sam djabeł te myśli podsuwa...
Pytanie Widłaka wprawiło mnie w kłopot. Nie chciałem w tej sprawie z nim rozmawiać; byłem więcej sceptykiem, niż on.
— Nie jestem księdzem. Poprostu radziłbym wam iść do spowiedzi. Idźcie do księdza N. (dałem mu adres znajomego, który był wytrawnym dialektykiem), ten was uspokoi. To bardzo ludzki człowiek. Ale powiedzcie mi, ojcze, czy wy nie żyjecie zbyt samotnie? Macie żonę — dzieci?
— Nie, proszę pana, jestem sam jak palec. Jeno (tu znowu zaczął szeptać) powiem panu, że właśnie już nieraz myślałem, jako źle jest samotnemu człowiekowi, a właśnie ta Bronka, co to sobie zbiera na magazyn — to jest poczciwości dziewczyna — i już nawet kilka razy mówiłem z nią o tem... Ona mówi, że potępiona, a że ja dla niej za święty, ale dlaczegóżbym nie miał przebaczyć zbłąkanej, wszetecznej sierocie, com ją sobie dycht dopasował do serca?..
Chciałem go błogosławić na te gody, alem się powstrzymał i powiedziałem:
— Niezła myśl! Ale czas chyba iść spać, a jeszcze nie wiem, gdzie będę spał. Bądźcie zdrowi.
Była godzina blisko piąta. Słyszeć się dały długie świsty fabryczne. Na świecie było zupełnie biało. Fury zieleniny, mleka i drzewa płynęły z za rogatek ul. Marszałkowską. Coraz częstsi przechodnie śpiesznym krokiem sunęli przez ulicę. Miasto budziło się do życia. Czas mi nareszcie udać się na spoczynek.
Zadzwoniłem u drzwi najbliższego hotelu.




ZUPA WIĘZIENNA
W poniedziałek, dnia 10 września 1907 r., pod wieczór, reduta nowogrodzka A, fortu kobryńskiego, twierdzy B. L. — była usposobiona bardzo spokojnie. Więźniowie nawykli z biegiem czasu do tego życia; zdawało im się poprostu, że są na wilegjaturze. Była tu istotnie stosunkowo niemała swoboda; B. L. przypadkowo i na krótki okres czasu wzmocnionej liczebności aresztantów został zmieniony na więzienie. Ale okna były tu nieokratowane, a cała reduta nowogrodzka przechowała charakter tego, czem była: lazaretu wojskowego. Dolne piętro składało się z oddzielnych izb, zwanych „kamery“, dla oficerów; a górne miały kilka obszernych sal dla „niżnich czynów“. Żołnierze (warty czyli „karauły“) byli bardzo życzliwie dla nas usposobieni — i pozwalali nam czynić wiele wbrew przepisom.

Przestrzeń reduty — w formie trzech ćwierci koła — była dość obszerna dla przechadzek i gonitw, którym się młodzi więźniowie oddawali namiętnie od rana do wieczora. Podwórzec ten, otoczony dokoła spadzistym wałem, liczył zgórą dziesięć tysięcy metrów kwadratowych. Chociaż był to już początek jesieni, jednakże palisady były jeszcze pokryte zieloną trawą i gęstwinami krzaków tarniny i lonicerji. Poza bramą reduty — patrząc z pewnego stanowiska na palisadzie — można było z dnia na dzień obserwować żółkniejące powoli ulistwienia klonów i purpurowy uwiąd sumaków. Kawki i wrony gromadami unosiły się nad naszą redutą, a niebo bywało owemi czasy jedwabiście szafirowe, o zachodzie zaś barwiło się szkarłatnemi wstęgami obłoków. Powietrze było tu wiejskie, czyste i świeże.
W głębi reduty stały z dwóch stron w sąsiedztwie wałów dwie kazamaty, t. j. budynki piętrowe, nieco niżej gruntu ziemi postawione.
W kazamatach było koło ośmnastu cel — czyli, jak tu mówiono: kamer; w każdej mieściło się po piętnaście do dwudziestu osób, a w większych, na górnym piętrze, do trzydziestu.
Wogóle — w naszym więzieniu nie można się było żalić na samotność; raczej przeciwnie, na brak samotności, na nieco zbyt nieprzerwane towarzystwo prawie ciągle tych samych ludzi.
Zresztą w takich warunkach przymusowo się dziecinnieje. Była tu gromada młodzieży (razem około czterechset osób), skazanej na bezczynność; więźniowie zapełniali czas nieustanną gawędą, hałaśliwą i urozmaiconą; były tam wspomnienia z minionych dni i spory teoretyczne i skargi na niesprawiedliwość — i wielkie marzenia — i pieprzne anegdoty.
Owego dnia, pod oknem kamery XV stał żołnierz, mówiący źle po rosyjsku. Gdy go zapytano, jakiej jest narodowości, odpowiedział:
— Ja Nalitwu. Saratowska gubernja.
Wzruszony Karabajtys zaczął z nim mówić po litewsku, ale się okazało, że szyldwach nic nie rozumie. Skąd wogóle Litwini w Saratowszczyźnie? Jest nas — mówił żołnierz — parę wsi, razem 3000 dusz.
Wezwano Września, jako eksperta w sprawach językowych:
— Jak mówicie: Bóg?
— Tak samo: Boh.
— Wyraz pożyczony. Jak po waszemu być?
Ulem.
Wrzesień, obracając się do Karabajtysa, powiedział:
— Po fińsku olen, po węgiersku len-ni. A jak mówicie: mój ojciec, twój ojciec, jego ojciec?..
Mon tetyöm, ton tetyöt, son tetyöze.
Natychmiast Wrzesień wyjaśnił:
— Po węgiersku: mienk atyam, tied atyad, öve atyja.
— Jak mówicie: jeden, dwa, trzy?
Aki — hate — kolme.
— Po węgiersku: egy — kettö — harom.
Chcieliśmy dalej badać żołnierza, ale właśnie wezwano „karauł“ do wieczornej „powierki“, czyli sprawdzenia liczby więźniów.
Wrzesień skonstatował, że język żołnierza należał do grupy ugro-fińskiej, a Karabajtys, zmartwiony, że „naród, który się zowie „Nalitwu“, niema nic wspólnego z Litwą, śpiewał sobie pocichu:

Kur banguje Nemunelis,
Kur Szeszupe mera plauke:
Ten Lietuva mano szauge,
Ten Lietuva mano brauge.

Tworkowski, leżąc na „kojce“, t. j. łóżku drewnianem — bardzo prostej konstrukcji, mówił do Grecza:

— Żeby nie ten mój proklaty wygowor, to ja ci mówię, prostoby w aktory poszedł... Bo ja po polsku mówię doskonalno, tylko to udarenje... Ja to czuję... Ja się hodował w Pietierburgie — i zaraz poznasz: ot, z tamtych stron... A tak śpiewać, jak wy, po warszawsku — trudno mi się wyuczyć. Komik byłby ja, że nie daj Boh! Cała publika łopałaby od śmiecha.
Mordko, krawiec z Kielc, człeczyna spokojny, który niewiadomo zaco dostał się do naszej reduty, jęczał od czasu do czasu — i wołał:
— Oj, poco ja tu wlazł?
Tymczasem Promachow i szewc Rudawski, leżąc na swoich kojkach i ćmiąc okropną machorę, zaczęli spór bardzo głośny. Mówili o wojnie: Promachow, który uchodził za znawcę strategji, ostro napadał na całą organizację armji, ale Rudawski się obraził i z szewcką pasją mówił:
— Cała armja — k’czortu, może być! Ale nasz diewiatnadcatyj wostoczno-sibirskij strełkowyj połk, to były chwaty, że ojra! Żebyś nas widział pod Wafangou, tobyś gębę rozdziawił. Szedł ci tam grochot i była taka ojra, że lu! Potem walą Japońce — lu! Potem my na nich — lu! I sumatocha się robi okropna — i lu, lu! Pewnie, że cała armja psu na budę, ale co nasz pułk — to ojra!

Kułakowski z Fiszerem prowadzili poważną dyskusję, czy kooperacja jest dla socjalizmu użyteczna czy szkodliwa, a tymczasem Stern śpiewał sobie:

A kto chce rozkoszy użyć,
W rewolucji idź-że służyć!
W rewolucji, jak to ładnie,
Kiedy żołnierz na cię wpadnie,
A prykładów“ nie żałuje,
Jeszcze końmi potratuje!

Lampa (z rodzaju kuchennych) już była zapalona i mdłym blaskiem oświetlała naszą kamerę. Wszyscy mniej więcej leżeli już na kojkach; jeden przy stole pisał list, a dwóch grało w więzienną grę „patyczki“.
Wąsowski — gospodarz z wyboru w naszej celi — robił rachunek wydatków i układał „wypiskę“ na jutro, gdy weszła warta.
Obliczono, że jest nas siedemnastu, jak być powinno — i podoficer, człowiek starszy, z orderami na piersiach, zasłużony w ostatniej wojnie — pożegnał się z nami i wyszedł w ciemne podwórze, słabo rozświetlone blaskiem kilku latarń naftowych; poszedł sprawdzić inne kamery. Wrota naszej sieni zamknięto na klucz.
Chwilę była cisza i spokój, gdy naraz, blady i zdyszany, wpadł do nas zarządzający redutą, porucznik Łysienko, i pyta:
— Czy niema u was Bąka?
Bąk był to więzień z celi Nr. 1; nie było go u nas.
— Ale może gdzie się ukrył? może gdzie tu jest w kącie? może pod łóżkiem?
Zaczęliśmy badać wskazane miejsca, ale Bąka nie było.
— Może kto z was co wie? Mówcie. Taka nieprzyjemność!
Bąk zniknął. Ale nikt nie wiedział o tem. Była to dla nas niespodzianka. Niepokój nas opanował.
— To był melancholik! — ktoś szepnął.
— Ślepy, jak kret! Trzeci numer szkieł.
— Może sobie zrobił co złego.
— Może z wału spadł w rów!
— Może samobójstwo!
Łysienko był najbardziej strwożony: w rubryce jego służby takie zniknięcie więźnia — to zła nota; a przytem co wieczór bywał on w pewnym zielonym domku, niedaleko reduty, gdzie mieszkała ładna panna, w której młody porucznik się kochał. Znaliśmy ten domek i tę pannę, gdyż co dwa tygodnie chodziliśmy do łaźni do miasta — i po drodze oglądaliśmy te cuda. Czy samobójstwo, czy wypadek, czy ucieczka — wieczór stracony i „wygowor“ ze strony władzy.
— A może to żart (szutka)? — zawołał, czepiając się tej myśli, jak tonący brzytwy. — No, jeżeli żart — to... to... już bardzo gruby.
— Ale skąd Bąkowi do żartów! W ostatni poniedziałek nawet z ojcem się nie chciał widzieć. To melancholik!
— Już mnie ta melancholja! Czort ją pobierz!
Zaczęło się poszukiwanie więźnia po całej reducie. Przejrzano wszystkie cele po kolei: oczywiście towarzysze Bąka z kamery pierwszej byli najbardziej podejrzani, ale wiedzieli jak najmniej. Żołnierze z tak zwanej kancelarji, z latarniami w rękach — zaczęli krążyć dokoła placu, zaglądając we wszystkie kąty. Otwarto prochownię, ale Bąka w niej nie było. Również nie znaleziono go w kuchni. Nie było go nigdzie na dachu. Nie znaleziono go też w dyskretnej ubikacji, stojącej nieco zboku, którą badano szczegółowo, gdyż Łysienko przypuszczał możliwość, że się Bąk (melancholik!) utopił w najrozpaczliwszym elemencie.
Przeszukano również żywopłoty na palisadach, gdy jeden z żołnierzy zawołał radośnie: „Jest!“ Jakoż po krótkiej chwili schwytał jakąś żywą istotę. Cała kancelarja z latarniami zbiegła się do odkrywcy — i przekonali się, że to był kot, zresztą niewiadomego pochodzenia i wogóle niemeldowany.
Alesza, t. zw. wzwodny, naczelnik kancelarji, mistyk z usposobienia, widział w tem dowód, że Bąk umarł i dusza jego błądzi w postaci kota; zawsze, kiedy kto umrze, pokazuje się nieznajomy kot w okolicy.
Koło celi Nr. 1 były od niepamiętnych lat nieotwierane drzwi, prowadzące do korytarzy podziemnych. Drzwi otwarto — i jakiś czas żołnierze badali, czy nie znajdzie się tam śladów zbiega. Przypuszczano, że Bąk dorobionym kluczem, „albo czem innem takiem“, przedostał się tam i uciekł tą, zresztą bardzo niepewną i niewiadomo dokąd prowadzącą, drogą.
Najbardziej wstrząśniony, oprócz Łysienki, był naczelnik „karaułu“, stary żołnierz, który po kampanji japońskiej służył dalej w wojsku, marząc o awansie, a tymczasem sprawa Bąka była dla niego fatalna. Groziła mu surowa kara, a i żołnierze obawiali się niezadowolenia władzy wyższej, i w jednej chwili ich zazwyczaj przyjazne usposobienie dla więźniów — zmieniło się w złowrogi pomruk.
Śród więźniów panował nastrój szczególny: zazdrość, zdumienie, zadowolenie.
— Tęgo się spisał — mówili wszyscy — a któżby się tego domyślił? Taki się zdawał nieprzedsiębiorczy, apatyczny człowiek!
Przyczem rozważano kwestję, jak on to zrobił? Ale co do tego nie mogliśmy dojść do żadnego wniosku.
Naraz dały się słyszeć trąbki na placu; poczem zabrzmiały inne poza redutą — i znowu inne, coraz dalej, niby echo. W dobre półgodziny nowa półrota zjawiła się w reducie — rozstawiono straże na samym placu i na wałach. Przybył „runt“, t. j. dyżurny „po karaułam“, którego obowiązkiem jest czuwać nad sprawnością wartowników w różnych punktach fortecy (oczywiście „runtów“ jest w fortecy więcej, niż jeden).
Latarnie naftowe na podwórzu dawno już były zapalone, lecz teraz uważano je za niedostateczne. Alesza, mistyk duszą, ale bardzo trzeźwy w sprawach realnych — wpadł po coś na chwilę do kamery XV i, zrozpaczony, gadał po małorusku:
— Szczo wy nadiłali! Hetot Bonk utik, a tepericza nam bida! Od jutra to już palić się będzie ta wielka sztuczna lampa na środku placu...
— A co — zawołał jeden — Bonk mołodeć!
— Ech, ja was-by usich ta u Sibir! A już do kniazia doszła wiadomość. — To rzekłszy, Alesza wybiegł.
— Panowie — zawołał Tworkowski, zawsze przezorny, stary bywalec więzienny — jutro rano, najpóźniej o szóstej, będzie rewizja we wszystkich kamerach. Noże, brzytwy — co kto ma — czuj duch!
Nieprędko się zasnęło, a niejeden we śnie widział Bąka, bujającego swobodnie po morzach i stepach.
Wkrótce po godzinie szóstej drzwi naszej celi się otworzyły — zbudziło nas hałaśliwe wejście kilkunastu osób, w czem zarządzający, runt, ośmiu żołnierzy z podoficerem i czterech żandarmów.
Rozkazano nam wstać natychmiast z „kojek“, przybrać się jakkolwiek i zgromadzić się w jednym punkcie koło okna.
Zaczęła się rewizja. Badano kuferki, walizy, tłumoki; podnoszono i przetrząsano sienniki, zaglądano w kąty, w buty, w piec, pod łóżka, pod wieszadła. Jeden z naszych towarzyszy, który niedawno wyszedł z wojska, za jedyny kostjum miał, prócz spodni — płaszcz żołnierski z guzikami cywilnemi; płaszcz ten służył mu również za kołdrę; przedmiot ten został mu skonfiskowany. Mordce wzięto jego krawieckie nożyce, staremu Z. skonfiskowano paszport, a Greczowi, który trochę rysował i miał całą tekę szkiców, jak kazamaty, podwórzec, wały z wartownikami i t. d. — aresztowano wszystkie owe arcydzieła.
Jak nam później tajemniczo, szeptem mówił Grisza:
— Znaleźli u jednego plan fortecy.
Owego dnia Grisza poszedł po „wypiskę“ do miasta. „Wypiska“ jest to spis przedmiotów, które są więźniom z miasta potrzebne: tytuń, prowjant, papier, marki, mydło, farby do wyrobów z chleba i t. d. Codzień gospodarze spisują życzenia więźniów i zbierają pieniądze. Ponieważ więźniów było koło 400, „wypiski“ szło codziennie przecięciowo za czterysta złotych polskich (60 rb.), z czego żołnierz pobierał 10%, czyli koło 6 rubli zysku, nie licząc tego, co mu dawali kupcy. Codzień chodził inny. Jeżeli który był sprytny, jak ten Juzik, chłop z pod Orenburga — to i nowiny przynosił. Griszy poleciliśmy, aby się wywiedział, co tam w mieście mówią o Bąku. Jakoś natychmiast po rewizji Łysienko wyjechał, a stary podoficer, naczelnik warty, surowe zaprowadził porządki; nie pozwalał wychodzić na dziedziniec, przełazić z celi do celi, nawet „do wietru“ puszczał tylko po czterech, a pod ubikacją stał bardzo czujny wartownik.
Rozmowy jednak prowadzono z więźniami.
Pod naszym oknem stał młody Czernihowiec, który nie mógł zrozumieć jednej rzeczy, tej samej — której i my nie rozumieliśmy.
— Jak to jednak on się stąd wydostał?
— Ba — gadał ktoś na żarty — on był w cyrku i umiał skakać przez trzypiętrowy dom, a cóż dopiero przez taką palisadę.
— No, to i prawda! Takiemu nietrudno.
Koło 10 przybył Grisza z miasta i doniósł nam, że tam, na skutek depeszy o ucieczce Bąka, wieczorem aresztowano koło 40 osób podejrzanych; nad ranem przyjechał Łysienko, aby zbadać, który z nich jest Bąk.
— Ale Bąka „nie okazałoś“, a Bąk, „mołodeć!“ niewiadomo gdzie... Zato stary „unter“ pocierpi.
Tymczasem rozpoczęła się na placu nowa robota. Pośrodku stał tu słup, lekko zaokrąglony u szczytu; miała tam wisieć lampa acetylenowa, od pięciu lat niezapalana. Trzeba ją było zawiesić, umocować, przygotować należycie, aby świeciła. Kto ją zawiesi? Kto się wdrapie na szczyt słupa?
Tłusty Alesza chciał się wdrapać, ale po siedmiu łokciach zsunął się na dół; ani Grisza, ani Paweł nie umieli sobie poradzić.
Kucharza Waśki niepodobna się było dowołać; wytłumaczył, że nie może porzucać zupy, i gorliwie pracował w swoim departamencie.
Łysienko i runt zaczęli się niecierpliwić. Kto wejdzie na słup?
Tu mógłbym przemówić stylem Wiktora Hugo. Z gromady więźniów wystąpił bosonogi, licho odziany olbrzym o minie andrusa z nad Wisły i powiedział:
— Ja!
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Był to niejaki Lipski, z zawodu mularz, podejrzany o zabójstwo agenta policyjnego, Grüna, a który dla jakichś powodów siedział w osobnej celi. W latach młodzieńczych Lipski niejedną zdobył nagrodę słupa na igrzyskach wielkanocnych w Warszawie. Teraz chciał wszystkich olśnić raz jeszcze.
W minutę — jak wiewiórka — był na szczycie słupa; spuścił drut, do którego przyczepiono lampę, pociągnął ją ku sobie i umocował odpowiednio. Dla próby lampę zapalono, ale po chwili zgasła (długo nieużywana). Próbowano jeszcze dwa, trzy razy; ciągle gasła, nareszcie się udało: lampa zapłonęła ładnym błękitno-białym płomieniem. Lipski spuścił się w minutę nadół, jakby płynął po powietrzu — i wrócił do swojej celi, dokąd go odprowadził żołnierz. Gdy zaś Lipski go pytał, poco ta lampa, ów odrzekł tajemniczo:
— Kniaź przyjedzie.
Osoba, zwana kniaziem — był to komendant fortecy, którego runt, zarząd, kancelarja i karauł oczekiwały gorączkowo.
Niemniej gorączkowo oczekiwał go nasz arcymistrz kuchni — Waśka.
Kilku żołnierzom nakazano jeszcze pościnać na wałach wszystkie krzaki, aby nikt się w tej puszczy nie mógł ukryć. I tak palisada reduty nowogrodzkiej A fortu kobryńskiego twierdzy B. L. została wygolona na gładko i na długi czas pozbawiona swych ornamentów.
Jednocześnie Alesza wyszedł na plac i zaczął czytać nazwiska jakichś trzynastu więźniów, którym nakazano natychmiast upakować swoje tobołki, gdyż, dla niewiadomych zresztą powodów — mieli być przeniesieni do t. zw. „okrużnej“, mocno okratowanej budowli, poza naszą redutą, w innem miejscu twierdzy. Pozwolono im tylko poczekać na obiad. Kniaź będzie niedługo, a takich buntowszczyków, których zresztą wybrano na chybi trafi — pokazywać mu, to i niemiło.
Nadto cela Nr. 1 została zupełnie zniesiona: piętnastu jej mieszkańców rozmieszczono po innych kamerach, a trzech skazano na pobyt w okrużnej.
Było południe. Właśnie nieszczęsny bohater z pod Laojanu opuszczał redutę wraz ze swemi żołnierzami, przyszedł zaś nowy karauł. Nowi ludzie byli już zgoła wrogo usposobieni względem nas i zaprowadzili w więzieniu mały stan wojenny. Obliczono dokładnie ilość więźniów w każdej celi, żołnierze rozstawili się na wałach i koło okien — i znów gorączkowo oczekiwano kniazia.
Waśka nakoniec otworzył swoje tajemnicze laboratorjum i wydał Pawłowi krótki rozkaz:
— Dzwoń!
Paweł uderzył w dzwon, z którym krążył w różnych kierunkach na placu reduty — i tym sposobem wszystkich dyżurnych zawiadamiał, że obiad gotowy. Dyżurni galopem jęli pędzić do kuchni. Każda cela wysyła do kuchni dwóch ludzi (codzień innych), z których jeden trzyma dwa wielkie cynkowe kociołki do zupy; kociołki te zowią się „baki“. Drugi nosi dzbanki na gorącą wodę do herbaty. Na odgłos dzwonu dyżurni w podskokach, jakby na wyścigi, śpieszą do kuchni, aby, tworząc queue, jak w kasie teatralnej, znaleźć się możliwie najbliżej Waśki.
Cela nasza (Nr. 15) mieściła się prawie tuż obok kuchni; znalazłem się też (byłem dziś dyżurny) jednym z pierwszych w szeregu.
W kuchni był wielki komin o trzech olbrzymich kotłach: w jednym gotowano zupę (i mięso), w drugim kaszę, w trzecim wodę.
Waśka z nader uroczystą miną, dzierżąc potężnej miary łyżkę cynową w ręku — rozlewał zupę w „baki“. Już przy wejściu do kuchni uderzał cię dziś upajający zapach; nozdrza twoje doznawały rozkoszy niewymownej, a był to aromat grochowej zupy, którą mieliśmy dziś otrzymać. Biało-błękitna para buchała z kotła — i, wchodząc, byłeś gotów sądzić, że to kuchnia Wulkana, którego zastąpiła na chwilę jego wierna i urocza małżonka — Wenusa, jak mówił jeden z naszych towarzyszów.
Kiedy powróciłem do celi z bakami — i gdy zupę rozlaliśmy w miseczki, rynki, talerze — gdy ją powąchano, gdy jej posmakowano — niesłychany entuzjazm zapanował śród biesiadników.
— Co za zupa! Co za grochówka!
— Daj nam, o Panie Boże miłosierny, codziennie taką zupę!
— Książę bułgarski w dniu, kiedy został królem, nie jadł takiej zupy!
— Ani Paillard ani Marguéry nic podobnego nie zrobią — mówił jakiś bywalec paryski, a Stern śpiewał podług starej operetki:

Jaka smaczna ta grochówka!
Nie jadłem takiej z rok!
Zapach nęci podniebie-e-e-enie.

— Niech żyje Waśka!
Waśka słynął jako znakomity artysta w swojej sztuce: zwłaszcza jego kasza hreczana była bajeczna. Była to wielka sołdacka gryka, t. zw. żelazna, którą można dostać tylko w wojsku albo w więzieniu.
Trudno w słowach powiedzieć tej kaszy woń cudną.
Otrzymywaliśmy ją codziennie: był to nasz deser, prawdziwe delicje. Zupy Waśki — niestety — były zazwyczaj o wiele niższego gatunku, pozbawione wszelkiego smaku, a czasami nie można ich było wprost wziąć do ust.
Ale dzisiejsza grochówka! „Chapeau bas!“.
Była to meta-grochówka, ambrozja, nad-ambrozja.
Winszowaliśmy też Waśce tego paroksyzmu genjalności w sztuce kuchennej.
Waśka, duży chłop jarosławski, uśmiechnął się chytrze pod skąpym wąsikiem czarniawym, jego duża, nieforemna, piegowata twarz błyszczała z zadowolenia, a piwne, figlarne oko skakało na prawo i na lewo.
— Bo to kniaź miał być, niby dla rewizji — przez tego Bąka. Myślę sobie, i do kuchni zajrzy — pokosztuje zupy — to trzeba się pokazać.
O Bąku, jakżeśmy cię błogosławili za twój czyn bohaterski! Nagroda nas zato spotkała w postaci przewybornej zupy grochowej. Obyś dojechał szczęśliwie do przystani.
Nazwaliśmy ową zupę grochówką à la Bąk i często marzyliśmy o powtórzeniu uczty podobnej.
Niestety, kniaź zjawił się w reducie dopiero po czwartej — i siedział niedłużej nad pięć minut — a do kuchni zajrzeć nawet mu na myśl nie przyszło.
Waśka, zniechęcony, wrócił do dawnej metody gotowania zupy.
Tak się skończyła dla nas historja ucieczki Bąka. Nastąpiły pewne obostrzenia, zwłaszcza ze strony wartowników. Wieczorem tego dnia nie zapalano już lamp naftowych, tylko wielką acetylenową, która cały plac jasno oświetliła, ale koło północy zgasła doszczętu i nasza reduta została pogrążona w bezdennym mroku. Znużony i znudzony tą ciemnością runt — przyszedł do nas na gawędę i siedział do trzeciej rano.
Tejże nocy Lipskiego wywieziono do Warszawy.
W jakie dziesięć dni potem niektórzy więźniowie otrzymali kartki obrazkowe z napisem:
„Pozdrowienia z Zakopanego. Bąk“.
Na co mu odpisano:
„Cześć bohaterowi. Dzięki za grochówkę“.

A. B. C. D.



FATUM
Mglisty, siwy, wilgotny, ale ciepły ranek sierpniowy.

Była siódma, kiedy Karol, przeszedłszy pół miasta w towarzystwie policjanta, znalazł się na dziedzińcu ratusza, przed zieloną, drewnianą bramą, poza którą mieściło się więzienie.
Brama się otwarła, i Karol poczuł takie ściśnienie serca, że — zdawało się — zamierał. To koniec mego życia: już nigdy się stąd nie wydostanę.
Po załatwieniu różnych formalności meldunkowych, dyżurny stójkowy zaprowadził go na piętro, i Karol znalazł się w długim, niezbyt szerokim a ciemnym korytarzu.
Ze względu na wczesną godzinę, korytarz był dość pusty, choć się już po nim przechadzały różne ptaszki ranne.
Z trwogą śmiertelną wszedł za wskazówką stójkowego do celi, oznaczonej numerem 4. — Była to ciupa niewielka — z małem oknem, zakratowanem u góry. W celi znajdowało się sześć „kojek“, czyli prycz, t. j. opartych o drewniane, wysuwalne kozły tarcic, zbitych z sobą ladajako po cztery. Na każdej pryczy leżał siennik i poduszka słomą nabita; za nakrycie służyły dery i palta.
Uderzył Karola w izbie szczególny zapach: mieszanina potu ludzkiego, hawany, jockey - klubu i machory.
Na czterech kojkach leżało czterech drabów, którzy już nie spali — i właśnie pili herbatę. Jeden z nich, zwany „Baronem“, był ubrany bardzo elegancko i nosił jedwabny krawat ognisto-czerwony; zamiast słomianej poduszki miał wytworną, dobrze edredonem nabitą poduszkę w białej powłoczce i kołdrę w pierwszorzędnym gatunku, szafirową; całe jego łoże było obficie spryskane jockey - klubem; był to wcale przystojny, jasny szatyn, starannie ogolony — i palił wonne cygaro hawańskie.
Drugi gość tutejszy był to niewysoki grubas o twarzy kobiecej, w nieco brudnym kostjumie cyklisty, w krótkich popielatych rajtuzach i hindenburgach dokoła łydki; tak został aresztowany; nazywano go „Leośka“. Dwaj inni nosili zwykły strój miejski, dość przyzwoity; jeden z nich bardzo blady — zwany był dla niepoznaki „Czerwoniec“, drugi zaś, rudowłosy, nosił przezwisko „Murzyn“. Obaj kurzyli poślednią machorkę, t. zw. „antracyt“.
Jak się poźniej Karol dowiedział, była to arystokracja złodziejska.
Dwie prycze stały puste.
„Dziadźka“ więzienny wprowadził Karola do celi i rzekł:
— Tu będziesz siedział — a to twoja kojka — dodał, wskazując na jedną z pustych prycz. Karol ukłonił się grzecznie towarzystwu, na co „Baron“ powiedział: — Bon jour! — i inni powtórzyli za nim to samo.
„Murzyn“ zaś rzekł do Leośki[1]:
— Epu seks! Co za biedroń? Jak kumasz?
— Co tu ziwrać — odparł cyklista. — Odrazu kapuj: czterdziestak — szczur i tyle!
— Pewnie wilk? — zwrócił się Czerwoniec wprost do Karola — co, brachu?
— Przepraszam panów, ale niebardzo rozumiem co mówicie!
— Ha-ha-ha! Nie rozumie naszej muzyki. To ci kimber! Nie festniak widać. A na długo? Na pół funta? na dwa łokcie?
— Jabłko było przy labdzie? Poruta? Jakież to chatrałeś barachto? — pytał Leośka.
— Nie wiem, co na to powiedzieć.
— No, no skumasz nasze hakowanie. Każdemu zmodni się wsypa! Jesteś nowy.
— A jaki ty jesteś? Podkopnik, pajęczyniarz, lipkarz, konduktor, pudlarz, marwicher, mojkarz, czardinek, szopenfeldziarz?
— A może skakier, potokarz, froter, narzeczony, bugajczyk?
— Et, co wy tam bałakacie, on i na świeczkę i na konika nie klawy. To może jolt, witysznik i nic więcej.
— No, to nic, jak będzie jarecki, to się nauczy.
— Rychtyk! Naprzód człowiek bywa jazgier i mikrus, a potem z niego będzie kataryniarz, jak się lipuje!
— Klawe jest nasze życie! Tylko nic się nie kucać: ani cukru, ani kochanki, ani wojtka, ani gliny, ani bośni. Nam to wszystko wiadome. Na cukier czasem dość kawał bartka i postronka, trochę wierbła i opoki — troić! a do tego bania kiry — i już! hajda na labdę. Może cię czeka młyn i szum: ale ty na to pluń. Czy to lamur czy szewc, socha czy słowik, karmelik czy boruta, śledź czy sandacz — to wszystko jeden gips! Ani kwacz, ani gemza nam nie straszna, ani gwardjan z luśnią — ani skowron — ani czubarik, co cię lewiruje — ani szulawa, ani nawet sam felek! Bo i to się może zmodnić. Żyje się mokro.
— Byle tylko człek miał klawjaturę jak należy: generała, fekstiera, wydrę, koziboka, bramowicza, falkę, pojedyńczy i podwójny — a i robaczek się przyda!
— Wtedy idź na siatkę: wosk czy lustro, czy bałamutek szafirów, a jeszcze w borówkach: wszystko chatraj, wszystko twoje!
— Wtedy choćby kawa się polała, wszystkie lupy twoje — truj cienki ołówek, całuj, szubraj się! A kikaj na blendówki, na meliny: dla nas niema ani szperaka, ani gruszki, ani piotrówki, ani pokutnika.
— A jak dobre kielco — i kiedy w niem żłób — to ci klawa laba! Trzeba tylko mieć urban na wszystko, mieć lewkę, ciemne okulary, i zawsze umieć zrobić pont! Bo nasza sztuka — to wieczna piekarnia. Odpucujemy ci jeszcze to wszystko — i wyjdziesz na człowieka.
Karolowi zdawało się poprostu, że mu wiatrak huczy w głowie od tej gadaniny, którą więźniowie, widać dla uciechy, znęcali się nad nowym gościem. Jeden tylko Baron nie brał udziału w rozmowie; owszem w pewnej chwili groźnie zawołał:
— No, dosyć już tego blatnego szczebiotu! Widzicie, że to gość delikatny — i nie męczcie go dłużej. — Lepiej dajcie mu herbaty.
Jakoż tamci natychmiast zamilkli. Baron jawnie miał nad nimi przewagę moralną. Przygotowali dla Karola szklankę dobrej herbaty, za którą ten był bardzo wdzięczny, a Leośka poczęstował go niezłym papierosem. Baron po chwili zapytał Karola najlepszym akcentem paryskim:
— Si vous ne parlez pas français, monsieur?
— Oui, monsieur, un tout petit peu — odrzekł Karol nieco zdziwiony — i odtąd zaczęła się rozmowa po francusku.
— Muszę pana przeprosić za moich towarzyszów. Są to bardzo dzielni i godni ludzie, ale mają duże braki w oświeceniu i manierach. Przytem uprawiają oni zwykłe złodziejstwo, które oczywiście wymaga śmiałości i tężyzny, siły charakteru i przytomności umysłu, ale nie wymaga bynajmniej wyrobienia inteligencji, co jest rzeczą nieodzowną w mojem rzemiośle. Bo ja nie jestem złodziej; moja specjalność — to tour de force, truc, po polsku „kant“! Jestem kanciarz. Jest to sztuka daleko wyższa, do której potrzebna wielka pomysłowość.
Opowiem panu kiedy moje kanty, to się pan uśmieje zdrowo i przekona, ile trzeba fantazji i orjentacji, ile znajomości duszy człowieka, jakiej przenikliwości, szybkości decyzji, intuicji — poprostu natchnienia — żeby zdobyć gotówkę w dużej ilości, gładko, bezpiecznie i bez żadnych rękoczynów ordynarnych i nużących. Jestem człowiek subtelny — i, oczywiście miewam, jak np. teraz — pewne nieporozumienia z władzą, ale naogół jesteśmy z sobą wcale dobrze. Trzeba się szanować — to moja zasada. Dlatego ja — mimo trudności starałem się kształcić i nauczyłem się po francusku i po niemiecku, dużo podróżowałem po świecie, czytałem Markusa i Darwiena i z ich mądrości stworzyłem osobną partję: P. P. P. P. P. P. — polska partja polityczna prędko potrzebujących pieniędzy. Zresztą żyję rozsądnie, pieniędzy nie marnuję, owszem oszczędzam i mam w Banku złożonych 9.000 rubli. Bez kapitału nie można zrobić poważnego kantu. Ostatnio, powiem panu, co za kawał urządziłem: jeden hrabia zabił swojego szwagra, młodego chłopca. Wielkie było wzburzenie w społeczności. Baronie — myślę sobie — co ty na tem zarobisz? Idę ja do jednej redakcji i powiadam tak: — Panie redaktorze, mam pewne nici, które mnie doprowadzą do odkrycia całej tajemnicy. Trzeba iść po linji Kraków — Lwów — Wiedeń. Będę wam o tem nadsyłał wiadomości. — Przystali. — Prosiłbym o 600 rubli zaliczki. — W tej chwili, choć nie znali mnie zupełnie, sumę mi wypłacono. — Zaprosiłem kilku panów dziennikarzy do knajpy — i dużo z nimi gadałem o tej sprawie: przyczem wykazałem niezwyczajny dar imaginacji. Nazajutrz w piśmie ogłoszono, że „baron X., w imieniu naszej redakcji wyjeżdża do Krakowa — Lwowa i Wiednia na wywiad w sprawie zbrodni hrabiego Z.“
Oczywiście tyle mnie widzieli. Uśmiałem się wybornie. Pojechałem do Wiednia, ale zupełnie poco innego. Widzi pan — to jest właśnie kant.
Przemowy tej z pewnem zdumieniem słuchał nowy gość — tak był niespodziewany i nowy dla niego pogląd na rzeczy „barona“. Podziwiał zwłaszcza pogodę jego ducha, spokój i wesołość. „Baron“ był wcale miłym człowiekiem.
— Ale przepraszam pana, że ciągle mówię o sobie: chodziło mi o to, aby pana zapoznać z naszym światem. Widzę bowiem, że pan jest nowicjusz i że się pan odrazu wsypał. Więc może dałoby się panu dopomóc? Tutaj w ratuszu, w celi 12-tej, siedzą polityczni — dzielni chłopcy — piszą nam podania do sądu, do prokuratora. Właśnie mam iść do nich za jakąś godzinę, bo mi obiecali wygotować pismo w sprawie mojego nieporozumienia z władzą. Może i panu mogliby napisać? Za co pana wzięli i jakby to się dało wybielić?
Karol nie miał potrzeby ukrywać swej sprawy, wszystko Baronowi opowiedział, zaznaczając przytem, że ma stryja adwokata, który się jego nieszczęściem zajmuje, tak, że pomoc politycznych jest mu niepotrzebna.
— Jak pan uważa, bądź co bądź w każdej chwili jestem na pańskie usługi.
— Serdecznie panu dziękuję...
Nagle Baron ujął Karola za rękę i, patrząc mu w oczy, powiedział, jakby w życzliwem zaufaniu:
— Niech pan powie szczerą prawdę. Czy pan nie... tego...
— Ależ panie, co też panu do głowy przychodzi?
— Nie, ja tylko tak... Bo w naszym zawodzie główna rzecz wszystkiemu przeczyć...
— Tu jest zupełnie inna sytuacja...
— Zapewne. Ale zawsze... Jeżeli jednak to prawda, to powiem nawet panu, że gdyby nie pewne względy etyki zawodowej, to mógłbym panu być bardzo pomocny w tej sprawie. Pan jest bardzo podobny...
— Masz tobie — pomyślał Karol — zawsze jestem do kogoś podobny...
— ...podobny do jednego kanciarza w gorszym gatunku. Cała technika tej roboty wskazuje, że to on... Pewno stąd wynikła omyłka.
— Nie może pan powiedzieć, kto to?
— Ach, tego niech pan nie żąda. To należy do policji — i bądź pan pewien, że naczelnik służby wywiadowczej, Karpowiak, trafi do niego. W ciągu trzech, czterech dni sprawa będzie wyjaśniona. Karpowiak — to człowiek z talentem i na wyrywki zna wszystkich pracowników naszego zawodu.
Tymczasem mieszkańcy kamery Nr. 4 poszli do umywalni — t. j. do szeregu kranów, które się znajdowały w korytarzu — i tam porządkowali swą tualetę. Również i Baron to uczynił.
W niedługim czasie wszyscy wrócili — i jeszcze każdy się ładnie uczesał. Murzyn i Czerwoniec żałowali, że nie mają brzytew i nie mogą się ogolić; Leośka nie posiadał wcale zarostu, a Baron przemycił sobie w bochenku chleba pierwszorzędną gilletę, ale nikomu jej nie ustępował. Sam zwykle w nocy się golił, gdyż posiadanie brzytwy było w ratuszu zakazane.
Chwilowo jeszcze wszyscy legli na prycze, które zresztą doprowadzili do porządku; jeden, jako dyżurny celi, zamiótł izbę, a wkońcu Baron udał się do celi Nr. 12, gdzie „polityczni“ obiecali mu napisać podanie do prokuratora.
Inni wyszli na przechadzkę po korytarzu.
Karol został sam.


II

Zaczął się zastanawiać nad swoim losem. Jest oskarżony o złodziejstwo, o „kant“ ściślej biorąc — i, jak widać ze słów Barona — stało się to przez omyłkę.
Źródłem omyłki było jego podobieństwo do jakiegoś innego człowieka.
Do fatalnych zjawisk życia Karola należało to, że poprostu nie miał własnej twarzy. Zawsze był do kogoś podobny. Gdziekolwiek się zjawił, zawsze mu ktoś powiedział: — O, jakże pan jest podobny do Henryka, albo do Michała, albo do Stasia i t. d.
Kiedy jechał raz do Krakowa, pewien kolega mu powiedział:
— Słuchaj, Karolu, muszę cię ostrzec. Jesteś podobny do największego łotra w całym Krakowie, niejakiego Rostry. Więc, gdyby kto na plantach wpadł na ciebie i chciał cię obić kijem, to krzycz odrazu: ja nie jestem Rostro!
Istotnie raz w teatrze krakowskim woźny zbliżył się do niego i zapytał: — Przepraszam, czy nie pan Rostro? — Niech Bóg broni! — odpowiedział Karol przerażony.
Miejże tu własną duszę, nie mając własnej twarzy! To też nie miał Karol nawet własnego losu: sam go nie tworzył. Jakieś fatum go ścigało. Nie można powiedzieć, aby wielkie nieszczęścia łamały lub prostowały jego życie. Przeciwnie, szereg drobnych, mizernych ukłuć losu, które mu nigdy nie dały wypłynąć choćby pod czubek fal oceanu życia. Sterczał gdzieś głęboko, jak nędzny ślimak. Prądy morskie rzucały nim w prawo i w lewo. Zdarzenia bezmyślne i obrażające swą bezmyślnością strącały go w jakieś lepkie bagno, jak to się stało dzisiaj. Oskarżony został o kradzież.
I to już drugi raz w życiu. Pamięta zdarzenie z czasów uniwersyteckich, bolesne i również niedorzeczne, a które mu wykrzywiło stosunki koleżeńskie aż po dzień dzisiejszy.
Karol nie miał w sobie talentu zdobywcy. Na uniwersytecie żył w wielkiej nędzy; utrzymywał się z licho płatnych korepetycyj. Miał dwie lekcje, które mu przynosiły razem 12 rubli miesięcznie. Gospodarzowi był winien za mieszkanie 10 rubli za dwa miesiące.
W owym czasie studenci zbierali składkę na pewnego znakomitego pisarza polskiego zagranicą, znajdującego się w złych warunkach finansowych. Były na to odpowiednie kwitarjusze. Karol od jakiejś dobroczynnej damy otrzymał 10 rubli, o czem było wiadomo. Tegoż samego dnia wypłacono Karolowi 12 rubli za lekcje. Rankiem był u niego gospodarz i zażądał rachunku za mieszkanie. Karol wypłacił mu natychmiast 10 rubli — poczem wyszedł na miasto, chcąc złożyć otrzymane 10 rubli w komitecie składkowym, którego prezesem był p. Stanisław B., student medycyny. I naraz przekonywa się, że tych 10 rubli niema. Szuka po wszystkich kieszeniach, wraca do domu, przeszukuje wszystko. Niema. Zginęły. Tylko on miewał takie zdarzenia. Zgubił nieswoje 10 rubli; fatum go zmiażdżyło. Poszedł się wytłumaczyć, że 10 rubli mu przepadło, ale że je zwróci. Koledzy przyjęli do wiadomości jego oświadczenie, ale kiwali głowami bardzo podejrzliwie. W gruncie uważano jego postępek za sprzeniewierzenie i kradzież. Choć mu nikt tego wyraźnie nie powiedział, Karol jednak czuł z rozmaitych uśmieszków, półsłówek, lekceważących ukłonów, że go mają za złodzieja.
I tak powstała o nim dwuznaczna opinja. Zauważył dokoła siebie pustkę. Ile razy była jakaś kwestja pieniężna, szeptano: Karola trzymać zdaleka.
Tymczasem Karol sześć miesięcy pracował, aby zebrać 10 rubli i zwrócić je komitetowi. Nic to jednak nie pomogło — opinja pozostała nieubłaganą, jak była. Owszem suma kradzieży rosła co parę tygodni: okazało się wkońcu, że Karol na prawo i na lewo setki rubli sprzeniewierzył. Byli tacy, którzy mu to wręcz powiedzieli. Najostrzej o tem wyraziła się panna Zofja, osoba, której oddał swe serce i która mu bardzo sprzyjała. Oświadczyła mu pewnego dnia, że wieści chodzą o nim tak nieprzyjemne, że się za niego rumienić musi. I wkońcu go poprosiła, aby przestał u niej bywać. Życie stało mu się gorzkie i niemiłe. Postanowił szkołę opuścić i bez paszportu uciekł zagranicę.
Znając trochę ogrodnictwo, pieszo przewędrował prawie całą Europę — Niemcy, Austrję, Włochy, Francję, zatrzymując się tu i owdzie i zarabiając na życie i dalszą podróż pracą ogrodniczą.
Jaki był cel tej podróży? Karol sam nie wiedział. Był łazikiem, któremu zawsze się wydawało, że kiedy opuści jedno miejsce i znajdzie się w drugiem, to mu los się uśmiechnie i Fatum będzie przeważone. Sześć lat wałęsał się tak po różnych końcach świata, ale nigdzie mu los się nie uśmiechnął i wszędzie go ścigało to samo przeznaczenie.
Zniechęcony i znużony postanowił wrócić do kraju. Miał pewne przykrości na granicy z powodu braku paszportu, ale ostatecznie jakoś się wytłumaczył i powrócił do rodzinnego miasta, również nędzny i przez fortunę prześladowany, jak przedtem.
Zdawało się, że nakoniec życie mu popłynie inaczej: jego stryj, Jan Gorba, który dotychczas mieszkał w Lublinie, osiadł od trzech lat w Warszawie i otworzył kancelarję adwokacką. Powodziło mu się bardzo dobrze i mógł pomóc bratankowi. Wygnaniec zamieszkał u stryja, przy ul. Siermiężnej, i miał parę tygodni spokoju.
Szukał zajęcia: w czem miał przeszkodę niemałą z powodu braku jakiego takiego obleczenia. Odziany był nędznie — w pelerynie dość podniszczonej, w maciejówce na głowie.
Stryjowi, który bardzo kochał jego rodziców i dla niego był wcale życzliwie usposobiony, jakoś nie przyszło do głowy, żeby mu sprawić nowe ubranie. W istocie stryj nie był z niego kontent: uważał Karola za człowieka zmarnowanego. Karol co rano wychodził na miasto i szukał stanowiska. Ściśle biorąc, nic on nie umiał i szukał byle czego. Był we wszystkiem — nawet w ogrodnictwie — niewykwalifikowany. Znał obce języki — i mógłby zapewne dawać lekcje, ale obawiał się, że tu za nim opinja się dowlecze i że mu naraz drzwi pokażą. Chciał więc znaleźć pracę w takiej dziedzinie, gdzieby nie spotykał się z kolegami.
Dowiadywał się o nich: niejeden zrobił już karjerę; o niektórych mówiono dwuznacznie, że niezbyt czystą drogą doszli w prędkim czasie do majątku i stanowiska, ale szanowano ich bardzo, bo mieli pieniądze.
Panna Zofja wyszła za mąż za młodego prawnika, który najwięcej się przyczynił do zniesławienia Karola, a który znany był ze spraw „ryzykownych“.
To go zabolało najwięcej — i już rozmyślał, czyby zpowrotem nie wyjechać zagranicę.
Jednakże nie miał środków, a nie chciał wędrować w takich samych warunkach, jak poprzednio.
Więc studjował ogłoszenia w „Kurjerach“ i gdziekolwiek znalazł coś odpowiedniego dla siebie, szedł natychmiast, i zwykle mu odmawiano. Nastrój pesymistyczny rozwijał się w nim coraz bardziej. Znalazł się na jakiejś drodze beznadziejnej, niewiadomo dokąd i do czego prowadzącej.
Zaczął wierzyć, że się urodził pod złą gwiazdą. Oczekiwał jakichś rzeczy groźnych: owszem pragnąłby piorunów, burzy, które druzgoczą, ale których wielkość uszlachetnia duszę. Nie przyszły jednak pioruny; przyszła raz jeszcze sprawa niedorzeczna i nad wyraz bolesna, która już miała w Karolu wywołać wstręt do życia ostateczny.


III.

Pewnego razu Karol po południu wrócił do domu ze swojej wyprawy.
W bramie stali dwaj chłopcy po lat 10 — 11, którzy mu się bardzo szyderczo przypatrywali, gdy Karol wstępował na schody, usłyszał naraz za sobą półszeptem powiedziane słowo:
— Złodziej!
Nie rozumiał tego zupełnie nie przypuszczał, że to się stosuje do niego.
W domu stryj, spoglądając na Karola dość posępnie, rzekł po niejakiem milczeniu:
— Karolu, o godzinie czwartej pójdziemy do cyrkułu dla konfrontacji z ludźmi, którzy ciebie oskarżają...
— Jakto, mnie oskarżają? O co?
— No, oczywiście, musi tu być pomyłka. Ale chodzi o to, żeby tę historję wyświetlić.
— Cóż to za historja?
— Niemiła historja dla ciebie, a również dla mnie. Niedaleko od mojej kancelarji, przy sąsiedniej ulicy Tęczowej Nr. 17, mieszka adwokat Kowalewski. Owóż dzisiaj rano przyjechali ze wsi dwaj gospodarze, którzy mają spór o grunta ze swoim sąsiadem. Postanowili mu proces wytoczyć, gdyż chodzi razem o siedem morgów ziemi. Aby się nie spóźnić i zastać Kowalewskiego w domu, przyszli o szóstej rano. Oczywiście stróż ich nie dopuścił do mieszkania i kazał im czekać do ósmej i pół, a nawet do dziewiątej. Siedli zatem na ławce przed bramą i przyglądali się życiu miejskiemu, które ospałe jeszcze koło szóstej, zaczęło się powoli ożywiać i zawrzało po siódmej szalonym ruchem. Tłumy dziewcząt z koszykami; wozy pełne jarzyn, kartofli, mięsiwa, chleba; inne wózki z mlekiem; cykliści, dorożki i powozy — wszystko to falą płynęło po ulicy. Sklepy otwierały się jedne po drugich, przyczem zasłony drzwi sklepowych z gwałtownym zgrzytem unosiły się do góry. Potem się pokazały gromady chłopców i dziewczynek z książkami, idących do szkoły; starsi panowie, którzy śpieszyli do biur. Z otwartą gębą przyglądali się nasi włościanie tym nieznanym sobie dziwom. Coraz kto inny z kamienicy, a nawet z przechodniów, zbliżał się do nich i rozpytywał, poco tu przyjechali. Oni zaś chętnie opowiadali wszystko i pomstowali na tego Bartosza, co to szelma okrutny chce skrzywdzić ich na siedm morgów, a ich ojce i dziady na tych morgach siedziały w Krętowicach. „Jużeśmy nawet proces mieli w Piotrkowie, ale tam przegraliśmy, bo nasz adwokat był do niczego: miamla taki, ledwie słówko czasem zrządził, a tamten, niby adwokat Bartosza, to nic, ino oczy zamknął i szczekał a szczekał! Takiego nam potrzeba, a że to sprawa teraz idzie do Warszawy, więc my tu przyjechali do pana Kowalewskiego, bo powiadają, że tęgi w pysku“. Była już godzina ósma, gdy zbliżył się do nich jakiś z waszecia wyglądający jegomość, który bardzo po przyjacielsku wdał się z nimi w rozmowę. Okazało się, że znał i Krętowice, i Bartosza, i ich spór, i wszystkie adwokatów z Piotrkowa. Znał także i adwokatów warszawskich. „No, a Kowalewski dobry?“. „Owszem dobry, ale są lepsi. Chcecie sprawę wygrać, to idźcie do Gorby, tu niedaleko, na ulicy Siermiężnej Nr. 7, na drugiem piętrze. To jest gęba nad gęby, jak zacznie brechać, to nabresze tak, że nikt słowa nie piśnie. Ja go znam, bo mojej sprawy bronił, jak mnie jeden okradł i jeszcze chciał do kozy wpakować“.
— No, dobrze, ale cóż to mnie dotyczy?
— Czekaj chwilę, a dowiesz się o wszystkiem. Rozumiesz dobrze, że ten drab, który ich do mnie skierował, jest mi zupełnie nieznaną osobą, gdyż ja „naganiaczy“ nie mam i nie używam. Są mi niepotrzebni. Nie chciał on wieśniaków odrazu do mnie wysłać, że niby zawcześnie, ale odciągnął ich od domu Kowalewskiego i zaproponował im, by razem pójść na kieliszeczek. Chłopi dali się namówić, poszli z nim do szynku, sam za nich płacił i dopiero po dziewiątej powiedział im: „No, teraz czas“. Gdyby ci wieśniacy mieli bystrą uwagę, to spostrzegliby, że ich przewodnik po drodze dawał jakieś znaki innemu człowiekowi, o którego się otarł i powiedział mu: „Gorba“. Tamten człowiek, w pelerynie i maciejówce, w okularach i z czarną bródką, natychmiast pobiegł dalej i zniknął. Chłopi tymczasem dowlekli się do ulicy Siermiężnej Nr. 7, i stróż ich poinformował, jak mają iść do adwokata. Ruszyli zatem i oto na przejściu z parteru na pierwsze piętro zaczepił ich jakiś człowiek: „Ach, to wy z Krętowic?“ „A ino“ — odpowiedzieli zdumieni, że już o nich tu wiedzą. „Pewnie do adwokata? do pana Gorby?“ „A juści“. „No, to doskonale, bo adwokat na was czeka — ja właśnie jestem jego pomocnik — i wysłał mnie w tej sprawie na miasto. Tylko trzeba 15 rubli na koszta. Więc dajcie zaraz, ja za pięć minut wracam“. Chłopi zaczęli szukać po kieszeniach, ale 15 rubli nie mieli. Jeden wyjął setkę. „No, setki nie trzeba. Ale ja wam zmienię. Poczekajcie tu w sieni“. Gospodarz dał mu setkę — i oczywiście więcej go nie zobaczyli. Ja o niczem nie wiedziałem i, gdym koło wpół do jedenastej wyszedł z kancelarji, spostrzegłem w bramie duże zgromadzenie: był tam stróż, i szewc, i blacharz, i parę kucharek z naszej kamienicy, i owi dwaj wieśniacy. Rajcowali gorąco, a stróż powiada: „O, to jest adwokat“. Zbliżyłem się do nich i pytam, co to wszystko znaczy. Opowiedzieli mi całą historję od godziny 6-ej do 9-ej. Oświadczyłem im, że źle zrobili, słuchając nieznajomego człowieka na ulicy i żeby natychmiast wrócili do p. Kowalewskiego, któremu to wszystko opowiem. „Ale ten pomocnik...“ „Ja żadnego pomocnika nie mam. To był zapewne wspólnik tamtego filuta“. Pożegnałem ich i poszedłem na miasto. Tymczasem oni jeszcze pozostali w bramie i zaczęli się zastanawiać nad tem, kto był ów pomocnik.
— Jak wyglądał?
— A no, taki z czarną bródką, w okularach; na głowie miał maciejówkę i takie palto bez rękawów, z drugiem małem paltyszkiem na wierzchu.
— Aha, to peleryna — powiedziała jedna ze służących, znawczyni garderoby męskiej.
— No, tak, w takiej perlinie.
— To pewnie ten, co przyjechał niedawno z zagranicy i mieszka u p. Gorby. Ponoć jego bratanek — powiedział stróż.
— Rychtyk — zauważyła jedna z kucharek — taki sam: w pelerynie i maciejówce, w okularach i z czarną bródką.
— Kiedy wróciłem do domu koło 2-giej zjawił się u mnie rewirowy i oświadczył, że przyszła skarga na ciebie i że dwaj przybyli ze wsi chłopi są przekonani, że to ty ich okradłeś! Ponieważ wiem, żeś wyszedł z domu dzisiaj o siódmej rano, więc odrazu widziałem, że to absurd. A jednak konfrontacja jest konieczna i musimy iść o piątej do cyrkułu. Mam głęboką wiarę, że to się skończy dziś jeszcze w sposób najpomyślniejszy.
Karolowi serce bić zaczęło, jak młot.
— Tylko mnie zdarzają się sprawy tak idjotyczne. Co to będzie?
Oczekiwał najgorszego.
O godz. 5-ej Karol ze stryjem udali się do cyrkułu. Chłopi już tam byli, w osobnej izbie, dokąd wprowadzono Karola. Stryj wszedł również. Chłopi przyglądali się nieszczęsnemu, którego Fatum wyklęło. Nie byli pewni.
— To chyba nie on — szeptali.
— Nie, to on, jak Bozię kocham, on — i ta perlina, i te okulary, i ta bródka...
— Tak, tak, był taki czarny i mówił tak samo.
— Jak mówił? — zapytał Karol.
— Uważajcie dobrze, gospodarze, co mówicie — zauważył stryj. — Bo to wielka odpowiedzialność rzucić na kogoś podejrzenie o kradzież.
— Czy to on — czy nie on?
— Pewnie, że on.
— Ale ja was pierwszy raz widzę w życiu!
— A my przysięgniewa, że to on — —
Stryj był zrozpaczony. Karol o mało co nie zemdlał.
— Więc co teraz będzie? — zapytał rewirowego, który był obecny.
— Stryju, ja ci przysięgam...
— No, zapewne. Ja ci wierzę! To omyłka!
— Postaraj się — coś zrób dla mnie!
— Zrobię wszystko, co będzie można. No, i cóż, panie rewirowy.
— A no, zatrzymamy aresztanta.
— Słuchajcie — powiedział stryj do chłopów — namyślcie się jeszcze, nie obciążajcie sumienia grzechem.
— A no, im więcej się patrzymy, tem pewniej się nam widzi, że to on — —
I tak Karol znalazł się w areszcie dzielnicowym, a nazajutrz o siódmej rano odprowadzono go do celi czwartej w więzieniu ratuszowem.


∗                      ∗

Karol prawie nie wychodził ze swojej celi — i mało zwracał uwagi na rozmowy sąsiadów. W istocie trawiła go nieustannie jedna myśl: samobójstwo. Dla niego innej drogi niema.
Jakoś czwartego dnia wyszedł na korytarz, gdyż było mu za duszno w ciasnej celi i wiecznie w towarzystwie tych samych osobników. Francuskie rozmowy z Baronem również go umęczyły, jak żargon złodziejski.
Przechadzał się głęboko zamyślony, nic nie widząc dokoła, gdy naraz usłyszał wołanie: „Karol“.
Odwrócił się. Przed nim stał p. Stanisław B., były student medycyny, dzisiaj lekarz, który jednak wiecznie był zamieszany w jakieś konspiracje — i teraz miał nową sprawę.
— Karol — zawołał uradowany. — I ty jesteś tutaj? Czy do jakich anarchistów przystałeś? Czy do P. P. S., czy do innej partji? Dawno tu jesteś? Dlaczegoś nie przyszedł do nas? Do 12 celi. Same inteligenty. Czysta publika! Gdzie ty jesteś?
— Jestem w celi Nr. 4.
— Nr. 4-ty? — żachnął się Stanisław. — Dlaczego?
— A bo to mój los! Znajdować się w położeniach niedorzecznych, męczących i bezpłodnych. Jeżeli chcesz, to ci wszystko opowiem.
— Słucham.
Powiedział mu całą swoją historję od chwili ucieczki z Warszawy aż do ostatniego momentu.
— I cóż ty na to powiesz?
— To jest bardzo dziwne, co mówisz. Myślę, że... Zresztą — to wszystko jedno. Bądź zdrów.
I odszedł, nie podawszy mu ręki. Dla p. doktora Karol słusznie został posadzony w celi Nr. 4. To było widoczne.
Dzięki staraniom stryja, Karpowiak wynalazł kanciarza, który chłopów oszwabił, i po tygodniu Karol został wypuszczony z więzienia.
Stryj postarał się w kilku dziennikach puścić wiadomość o „niesłusznie posądzonym o kradzież uczciwym człowieku“, aby Karola oczyścić w opinji.
Ale opinja pozostała: siedział w więzieniu za kradzież — chłopaki w bramie domu na jego widok zawsze szeptali sobie: złodziej!
W parę miesięcy potem Karol, obdarowany przez stryja sumą tysiąca franków, wyjechał do Ameryki.





ZAGADNIENIE MORALNE
Zebraliśmy się w K. N. R. (t. j. w kawiarni na rogu), a Jerzy zaczął nam opowiadać taką historję:

— „Ponieważ posiadam duże długi, zaliczam się do klas „posiadających“. Że zaś bądź jak bądź — uprawiam moralność klas posiadających — o tem przekonałem się przed paru dniami, gdyż ciągle jeszcze prześladuje mnie katzenjammer tej moralności. Nastąpiło bowiem w mojem życiu starcie moralności klas posiadających z moralnością klas nieposiadających — i po rozwadze doszedłem do wniosku, że w gruncie moralność klas nieposiadających jest uczciwsza, niż moralność klas posiadających, choćby przedstawiciel tych klas posiadał tylko długi.
Ale najwięcej posiadający człowiek jest zarazem „posiadany“, jest objektem posiadania. Co do mnie jestem objektem posiadania mojej żony i moich córek. One to głównie wprowadziły do mojego domu moralność klas posiadających, gdyż ja naogół na „moralności“, jako takiej, znam się niewiele.
Ale moja żona — zresztą najzacniejsza osoba — jest bardzo surowa.
Wyobraźcie sobie, że przyjeżdża z prowincji jakiś pan, który nie zna Warszawy. Wyobraźcie sobie, że jego żona jest w przyjaźni z moją żoną. Pan z prowincji przybywa do nas wprost z dworca — i nie ma mieszkania. Chce ulokować się u nas. Mieszkanie mamy niewielkie: w jednym pokoju jest sypialnia mojej żony i moja, w drugim sypiają moje córki z ciotką, która przyjechała do nas na tydzień i siedzi trzy lata. Jest jeszcze bardzo mały pokój jadalny, który nocami, o ile nie jestem w redakcji, służy mi za miejsce do pracy.
Owóż ten znajomy — chce spać w jednym pokoju z moją żoną — w mojej nieobecności. Ani ja się na to nie mogę zgodzić, ani moja żona. — A coby pomyślała sobie jego żona?
Oczywiście musielibyśmy mu odmówić.
Allez vous coucher ailleurs!
Czy rozumowanie logiczne? Niewątpliwie logiczne. Ale ze stanowiska moralności klas posiadających.
Przychodzę raz wieczorem do domu na herbatę — i słyszę urywki rozmowy.
— To jest skandal — mówi ciotka. — Jabym na to nie pozwoliła.
— Ależ i ja nie mogę pozwolić. Przecież ja mam dorosłe córki w domu. Siedzi od czwartej po południu i nie myśli wychodzić. Już jest po dziesiątej.
— On tu zamyśla nocować — mówi moja żona.
— Czy mówiłaś o tem z Małgosią?
— Owszem, mówiłam. Ona jest jakoś skwaszona. Widać, że to jej bardzo nieprzyjemnie.
— Więc niech mu to powie.
— Kiedy nie śmie.
Muszę zaznaczyć, że ponieważ to była kolacja, zająłem się przedewszystkiem sprawą odżywienia organizmu, a że rozmyślałem o artykule, który miałem pisać na temat „Grabskiego“, więc rozmowa ciotki z moją żoną dochodziła do mnie jakby z drugiego pokoju. Jednakże zjadłszy kotlety cielęce z groszkiem i marchewką — i pijąc herbatę — zapytałem o co chodzi.
— A no, taka sprawa, że tu z Kaolina przyjechał jakiś młody człowiek — siedzi w kuchni od godziny czwartej i zamierza u nas nocować, razem z Małgosią i Józią. Słyszane to rzeczy?
— Cóżto za jeden?
— Ani ja go znam, ani nikt...
— Jakto, Małgosia go nie zna?...
— Owszem, ona go zna, ale widać, że to jej nieprzyjemnie. Tylko nie wie, jak mu to powiedzieć.
— A ty nie próbowałaś?
— Skądże ja? Jakże ja mogę się mieszać do tego? Ale sam to zrozumiesz, że gdzie są dorosłe panny w domu, tam nie można pozwolić, żeby jakiś obcy chłop spał w jednym pokoju z dziewczętami!
— Hm, hm! Zapewne...
— Żeby tu był jaki mężczyzna, toby sobie dał radę — powiedziała żona.
Była to delikatna aluzja do mnie: jeżeli dotychczas ten „obcy chłop“ nie został zrzucony ze wszystkich schodów — to widać, że nie jestem mężczyzną.
To mnie ubodło: muszę się okazać mężczyzną. I taki szlachetny cel: obrona cnoty.
Poszedłem do kuchni: przy stole siedział ubrany z miejska młody człowiek, lat dwudziestu sześciu lub siedmiu — i pił herbatę. Obok niego dwie służące: Małgosia — starsza, krzątała się koło kuchni, Józia zaś, która jest u nas dopiero od wakacyj siedziała przy stole i rozmawiała z gościem. Wszyscy troje byli z Kaolina i mieli sobie dużo do powiedzenia o wspólnych znajomych. Obrazek był idyliczny — i gdyby nie nastrój, w jaki mnie wprowadziła żona swojem: „Gdyby“..., tobym się z przybyszem rozmówił.
Alem zaniechał wszelkich badań i spokojnym a lodowatym głosem powiedziałem:
— Słyszałem, że ten młody pan (jako demokrata tytułuję każdego „panem“) zamierza tu nocować!
— Tak jest, proszę pana — odrzekł młodzieniec, nawiasem mówiąc, wcale przystojny chłopiec.
— Tu nie jest miejsce na nocleg dla pana — tu są kobiety — i mężczyzna spać tu nie może. Proszę sobie noclegu szukać gdzie indziej.
— Dobrze, proszę pana — odrzekł nasz gość z Kaolina i — natychmiast wyszedł.
Ja zaś wróciłem do jadalni triumfujący, ale niebardzo pewny, czy to, com uczynił, miało jaki sens, czy nie. W każdym razie moja żona przekonała się, że jestem mężczyzną, a ciotka pocałowała mnie w czoło, mówiąc:
— Dobrze zrobiłeś, mój Jerzyku.
Córki moje przez cały czas milczały — ale policzki miały zaczerwienione. Widać, że je ta sprawa mocno zdenerwowała. Żona mi dziękowała, ale nieco sucho, jakby była w obawie, że stało się coś niewłaściwego.
Ja natychmiast po kolacji — musiałem iść do roboty; musiałem rąbać Grabskiego — i starałem się możliwie skondensować myśli. Ale nim jeszcze wyszedłem, usłyszałem w kuchni straszny lament: obie dziewczyny zapłakiwały się gorąco.
Małgosia jest osobą, która pracuje u nas od lat piętnastu — i traktujemy ją raczej jak przyjaciółkę, niż jako służącą. I ona też jest do nas przywiązana — a żonie swojej muszę przyznać, że wiele taktu wykazywała zawsze w tej sprawie i umiała wprowadzić między nami harmonję. Wspominam o tem, gdyż jest to rzecz dzisiaj rzadka. Małgosia jest niezamężna, ale zwolna zaczyna jej wiek dokuczać: nie ma siły dostatecznej do wykonywania wszystkich prac, zwłaszcza od czasu, gdy moja żona zaprowadziła „obiady domowe, tanie i pożywne“ — i trzeba codzień gotować na dwadzieścia kilka osób. Z tego powodu sprowadziliśmy dla niej pomocnicę — w osobie Józi, również z Kaolina.
Małgosia, jako przedstawicielka klas nieposiadających, była w naszej rodzinie jedyną osobą, która w tym roku wyjechała na odpoczynek wakacyjny. My wszyscy pozostaliśmy w Warszawie. Małgosia siedziała w Kaolinie blisko siedem tygodni, gdyż ją tam wszyscy bardzo lubią i puścić nie chcieli. Ma tam wielu krewnych i przyjaciół, a w każdej prawie chacie jest kumą — „kochaną ciocią Małgosią“.
Ostatecznie Małgosia wróciła razem z Józią, którą bardzo starannie i szczęśliwie wybrała. W kuchni było łóżko żelazne, na którem sypiała Małgosia, a oprócz tego łóżko polowe, rozkładane na noc dla Józi. Można powiedzieć, żeśmy w departamencie służby domowej wygrali wielki los na loterji.
Tymczasem dziś...
Siedziałem przy biurku redakcyjnem mocno wzburzony. Zacząłem takie gromy ciskać na Grabskiego, że jeżeli ten człowiek nie runie jutro, to widać niema siły, coby go mogła obalić. Wykazałem jak na dłoni, że „jego“ podatki rujnują ziemiaństwo, przemysł i kupiectwo; że niedługi czas, a wszyscy ludzie z klas najzamożniejszych — padną w piekło bankructwa i nędzy; to, co się zowie inteligencją — straci ostatnie szczątki swego stanowiska; kraj runie w otchłań proletaryzacji powszechnej, ciemnoty i anarchji, z czego nie omieszkają skorzystać dobrze zagospodarowane, a dyszące zemstą Niemcy i zbrodnicza ale karna Moskwa: szaleć zacznie komunizm i bolszewizm, poczem nadejdzie nowy upadek Polski, nowy podział, stuletnia niewola i t. d.
Tak tragicznie mi się przetransponowała historja dzisiejszego wieczora. Alem się uspokoił tem wylaniem żółci: zacząłem się uśmiechać, nietyle sam do siebie — ile do swego artykułu. Nigdy nic równie tęgiego nie napisałem. Tylko byłem niespokojny co się stało z tym chłopcem.
Telefon. — Halo, halo! kto mówi?
— Czy jest Jerzy?
— Przy telefonie. Kto mówi?
— Komisarz XLV okręgu.
— A, Stefan?
— Tak jest.
— Czego sobie życzysz?
— Tu jest sprawa, w której twoje nazwisko się wspomina.
— Cóż to za sprawa?
— Podobno usunąłeś z domu dziś wieczorem pewnego młodego człowieka z Kaolina. Chciał u was nocować, a tyś mu nie pozwolił.
— Tak, to prawda.
— Otóż — jest to bardzo przyzwoity człowiek, lat 27, odbył służbę wojskową, otrzymał krzyż za męstwo. Wszystkie papiery ma w porządku. Chciał w Kaolinie wstąpić do milicji i z tego powodu przybył do Warszawy. Wziął z sobą sto pięćdziesiąt złotych. Miasta nie zna — i dlatego chciał nocować u was.
— Zaczynam się domyślać. Byłem o niego niespokojny. Może go napadli i ograbili? Może go aresztowaliście jako włóczęgę?
— Coś jakby. Poprostu napotkał jakąś dziewczynę, która mu zaproponowała nocleg u siebie. Ponieważ jest to człowiek, który obyczajów warszawskich nie zna, a jest bardzo wierny swojej żonie — nie chciał jej zdradzać z nieznajomą osobą, ale szczerze jej powiedział, poco przybył do Warszawy, jak miał zamiar nocować, jak go wyleli, ile ma pieniędzy. O tobie dziewczyna powiedziała wprost, że jesteś „drań“. Zapewniła go, że nie żąda od niego miłości, ale żeby jej za nocleg zapłacił 20 złotych. Młody kaolińczyk zgodził się na to — i poszedł do niej nocować. Usypiał już, ile że był znużony podróżą — gdy naraz weszło do izby dwóch drabów, którzy go półsennego okradli i zabrali mu zegarek i wszystkie pieniądze; zostawili mu jednak dwa złote „przez ludzkość“. Poczem wyprowadzili go z tej siedziby i wypędzili na ulicę. Tak więc drugi raz został wygnany. Błądził teraz biedak ulicami, at go policjant zapytał, co za jeden. Wygnaniec szczerze mu całą historję opowiedział — i zaprowadzono go do komisarjatu. Takiego to bigosu narobiłeś. Musisz się zająć tym człowiekiem. Do rana posiedzi u nas. Ja mam dyżur tej nocy.
— Będę u was.
Zadzwoniłem na woźnego. Oddałem mu artykuł do drukarni. Było już koło czwartej rano — i postanowiłem iść do komisarjatu, aby się zobaczyć ze Stefanem. Był to mój stary kolega szkolny: razem braliśmy dwójki z łaciny i razem przechodziliśmy elementarną szkołę Amora. Trzeba było jednak zebrać 150 złotych, jako odszkodowanie dla nieszczęśliwego chłopca. Miałem sam koło 50, od kolegów zebrałem koło stu — i ruszyłem na ulicę Focha, gdzie był komisarjat.
Sumienie mnie gryzło, żem narobił niedorzeczności. Nigdy nie stawałem w obronie cnoty, i oto naraz spudłowałem. Co to znaczy brak wprawy! Zająłem się rzeczą, na której się nie znam.
Stefan — jak wspomniałem — miał dziś dyżur i siedział w swoim gabinecie. Uprzedziłem go, że przyjdę, — czekał na mnie.
Wręczyłem mu jakieś 130 złotych, a Stefan od siebie dodał 20. Chłopiec nie pamiętał dokładnie ulicy i numeru domu, w którym mieszkała dziewczyna; zauważył tylko, że latarnia z numerem miała szkło nie niebieskie, lecz zielonawe. Takich latarń jest niewiele. I łatwo można było skontrolować, który to dom. Z drugiej strony prosiłem, aby Stefan poparł starania młodego wygnańca i aby możliwie prędko zaspokoić jego prośbę. Stefan mi obiecał, że sprawę załatwi, gdyż chłopiec mu się podobał: jest solidny i godny zaufania.
Komisarz chciał mi aresztanta sprowadzić, ale przyznaję się do tej małoduszności, że nie śmiałem spojrzeć mu w oczy. Prosiłem natomiast Stefana, żeby chłopiec, gdy z więzienia wyjdzie, przyszedł nas odwiedzić.
Pożegnałem komisarza i ruszyłem do domu. Szedłem niezbyt pewny siebie: co też zastanę w domu? Żona moja już nie spała. Owszem, jakem się dowiedział, całą noc spać nie mogła, gdyż bardzo się zdenerwowała tem wszystkiem, co się zdarzyło wczorajszego wieczora.
— A to wszystko przez ciebie! — dodała w charakterze konkluzji.
— Domyślałem się tego.
— Bo ty zawsze jesteś taki raptus — szast prast — wszystko robisz bez zastanowienia! Pocoś ty chodził do kuchni i wypędził tego człowieka? Nicby się złego nie stało, gdyby i spał tutaj. Bo Małgosia z Józią spałyby w jednem łóżku, a on na łóżku polowem w oddaleniu od nich. Moralność nicby na tem nie ucierpiała...
Rozmyślałem, czy mam powiedzieć żonie to, czegom się dowiedział o losach młodego człowieka. Postanowiłem się wstrzymać, aby nie komplikować sytuacji.
— Nie masz pojęcia, co się tu działo, kiedy wyszedłeś. Poczciwa Małgosia aż spazmów dostała: musieliśmy ją ratować laurowemi kroplami.
— Więc to tak — proszę pani — to ja tu służę tyle lat, a pani mnie traktuje jak ulicznicę — i nie pozwala u mnie spać znajomemu? Jak ja tam przyjeżdżam, to mnie w Kaolinie wszyscy na rękach noszą, pieszczotami mnie obsypują: „kochana ciociu Małgosiu“ — tak wszyscy mówią — a ja, co mogłam się raz im za to wywdzięczyć, to mnie pani kompromituje docna! Przecież ja nie będę śmiała tam nikomu spojrzeć w oczy. Ach, co za wstyd, co za wstyd! A co powie jego żona, że ja mu u siebie spać nie pozwoliłam. Ładne o mnie będzie miała pojęcie!
— Otóż to mnie uderzyło. To jest zupełnie inna moralność: moralność klas nieposiadających — i niema w niej ani źdźbła tej obłudy, którą się odznacza moralność klas t. zw. wyższych. Każde słowo Małgosi jest zaprzeczeniem tego wszystkiego, co mybyśmy powiedzieli.
— No, i cóż dalej?
— Trzeba ci wiedzieć, że żona tego człowieka — to najlepsza przyjaciółka Małgosi; jest to jej chrzestna córka, a Małgosia trzymała ją do chrztu, kiedy sama miała lat dwanaście, była jeszcze dzieckiem, a potem ją wychowywała. I oto teraz...
— Ale dlaczego ona była taka kwaśna, jak powiedziałaś — z przyczyny jego obecności?
— Właśnie to samo jej mówiłam: ale ona zaprzecza. Wcale nie była niezadowolona. Tylko była zakłopotana, jaki będzie nasz stosunek do tej sprawy.
— Słowem, jest to nieporozumienie dwóch światopoglądów. Nasza cnota jest krucha — i jabym panu Kazimierzowi nie pozwolił spać z tobą, ani pani Kazimierzowa na toby nie pozwoliła: ale Małgosia jest pewna siebie — ona wie, że jej się nic złego nie stanie — i przeciwnie — żona znajomego obrazi się, jeżeli mu ona u siebie spać nie pozwoli. Może to jest nieco prostacze, ale szczere i bardzo uczciwe.
— Ale też serce biło Małgosi jak młot! Zanosiła się od płaczu. Czuje się bardzo poszkodowaną na honorze. Powiedziała, że już cię nie lubi tak, jak lubiła dotychczas. Jest obrażona. Zawzięta.
— A Józia?
— Józia trochę spokojniej traktowała cały ten dramat, ale też popłakiwała: łzy jej ciurkiem płynęły z oczu.
— No, ale koniec końców uspokoiłyście się.
— O, nieprędko! Małgosia nie mogła zasnąć — i coraz nowe sobie wyobrażała okropności tam, w Kaolinie, jako skutek dzisiejszej awantury. Musiałam jej dać bromurolu: dopiero zasnęła.
Powiedzieć, czy nie powiedzieć? Postanowiłem się wstrzymać do chwili, gdy nieznajomy wygnaniec zjawi się ponownie w naszym domu. Oczekiwałem go koło dziewiątej, dziesiątej rano. Ale nie przyszedł. Dowiadywałem się o niego u komisarza. Stefan mnie objaśnił, że pieniądze mu wręczył, niby jako odebrane od złodziei, i prosił go w mojem imieniu, aby zaszedł do nas. Ale młody człowiek wręcz odmówił. Obrażony jest na mnie śmiertelnie — i nigdy już do nas nie przyjdzie. Stefan obiecał mu sprawę jego poprzeć; on zaś natychmiast pojechał na dworzec kolejowy i wrócił do Kaolina. Ani słowem nie dał znać o sobie.
Tak się skończyła ta historja nieporozumień: gdyż ja byłem przekonany, że staję w obronie honoru i cnoty Małgosi, a tymczasem wszystko stało się naodwrót.
Małgosia jest na mnie obrażona — nie mówi do mnie — i na znak swej pogardy dla mojej osoby przestała mi czyścić buty. Józia też poszła za jej przykładem. Trwało to przez trzy dni, a że czułem się winny, nie śmiałem się upominać o swoje prawa. Przez tę parę dni buty czyściły mi córki, które pracują w biurze, jako maszynistki — i musiały przez te parę dni wstawać o kwadrans wcześniej.
Ostatecznie stosunki się jakoś unormowały, i choć Małgosia jest jeszcze rozżalona, to jednak od czasu do czasu parę słów do mnie mówi.
Kandydat na milicjanta w Kaolinie, który wraz z żoną pisywał nieraz do Małgosi długie listy, teraz milczy całkowicie, nieprzejednany.






NOC
(Opowiadanie reemigranta)
Se non è vero, è ben trovato.

Był już r. 1919, a ja ciągle jeszcze nie mogłem wyrwać się z Moskwy, gdyż różne sprawy mnie tu zatrzymywały. Wszyscy prawie moi bliscy znajomi dawno już siedzieli w Warszawie, gdy ja wlokłem się w kieracie, związany ze sprawami towarzystwa: „Krokodyl“.
Była to wytwórnia lamp w Warszawie, nazwana tak od swego znaku fabrycznego, który wyobrażał małego krokodyla. W czasie wichury w r. 1914 ministerjum wojny kazało nam wyrabiać kapsle do pocisków — i doszliśmy w tym kierunku do znacznej doskonałości, tak, że kiedy w roku następnym zaczęła się ewakuacja — i naszą fabrykę zmuszono, aby się przeniosła poza sferę działania armji niemieckiej.
Cały więc zarząd fabryki, administracja, dwudziestu kilku robotników — wraz z całym dobytkiem (miedź, maszyny, piece), a także żony i dzieci naszego personelu: wszystko to pewnego ranka znalazło się w białokamiennej Moskwie, na ulicy Trzeciej Mieszczańskiej, zajęło pewną kamienicę i tu na pewien czas się osiedliło.
Robiliśmy doskonałe interesy, gdyż kapsle były w niezliczonych ilościach potrzebne armji rosyjskiej.
Po przewrocie r. 1917 nowy rząd zajął naszą fabrykę, znacjonalizował ją i dał nam za inspektorów kilku analfabetów, którzy w ciągu dwóch tygodni zrobili w naszym zakładzie taki przeraźliwy chaos, że poprostu doprowadzili go do zupełnego upadku. Cały nasz zarząd, administracja, robotnicy w r. 1918 uzyskali paszporty i wyjechali do Warszawy.
Tylko ja oraz dwóch jeszcze urzędników biurowych pozostaliśmy w Moskwie dla likwidacji zniszczonego interesu.
Likwidacja zajęła nam sporo czasu, a nadto miałem jeszcze zobowiązania względem różnych naszych dawnych dostawców, kupców i innych osób.
Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że już dość nam tej w gruzy rozpadającej się Moskwy. Obliczyłem swoje kapitały: miałem jakieś 10.000 rubli carskich oraz trzydzieści parę złotych dziesięciorublówek. Najbardziej dbałem o te pieniądze złote — i zręcznie je rozsypałem w pakietach herbaty, w workach kaszy, w tytuniu; zaszyłem je potroszku w krawaty, w marynarki, w palta i t. d. Kilka zostawiłem przy sobie. Co do 10.000 papierowych, to uzyskałem pozwolenie na ich wywóz; zresztą kosztowało mnie to 2.000 rubli. Pozwolenie wyrobił mi jakiś wpływowy mąż komisarski w urzędzie, w którym starałem się o paszport. Był to, jak się okazało, mój stary znajomy, który się bardzo ucieszył na mój widok. Za młodych lat znałem go, jako ucznia golarskiego przy ul. Elektoralnej. Był tam kiedyś „felczer i koifer“ p. Rozenberg, a młody Ischakowicz sposobił się u niego do tej samej profesji. Jakiemiś drogami w r. 1917 trafił do Moskwy — i odrazu pozyskał wysokie i wpływowe stanowisko.
Przyjął je — jak mi to w szczerem wyznaniu na osobności oświadczył — ze strachu. Przyszli raz do niego: kazali mu coś głosować, coś podpisać, i grozili, że jeżeli nie — to zrobią ze mną straszny gwałt! Co miałem robić? Głosowałem, krzyczałem, podpisałem — i tak zostałem komunistą pierwszej klasy. Pan teraz jedzie do Warszawy! Oj, żebym ja mógł się tam dostać! Ale czy to ja mogę? Ja panu co powiem: ja jeszcze komisarzem zostanę — od wojennych dzieł, albo targowych dzieł. Teraz wszystko jest możliwe. I co ja na to poradzę? Tutaj są takie porządki.
Ostatecznie dał mi różne poświadczenia, które później zatwierdził polski urząd reemigracyjny. Zbieraliśmy się powoli, by wyjechać z Moskwy. Odwiedzałem jeszcze niektórych znajomych — Polaków i Rosjan, aby się z nimi pożegnać.
Chodzenie po ulicach nie było rzeczą łatwą, gdyż tu i owdzie włóczyły się zbrojne bandy chłopców do lat dwudziestu najwyżej, krasnoarmiejców, którzy strzelali jużto na wiwat, jużto węsząc kontrrewolucjonistów.
Pewnego razu wracałem około godziny ósmej wieczorem od jakichś znajomych — szedłem Twerskim bulwarem. Był początek września, i wieczór już zapadał. Ubrany byłem możliwie nędznie, aby wyglądać na „towarzysza“. Nie chcąc na wszelki wypadek być bez pieniędzy, wziąłem z sobą 1.000 rubli i dwa złote imperjały.
Szedłem ostrożnie; bulwar był pusty, ale środkiem ulicy przechodzili wciąż strażnicy „nowego porządku“ i szukali „buntowszczyków“ nowego typu. Przytem „gromko“ śpiewali — prawie ciągle jedną i tę samą pieśń:

Po ulicach chodiła
Bolszaja krokodiła:
Onà — onà
Zielonaja byłà!

Pewien muzyk pouczał mnie kiedyś, że ducha wielkich momentów dziejowych najlepiej poznać z tego, co lud śpiewa. Owóż w rewolucji rosyjskiej najbardziej się upowszechniła ta absolutnie bezmyślna piosenka. Śpiewali ją wszyscy i nieustannie. Do marszu była niezła.
Dodam, że nie było tu żadnej aluzji do naszego „Krokodyla“.
Krasnoarmiejcy, stosownie do humoru, od czasu do czasu zatrzymywali mnie i żądali dokumentów.
Miałem wszelkie papiery, a nawet przepustkę nocną, którą mi wydał golarz z ulicy Elektoralnej. Tak się jakoś prześlizgiwałem poprzez niebezpieczne drogi moskiewskie, pozbawione zupełnie oświetlenia. Szczęściem księżyc świecił dość jasno.
Ilekroć widziałem zupełną pustkę — przyśpieszałem kroku. I oto na bulwarze natknąłem się na kobietę, dość ubogo przyodzianą, ale z ruchów jej, chodu, z postawy, z małych nóżek — łatwo było odgadnąć, że jest to jakaś upadła wielkość; może z arystokracji — jaka księżna, generałówna, szlachcianka; osoba, która musiała przedtem zajmować wyższe stanowisko społeczne.
Było to dla mnie zjawienie tak dziwne, że nie zawahałem się spojrzeć jej w oczy. Była bardzo przystojna, miała w twarzy dużo słodyczy i nader serdeczne spojrzenie.
Robiła wrażenie istoty ponętnej i tkliwej: zdawała się jak dziecko zabłąkane. Chociaż w nędznej sukni wyglądała staro, nie zdawała się mieć więcej nad 27 — 28 lat.
Zacząłem się zastanawiać nad jej losem: zapewne głodem zmuszona, ta kobieta spadła na samo dno zepsucia. Ale kiedym się do niej zbliżył, przyśpieszyła kroku.
— Dlaczego pani ucieka? — zapytałem.
— Ach, tak się boję! tak się boję! — powiedziała miękkim, przenikającym głosem, jaki miewają Rosjanki z dobrego towarzystwa. — Teraz tak strasznie u nas! Czy pan mnie zabije?
Ażem się roześmiał prawie na cały głos, gdy usłyszałem te słowa.
— Skąd pani to do głowy przyszło? Czy ja wyglądam na zabójcę kobiet?
Teraz dopiero zaczęła mi się przyglądać.
— Ach, naprawdę, nie! Pan jest ubrany „hadko“, ale teraz wszyscy się tak noszą. I widzę, że pan jest inteligentny. Może pan był jaki wysoki czynownik?
— Nie, proszę pani. Byłem przemysłowcem, ale teraz zlikwidowałem interesa — i wyjeżdżam z Rosji.
— Dokąd?
— Do Warszawy!
— Ach, Warszawa! Ja tam byłam z mężem przed wojną! To śliczne miasto. Jak tam wesoło. Gdyby pan mógł mię zabrać ze sobą!
— Ale skąd pani wraca o tak późnej porze? Gdzie pani mieszka? Czy pani ma przepustkę?
— Przepustkę mam. Dawna służąca mojej ciotki wyrobiła mi ją u komisarza. A byłam u tej ciotki generałowej, żeby mi dała co do jedzenia, bo u nas straszny głód. Męża mi komuniści zabili, a ja żyję ze starym ojcem, co miał czterdzieści wsi we wszystkich gubernjach naszej imperji, a teraz nie ma nawet kawałka chleba. Ale ciotka też nic nie ma — dała mi parę pastylek sacharyny i sześć kartofli; służąca stara, bardzo wierna, przynosi jej co rano. Taki to nasz los. Widać Bóg za nasze grzechy tak nas karze.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos kroków jakiegoś oddziału czerwoniaków. Kobieta pochwyciła mię za ramię:
— Idą — idą! Zabiją!
Kazali się nam zatrzymać. Obejrzeli dokumenty.
— „Prochoditie!“ — Poszli.
— O, jak ja się boję! jak ja się boję! — ślicznie to wymawiała. — Nie wiem, czy dojdę do domu — na Wielką Sadową.
— Pani mieszka na Sadowej?
— O, jaki pan byłby dobry, gdyby pan mię odprowadził! Jak ja panu będę wdzięczna! Teraz mało dżentelmenów. Taki przeklęty reżym! Co pan o nim myśli?
W tej chwili przyszło mi do głowy, żeby ją raczej zaprosić do siebie; ale się powstrzymałem. Co zaś do rozprawy politycznej, to tyle było w Moskwie prowokatorów, że własnemu cieniowi nikt nie wierzył.
— Jestem cudzoziemiec — powiedziałem jej — i nie wydaje mi się właściwem sądzić taki przewrót w obcym kraju.
— Może pan ma rację.
Zaczęła teraz mówić po francusku. Opisywała mi przeżycia ostatnich paru lat, od chwili abdykacji cesarza. Mąż jej miał dobre stanowisko w zarządzie stadnin cesarskich, a jej ojciec prawie całe życie był gubernatorem to w tym, to w innym obwodzie. Wychowywała się w zbytkach i nadmiernych bogactwach. Jeździła zagranicę. Znała Szwajcarję, Włochy, Francję. „Ach! Biarritz, Arcachon, Ostenda, Trouville! Ach, Riviera, Nicea, Monte Carlo! Już to na zawsze stracone!“ — Tak szczebiotała czarownie — i robiła na mnie wrażenie dziecka, któremu lalka się potłukła.
Szczerze wyznam, że mało która kobieta podobała mi się tak, jak ta nieznajoma. Tyle miała wdzięku niemal dziewczęcego, tyle naturalności, takie słodkie uśmiechy, tak wyrobioną dialektykę — i tak upajająco lękała się tego, co się stać może przy tym okropnym reżymie!
Nie chcę powiedzieć, że się zakochałem z miejsca; bynajmniej, ale bardzo mię interesowała, i towarzystwo jej było mi niezmiernie miłe: jakby jakaś oaza na tle tej straszliwej pustyni, co naraz zapanowała tu wkoło.
— Na Sadową to jeszcze daleko. Możeby pani lepiej do mnie wstąpiła? — zdecydowałem się zrobić jej taką propozycję.
— Z przyjemnościąbym się na to zgodziła. Czemużby nie? Ale papa będzie niespokojny, bo po południu wyszłam z domu, i on nie wie, co się ze mną dzieje. A nie mam nikogo więcej na świecie.
Uznałem słuszność tego poglądu. I dalej, gawędząc coraz serdeczniej, zbliżaliśmy się do ul. Wielkiej Sadowej.
Oparła się miękkiem dotknięciem swego ramienia na mojem ramieniu i tak szliśmy dalej po bezbrzeżnie pustych ulicach, nasłuchując ciągle, w której stronie huczą strzały.
„Twerski bulwar“ należy do tak zwanego „pierścienia bulwarnego“, który płynie w środku Moskwy, jak planty krakowskie. W odległości 20 minut drogi jest drugi wielki pierścień bulwarowy, zwany ulicą Wielką Sadową. Pierścień ten liczy zapewne do dziesięciu kilometrów. Koło nie jest prawidłowe i znaczna część Wielkiej Sadowej — to szeroka ulica raczej letniskowa, niż miejska. Szereg gęstych ogrodów, a w każdym ogrodzie dom, najczęściej t. zw. „osobniak“, t. j. dworek dla jednej rodziny, parterowy lub jednopiętrowy; bywają domy murowane, ale najczęściej drewniane. W niektórych są różni lokatorzy, i na sztachetach, osłaniających ogrody, trafiają się szyldziki z napisem: „fryzjer“, „praczka“, „krawiec“ i t. d.
Przed takim domkiem stanęliśmy; byłem tak zagadany z moją towarzyszką, że nie zauważyłem numeru. Chociaż od bulwaru do Sadowej nie jest daleko, ale samą Sadową szliśmy ze 20 minut. Księżyc już gdzieś odpływał w nieskończoność; gwiazdy gasły, ale było jeszcze ciemno.
Nieznajoma zatrzymała się przed jedną ze sztachet — i wyjęła z kieszeni mały kluczyk, którym otworzyła furtę. Nawiasem mówiąc, było to zupełnie zbyteczne, gdyż ludność Moskwy w braku opału najspokojniej kradła tarcice, z których składały się sztachety. Można było z łatwością do ogrodu się dostać szerokim otworem furty, a nawet parkanem w któremkolwiek miejscu.
Znaleźliśmy się wreszcie w alejce, prowadzącej do domu mojej pięknej nieznajomej. Chciałem się z nią pożegnać, ale ona z najsłodszym uśmiechem, dziękując za opiekę, prosiła mię, abym nie pogardził ich skromnym dachem i abym wstąpił do nich na herbatę.
Rozumiecie, żem przystał z ochotą.
Weszliśmy na werandę. Pani zapukała i drzwi się otworzyły. Ukazał się człowiek starszy, szpakowaty, ale jeszcze bardzo rześki, lat pięćdziesięciu kilku. Miał na sobie t. zw. frencz koloru chaki, resztka stroju żołnierskiego.
Byliśmy w przedpokoju. Ojciec, trzymając w ręku mały świecznik mosiężny z niewielką łojówką, zawołał radośnie:
— Ach, nakoniec przyszłaś, Soniu! Prawdę mówię, a nie kłamię! Gdyż mi świadectwo daje sumienie moje w Duchu Świętym: że mam wielki smętek i ustawicznie boleje serce moje.
Zdziwiła mię ta przemowa. Czy ten stary nie jest trochę mente captus? A jednocześnie mrugając okiem, pytał córkę widać o mnie.
— Ten pan był tak dobry, że mnie odprowadził. Zaprosiłam go na herbatę.
Szepnąłem swoje nazwisko. Ona zaś mi rzekła w rodzaju wyjaśnienia:
— Mój ojciec ciągle czyta Apokalipsę i takim się językiem nauczył mówić.
Ukłonił mi się stary i rękę podał.
— Dziękuję panu. Bo to teraz na świecie straszni smokowie się włóczą. A z gęby ich wychodzi ogień i dym, i siarka. A od tych plag pobita jest trzecia część ludzi. Ocalił pan tę czystą gołębicę. Pozdrowienie ci, iżeś popieczętowany sługa boży.
— Proszę — rzekła Sonia — niech pan wejdzie, bo to i świeczki szkoda.
Wszedłem za nimi do jadalni czy salonu. Zdaje się, że mieszkanie było niewielkie. Skórzana, podniszczona otomana stała w jadalni, pośrodku stół i parę krzeseł. Na małym stoliku samowar. Na ścianie parę portretów-fotografij: kilku wojskowych, kobiety. Umeblowanie nędzne. Jedyny przedmiot zbytku — to pianino Bechsteina. Z dwóch stron spostrzegłem dwoje drzwi, co prowadziły do innych pokojów.
Do jednego z nich weszła dama — i po chwili, bez płaszcza wróciła po samowar. Chciałem jej dopomóc, ale ze śmiechem odrzuciła moją służbę, mówiąc, że sama sobie lepiej da radę.
Zostałem sam ze starym. Przy małej świeczce, która żałobne światło rozlewała po izbie, ojciec mojej nieznajomej, wskazując książkę leżącą na stole, rzekł mi:
— Panie, gdyby nie ta książka, to jabym wpadł w obłąkanie. Ale tu w Apokalipsie jest prawda. Wszystko przewidziane. Czy pan czytał Morozowa objaśnienie Apokalipsy?
— Owszem, czytałem. Ale zupełnie mnie nie przekonał.
— Bardzo słusznie. Pan mi się podoba. Morozow to był nihilista — bolszewik. W Pietropawłowskiej twierdzy siedział całe życie — i słusznie. Bo to on jest jednym z ojców tego przewrócenia świata...
— Zapewne! On tam widzi poprostu jakiś układ gwiazd — i nic więcej — —
— Układ gwiazd? Ale co ten układ znaczy?
„I zakrzyknął drugi Anioł w mocy: upadła, upadła Babilonja wielka — i stała się mieszkaniem czartów i strażą wszego ducha nieczystego. A królowie ziemie wszeteczeństwo z nią płodzili. I kupcy ziemscy z mocy rozkoszy jej bogatymi się stali...
„A oto w jeden dzień przyjdą plagi jej: śmierć, i smętek, i głód, i ogniem będzie spalona: iż mocny jest Bóg, który ją osądzi.
„Biada, biada! miasto ono wielkie Babilonja, miasto ono mocne: iż w jedną godzinę przyszedł sąd twój!
„A kupcy ziemscy płakać będą i żałować na nią: iż towarów ich żaden nie kupi, towaru złota i srebra, i kamienia drogiego, i pereł, i bisioru, i szkarłatu, i jedwabiu, i karmazynu — — i wszelkiego naczynia z miedzi, z żelaza, z marmuru — — i cynamonu, i maści, i kadzidła, i wina, i oliwy, i mąki, i pszenice, i owiec, i koni, i niewolników, i dusz ludzkich...
— Upadł nasz Babilon za grzechy nasze i Bóg zsyła na nas wszystkie plagi egipskie — i coraz nowe grzechy każe nam popełniać!.. — Tu zaczął bić się w piersi i jak piewczy cerkiewny wołał: — Pomiłuj ny, pomiłuj ny!
Istotnie tekst Apokalipsy dość trafnie malował stan dzisiejszy w Rosji. Ale był to przedmiot, o którym wolałem milczeć. Słuchałem tylko, co deklamował eks-gubernator.
Nawiasem mówiąc, nie miał on wcale miny człowieka wygłodzonego: tak samo zresztą, jak i Sonia. Widać, że posiadali jakieś zasoby i odżywiali się nieźle. Głód, o którym wspominała piękna dama, był zapewne retoryczną przesadą.
Nareszcie wróciła Sonia. Samowar był gotowy. Tym razem nie odrzuciła mej pomocy. Wszedłem do jej pokoju: był to pokój damy zubożałej. Ładne łóżko metalowe, na ścianach różne ornamenta, wachlarze, malowanki, bukiety sztucznych kwiatów, szarfy kolorowe — wszystko nie bez smaku ułożone. Lusterko z konsolą. Szafka zwykła kuchenna, w której mieściły się kostjumy — była już nabytkiem z nowej epoki. Na biurku (właściwie nędznym stoliku) kilka romansów francuskich przedwojennych: Bourget, Loti, A. Daudet i in. Dalej była kuchnia, której drzwi otwierały się na ogród. Drzwi były zlekka otwarte: samowar stał nazewnątrz — na schodkach kuchni, w ogrodzie. Tu mię zaprowadziła Sonia i prosiła, bym samowar zaniósł do pokoju.
— Niech pan nie myśli, że ja się lenię. Bo ja codzień tu wodę sama dźwigam ze studni. Tylko myślałam, że panu sprawi to przyjemność.
— Ależ niesłychaną! Takie piękne, wypieszczone stworzenie — i tak musi się trudzić!
O, jakże słaba jest istota ludzka! Nie wytrzymałem: objąłem Sonię wpół — i zacząłem ją całować — całować — całować! Ona niby to się wzbraniała, ale niebardzo; niby to się gniewała na mnie, ale śmiała się przytem jak dziecko.
— Proszę skończyć! Jeszcze kto zobaczy!
Skończyłem. Ale moje marzenia popłynęły daleko na niepowstrzymanych skrzydłach. Zaniosłem samowar do jadalni, gdzie stary siedział przy wciąż malejącym ogarku świecy — i czytał półgłosem Apokalipsę.
— Znam uczynki twoje, iż masz imię, iż żywiesz, aleś jest umarły. Bądź czujny, a utwierdzaj inne, co umrzeć miały. Albowiem nie najduję uczynków twoich zupełnych przed Bogiem moim. Po chwili zaś dodał:
— A ja panu mówię, że wszystkie nieszczęścia zaczęły się od czasu, kiedy przestali bić rózgą!
Sonia weszła wraz ze mną, przynosząc na talerzyku kilka kęsów czarnej masy, która miała wyobrażać chleb. Nalała herbatę do szklanek i każdemu ofiarowała po jednej; sacharyna miała służyć do ocukrzenia napoju. Co się mnie tyczy, wolałem herbatę gorzką, ale Sonia i jej ojciec przywykli do sacharyny i znajdowali w niej smak dobry.
Stary zamilkł, a Sonia bardzo się ożywiła i zaczęliśmy rozmowę o powieściach francuskich, o miłości, o teatrze Stanisławskiego, o różnych dziełach dramatycznych, o operze, o śpiewie, o muzyce, o Szumanie, Bachu, Szopenie.
Sonia była wielbicielką Szopena i obiecała mi coś zagrać. Objaśniła mię, że prawie wszystkie meble musieli sprzedać, ale fortepian zachowała, i nawet rząd jej na to pozwolił, gdyż podała się za nauczycielkę muzyki, i jej „trudowaja kniżka“ tak właśnie opiewa.
Po herbacie zaczęła grać i istotnie grała b. przyjemnie, z odczuciem i pogłębieniem. Muzyka mnie rozmarzyła — i myślałem o tem, jak się zobaczyć z Sonią choćby jeszcze raz przed wyjazdem. Zacząłem jej o tem szeptać — i już miałem jej naznaczyć „randkę“, uprzedzając ją, że czas już do domu, gdy ona mi powiada:
— Poco pan do domu będzie wracał? Po takich niebezpiecznych drogach — jeszcze noc — może się panu trafić co złego. Niech pan się prześpi u nas — a jutro rano będzie panu raźniej wracać.
Pomysł bardzo mi się spodobał. Roiło mi się, że ten nocleg w rozkoszny sposób wyzyskam. Stary pewnie będzie spał, a Sonia tak zachęcająco spoglądała na mnie...
Pokazała mi na drugie drzwi:
— Tam się pan umieści. Tylko, że wszystko będzie pociemku, bo świeczka się kończy.
— Dziękuję pani za gościnę — rzekłem, mrugając mimowoli okiem porozumiewawczo.
Sonia śmiać się zaczęła, jakby mówiąc:
— Rozumiem. Zgoda na wszystko!
Było mi słodko, pieściwie, nadzieja przygody nieoczekiwanej kołysała mię i upajała.
— Papo! — rzekła Sonia. — Pan zostanie u nas na noc. Odprowadź go do alkowy.
Pocałowałem ją w rękę i życzyłem dobrej nocy. Sonia pokłoniła się nam i poszła do swego pokoju.
Mówiąc nawiasem — świeczka już zupełnie zgasła. Byliśmy w mroku całkowitym. Stary otworzył drzwi i powiedział:
— Proszę, niech pan wejdzie. Tam, wprost pod ścianą, jest łóżko. Dobranoc panu!
Cofnął się i zamknął drzwi. Leciuchny i powolny usłyszałem zgrzyt w zamku.
Dotknąłem drzwi — były zamknięte.
— Widać w obawie o córkę tak czyni — pomyślałem.
Pokój był niesłychanie ciemny. Nie wiedziałem, jak się w nim poruszać. Nagle przypomniałem sobie, że mam w kieszeni latarenkę elektryczną.
Zapaliłem ją i przekonałem się, że alkowa nie ma zupełnie okna. Z żadnej strony wyjścia.
Postanowiłem zobaczyć łóżko i zbadać, czy niema tam jakich insektów. Zbliżyłem się do jego brzegu i bacznie sprawę badałem, gdy naraz moja noga uderzyła o coś miękkiego.
Zajrzałem pod łóżko. Leżał tam człowiek. Szeroko rozwarte usta świadczyły, że to człowiek umarły. Dotknąłem go: ciało było zimne, ale jeszcze się nie rozkładało. Widać trup świeży. Wczorajszy.
Co to ma znaczyć? Czy to nie jest jaka pułapka?
A nuż i mnie taki los czeka?
Postanowiłem przygotować się na wszystko. Przedewszystkiem zdjąłem buty, aby się zachowywać jak najciszej.
Trupa wyciągnąłem i położyłem na łóżku. Z pugilaresu wyjąłem wszystkie dokumenty i paręset rubli; resztę zaś w pugilaresie umieściłem w bocznej kieszeni marynarki umarłego.
Sam położyłem się pod łóżkiem na miejscu nieboszczyka i czuwałem.
Co będzie dalej?
Nie byłem zmęczony — spać mi się wcale nie chciało. Marzyłem o Soni — ale rzecz oczywista, że nie potrafię się do niej przedostać. Chwilami całe jej zachowanie — wydawało mi się bardzo podejrzane. Czy ona nie wciągnęła mię tu z umysłu?
Co znaczy ten trup?
Byłem sam milczący, jak człowiek umarły — oddech wstrzymałem, jakbym był fakirem. Ale słuch mi się naraz wyostrzył, że słyszałbym rozmowę robaków, jak Tomcio Paluch.
Jakoż po pewnym czasie usłyszałem w sąsiednim pokoju kroki człowieka, stąpającego boso. Potem leciuchny zgrzycik w zamku drzwi mego więzienia. Drzwi uchyliły się niezbyt szeroko — i wąska smuga szarawego światła przenikła do wnętrza alkowy. Stanął w nich ciemno przybrany generał. Drzwi przymknął, ale ich nie zamknął. Oko utkwił w łóżko, jakby śledząc moją osobę. Przybliżył się, miał w ręku sztylet — i zwolna się czając, nagle przebił serce człowieka, leżącego na łóżku. Potem schylił się i zaczął gmerać w jego marynarce. Widocznie szukał pugilaresu. Zanim jednak tę sprawę załatwił, ja skorzystałem z okoliczności i bez szmeru wysunąłem się z pod łóżka — wypełzłem z pokoju bez okna i przedostałem się do jadalni. Tu drzwi od alkowy ostrożnie zamknąłem i klucz we drzwiach obróciłem. Mój zabójca został wewnątrz uwięziony. Ja zaś bez butów, coprawda, ale żywy, śpieszyłem do drzwi głównych. Wyznaję, żem na śmierć zapomniał o Soni i o tem, że mógłbym teraz skorzystać z jej bezbronności. Otworzyłem drzwi i wpadłem do ogrodu. Przedostać się na ulicę — w braku sztachet — nie było rzeczą trudną.
Była godzina czwarta rano, i na ulicy było już prawie zupełnie biało. Odetchnąłem, jakbym wydobył się z topieli.
Przypadkiem trafiłem na izwoszczyka. Ofiarowałem mu sto rubli, żeby mnie zawiózł do domu. Zażądał przedewszystkiem przepustki, bo mogliby go zastrzelić za kontrrewolucję. Gdym mu ją okazał, chętnie pojechał.
— Ach, Soniu, Soniu! — myślałem. — Czarowna, słodka, miękka, przymilna istoto!
Zrozumiałem teraz, dlaczego eks-gubernator i jego córka, mimo powszechnego głodu, wyglądają tak zażywnie.
Na trzeci dzień, zaopatrzony we wszystkie „bumagi“, opuściłem Moskwę.






ŚMIERĆ CZUWAJA
Zdarzyło się w Jarzębinowie, że ulubiony pies pana Michała Gorby, właściciela tego majątku, został przejechany przez pociąg kolei żelaznej. Plant kolejowy snuł się tu o cztery, pięć wiorst od dworu. Widocznie pies musiał się zapędzić i rzucił się nierozważnie na tajemniczą bestję, którą ujrzał niespodzianie, a która potoczyła się po jego osobie i ciężarem swoim go przygniotła.

Stało się to w nocy. Nad ranem znalazł go na plancie Walek, syn stelmacha, lubownik dalekich wypraw i poszukiwacz zjawisk niezwykłych. Wielkie też wrażenie zrobił śród chłopców wiejskich, gdy zjawił się z martwym psem na ręku koło warsztatu ojcowego. Toć nie każdemu się zdarza znaleźć psa, przejechanego przez koła pociągu! Chłopcy mu zazdrościli tego odkrycia, Walek zaś, rozpoznawszy psa dworskiego, ruszył w stronę dworu. Pierwsi go zobaczyli Józio i Wandzia, dzieci naszego gospodarza. Oboje bardzo miłowali psa i, przerażeni katastrofą, zanosili się od płaczu.
Postanowili mu urządzić godny pogrzeb i pochować go w ogrodzie.
Również i starszyzna była zasmucona tym wypadkiem, gdyż pies był niezmiernie poczciwy, pełny dobrodusznych figlów i doskonały do polowania.
W Jarzębinowie w czasie wakacji bawiło zawsze wielu gości: w owej chwili, oprócz mnie, było jeszcze paru naszych kolegów, a między innymi pan Władysław Herkner, zwany Dantyszkiem, gdyż rodził się w Gdańsku, literat nie bez rozgłosu, a który miał nawet parę miesięcy sławy, takiej warszawskiej sławy, co to błyśnie, zahuczy, gaśnie i zamiera.
Ponieważ tragiczna śmierć psa na parę dni stała się głównym przedmiotem naszych rozmów, ciągle więc poruszaliśmy wszystkie momenty jego życia i staraliśmy zanalizować przyczyny jego śmierci.
Pan Władysław powiedział:
— A może to było samobójstwo?
— Co też panu do głowy przychodzi! — rzekła pani Michałowa, uśmiechając się, gdyż bawiły ją paradoksalne uwagi Dantyszka.
— Nie jest to niemożliwe. U psów się to zdarza. Nie znam dostatecznie psychologji zabitego, ale sam przed kilkunastu laty byłem świadkiem psiej tragedji, zakończonej niewątpliwie samobójstwem.
— Pan miewa szczególne obserwacje.
— Obserwacja moja, dotycząca wypadku, o któym mówię, była dostatecznie długa, gdyż trwała blisko dwa miesiące czasu. Badałem rzecz uważnie i ze wzruszeniem, gdyż samobójca był najlepszym przyjacielem, jakiego miałem w życiu.
— I cóż mogło być powodem samobójstwa?
— To samo, co najczęściej zdarza się u ludzi: zawiedziona miłość.
Słuchacze, a zwłaszcza płeć piękna, śmiać się zaczęli.
— Mówię zupełnie serjo. Przyczyną śmierci Czuwaja było okrucieństwo pewnej suki, którą mój przyjaciel kochał bez pamięci!
— Co za dziwadła!
— Żałuję prawdziwie, że nie umiem zwierząt opisywać tak, jak Dygasiński, bo mógłbym na tem tle wspaniałą powieść ułożyć. Powiem wam prawdę, że zacząłem tę historję układać wierszem, ale przerwało mi się na drugiej strofie.
— Jakie to brzmiało? — pytał ten i ów. — Niech nam pan powie.
— Z przyjemnością. Oto ów „niedokończony poemat“:

Psią miłość śpiewam i tragiczny lament,
A tragizm będzie taki sukisyński,
Że, choć to własny pisze mój atrament:
Powieść tę mógłby stworzyć Dygasiński,
Który, zmierziwszy sobie ludzki nierząd,
Ukochał troski i radości zwierząt.
Choć, im się więcej poznaje człowieka,
Tem psa się więcej szanować zaczyna:
Jednak — i w owem stworzeniu, co szczeka,
Dziś obyczajów jest wielka ruina.
A zwłaszcza suki... Dla waszej nauki
Piszę tę powieść, o potomne suki!

— Brawo, brawo! — wołali słuchacze. — Cóż dalej?
— Tu rękopis się urywa. Ale ponieważ wobec dzisiejszych okoliczności byłoby rzeczą właściwą przypomnieć żywot i śmierć Czuwaja, przeto zestąpimy z hymnu do prostej powieści.
Mieszkałem kiedyś w majątku Gończej, gdzie zajmowałem skromne stanowisko nauczyciela domowego dwóch baszybuzuków o łbach zakutych, a przytem nadzwyczajnych urwisów.
Właściciele Gończej byli to ludzie bardzo zamożni i nawet nieźli, ale papa zapewne też prochu nie wymyślił; matka zaś uważała się za osobę z lepszej sfery i swój związek z panem Tadeuszem traktowała jako mezaljans.
Gospodarstwo nie było zbyt porządnie prowadzone, gdyż zarówno pan jak i pani dziedziczka lubili się wysypiać do południa. Natomiast chętnie uprawiali rzeczy luksusowe — np. hodowali konie. W momencie, o którym mówię, mieli cztery klacze cugowe, zakupione na Węgrzech; z tych dwie były źrebne. Nadto osiem wypieszczonych wałachów. Poza tem była tam pewna ilość koni fornalskich.
Mówię tu głównie o zwierzętach, gdyż w owym czasie zaczęła już we mnie kiełkować mizantropja. Ludziom przypatrywałem się mało.
Bardzo mię interesowały psy, należące do dworu. Było ich czworo: dwa, które swobodnie krążyły sobie po świecie we dnie i w nocy — i dwie półdzikie, z Syberji sprowadzone, płowej barwy suki-wilczyce o pyskach ostrych i straszliwych zębach.
Z psów swobodnie krążących jeden był wielki brytan o szerści białej, zlekka błękitnej, przeplatanej dużemi garściami uwłosienia czarnego; łeb i szyja do połowy były czarne. Wabił się Boks. Był to straszny leń, niebezpieczny dla młodych indyczek, których na folwarku było dwadzieścia kilka. Ze trzy sztuki chytrze zagryzł, a choć go obito, nic sobie z tego nie robił. Miał zato wielką pewność siebie — i w oczach jego znać było energję: była to szelma, która wykona wszystko, czego zapragnie bezwzględnie. Słowem — był to stwór mocnej woli.
Przeciwnie, miękki w usposobieniu, łagodny i pieściwy był Czuwaj, mieszaniec wyżła i kundla. Przywiązał się do mnie i z radością zawsze mię witał; towarzyszył mi w moich samotnych wycieczkach po lasach i polach — i zawsze mieliśmy sobie coś do powiedzenia.
Byłem mu wdzięczny za to uczucie, bo właśnie rozszedłem się, nieco przełamany w sobie, z pewną panną Wandą, która mię zapewniała, że kocha. Tak samo przedtem kochała mnie panna Marja.
Ach, wiem, że one mię kochały, ale każda z nich kochała mię jak „osobliwe zwierzę“, a Czuwaj jedyny kochał mnie jak człowieka.
Dwie suki, Diana i Maja — był to nabytek świeży: ktoś je przywiózł z Sybiru wraz z pewnym prześlicznym kwiatem, który się zowie narcyz syberyjski, albo rose de Noël, gdyż osobliwość jego polega na tem, że wykwita przepysznym, białym kielichem dopiero z pod śniegu, na Boże Narodzenie. Narcyz był dla pani, suki dla pana. Były to istoty bardzo dzikie — i przez tydzień czasu wcale ich nie spuszczano z łańcucha, aż się zwykły z otoczeniem.
Dłuższy czas psy żyły w dziecięcej niejako przyjaźni, jak koledzy szkolni — i nocami wyprawiały harce rozmaite, skowycząc i jazgocząc na różne tony i różnym głosem, że mi się przypomniała „szczeko-deklamacja“, którą słyszałem kiedyś w powiecie nowogrodzkim.
Więc naprzód pośpiesznie, ostrym dyszkantem, hałasiły suki:

A my tego nie wiedziały,
A my tego nie wiedziały,
Że myśliwy kiep, kiep, kiep!

Poczem barytonem podszczekiwał Czuwaj:

A to zato, a to zato
Myśliwemu...

wreszcie Boks kończył przerywanym, ciężkim, twardym basem:

w łeb — w łeb — w łeb!

Tak to rozkosznie żyły psy na naszym folwarku, póki się do tej sprawy nie wmieszał Eros.
Raz słyszałem, jak „kurna“ baba mówiła do „ludzkiej“ kucharki:
— A to biedaczysko, ten Czuwaj! Nie chce go Maja — i wychudł nasz kundel na wiór, a te oczy — to jakby cięgiem zapłakane.
Rzeczywiście: Czuwaj od pewnego czasu był taki smutny, jakby go jakieś wielkie tęsknice ogarniały. Chodził osowiały. Był maj. Zielenią już się pokryły wierzby i brzozy, ruń szmaragdową falą płynęła po ozimych polach, a łąki się pokryły wszelaką trawą i kwieciem: jaskry, zawilce, ostróżki, barwinki, kostrzewa, wiklina, tymotka, lulek barwiły łąkę na złoto, różowo, błękitno i biało.
Świat dyszał miłością. Kurna baba w swojem królestwie wiedziała o tem doskonale. Wiedział o tem i p. Tadeusz, który pożyczył na dwa dni od jednego z możnych sąsiadów wspaniałego ogiera półkrwi angielskiej.
Przywieziono go na platformie, bardzo ostrożnie, aby się nie sfatygował, i po drodze karmiono go przednim chlebem razowym. Potem wypoczął sobie należycie, i koło szóstej rano wyprowadzono go na polankę nieco wzniesioną, która leżała poza budynkami folwarcznemi. Pod opieką dwóch mocnych chłopów, co go na długim sznurze trzymali, stanął na wyżynie piękny zwierz bułany, niemal różowy, czteroletni, ognisty. Ale chowano go misternie, aby sił nie marnował: nie był on z tych ogierów, co chodzą w stadzie; żył w odosobnieniu, jak wielki pan. Cechował go wielki spokój; to też, kiedy stanął na polance i gdy w pewnem oddaleniu ujrzał stojące szeregiem cztery kobyły, zachowywał się jak sułtan turecki, do którego z pokłonem przyszły damy dworu. Naprzeciw niego stały dwie klacze węgierki oraz dwie fornalki. Płomienna tęsknota gorzała w ich oczach, aż wzruszyła serce bułanka. Radosnem rżeniem oznajmił klaczom, że pragnie być ojcem. Wybiegł z polanki do swych odalisek, które z rozkosznej trwogi zaczęły uciekać. Ale ogier je dopędził: powiódł mu się raptus puellae. Uścisk jego był jak piorun, a tyle czasu trwał, co błyskawica. Pierwszą jego kochanką była węgierka, a później mu się poddała druga klacz, cugowa. Wówczas, nieco uspokojony, wrócił na swoje miejsce na polanie i z angielską flegmą czekał, co będzie dalej. Siwa kobyła zdaleka go obserwowała — i w pewnej chwili w sposób zdecydowany ruszyła ku niemu, zapatrzona jak w słońce w swego baszę. Pieszczotliwie ocierała mu się szyją o szyję i o grzbiet, który zwolna zaczął drgać, jak struna, dotknięta ręką mistrzowską. Chwilowo ogier stał zadumany i patrzał w bezmiar, jakby stamtąd czerpał natchnienie. Nie zadzwoniono jeszcze na południe, gdy poraz czwarty opętał go w swe sieci Kupido. Dano mu zasłużony odpoczynek do następnego rana.
W pewnej odległości śledziłem tę scenę, a niemniej ciekawie przyglądał się temu Czuwaj. Zauważyłem, że był ponury, jak noc; coś z Hamleta przewinęło się przez jego duszę. Może płakał nad sobą, że nie jest ogierem.
Gdyśmy wracali do domu, spostrzegłem, że w kilku miejscach jest pogryziony i pokrwawiony. Skomlenie żałosne od czasu do czasu wyrywało mu się z piersi. Po drodze spotkaliśmy Boksa, który — przeciwnie — pełen humoru skakał, jak istota zadowolona z życia.
Czuwaj, skoro tylko go zobaczył, rzucił się na niego, jakby go chciał zagryźć na śmierć. Nastąpiła między obu psami straszliwa walka, że choć je chciałem rozłączyć zapomocą kija, nie mogłem dać rady. Dopiero dwóch parobków przybiegło mi na pomoc — i rozłączyliśmy nieprzyjaciół. Wzięliśmy psy na smycze, ale jeszcze zdaleka ujadały na siebie. Od parobków dowiedziałem się tragicznej tajemnicy.
Od kilku dni trwają między parą naszych psów i parą suk — gorące zaloty.
Boks „ferlakurniczał“ — mówiąc po petersbursku — jednej, a mój Hamlet — drugiej. Zdawałoby się, rzecz zgodna z logiką i porządkiem prawno-społecznym.
Boks wybrał sobie Dianę i Diana była mu wzajemna. Bezwzględny i energiczny brytan zdobył kochankę wstępnym bojem. Tymczasem delikatny, miękki Czuwaj nie doznał względów drugiej suki. Okrutna Maja nie chce Czuwaja!
Czy przeto, że jeszcze czas jej nie nadszedł, czy też, że mdły Hamlet nie podobał się potężnej, dzikiej wilczycy — niewiadomo.
Złośliwy Antek, jeden z parobków, zapewniał, że Boks obie suki wziął sobie za kochanki, a Czuwaja wszystko troje odrzuciło precz. Zdaje się jednak, że to była potwarz.
I tak znalazł się Czuwaj, jakby poza linją życia — i poprostu mówiąc, istnienie jego nie miało celu.
Co noc odtąd słyszeliśmy na podwórcu okropne hałasy: to Czuwaj, jak zakochany student, psie serenady wyprawiał pod oknami swej królewny, a ona szyderczo ujadała na niego. Poczem wszystko troje wpadali na niego, który się próżno szamotał: gryzły go, kąsały, wyrywały mu całe garści włosów i kęsy ciała.
Nazajutrz poraniony, posiekany, pokrwawiony, leżał osowiały, jak istota, która sobie powiedziała:
— Niemasz dla mnie nadziei!
Tylko, widząc zdaleka Boksa, warczał nienawistnie.
Dobry, poczciwy, nieszczęsny Czuwaju, do czegoż to cię doprowadziła ślepa i obłąkana namiętność!
Czasami Czuwaj, nadmiernie prześladowany przez okrutną kochankę i jej sojuszników, uciekał w światy. Ale nie chciały mu darować: goniły go, dopędzały, znów go kąsały, znów szarpały, znów gryzły.
Ogromne kłaki jego szerści napotykano nieraz o wiorstę i dwie wiorsty od dworu. Na łąkach, na ugorach, w lasku przyległym.
Przytem sobaki te wyły, warczały, jargały się, skowytały, ujadały i wyprawiały z dnia na dzień coraz większe hałasy, gdyż energja trojga przeciw jednemu rosła nieustannie.
Czuwaj zaś był coraz bajroniczniej i werteryczniej usposobiony; coraz bardziej okaleczony i poprostu ze skóry odarty.
Aby go ochronić od tych okrutnych prześladowań, pan Tadeusz postanowił Czuwają na noc zamykać w stodole. Tem bardziej, że od tej krwawej, psiej wojny nikt w całym domu nie mógł spać. Przypuszczaliśmy więc, że będzie na folwarku cisza.
Tymczasem nic podobnego. Zamknięty Czuwaj wył jeszcze przeraźliwiej, a troje nieprzyjaciół smętnego kochanka pod tą samą stodołą rozmawiało z nim urągliwem, szyderczem ujadaniem.
Wrzaskot był jeszcze gorszy — i znów spać było niepodobieństwem.
Dwie noce jeszcze przepędził Czuwaj w stodole, ale na trzecią zostawiliśmy go na swobodzie.
Później obmyślił pan Tadeusz, aby go przenieść na inny folwark, o trzy wiorsty odległy. Ale kiedyśmy rano się obudzili, cóż się okazało? Czuwaj powrócił — i był cały od góry do dołu w ranach jeszcze bardziej poszarpanych, niż zwykle. Zacząłem podejrzewać, że te męczarnie sprawiają mu większą rozkosz, niż gdyby miał żyć w bezpieczeństwie, a zdala od ukochanej.
Aby serce jego pocieszyć — wziąłem go z sobą do lasku, w nadziei, że cisza go ukoi.
Siedliśmy u samego wejścia tego lasu (1200 metrów obszaru!) i przyglądaliśmy się łąkom i polom dookolnym. Już pierwsze siano ścięto kosą i ułożono w duże, zielone stogi. To też pachniało sianem, jak w zaczarowanym ogrodzie.
Słońce złotemi smugami po tej zieleni snuło się powoli — tak, że wszystko jakoś słonecznie wyglądało.
Patrz, Czuwaj! jakie jasne słońce tu dokoła. Zapomnij o tej chytrej i złośliwej suce. Życie jest piękne!
Ale Czuwaj mi nie wierzył. Nagle podniósł głowę do góry i zaczął się niebu przyglądać.
I ja również spojrzałem ku niebu. Jakaś ciemna, ruchoma chmura szła ku nam — i zasłoniła niebo, zamroczyła ziemię.
Jednakże chmura nie była deszczowa, była to chmura z żywych istot złożona.
Na czele tej chmury unosił się wielki jastrząb, a za nim niezliczona ćma wszelkiego ptactwa: kawki i jaskółki szeregami, jakby w wici ustawione, płynęły powietrzem, nacierając na drapieżca; za niemi w mniejszych ilościach rozmaite drobne skrzydlaki, raszki i pokląskwy, kosy czarne i mysiekróliki z czerwonym czubkiem, piegże i sikory, dzierlatki, pliszki, trznadle, gile, czeczotki, zięby i pospolite wróble, wilgi złote, sójki i kraski, wrony, dzierzby, muchołówki, nawet gołębie domowe. Pół kilometra bezmała zajmowała ta armja, która powstała samorzutnie, solidarnością ptasią wyczarowana. Wspólny wróg, który tyle zniszczenia robił w królestwie śpiewaków leśnych i polnych — doczekał się zemsty.
Było to wyświecanie jastrzębia.
Coraz to inna ptaszyna, drobna i niedołężna, dopadała drapieżca i szarpała go pazurkami, dziobem kłuła, obezwładniała wroga. Jeden cios, oczywiście, był dla niego niczem: ale setki i tysiące tych ukłuć i tych zadrapań doprowadziły jastrzębia do niemocy. Trafiały się też chytrzejsze ptaki, które mu się dobierały do oczu. Przerażony, omdlewający ze zmęczenia, jastrząb poczuł się nagle niewidomym. Wkrótce runął na ziemię — w naszym lasku — niedaleko miejsca, gdzie siedział Czuwaj ze mną.
Wyznaję, że miałem dla nieszczęsnego współczucie. I Czuwaj podobnież. Gdyby umiał mówić, toby niewątpliwie powiedział, że jastrzębia ścigały te ptaki tak właśnie, jak jego ścigała Diana i Maja z Boksem.
Znakomita część ptaków, z chwilą upadku jastrzębia, rozleciała się na cztery strony świata; niektóre jednak, a zwłaszcza kawki, wrony, kraski i sójki, zgromadziły się dokoła oślepłego drapieżnika i jęły go torturować, póki nie legł ostatecznie trupem. Wtedy wrony i kawki zaczęły się jego ciałem pożywiać.
Czuwaj ze wstrętem przyglądał się tej scenie i warczał złowrogo; ja zaś — powróciłem z nim razem do domu.
I znów się zaczęły nocne ujadania psów — i straszliwa walka z Czuwajem. Zęby i pazury Mai szarpały nieszczęsnego kochanka, który codziennie się zjawiał i mówił:
— Kocham cię! Bądź moją!
Ona zaś mu odpowiadała:
— Nie!
Czasami niefortunny Czuwaj nie mógł wytrzymać nacisku trojga nieprzyjaciół; ból fizyczny i moralny dręczył go bez miary.
Chciał uciekać i uciekał, sam nie wiedząc dokąd. Boks i suki pędziły za nim.
W początkach lipca, w upalną noc bezksiężycową, zdarzyła się taka zajadła gonitwa. Czuwaj przez łąki i pola biegł jedną wiorstę — drugą — trzecią.
Naraz ujrzał linję bez drzew i bez pól, bardzo dogodną do ucieczki. Boks i suki chwilowo się zatrzymały. Czuwaj zaś pędził dalej, aż wkońcu sam się też zatrzymał.
Z prawej i lewej strony drogi, która nieco się wznosiło nad polami, widział dwie błyszczące, żelazne sztaby, idące jakby na koniec świata. Czuwaj usłyszał poza sobą ryk, mocniejszy niż wycie brytana. I ujrzał wielkie, ogniste oko: zapewne to Boks zamienił się w taką bestję.
Dym czarny buchał mu z gęby, a długość potwora była taka, że oko jej wymierzyć nie mogło. Zamiast nóg miał żelazne koła i toczył się na nich hucząc, sapiąc, świszcząc, wyjąc i warcząc, i ujadając przeciągle a groźniej, niż stu Boksów i sto suk razem.
Czuwaj dziwił się postaci tego smoka, ale go się nie lękał. Owszem gotów był do walki i szczekał na niego pełen gniewu.
Zarazem jednak duszę mu olśniło. Powszechna anima rerum jęła go kusić. Pójdź do mnie! — wołała. Oto ten żelazny potwór zaprowadzi cię na moje łono odwieczne, w którem wszystko zlewa się w jedność i tożsamość.
I Czuwaj odczuł rozkosz nadchodzącej nicości.
Smok naraz zbliżył się do jego mordy, do jego brzucha, do nóg. Trzasnął go sobą, powalił na ziemię i wszystkiemi kołami przejechał po nim... Po przejściu pociągu Czuwaj spłaszczony i zdruzgotany, leżał na plancie kolejowym z twarzą spokojną na wieki, wyzwolony od wszystkich cierpień.
Jego miłość obłędna i nienasycona znalazła rozwiązanie.
Maja spostrzegła nazajutrz, że Czuwaja niema, ale już pod wieczór o nim zapomniała. To też z czystem sumieniem oddawała się harcom i pląsom.
Tak zginął najlepszy mój przyjaciel. Czy to nie było samobójstwo?
Samobójstwo z zawiedzionej miłości?






AZAIS
(Temat do filmu)
KILKA SŁÓW OBJAŚNIENIA.

Życie nigdy się nie układa tak, jak to czytamy w powieści. Autor romansu zbiera fakty ze wspomnień osobistych, z obserwacyj, ze studjów, z rozmyślań nad społecznością i duszą człowieka i t d. — i wiąże to wszystko w pewną konstrukcję harmonijną, czego nie znajdziesz w rzeczywistości.
Gdyby ktoś obmyślił np. powieść w stylu życia Byrona (nie chodzi tu o realną biografję, ale o żywot urojony człowieka, który nie istniał), to niewątpliwie przypisałby mu jakieś długotrwałe uczucie, dałby mu zwycięstwo pod Missolungi, koronę grecką i t. d. To byłaby konstrukcja.
Rzeczywistość wygląda inaczej. Życie najczęściej to szereg dni jednostajnych i szarych, ale czasami bywają w niem niespodzianki i błyskawice. Zdarza się w życiu czasem splot faktów szczególnych, wyjątkowych, nieoczekiwanych — a przytem niepowiązanych żadną koniecznością logiczną i nie prowadzących do żadnej konsekwencji.
Ta luźność i chaotyczność zjawisk — świadczy o dwóch zasadniczych cechach rzeczywistości: o jej egzotyzmie i irracjonalizmie.
Taki szereg egzotyczno-irracjonalnych zdarzeń chcę tu zreferować z opowieści Seweryna K., mego kolegi naprzód w jednem z gimnazjów warszawskich, a potem na studjach w Paryżu. Ja uczęszczałem do Szkoły nauk moralnych i politycznych, on zaś był w Szkole Centralnej, ale widywaliśmy się często i znałem niemal wszystkie szczegóły jego życia. Historja jego nie zawiera w sobie nic nadzwyczajnego, a jednak pojedyńcze jej ogniwa są tak barwne, że mi się wydaje, niby dziwaczny a ciekawy film, choć pozbawiony konstrukcji.
Ktoś o konstrukcji zapomniał.
Kto? Życie.
Życie też pognało każdego z nas na inne krańce świata. Z piętnaście lat nie widzieliśmy się z sobą. Nakoniec się spotkaliśmy. Było to na wsi, u wspólnych znajomych. Wspominaliśmy młode lata, czasy paryskie. Raz długo w noc opowiadał mi Seweryn rzeczy, które znałem częściowo, ale które dopiero teraz zrozumiałem w całości.
I cóż z tej opowieści wynika? W życiu fakt płynie za faktem nie jako splot przyczyn i skutków, ale jako szereg zjawisk jednoczesnych lub kolejnych, a przecie samodzielnych.
Życie jest egzotyczne i irracjonalne. Takeśmy w naszych rozmowach zadecydowali. Teraz niech mówi Seweryn.
Niema tu nic zmyślonego. Wszystko to są zdarzenia prawdziwe „z nieprawdziwego zdarzenia“.



Rozdział I.
JAK SIĘ URODZIŁ AZAIS.

Za czasów mego pobytu w gimnazjum pisywałem wiersze. Nigdy ich nie drukowałem: była to literatura rękopisowa, a nawet poniekąd ustna, rzekłbyś, ludowa, gdyż koledzy nasi utwory moje kopjowali na wiele rąk, a nawet umieli je na pamięć. Mogę bez przesady powiedzieć, że w swojem kółku miałem niemało wielbicieli. Zbiór moich arcydzieł był to zeszyt, na którego pierwszej stronie czytałeś: Poezje A. Z.
Taki był mój kryptonim, urobiony z pierwszej i ostatniej litery alfabetu. Ale nasz „prymus“ do tych liter A. Z. dodał końcówkę grecką ais — i zrobił z tego Azais. Inaczej też mnie koledzy nie nazywali. Moje nazwisko rzeczywiste niejako poszło w zapomnienie.
Zostałem na zawsze: Azais.


Rozdział II.
ZAPOMNIANY FILOZOF.

W szczególny sposób to nazwisko fikcyjne dwa razy jeszcze wcisnęło się w moje życie. Będąc w szkole inżynierskiej w Paryżu, zamieszkałem na dłuższy czas przy ul. Bara Nr. 5. Ulica ta niewielka, ale dość szeroka i bardzo słoneczna — w pobliżu ogrodu Luksemburskiego z jednej strony i Avenue de l’Observatoire z drugiej. Bardzo polubiłem i tę ulicę, i ten dom, i ten pokoik, i różne wspomnienia łączące się z tym pokoikiem.
Pewnego razu, gdym wychodził z domu, uderzyła moje oczy, koło drzwi wejściowych, tablica marmurowa ze złoconym napisem, na którą jakoś dotychczas nie zwróciłem uwagi. Na tablicy z niemałem zdumieniem przeczytałem:

Piotr Hiacynt Azaïs
znakomity filozof
mieszkał w tym domu
w latach 1827 — 1833.

Gdyby nie to, że w r. 1833 jeszcze nie było mnie na świecie i że nie jestem ani Piotr, ani Hiacynt, pomyślałbym, że w niepojętem przeczuciu mnie to właśnie taki hołd złożyli paryżanie.
Wyznaję ze wstydem, że nic nie wiedziałem o istnieniu takiego filozofa. Zajrzałem do Larousse’a. Dowiedziałem się stamtąd, że P. H. Azaïs, ur. 1766, zmarł w r. 1845. Był profesorem retorytyki i filozofji w szkole Saint-Cyr i w innych — i stworzył system własny, który nazwał „Philosophie des Compensations“.
Doktryna ta naucza, że jeżeli na świecie jest dużo złego, jest też dużo dobrego; jeżeli są cierpienia, są też i rozkosze; wszystko się wyrównywa i ma swą kompensatę. Nie bądź ani wyłącznie pesymistą, ani wyłącznie optymistą, gdyż i to i tamto ma rację bytu.
Byłem nieco rozczarowany, że mój pseudonim uprawiał taki dobroduszny i nieszkodliwy eklektyzm. Wolałbym jakieś idee z większym temperamentem.
Bądź jak bądź, mogłem sobie powinszować, że mieszkam w sławnej kamienicy.


Rozdział III.
TAJEMNICZY WPŁYW KOBIETY.

Muszę tu jeszcze na jedną okoliczność zwrócić uwagę. Mój pokój mieścił się na drugiem piętrze: była to izba niewielka, ale jak na owe czasy zupełnie dla mnie wystarczająca.
Pokój ten wydawał mi się chwilami najcudowniejszym pałacem, gdyż ozłacało mi go wspomnienie pewnej czarodziejki, która mnie tu odwiedzała i która na długie, długie czasy pozostawiła mi zapach swej duszy. Była to dama z Białej Rusi, która przyjechała do Paryża na pół roku, aby się uczyć śpiewu. Jedna z moich warszawskich znajomych poleciła jej moją osobę: miałem w obcem środowisku być jej przewodnikiem. Skoro tylko otrzymałem wezwanie od nowoprzybyłej, którą tu będę nazywał Ireną, natychmiast dostosowałem się do nowej roli i znalazłem w niej nadzwyczajne zadowolenie. Rychło między nami zawiązał się stosunek tak przyjacielski i serdeczny, że musieliśmy się codziennie choć na parę chwil zobaczyć i porozmawiać z sobą. Wielokrotnie Irena zaszczyciła swą obecnością mój pokój, który stał się dla mnie świątynią.
Tu muszę uczynić pewną dygresję. Byłem zawsze bardzo sceptycznie usposobiony względem zjawisk t. zw. nadprzyrodzonych. Jednakże miałem oddawna pewien dar odgadywania — i kiedyśmy bawili się w „tłusto-chudo“, odrazu szedłem tam, gdzie dany przedmiot był ukryty. W wyższych klasach gimnazjalnych uprawialiśmy hipnotyzm, odgadywanie myśli, odczytywanie zamkniętych listów i t. d.
Odkryłem też, że istnieje pewien stan półhipnotyzmu: polega on na tem, że ja przyglądam się medjum i milczę, nakazując mu tylko, aby wyłożyło swe tajemnice. Medjum nie śpi, ale milczy, przyczem staje się jak otwarta księga, którą hipnotyzer z łatwością odczyta. Doszedłem w tej sztuce do niemałej wprawy. Później, innemi rzeczami zajęty, zarzuciłem te doświadczenia. Oczywiście nie było w tem nic nadprzyrodzonego: była to raczej pewna mało znana gałąź algebry psychicznej. Mówię o tem wszystkiem z powodu, że nagle teraz, pod wpływem sympatycznej atmosfery, jaką mnie owionęła dusza Ireny, na nowo przebudziła się we mnie umiejętność odczytywania medjów ludzkich. Wymagało to z mojej strony pewnego wysiłku, ale było raczej nieświadome, niż świadome. Myślę, że dawne, choć poniechane próby, skondensowały się we mnie w siłę o charakterze automatycznym. Pod wpływem głębokiego sentymentu, jaki wywołała we mnie Irena, dusza moja stała się czujną i przenikliwą. Był to jakby nowy zmysł, nowy instynkt.
Patrząc na kogokolwiek (o ile ktoś zwrócił czem bądź moją uwagę), mimowoli starałem się go zahipnotyzować — i natychmiast widziałem całą jego przeszłość; widziałem jego wszystkie dawno zamarłe gesta i czyny, słyszałem jego słowa. Przenikałem do cna każdego człowieka — i rzecz godna uwagi — ponieważ sam pod wpływem Ireny byłem dobry, widziałem najczęściej rzeczy jasne, czyste, dobre — wogóle to, o czem się nie mówi.
O czem się nie mówi? Nie mówi się o ludziach, którzy nie popełnili nic złego; o kobietach, które nie zdradziły kochanka; o wypadkach, które nikomu nie wyrządziły krzywdy; o poświęceniach i ofiarach cichych i nie rozreklamowanych i t. d. Otóż to właśnie czytałem w nieznajomych medjach, którem napotykał w ogrodzie, czytelni, kawiarni, w tramwaju i t. d., gdyż objekt moich jasnowidzeń mógł się trafić wszędzie.
Przekonałem się, że na świecie jest wielu ludzi bardzo dobrych, ale łotry interesują nas więcej.
Zrozumienie tej tajemnicy znajdowało się w związku z obecnością Ireny.
Irena wyjechała. Ostatnie jej pocałunki pozostaną w mej pamięci na zawsze, jako najsłodsze wspomnienie mego życia.
Opowiem może kiedy historię mojej miłości i te wizje żywotów dobrych ludzi, które przeniknąłem dzięki Irenie.
Nigdy już się z nią potem nie spotkałem, gdyż odjechała do rodziny — gdzieś w okolice Świtezi — i tam surowe obowiązki porwały ją w swe kleszcze.
W miesiąc może po odjeździe Ireny, zatraciłem zdolność przenikania cudzych żywotów. Słabła we mnie ta umiejętność z dnia na dzień — aż znikła. Widocznie, że ta właściwość zależy od wzruszenia, jakie we mnie budzi druga osoba, słowem pewna siła motoryczna, nadracjonalna.


Rozdział IV.
ZJAWISKO BAJECZNIE KOLOROWE.

Byłem smutny, jakby się coś oderwało od mojej duszy. Tylko wówczas, kiedy się znalazłem tam, gdzie niegdyś bywaliśmy razem, a zwłaszcza w swoim własnym pokoju — cień jej naraz się wyłaniał z nicości i rozmawialiśmy z sobą, i na nowo przeszłość zmartwychwstała we mnie.
Tem bardziej pogrążyłem się w pracy i zapomocą formuł matematycznych chciałem przepędzić smutki. Zacząłem też uprawiać sport pieszy. Składało się tak, że koło piątej wychodziłem z domu.
Od paru tygodni w chwili, kiedy wybierałem się na wycieczkę, codziennie ukazywała się w ulicy Bara na przeciwnym trotuarze — grupa pięciu kobiet.
Napełniały one całą ulicę pogrążoną w słońcu, nadzwyczajnym rozblaskiem kolorów, tak, że aż ćmiło oczy: bo i same były kolorowe, a każda inna — i suknie ich lśniły jaskrawo, pstrokato, tęczowo.
Dwie były kobiety starsze i trzy panny po lat piętnaście do siedemnastu. Starsze kroczyły ztyłu, młodsze na przedzie.
Były to widocznie osoby z kolonij — rozmaitych ras i kolorów skóry. Jedna ze starszych była czarna jak węgiel; nie była to jednak murzynka, ale raczej Berberyjka z Afryki północnej; Berberowie mają skórę czarną, lecz rysy ich nie różnią się niczem od europejskich; gdyby zrobić posąg którego z nich w białym marmurze, to mógłbyś go wziąć za Apollona lub Antinousa.
I nasza Berberyjka, kobieta lat trzydziestu kilku, była w całem tego słowa znaczeniu piękna; była to prawdziwa czarna Wenus, zbudowana jak posąg z czarnego marmuru.
Druga z tych pań miała barwę czekolady; pochodziła z Indostanu, była szlachetnego rodu, z wyższej kasty i miała w swej postaci dumę wielkopańską.
Z trzech panien — pierwsza odznaczała się barwą mlecznej kawy, był to rodzaj mulatki, ale bez rysów murzyńskich; druga — była żółta i miała typ jawański lub japoński; trzecia wreszcie — biała prawie jak mleko, ale coś było w niej nie-europejskiego, widocznie kreolka, a jej białość była aż zbyt biała.
Takie oto zjawisko zaczęło się regularnie ukazywać na naszej ulicy. Panie te wychodziły z domu o trzeciej, powracały o piątej. Nie będę opisywał ich sukien, które do gamy kolorów ich skóry dodawały swoją krzykliwą gamę niezgodnych odcieni.
Młode pokolenie przybrane było w mieszaninę barw zielonych, czerwonych, niebieskich i żółtych. Kreolka ubierała się w czarne ze złotem. Berberyjka nosiła suknie barwy krem, Indjanka suknie lila.
Zresztą zachowanie ich świadczyło, że należą do sfer kulturalnych i że nie są to bynajmniej istoty dzikie z dziewiczych lasów Afryki Środkowej. Książki, które panny zazwyczaj nosiły z sobą, można było uważać za dowód, że przyjazd ich do Paryża miał na celu wykształcenie. Między sobą mówiły zawsze po angielsku z akcentem amerykańskim.
Zaczęły mię interesować te kobiety, jako coś egzotycznego. Budziły we mnie marzenia jakichś dalekich, sennych wysp podzwrotnikowych, gdzie te różnobarwne kobiety po głębokiej dżungli krążą nagie, albo kołyszą się w hamakach — śród śpiewu i krzyku kolibrów i papug, śród brzęku złoto-zielonych żuków i olbrzymich kolorowych motyli, śród zapachu gąszczy tytuniowych.
Pod wpływem tego wielobarwnego zjawiska zacząłem marzyć o podróżach gdzieś w dalekich krajach egzotycznych. Nęciła mnie zwłaszcza Afryka, jako najmniej znana część świata. W Afryce zaś najbardziej nęciła mnie Abisynja, gdyż miałem to przekonanie, że kultura egipska wiele zawdzięcza Etjopom.
Ponieważ codziennie spotykałem się z niemi, znały mnie dobrze i mimowoli uśmiechały się do mnie. I ja również uśmiechałem się do nich i zacząłem się im kłaniać.
Wkońcu zapoznałem się z niemi przez bardzo banalny przypadek; jedna z pań upuściła torebkę, ja ją podniosłem i podałem. Stąd rozmowa. Przedstawiłem się i zacząłem im towarzyszyć.



Rozdział V.
AZAIS POWRACA.

Bawiła mię ekspansywność tych istot, które, mówiąc nawiasem, nie robiły na mnie wcale wrażenia kobiet. Były to dla mnie jakieś kotki, łasice, wiewiórki, papużki — nie kobiety. Bardzo reservées, a zarazem niezmiernie gadatliwe i ciekawe.
Z drugiej strony — ponieważ kultura wszystko banalizuje, więc i one, przy całym swoim egzotycznym wyglądzie, miały pospolite imiona, jak Nelly, Daisy, Ketty. Berberyjka nosiła imię Jane, i tylko Indjanka zachowała jakby starożytny klejnot imię Sita. Ona też jedna wyznawała swoją rodową religję, gdy wszystkie pozostałe kobiety należały do jakiejś sekty amerykańskiej hyperewangelistów czy coś podobnego.
Jakoż wszystkie pochodziły z Ameryki i były obywatelkami U. S. Wszystkie się tam urodziły i ani Jane nigdy nie była w Berberji, ani Sita w Indjach. Rodzice ich już się tam przenieśli i tam się one wychowały. Poza angielskim nie znały żadnego języka.
Trzy panny — były to siostry przyrodnie — z jednego ojca i różnych matek. Ojciec tych panien, jak mi zaraz pierwszego dnia powiedziały, był to widocznie wielki urwis, który, korzystając z luźnych bardzo praw, dotyczących małżeństwa w Stanach Zjednoczonych, korzystał z tego w ten sposób, że się żenił np. w Stanie Michigan, poczem wyjeżdżał do Illinois albo do Louisiany i tam żenił się z inną osobą. Musiał to widocznie być człowiek działający na kobiety — gdyż liczba jego żon była znaczna i przytem wybierał sobie zawsze panny bardzo bogate. Czy rozmaitość kolorów skóry żon była wynikiem obojętności jego pod tym względem, czy przeciwnie był to skutek wyrafinowanej perwersji lub żądzy coraz innych wrażeń — niewiadomo.
Ojciec tych panien, mając w ręku fortunę danej kobiety, operował nią tak, aby ją potroić: skoro tylko cel był osiągnięty, zwracał żonie posag, jaki otrzymał, zabierał jedno z dzieci i przenosił się do innego stanu. Jedną z jego żon była Berberyjka, córka zamożnego handlarza dywanów w Michigan; córką jej była Nelly, osoba barwy café au lait. Papa rozszedł się z jej matką bardzo dobrze, a jej siostra, właśnie Jane, zajęła się wychowaniem dziewczyny i nigdy jej nie opuściła.
Matka Daisy była Jawanką i typ żółto-skóry w dziecku się zachował, a stara Indjanka była jej ciotką. Nakoniec matką Ketty była kreolka z Florydy, gdzie ojciec jej posiadał wielkie plantacje trzciny cukrowej.
Pominę tu inne liczne żony naszego Sinobrodego, gdyż interesują mnie tylko te, których córki poznałem. Wiem jedynie, że ten Sinobrody majątek swoich żon kolosalnie powiększył i zebrał wcale pokaźną fortunę. Miał już parę miljonów, ale dążył do miljarda.
Okazuje się, że tego Don Juana wszystkie owe panie bardzo lubiły; Berberyjka Jane mówiła o nim zawsze z zachwytem. Podobało się jej to, że ten człowiek umiał tak gładko z każdą kobietą się związać, a potem odłączyć od niej.
— Ale teraz — mówiła mi — to już nie będzie mógł odwiązać się tak od kobiety. Bo teraz to się ożenił z jedną panią z Chicago, ale ta powiedziała, że ślub weźmie tylko w Paryżu, w kościele — i tak wszystko przeprowadziła, że już on sobie nie da rady.
— Cóż to za jedna?
— To jest jakaś biała, polska hrabina. Nie pamiętam nazwiska, bo trudne. Ale mam zapisane.
Rozmawiać nam nie było łatwo, bo te panie mówiły słabo po francusku, a ja słabo po angielsku. Przyjechały tu właśnie, aby ukończyć edukację panien — i prosiły mnie, abym je uczył francuskiego. Chętnie się na to zgodziłem.
Prosiłem o nazwisko, gdyż dotąd go nie znałem.
— Azaïs, 12, rue Bara, 12.


Rozdział VI.
TABLICA MARMUROWA.

Azaïs! znowu to samo nazwisko. Było to nazwisko panien oraz ich ojca. Jane i Sita inaczej się nazywały, ale niema poco o tem mówić.
Azaïs! Obstupui. Czy jest jakaś logika konieczności w tem, że ciągle się z tem nazwiskiem spotykam? Czy to igraszka przypadku, luźna i nie mająca żadnego znaczenia? Jakoż dotychczas jest to przypadek, który do żadnej konsekwencji nie prowadzi! Jak błyskawica przeszło mi przez myśl przypuszczenie, że owa hrabina polska — to Irena, ale przedewszystkiem Irena nigdy nie była w Chicago, a następnie oddawna jest zamężna.
— Azaïs! powiedziałem, a czy panie wiedzą, że w moim domu mieszkał kiedyś jeden Azaïs?
— Czy być może?
Cała ta rozmowa toczyła się w ogrodzie Luksemburskim. Było już po piątej i panie miały wracać do domu. Prosiłem, aby zatrzymały się przed numerem piątym i pokazałem im tablicę. Tu po raz pierwszy moje różnokolorowe niewiasty utraciły spokój europejski i, zarówno stare, jak młode, zaczęły skakać przed tablicą, śmiały się, krzyczały radośnie i klaskały w ręce. Aż się zrobiło dokoła zbiegowisko osób małoletnich, które również zaczęły skakać, krzyczeć i klaskać.
Namówiłem wreszcie moje księżniczki, aby poszły do domu.
Były bardzo rozweselone i od tego czasu nazywały mnie stale: Azaïs!


Rozdział VII.
POLSKA HRABINA.

Azaïs pochodził z emigrantów francuskich i wcale nie jest rzeczą wykluczoną, że był z tej samej rodziny, co mój Piotr Hiacynt Azaïs, zwłaszcza, że i sam miał na imię Piotr.
Widziałem jego portret. Był to typ korsarza, konkwistadora; typ awanturnika w nowym gatunku. Umiał on nietylko w stepach ścigać bawoły i dzikie konie; był nietylko myśliwcem i sportsmenem pierwszorzędnym, ale razem był to zdobywca kobiet i zdobywca dolarów. Zarówno Jane, jak Sita wyrobiły się w Ameryce na osoby, rozumiejące business i umiały mi świetnie wytłumaczyć, jak to Azaïs za pieniądze, które otrzymał, spekulował cukrem, herbatą, wełną, skórami, miedzią i t. d., i jak jego majątek ciągle olbrzymiał. Fakt, że zmieniał żony jak rękawiczki, wcale ich nie oburzał; gdyż żony te już mają nowych mężów, więc żadna im się krzywda nie stała. On zaś musi swój majątek powiększyć, więc ożenił się teraz znowu, i to z białą kobietą, z hrabiną polską, ale teraz wziął ślub bezpowrotny — tak jak to się robi w Europie.
Byłem ciekawy nazwiska tej hrabiny. Nazwisko to znajdowało się na karcie, donoszącej o ślubie — w kościele Saint Honoré w Paryżu — pani Jadwigi Ciecierskiej z panem Piotrem Azaïsem.
W tymże liście była fotografja pani Jadwigi oraz, rzecz osobliwa, mapka Besarabji (część pewna zakreślona czerwonym atramentem), wreszcie objaśnienie tajemnicy tego małżeństwa.
Ciecierska była w Ameryce chwilowo, bawiąc u dalekich krewnych, raczej u przyjaciół.
Była to bardzo piękna szatynka z tych, jakie się rodzą na granicy Bukowiny i ziemi huculskiej: typ półsłowiański, półrzymski, być może trochę krwi ormiańskiej. Ciecierscy byli zamożni, ale posag panny Jadwigi był dla Piotra błahostką (50.000 guldenów). Pani Jadwiga miała natomiast wielką sperandę i walka o tę sperandę nadawała specjalny urok w oczach Piotra temu małżeństwu. Mianowicie prapradziad Jadwigi, Stanisław Ciecierski, odznaczył się bardzo podczas odsieczy wiedeńskiej. Z tego powodu król Jan Sobieski nadał Ciecierskiemu obszerne posiadłości, wynoszące 200.000 hektarów w Besarabji. I Ciecierscy siedzieli w tych dominjach aż do czasu, gdy Turcy zabrali ten kraj zpowrotem pod swoje panowanie. W roku 1878 Besarabja dostała się pod berło rosyjskie: ponieważ zaś monarchowie rosyjscy przyjęli na siebie zobowiązania królów polskich, przeto gdyby potomkowie Ciecierskich wystąpili z odpowiednio umotywowaną pretensją, to powinni odzyskać swoje prawa do tych posiadłości. Przedstawiały one wartość 60 miljonów rubli. Azaïs poznał się z Jadwigą u jej krewnych, z którymi prowadził interesa. Jako kobieta bardzo mu się podobała, miała ona w sobie coś egzotycznego, a jednak była mu bliższa, niż wszystkie jego dotychczasowe kolorowe żony. On zaś robił na niej wrażenie człowieka wielkiej siły woli, nie licząc, że zachował piękny typ Francuza z XVIII wieku.
Kiedy zaś opowiedziała mu historję majątków besarabskich, poczuł w sobie energję bajecznych Argonautów — zwłaszcza, że Jadwiga była ostatnią i jedyną przedstawicielką imienia Ciecierskich: on musi zdobyć te majątki.
Jadwiga próbowała zająć się tą sprawą; były nawet w Warszawie i Petersburgu konferencje adwokatów, ale na samo poruszenie tej sprawy trzeba było paru miljonów rubli i adwokaci nie mogli się zdecydować na takie ryzyko.
Azaïs postanowił na tę grę rzucić wszystkie kości. Naprzód ożenił się z Jadwigą — i pojechał z nią do Warszawy, a potem zwiedziwszy swe dominja w Besarabji, udał się do Petersburga. Tu zawiązał stosunki z pierwszorzędnymi adwokatami, nie zaniedbując wpływowych osób na dworze.
Zgórą rok czasu już prowadził tę sprawę — i zapowiada, że niedługo ją ukończy.
Taka była treść jego ostatniego listu. Panie te bardzo mało co wiedziały o Polsce, o Besarabji, o Janie Sobieskim i t. d., i musiałem im to wszystko tłumaczyć.


Rozdział VIII.
UCZYMY SIĘ DOBRZE.

Ludzie kolorowi mają niepospolitą łatwość do nauki języków obcych. Nietylko moje panny, które były w kolegjum „pour jeunes filles de colonies“, ale i obie starsze damy brały u mnie lekcje. W ciągu paru miesięcy doszły do wielkiej wprawy w języku francuskim tak, że rozmawialiśmy z sobą bardzo swobodnie.
Stosunki między nami urobiły się bardzo przyjacielskie i jeżeli buddyzm naucza, że powinniśmy kochać bliźnich bez różnicy koloru skóry, to mogę śmiało powiedzieć, żeśmy to przykazanie ściśle wypełniali. Lubiliśmy się wzajemnie, a że wszystkie te kobiety miały w sobie coś dziecinnego, właściwego ludziom pierwotnym — i ja przy nich stawałem się dzieckiem. Po lekcji zwykle nasze panny w swoich kolorowych sukniach zaczynały tańce, nieco osobliwe, przypominające dawne pląsy, t. zw. canaries; muzykę wyobrażał instrument w rodzaju pozytywki, ale o dźwięku mocniejszym. Przy tem nasza mulatka Nelly śpiewała, a miała głos przecudny, jak dzwonek srebrzysty, sopran, jakim w niebie śpiewają aniołowie.
Panie te miały apartament obszerny, z sześciu pokojów złożony, w których porozstawiały kupne meble, niezbyt wyszukane co do stylu, ale wygodne w znaczeniu amerykańskiem. Tylko Sita umieściła w swoim pokoju rodzaj ołtarza z figurką Wisznu, siedzącego na grzbiecie wielkiego ptaka Garudy; nad ołtarzem z rubinów i szafirów, złotem inkrustowanych, widniała swastyka, czyli krzyż bramiński. Posiadała też ona nad lewą brwią maleńkie wycięcie wytatuowane: był to znak magiczny, który ją chronić miał od wszelkich złych przygód.
Wyróżniała się ona jeszcze i tem, że gdy wszystkie inne z tych dam kolorowych miały kult dla Europy i Ameryki, dla ich urządzeń, wynalazków, ustroju, ona uważała się zawsze za istotę wyższą i dla ludów białych czuła pogardę, jako dla barbarzyńców.
Przyjaźń nasza miała w sobie coś spokojnego; bywaliśmy razem na wycieczkach zamiejskich, jeździliśmy nawet do Wersalu; uczęszczaliśmy do teatrów, muzeów, na igrzyska jarmarczne i wyścigi konne.
W tym spokoju taiła się jedna nuta ostrzejsza: zachowanie się Jane wobec mojej osoby było nieco zagadkowe. Spoglądała na mnie wzrokiem tak dziwnym, że wpadałem w omdlenie. Poprostu zdawała się mnie hipnotyzować.
W Courbevoie, niedaleko Paryża, panie te miały kółko znajomych, również kolorowych dam z Ameryki, które od czasu do czasu odwiedzały. Wyjeżdżały zwykle na cały dzień.
Pewnego razu, Jane w ogrodzie Luksemburskim szepnęła mi w ucho: — Przyjdź do nas jutro o godzinie drugiej. Mam ci coś do powiedzenia.
Przy pożegnaniu mocno uścisnęła mię za rękę.


Rozdział IX.
CZARNA WENUS.

Stosownie do życzenia Afrykanki, byłem nazajutrz w oznaczonej godzinie na miejscu.
Mieszkanie było puste. Wszystkie panie wyjechały do Courbevoie. Jedna tylko Jane została w domu. Ze śmiechem, szczerząc swoje piękne, perłowe zęby, powiedziała mi, że pod pozorem lekkiej niedyspozycji, zatrzymała się w Paryżu umyślnie, aby znaleźć się ze mną sam na sam, gdyż bardzo ją nuży to, że jesteśmy zawsze w towarzystwie osób trzecich.
Poprosiła mnie do swego pokoju, w którym — jakby naprzekór czarności skóry Berberyjki — wszystko było białe i kremowe. Olśniewająco biała była pościel na łóżku, białe firanki osłaniające żaluzję w oknie, białe pokrowce foteli, biały abażur na lampie. Lekki zapach piżma unosił się w powietrzu. Spoglądała na mnie czarną, jak piekło źrenicą, którą otaczało prawie niebieskie białko. Pod powiekami czerwona płomieniała krew. Bujna, silna pierś falowała gwałtownie. Całe jej ciało dygotało.
Oczekiwałem jakichś bliższych wyjaśnień, ale Jane nie mówiła nic, tylko naraz rzuciła się na mnie i zaczęła mnie całować tak szalenie, tak namiętnie, tak gwałtownie, że prawie mnie kąsała, gryzła, siniaczyła.
Byłem wobec tego wybuchu nieco bierny, ale wkońcu i ja zacząłem ulegać szaleństwu.
O Ireno! przebacz mi, ulituj się nade mną! Jakże słaby jest człowiek! Zdarzenie jednak było tak wyjątkowe i rzadkie, jedyne w swoim rodzaju, że choć półnieprzytomny, śledziłem mimo to zimnym, analitycznym rozumem wszystkie perypetje tego zjawiska.
Jane oprzytomniała pierwsza. Wyszła na chwilę i przyniosła owoce i zimne napoje, oraz likier jakiś, nieznany mi dotychczas, wyrabiany we Florydzie.
Jedliśmy i piliśmy. Likier był upajający i rozpalił mi krew do wrzenia.
Jane nastawiła pozytywkę, która zabrzmiała jakąś półdziką melodją i powiedziała mi:
— Zatańczę ci taniec pszczoły.
Jest to taniec arabski, który na tem polega, że almei (tancerce) niby to gdzieś za staniczek wpadła pszczoła. Almea chce tę pszczołę złowić i wyrzucić, ale owad coraz gdzie indziej się ukrywa i trzeba go szukać gdzie indziej. Z tego powodu tanecznica kolejno zdziera z siebie suknie, aż nareszcie staje zupełnie naga i dopiero pszczołę znajduje.
Jest to rzeczywiście taniec, który może i tancerkę i widza doprowadzić do szału. Wirował przedemną jakiś biało-kremowy kłąb materji, którego oś stanowił żywy, czarny posąg świadomie obłąkanej istoty. Nieustannie zmieniały pozycję jej ręce, poszukujące pszczoły i jej nogi, unoszące się do góry i spadające nadół. Jużto kładła się na ziemi, niby to chcąc pszczołę zgnieść na grzbiecie, przyczem nogi, dygocąc, unosiły się w powietrzu; jużto stawała na czterech łapach, jak antylopa. Wreszcie zrzuciła z siebie stanik, potem spódnicę, potem gorset, potem koszulę — i widziałem czarną boginię wspaniałą, szaloną, upojoną.
Od czasu do czasu krzyczała: „Ai—ha! Ai—ha!“
I w tym ostatnim momencie, triumfalna, lekka jak sarna, płomienna, jakby wszystkie pożary świata w niej się zjednoczyły — rzuciła się na mnie powtórnie i znów mię zaczęła całować swoim afrykańskim, piekielnym sposobem.
Przebacz mi, o Ireno! O jakże mdłe i kruche jest ciało ludzkie! Nie zwyciężyłem pokusy. Berberyjska piękność tego dnia została moją władczynią.
Tak zabawialiśmy się do godziny szóstej po południu. Naraz Jane, znów przytomniejsza ode mnie, powiedziała:
— Teraz idź! One przyjdą niezadługo.
Byłem jej posłuszny. Jane musiała się teraz położyć do łóżka, niby jako chora.
I oto przekonałem się, że moja czarna władczyni miała jednak w sobie coś z niewolnicy. Na pożegnanie padła przede mną na kolana i ucałowała moje nogi i ręce.
Muszę dodać, że wogóle mało rozmawialiśmy z sobą i że starczyły nam za wszystko pocałunki.
Powiedziała mi tylko, gdym już drzwi otwierał:
— Jutro będę u ciebie o godzinie jedenastej przed południem.


Rozdział X.
POSĘPNE WIDZIADŁA.

Byłem tak oszołomiony tem, co mi się zdarzyło, że już nie wiedziałem, czy jestem sam sobą. Gryzło mię sumienie, że oto zdradziłem pamięć Ireny. Tłumaczyłem sobie, że to jest zupełnie co innego; że to jest szał zmysłowy i nic więcej. A przytem było to interesujące wprost jako doświadczenie, jako doznanie, jako wrażenie. Nie można takich zjawisk lekceważyć i przejść nad niemi do porządku dziennego.
Jeszcze we mnie huczały te uściski i pocałunki, jeszcze we krwi mej płonął ognisty likwor z Florydy, jeszcze miałem w oczach tańczącą nagą, czarną boginię, jeszcze zapach piżma bujał mi w nozdrzach.
Błądziłem jakiś czas po ogrodzie luksemburskim — ale nie zapanowałem jeszcze nad sobą. Czułem się jakby pod obcą władzą. Muszę się wyzwolić.
Zaszedłem do kawiarni i zażądałem pepermentu z lodem. Ochładzało mnie to powoli.
Tłumy ludzi były naokoło. Mimowiednie zacząłem się im przyglądać.
Naprzeciw mnie siedziała jakaś para — młoda, ładna kobieta z mężczyzną. Miałem poczucie, że to jest mąż i żona. Ale naraz koło tej kobiety ukazała mi się postać innego mężczyzny — i widziałem ją nagle, jak dorożką jedzie na jakąś ulicę i do mieszkania tego mężczyzny wchodzi. I znów widzę ich oboje, jak krążą po różnych magazynach i on jej kupuje suknię, kapelusz, buciki, płaszcz, klejnoty. Wszystko, co miała na sobie ta kobieta, było zapłacone nie przez męża.
Odwróciłem się. Przy innym stole siedział człowiek lat około czterdziestu, o fizjognomji poważnej. Czekał na kogoś. Naraz ujrzałem jego przyszłość: był to cudzoziemiec, który w swoim kraju służył jako kasjer. Systematycznie przez lat dziesięć okradał bank tak zręcznie, że tego nikt nie zauważył. I zgromadziwszy tą drogą znaczne pieniądze, ukrył się w Paryżu. Dopiero w rok później odkryto defraudację.
I znów moją uwagę zwróciła inna para: starsza kobieta z młodym chłopcem. Był to student bardzo ubogi, który znalazł opiekunkę, osobę mającą lat zgórą pięćdziesiąt. Ożenił się z nią, a ta pieniędzy mu dawała tyle, ile konieczność nakazywała, ale zato była nienasycona tak, że młodzieniec był blady jak trup.
Przy jednym stole siedziała grupa Rosjan: wszyscy byli źle ubrani, nieogoleni, widocznie zgłodniali. Mówili bardzo głośno w niezrozumiałym dla otoczenia języku. Spierali się o „pryncypy“, a zwłaszcza jeden z nich najstraszliwsze wygłaszał poglądy. Słuchano go z nabożeństwem. I oto zobaczyłem, jak człowiek ten rozmawia z tajnymi agentami, których rząd rosyjski utrzymuje w Paryżu; widziałem go, jak pisze raporty do trzeciego wydziału w Petersburgu i jak na skutek jego doniesień aresztują, na Sybir wysyłają i w więzieniach trzymają młodzież. Był to, słowem, szpieg i prowokator.
I gdziekolwiek spojrzałem, rysowało mi się w oczach minione życie każdego człowieka, jego wczoraj aż po dzień dzisiejszy. I zawsze a wszędzie widziałem jakieś ponure występki, grzechy godne potępienia, ohydy i plugastwa najtajniejsze dusz ludzkich.
Przypomniałem sobie dawne czasy. A więc powróciło moje jasnowidzenie. Tak samo niegdyś przenikałem godziny minione. Ale wówczas, kiedy moja dusza była rozkołysana atmosferą Ireny, miałem obrazy jasne, czyste, dobre — i wierzyłem w dobroć człowieka. Teraz — pod działaniem szału, jaki we mnie budzi ta czarna królewna, widzę wszystko, co w ludziach jest ujemne, złe i szatańskie.


Rozdział XI.
NOWA ŚWIĄTYNIA MIŁOŚCI.

Nazajutrz o godzinie jedenastej Jane była u mnie. Zwróciłem jej uwagę, że nasza ulica jest mała; że jej osoba jest tu aż zanadto znana; że rozeszłyby się o niej plotki, bardzo przykre. Owszem, chętnie będę się z nią widywał, ale musimy sobie znaleźć osobne mieszkanie na innym krańcu Paryża.
Uznała moje ostrożności za słuszne i prosiła, abym znalazł taką kryjówkę. Tegoż samego dnia wynająłem zaciszny pokój w niewielkim hotelu przy bulwarze Rochechouart, i parę razy w tygodniu spotykaliśmy się tutaj. Trwało to dwa do trzech miesięcy — i wkońcu oboje zaczęliśmy zwolna stygnąć — tak, że nasza „miłość“ sama przez się wygasła. Zostaliśmy zresztą w największej przyjaźni.
O ile można przypuszczać, nikt w domu się nie domyślał naszego stosunku. Sita, zarówno jak nasze panny, tyle w sobie zachowały dzieciństwa, że nigdyby o nic podobnego nie posądziły swej czarnej cioci.
Ale moja zdolność czarnowidztwa trwała wciąż — i mógłbym śmiało zostać detektywem. Przewyższyłbym Sherlocka Holmesa.


Rozdział XII.
PRAWDZIWY AZAIS PRZYJEŻDŻA.

Pewnego dnia Sita otrzymała telegram następujący:
Wszystko doskonale. Wtorek czwarta wieczorem przyjeżdżam Gare du Nord. Piotr.
Cała nasza gromadka udała się na dworzec północny, aby powitać dawno oczekiwanego gościa. Wielka była radość, gdyż dziewczyny bardzo kochały ojca, a niemniej życzliwe były dla niego i ciotki.
Stanęliśmy w wielkiej halli, niedaleko urzędu cłowego, gdyż tamtędy wychodzili wszyscy, którym już zrewidowano bagaże. Czekaliśmy bez końca — i nie mogliśmy się doczekać.
Wtem usłyszałem rozmowę kilku konduktorów i roznosicieli:
— Trzeba zemdlonego człowieka zanieść do sali szpitalnej.
— A może on umarły?
— Nie, tylko chory. Trzeba wezwać Pogotowie.
Jakoż w niecałe dziesięć minut potem widzieliśmy kilku tragarzy, dźwigających na noszach bezwładne ciało człowieka, zemdlonego czy umarłego — niewiadomo.
Tłum gapiów otoczył tragarzy i myśmy również przybliżyli się do nich. Naraz dziewczyny zaczęły krzyczeć i płakać:
— Papa, papa!
Publiczność się rozstąpiła, zarówno wzruszona boleścią dziewcząt, jak i zdumiona ich osobliwym wyglądem.
Przyjrzałem się uśpionemu — i pierwsza rzecz, która mnie uderzyła w jego osobie, to poszarpane, a raczej pocięte ubranie. Zarówno spodnie, jak surdut, miały taki pozór, jakby je ktoś zoperował nożycami.
I w jednej chwili zobaczyłem tego uśpionego podróżnika w przedziale wagonu. Z nim kobieta, której twarzy nie widzę. Kobieta częstuje go papierosem. Piotr usypia. Kobieta nożycami rozcina mu ubranie i z różnych kryjówek wydobywa pieniądze — dużo pieniędzy.
Wprowadzono chorego do sali szpitalnej. Doktór miejscowy określił jego chorobę jako wynik działania chloroformu. Ale nie był w stanie go obudzić. Dopiero lekarz z Pogotowia, zapomocą różnych zabiegów, przywrócił go do przytomności.
Dziewczęta były uszczęśliwione, gdy Piotr oczy otworzył. Był jeszcze osłabiony, ale mógł się z dziećmi serdecznie powitać, a widać było, że je niezmiernie kocha.


Rozdział XIII.
PRZYGODA PANA PIOTRA.

Wówczas zjawił się komisarz policji z prośbą, aby chory, jeśli może, opowiedział swoją przygodę.
Piotr Azaïs wracał z Petersburga, gdzie, na skutek pewnego procesu, uzyskał znaczną sumę. Część tej sumy, 300.000 franków, w trzystu papierach tysiącfrankowych, wziął z sobą. Do granicy francuskiej miał je przy sobie. W Charleroi przeniósł się do wagonu francuskiego, w przedziale był sam jeden. Wkrótce jednak weszła do przedziału kobieta młoda i przystojna, należąca z pozoru do najlepszego towarzystwa. Podróżny zaczął z nią rozmowę, a że zawsze był wrażliwy na wdzięki niewieście — coraz bardziej zaczął ulegać nieznajomej. W pewnej chwili dama wyjęła papierosa i zaczęła palić; potem on ją poczęstował papierosem; potem znów ona jemu ofiarowała cygaretkę, która zdawała mu się dziwną w smaku, a po kilku zaciągnięciach usnął kamiennym snem. Spał aż do Paryża, i tu go dopiero sztucznie obudzili.
— Jak wyglądała kobieta? — zapytał komisarz. I ja w tej samej chwili zobaczyłem ją jak najdokładniej. Nie chciałem jednak nic mówić.
— Ile panu zabrano pieniędzy?
Piotr zaczął szukać koło siebie. Trzysta tysięcy podzielił na paczki po 50.000. Jedna mu pozostała. Szczęśliwym trafem złodziejka nie zabrała teczki z papierami. Stracił 250.000 franków.
Panie prosiły mnie o sprowadzenie dorożki, co natychmiast uskuteczniłem. Przedstawiły mnie pod nazwiskiem Azaïs, przyczem śmiały się serdecznie.
Wyjaśniłem mu, na czem polega ten dowcip — i Piotr sam śmiać się zaczął, obiecując sobie, że koniecznie napis zobaczy. Był to atleta, zdrowy i silny — i nim dojechaliśmy do ulicy Bara, wrócił już zupełnie do siebie i, przyglądając się swoim sukniom, śmiał się wesoło, gdyż obdarty i obszarpany był do szczętu.
Porobił on sobie różne skrytki na swoje pieniądze ztyłu, zprzodu, zboku, nawet w nogawicach, ale piękna towarzyszka podróży spenetrowała wszystko. Być może czas nie pozwolił jej na wycięcie szóstej kieszeni.
Natychmiast po przyjeździe do domu sprowadziłem krawca, który we dwadzieścia minut przystroił p. Piotra według ostatniej mody paryskiej.

Cała ta awantura wprowadziła go w doskonały humor.
Rozdział XIV.
MAJĘTNOŚCI W BESARABJI.

Proces o rewindykację majętności w Besarabji, zakończył się jak najpomyślniej. Z kancelarji cesarskiej otrzymał Piotr zatwierdzenie ostateczne swoich praw do własności całego terytorjum, oprócz jakichś paru tysięcy morgów, które otrzymał drogą łaski monarszej jeden z wysokich urzędników dworu.
Teraz Piotr postanowił majątek rozparcelować i sprzedać. Oddał tę sprawę w ręce jednego z adwokatów warszawskich i ma nadzieję w ciągu roku odzyskać koło 60 miljonów rubli, czyli 150 miljonów franków. Wtedy będzie mógł powrócić do Ameryki, o ile żona się na to zgodzi.
Ale pani Jadwiga nie lubi Ameryki, najlepiej chciałaby żyć w Polsce, choćby na Bukowinie. Może być, że i on się tam przeniesie i córki swoje zabierze do Polski. O żonie swojej mówił z uwielbieniem i, widoczną było rzeczą, że półdzika jego natura spragniona była delikatnych i miękkich wzruszeń, jakie mu dać mogła szlachetna kobieta białej rasy. Oczekiwał potomka. O ile będzie możliwe, wkrótce po przyjściu na świat dziecka biała pani przyjedzie do Paryża.


Rozdział XV.
SHERLOCK HOLMES ZWYCIĘŻONY.

Od czasu do czasu policja zwracała się do Azaïsa w sprawie kradzieży. W gruncie rzecz Piotr już się tą całą rzeczą nie interesował; strata była dla niego bez znaczenia.
Z Piotrem zawiązałem miły stosunek i chętnie zwiedzaliśmy razem Paryż nocny. Czasami towarzyszyła nam Jane, gdyż Sita nie chciała tego wcale widzieć. Pozostawała w domu, aby czuwać nad dziećmi.
Byliśmy raz w Folies-Bergères. W czasie antraktu przechadzaliśmy się po wspaniałem foyer tego teatrzyku, gdzie setki kobiet wystawiają na pokaz swe wdzięki. Lustra, żyrandole, aksamitne kanapy, dywany. Muzyka, wrzawa, ruch.
Wtem uderzyła moje oczy kobieta miedzianowłosa, z oczami podmalowanemi à la Dongen, w towarzystwie eleganckiego bruneta w smokingu. I nagle zobaczyłem ją w wagonie między Charleroi a Paryżem; przy niej Piotr; uśpiwszy go, wycina mu skrytki z pieniędzmi w ubraniu. Niewątpliwie Piotr się wygadał. Poczem na jednej ze stacyj, wpobliżu stolicy, kobieta wyszła z wagonu. To ona! Ten elegant to jej wspólnik. Szepnąłem o tem do ucha Piotrowi, prosząc, aby się nie zdradził. On zapewniał, że tamta była brunetka, ale łatwo się domyślić, że się przemalowała.
Zawiadomiliśmy policję i natychmiast ją aresztowano wraz z jej towarzyszem.

Tak zastąpiłem najtęższych detektywów i mogę z całą pewnością stwierdzić, że Sherlock Holmes nie potrafiłby nic podobnego uczynić. Trentowski mógłby mię pomieścić w swej „Demonologji“!
UZUPEŁNIENIE.

Na tem skończył opowiadanie swe Seweryn. Oto jest irracjonalizm rzeczywistości: cały ten splot zdarzeń osobliwych służyć miał poto, aby przyszły budowniczy mostów i dróg żelaznych odkrył tajemnicę kradzieży, popełnionej przez awanturnicę.
Ale ofiarą tej kradzieży był Azaïs — i któż go miał bronić, jeżeli nie Azaïs?
Zdaje się, że już więcej Seweryn z żadnym Azaïsem się nie spotkał. Można jednak śmiało twierdzić, że sam sobie winien. Powiedziałem mu o tem.
— Azaïsie! błąd popełniłeś, żeś się nie wybrał do Abisynji tak, jakeś zamierzał. Właśnie czytam, że w Abisynji długie czasy przebywał, prowadził rozkopy i porobił nader ciekawe odkrycia pewien badacz, nazwiskiem Azaïs. Przeznaczenia swego nie dopełniłeś w całości. Napewnobyś w Abisynii spotkał się z tym Azaïsem.






NIEURODZENI
Między gwiazdą gama Andromedy a delta Centaura promienieje samotna gwiazda barwy błękitnej jak sen, na którą astronomowie dotychczas nie zwracali uwagi; jedyny tylko indyjski mędrzec Tarawida wspomina o niej w swojem dziele p. t. Ananga-’Sastra, t. j. księga miłości. Natchniony ten myśliciel jasnowidz dostrzegał wiele rzeczy na ziemi i na niebie, o których się nie śniło filozofom.

Gwiazda owa zowie się w jego księdze Adżata, to znaczy gwiazda „nieurodzonych“. Szeroko mówi autor o tej gwieździe — i po największej części słowa jego byłyby dla nas niezrozumiałe, gdyby nie to, że astronom włoski Reginaldi ostatniemi czasy gwiazdę na nowo odkrył i na nowo tajemnice jej zbadał.
Gwiazda to niewielka: objętość ma najwyżej pięć razy taką, jak nasz księżyc ziemski, ale barwę ma niesłychanie błękitną, wyraźnie odmienną od koloru otaczającego nieba; błękitność ta zależy równie od czystości atmosfery, jak i od błękitności ducha jej mieszkańców.
Błękitność owa czasami się tęczuje w sposób tak dziwny, jakby tam częstotliwy deszcz w promieniach słońca padał, i przez załamanie światła tworzy się tam nieprzerwana na wszystkie strony siedmiobarwna tęcza. Przerwy w widmie tęczy świadczą o pewnej soli, przegryzającej ciągłość światła.
Reginaldi, opierając się zarówno na swoich własnych badaniach, jak i na niektórych jasnowidzeniach Tarawidy, dochodzi do wniosku, że sól ta, oprócz zwykłej materji, zawiera pewien element psychiczny; sól ta jest składową częścią łez, które nieraz wylewają mieszkańcy Adżaty.
Dzięki nadzwyczajnym narzędziom astronomicznym, obmyślonym przez Reginaldiego, stwierdzone zostało niemal wszystko, co mówi Tarawida, świątobliwy bramin.
Mianowicie na zasadzie tych dziwnych tęcz, które powstają z łez mieszkańców tajemniczej gwiazdy, Reginaldi zadał sobie pytanie: dlaczego mieszkańcy Adżaty płaczą? Owóż są to dusze tych, którzy by pragnęli zstąpić na ziemię, pragnęliby się urodzić, a nie mogą.
Wydzierają się do bytu, ale znajdują po temu zapory niezwalczone. Jeżeli płaczą, płaczą nie nad sobą, ale nad tą ziemią, której są potrzebni jak rosa poranna, a która staje się coraz czarniejsza duchem, coraz mniej woniejąca miłowaniem, coraz surowsza i drapieżniejsza — tak, że zstąpić w ten mrok, w tę bezwoń, w to kolisko walk okropnych — jest dla nich rzeczą niepodobną: niemasz dla nich sposobu przestąpienia tych fal wzburzonych wszystkiem, co jest złe, jadowite i szatańskie, oraz tem, co jest bierne, obojętne, bezwładne w naturze ludzkiej.
Na rozkosznych błoniach i w gajach Adżaty mogliby istnieć spokojnie ci bogowie w samolubnem upojeniu. Ale są to duchy najwybrańsze: myśliciele, poeci, twórcy, wynalazcy, jasnowidze, bohaterowie, prorocy, których przeznaczeniem byłoby, zda się, zstąpić na tę niską, biedną, czarną ziemię i opromienić ją swoim duchem; otworzyć jej widnokręgi nieskończoności, wywalczyć prawdę i wyzwolenie, chleby rozmnożyć, dusze rozpalić ogniem miłości.
Ale, by się urodzić, szukają oni takich istot na ziemi, które mogliby sobie wybrać za ojca i matkę. Pragną zaś, aby to byli ludzie czyści i świetlani; ludzie miłości doskonałej, których całe jestestwo przeniknione jest miłością.
Bo tylko miłość prawdziwa i doskonała jest podścieliskiem prawdziwego i doskonałego pocałunku — i tylko z takiego pocałunku urodzić się może prawdziwy człowiek. Pragną też oni, aby ci ludzie, których oni chcą sobie wybrać za rodziców, byli potomstwem takich właśnie ludzi czystych i w miłości skąpanych.
I nie mogą znaleźć tych dusz czystych, bo to, co tu na ziemi się zjawia, to są potomkowie ludzi, którzy nie znali miłości prawdziwej. Albo oddani żądzom przewrotnym, uprawiali raczej małpią parodję miłości, niżeli miłość istotną; albo związkiem ich kierował interes i zimne wyrachowanie; albo nawet jeżeli się kochali, to w ich miłości było tyle dysonansów, że miłość ich przybierała czasem larwę nienawiści.
I oto z tych, co żyli w grzechu i rozpuście, powstały istoty poczwarne, złośliwe, nieszlachetne, niemądre.
Z tych, co się łączyli dla interesu, rodziły się istoty czasami wcale rozumne, lecz lodowate, bezuczuciowe, obojętne na zło i dobro, niezdolne do entuzjazmu i samolubne.
Ci zaś, którzy się łączyli z miłości opętanej furją; ci, którzy byli dziećmi szału i nieprzytomnych upojeń: ci mieli w sobie bolesną nierównowagę, nieustanne poczucie jakichś braków nieokreślonych, trwogę czynu, niedostatek woli...
Słowem, na ziemi troisty gatunek się rodzi: jedni mają wielkie namiętności i ambicje, umieją życie stawiać na kartę, ale brak im rozsądku; drudzy właśnie są bardzo rozumni i wyrachowani, ale nie mają serca, nie mają duszy; inni jeszcze są nadmiernie wrażliwi, ale łatwo wpadają w bezwład czynu i apatję.
Wszyscy są niezadowoleni z siebie i z otoczenia, bo urodzeni z miłości niedoskonałej, nie czują w sobie pełni człowieczeństwa i w gruncie nienawidzą swego istnienia.
— Pocom się rodził? — mówi niejeden.
Bo jego dusza nie wyrywała się ku bytowi z jakiejś nieznanej gwiazdy, i ściągnął ją na ziemię obłąkany przypadek. Dlatego nieraz jeden tylko znajdują środek rozwiązania tego wewnętrznego braku harmonji: przyśpieszyć dobrowolnie śmierć i opuścić tę ziemię, na której się znaleźli niedobrowolnie.
Dla tych zaś nieurodzonych, co z dalekiej gwiazdy obserwują ziemię, te wszystkie istoty w ludzkiej postaci — to nie ludzie.
— Gdzie jesteś, mój ojcze? gdzieżeś ty, moja matko? Gdzie jesteście, abym mógł z waszego uścisku objawić się na ziemi? Gdzie ten uścisk czysty, świetlany, prawdziwy?
Inne zaś czyhają jeszcze niebezpieczeństwa na genjusz twórczy. Są bowiem tacy, którzy by w związku swoim mogli urodzić bogów, ale nieraz się zdarza, że jedno i drugie znajdują się na dwóch krańcach planety i nigdy się nie spotkają; albo spotkają się na chwilę, spojrzą na siebie, coś przeczuwają, ale wkońcu się rozchodzą dla tych czy innych powodów; albo zdarzyć się może, że on się jeszcze nie urodził, ona zaś już umarła lub naodwrót — i tysiące innych może być przyczyn, dla których ci przeznaczeni do stworzenia bogów nie łączą się ze sobą.
Tak paraliżuje się rozpęd duszy, która z tej gwiazdy dalekiej już na ziemię zejść miała — i wtedy nieurodzeni bogowie płaczą.
Są tacy, którzy choć się łączą z sobą, sami unicestwiają nowe pokolenia — i znowu płaczą bogowie, bo nie mogą zejść na ziemię.
Są tacy, którzy mogliby stać się ojcami bogów, ale napotykają serca kamienne, lekkomyślne, zmienne, fałszywe, a których ta lodowatość popycha w głębiny fal lub im podsuwa kielich trucizny. Śmierć przeważa miłość.
Ta jedyna, któraby mogła zostać macierzą nowego człowieka, wyższego człowieka, ojca nowej rasy, przez swe odchylenie od prawdy nie dopuściła do narodzin boga — i wtedy wielce się powiększyła ilość soli w atmosferze gwiazdy.
Na tej gwieździe dalekiej są łąki cudowne, pełne wielobarwnych kwiatów. Kwiaty są podobne do ziemskich, ale znacznie większe, dziesięciokrotnie większe: róże czy lilje, fiołki czy lotosy. To też czarowne zapachy płyną tu po powietrzu.
Na tych kwiatach krążą wielkich rozmiarów motyle, również o barwach rozmaitych i świetnych. Są to właśnie dusze nieurodzonych genjuszów, tęskniących za ziemią i stuleciami szukających łona pięknej i wytwornej niewiasty, z której pieszczot mogłyby się przedostać na ziemię. Bo takie jest prawo bytu, że ten duch tylko przez łono niewieście może zstąpić na ziemię.
Cóż czynią owe nieśmiertelne motyle, owe psychai gwiazdy dalekiej?
Oto rozmawiają z sobą o świecie ziemskim i o innych światach, do ziemi podobnych. Bo nietylko na ziemi, ale i na innych planetach są istoty do ludzi podobne. To też motyle, przeznaczone dla ziemi, z pewną zazdrością albo raczej z żalem patrzą, jak inne motyle na inne planety odpływają szczęśliwe i rozradowane, wiedząc, że tam jest miłość i czystość serc, i że tam znajdą łono kobiety kochającej, gniazdo dla swego wcielenia.
— Patrzcie — mówią — jaka tam na ziemi czarna noc ducha panuje.
— Ja mam pieśni niewyśpiewane, któreby plemię ludzkie uniosły wysoko, wysoko wgórę!
— Ja mam obrazy, któreby zbogaciły oko ludzkie tysiącem kolorów nieznanych!
— Ja mam dźwięki czarowne, coby im życie zamieniły w jedną nieskończoną melodję!
— Ja mam myśli, co by im rozjaśniły wszystkie tajemnice bytu.
— Ja mam słowa, coby im pozwoliły zrozumieć zaświat i Boga.
— Ja mam cyfry, coby im pozwoliły rozłożyć treść natury na pierwsze elementy.
— Ja mam czary, co by im pozwoliły czynić wiekuiście cud pomnożenia chleba, aby nigdy nikt nie był głodny.
— Ja mam uczucia tak niezmierzone, że się każde serce zaspokoi miłością.
Tak rozmawiają z sobą duchy nieurodzonych, co się nam czasami zamajaczą we śnie, na chwilę błysną bladozłotym ogniem i gasną na wieki niewcielone.
Duchy te doskonale widzą, co się dzieje na ziemi — czują, jak są tej ziemi potrzebni i konieczni — czują, jakiem błogosławieństwem i drogą do szczęśliwości byłoby ich zstąpienie na ziemię i dla nich samych, i dla naszej planety.
Dlatego dusze te płaczą, gdyż są jak topielcy wieczni, co i utonąć nie mogą i wydostać się ze swej otchłani. Dlatego tęczuje się błękit tej gwiazdy — i dlatego w widmie tęczy są czarne linje. Kometa Bieli, która tamtędy płynęła, od tych łez i tęsknot duchów nieurodzonych rozpękła na drobne meteory, które ognistym deszczem padały w nieskończoność — i nawet na naszą ziemię trafiały.
Płaczą, bo widzą, jako ta ziemia jest nieszczęściem, nędzą, smutkiem, wojną, bratobójstwem, ciemnotą. Zło nietylko na niej nie znika, ale owszem jest coraz potężniejsze, coraz się bardziej panoszy, coraz się bezczelniej nad ludzkością unosi — i wszystkie próby jego usunięcia nietylko zła nie usuwają, ale rodzą nowe zło, jak ten bajeczny smok stugłowy, co to mu łeb odrąbany ciągle odrasta.
Patrzcie — oto jest motyl srebrnoskrzydły, który wskazuje na tę kobietę, co była niegdyś piękna i miała zostać matką genjusza-bohatera, wybawcy ludów i światłonoścy prawd wiecznych — i dla igraszki odrzuciła tę wielkość i tę piękność.
Dusza mieszkańca Adżaty mówi:
— Nie zstąpiłem na ziemię, nie urodziłem się z łona tej, co miała być moją matką, albowiem nie było w niej miłości. Ona po różach stąpa, w wonnościach się kąpie, jak królowa ukazuje się wszędzie, gdzie bywają tłumy ludzkie, które czołem kornie przed nią uderzają; ona zaś, zawsze uśmiechnięta, szczęśliwa, dumna, przyodziana w jedwabie i adamaszki, kroczy nieświadoma popełnionej zbrodni, iż nie dopuściła do mego wcielenia na ziemi.
I nietylko ja jeden, ale setki są takich, co się na ziemi nie narodzili, a jeżeli się narodzili — przyszli w porze niewłaściwej i żyli nie w swoim czasie, nie w swojej ziemi, ale gdzieś indziej, zdaleka, w innym okresie, śród innych ludzi — i czuli się osamotnieni, niezrozumiani, wykolejeni.
A to wszystko dlatego, że niema na ziemi miłości czystej i prawdziwej: jest szał, jest opętanie, jest żądza, jest interes, jest obojętność — ale niema doskonałej miłości.
I przez ten brak ziemia jest nieszczęśliwa i ciemna — dla niewypowiedzianych myśli, niewyśpiewanych pieśni, nieurzeczywistnionych marzeń, dla niezaspokojonych tęsknot, dla niewcielonych miłości.






SREBRNA ŁANIA
I.

Rok DCLXX od założenia Rzymu (czyli 83-ci przed Nar. Chr.) był to rok wielkiej trwogi i niespokojnych oczekiwań.
Mijało bowiem w tym roku dziesięć pełnych żywotów ludzkich — to znaczy dziesięć stodziesięcioleci, czyli 1100 lat od zburzenia Troi. Nazywano to tysiącoleciem. Tysiąc (a właściwie 1100) lat upływało w tym roku od chwili, gdy Eneasz, uszedłszy z płonących ruin Iljonu — po długiem błądzeniu wśród mórz i ludów nieznanych — stanął u brzegów Tybru. Oddawna głosiła nieomylna przepowiednia Sybilli, że w tysiąc i sto lat po upadku Troi w gruzy upadnie i zburzona będzie córka jej, Roma, że w tym roku będzie koniec świata.
Cały naród latyński z zapartym oddechem oczekiwał tej godziny ostatecznej: nikt nie wiedział, czy ten koniec świata ma nastąpić od wody, jak to było za potopu Deukaljona; czy od ognia, gdyż, jak mówili niektórzy, tysiące wulkanów takich, jak Etna, zaleje naraz ziemię swoim piekielnym ogniem; czy od powietrza, skąd miały powiać jakieś wichry jadowite i wytruć całe plemię ludzkie.
Zarówno w samym Rzymie, jako i w innych częściach Italji, trwoga była nieopisana. Niektórzy łączyli upadek Rzymu z upadkiem republiki i powrotem Tarkwinjuszów. W oczach wielu Rzymian wcieleniem upadku miał być król-imperator, który zgnębi senat i lud i rządzić będzie jak monarchowie azjatyccy.
Istniały zaś słuszne obawy, że taki człowiek jest już na świecie. Był to Sulla, który, choć ogłoszony za wroga ludu, wojował teraz w Grecji z Mitrydatem.
Rok DCLXX był nazwany Przeznaczeniem Rzymu. Sulla zaś postanowił zwalczyć Przeznaczenie.
Tego się lękali Rzymianie — i pod wodzą Marjusza stanęli przeciw niemu. Tymczasem wielki obrońca ludu umarł, ledwie pozyskawszy siódmy konsulat.
Śmierć ta była jedną ze złych wróżb — i nikt nie bolał nad nią tak, jak Kwintus Sertorjusz, choć znał on dobrze wszystkie błędy, jakie popełnił bohaterski wieśniak z Arpinum. Rozumiał jednak, że błędy Sulli były większe: albowiem Sulla to zagłada republiki.
Nikt też tak jak Sertorjusz nie śledził baczniej wszystkich znaków na niebie i ziemi, które zapowiadały koniec świata.
Przedewszystkiem świętość ogniska rodzinnego w Rzymie została sprofanowana: była w stolicy świata prastara świątynia bogini Westy, gdzie ogień wieczny podtrzymywały czyste dziewice kapłanki, co ślub składały, że nigdy męża nie zaznają.
I nigdy nikt nie słyszał, aby westalka złamała przysięgę. Wchodziły do świątyni w latach półdziecięcych i umierały jako dziewice, czcią powszechną otoczone. I oto na parę lat przed r. DCLXX rozeszła się wieść przeraźliwa: od założenia Rzymu pierwszy raz się zdarzyło, że dwie westalki złamały ślub i na urąg wszystkim bogom porodziły dzieci.
Nie ominęła ich kara śmierci — ale dziewictwo bogini Westy było sponiewierane. Taka zgroza mogła stać się tylko w przededniu końca świata.
Tak, zniszczenie Rzymu było w wyrokach Jowisza: księga Sybilli głosi prawdę.
Pewnego razu w Kampanji Rzymskiej konsul, w otoczeniu liktorów i niewielkiego oddziału wojska, udawał się na granice Etrurji, aby tam obejrzeć grunta, rozdane weteranom: i oto nagle z jasnego nieba, w czasie słonecznej pogody, uderzył piorun z przeciągłym grzmotem: a potem zahuczał jeszcze mocniej po raz drugi i po raz trzeci.
Poza Tybrem, gdzie siedzą wyprawiacze skór bawolich i końskich, u jednego z nich naraz wszystkie skóry, jeszcze nożem nietknięte, zaczęły rżeć i ryczeć, jakby żywe konie i żywe byki.
W ziemi Pelignów ukazała się niezmierna liczba wężów, jakich dotychczas nie widziano, a w Samnium kruki pożarły swoje własne dzieci i samice przestały kłaść jaja.
W Lilybaeum na Sycylji urodziło się cielę o dwu głowach i sześciu nogach, tak zbudowane, że każda głowa była na innym końcu ciała, a zady oba połączone w jeden pośrodku: cielę zdechło wkrótce po narodzeniu, ale przemyślny gospodarz wypaproszył je należycie i skórę napełniwszy żywicą, słomą, oraz trocinami, na pamiątkę utrwalił je niby żywe i pomieścił w świątyni Diany.
Wszystkie te znaki doskonale znał Kwintus Sertorjusz, ale najgroźniejszą wróżbę powiedziała mu jedna kobieta, bardzo przez niego umiłowana, a która miała ducha wieszczego, jak Sybilla.


II.

Sertorjusz był to najprawszy mąż, jakiego wydała republika rzymska. Znała go dobrze i kochała ludność Hiszpanji, którą zarządzał niegdyś z ramienia senatu: miał on w swojej duszy jakieś bóstwo sprawiedliwości, które mu nie pozwalało nikogo ukrzywdzić. Trudno jednakże znaleźć wielu ludzi prawych: najprawsi nawet, jak Grakchowie, albo Marjusz, czynili tumulty, rzezie i naruszali ustawy. A jednak Rzymianin nie może po świecie krążyć sam: musi przyłączyć się do jakiegoś związku. Przeciwnicy Marjusza jeszcze bardziej prawo naruszali — i wprost dążyli do tyranji. Dlatego Sertorjusz przystał do Marjańczyków.
Sertorjusz miał swój dom i ogród wpobliżu cichej, zielenią winogradów pokrytej góry Wezuwjusza — niedaleko miasta Partenopy, zwanego też Neapolis. Był gospodarzem pierwszorzędnym, życie prowadził surowe, jak Rzymianie pierwotni — i wierny dawnym cnotom republiki, naśladował starego Cyncynnata.
Ale w Partenopie mieszkało wielu uczonych Greków, a Sertorjusz był lubownikiem mądrości greckiej i nieraz z uczonymi biesiadował. Zwłaszcza miły mu był wielce Arystodem, uczeń Platona i Eskulapa.
Dom swój zbudował Sertorjusz zprosta, aby mu przypominał raczej namiot żołnierski. Ale były w nim dzieła rzeźbiarzy i malarzy greckich, były też pisma autorów greckich i nieliczne utwory Latynów.
Rozkoszą jego życia, dla której babieniec wytworny urządził, była Adonizja, niewolnica kartagińska, którą sobie sprowadził z Gadesu w Hiszpanji i którą bardzo kochał.
Była to dziewczyna niezmiernej piękności — o twarzy białej prawie jak mleko i włosach złotych jak łan pszenicy. Wiadomo, że wśród niewiast punickich włosy takie trafiały się często, i Rzymianie tak się w tem rozlubowali, że kobiety rzymskie sztucznie zaczęły sobie włosy barwić na złoty kolor.
Oczy miała orzechowe jak łania i było w jej postaci coś z łani. Znała tajemnice pieszczot niewyczerpanych — miała uśmiechy i spojrzenia upajające — śpiewać umiała gorące pieśni w nieznanym języku i znała wszystkie tańce Azji i Afryki. Umiała wróżyć z ziarn pszenicy, z lotu ptaków, z gdakania kur, z obłoków; umiała wróżyć z ręki. Miewała sny przedziwne i codzień z rana widzenia swoje opowiadała kochankowi. Była wreszcie bardzo ciekawa mądrości greckiej.
Arystodem znał tę Kartaginkę, gdyż bywał częstym gościem w domu Sertorjusza: Adonizja, pomimo niezmierną piękność i pozory siły młodzieńczej, cierpiała na palpitacje serca — i zacny Grek sprowadzał dla niej zioła uśmierzające.
Nieraz Sertorjusz z filozofem z Partenopy długie prowadzili rozprawy o tem, co objawił Platon, choć obaj nie byli też obcy nauce Zenona ze Stoi. Sertorjusza najwięcej nęciła księga Platona o republice, Adonizję zaś wzruszała historja Atlantydy, którą Platon opowiada w Timeuszu i Krytjasie. Historja ta nie była jej nieznana, gdyż z tradycji wiedziała, że w dawnej Kartaginie żeglarze, którzy nieraz wypływali poza słupy Herkulesowe, niemało przynosili wieści o tych Wyspach Błogosławionych, a zwłaszcza Hannon, co dłużej się tam zatrzymał, szczegółowo je opisał.
— Rzym skazany jest na zagładę — mówił Sertorjusz. — Sybilla dawno wywróżyła jego zburzenie — trzeba drugi Rzym założyć — bo świat nie może istnieć bez Rzymu. Kiedy patrzę na to, co się u nas dzieje — wierzajcie — mam poczucie, że koniec świata nie nadchodzi: on już nadszedł. Znaki są nieomylne. Ale Sybilla mówi też, że zanim nadejdzie zagłada ostateczna, Jowisz wybierze sprawiedliwych i na Wyspy Błogosławione ich przeniesie. Najwyższa klęska się zbliża: są wiadomości, że Sulla powraca do Italji. Przewiduję straszliwą wojnę domową. Zanim on się pokaże, ja opuszczę tę ziemię, na którą bogi piekielne się sprzysięgły. Pojadę szukać Wysp Błogosławionych.
— A więc sądzisz się godnym Atlantydy? — pytał Arystodem.
— Rozważałem to pytanie. Staram się być, jak dawni Rzymianie, człowiekiem wolnym, posłusznym prawu i oddanym cnocie. Odrazę mam do występku — i nie mogę zapomnieć słów, jakie wygłosił barbarzyniec Jugurta o Rzymie: — „Sprzedajne miasto!“ — powiedział. — W Rzymie uczynisz wszystko z pomocą złota. Ja chcę stworzyć Rzym, w którymby złoto znaczyło tyle, co piasek. Albowiem pieniądz cnotę pożera. Jestem wrogiem występku.
— A więc go zniszcz!
— Jak to uczynić? Tego nie wiem. W tym Rzymie, który teraz jest, nie odrodzi się cnota. Dni jego są policzone. Trzeba nowy Rzym założyć.
— Gdzie? — zapytała Adonizja, która przysłuchiwała się w milczeniu rozmowom obu uczonych mężów.
— Nie wiem. Może na tych wyspach Błogosławionych, bo tam nie będzie występnych. Ale jak do nich dopłynąć, skoro nikt nie wie, gdzie one leżą? Ziemia odrodzi się i oczyści po zniszczeniu zła, po zagładzie świata, po upadku nowej Troi. My zaś, jak Eneasz, pojedziemy szukać nowej ojczyzny.
— O, jakże to będzie pięknie! — zawołała Adonizja.
— Ty, sarniooka, jesteś drugą Sybillą, miewasz widzenia prorocze. Ty możesz nam powiedzieć, gdzie stanie nowy Rzym.
— Na mnie schodzą widzenia we śnie. Nie miałam o tem snu.
— A więc nakaż sobie taki sen.
Adonizja obiecała, że się o to pomodli.
Noc już była głęboka. Srebrny księżyc na szafirowem niebie sierpniowej nocy cicho szybował w otoczeniu gwiazd migotliwych. Wezuwjusz czarno-zielonym cieniem unosił się w dali na widnokręgu — cisza była dokoła — i tylko nietoperze od czasu do czasu przelatywały powietrze kołową linją, niby rumaki na arenie cyrku. Pod szerokim, rozłożystym plantem siedzieli nasi przyjaciele. Upojeni winem i rozmową, rozeszli się na sen późno po północy.
Nazajutrz z rana, kiedy Sertorjusz ujrzał Adonizję, zbladł z przerażenia. Co się stało? Adonizja miała włosy białe, jak srebro. W jedną noc osiwiała. Tu i owdzie przeświecały jeszcze złote promiona. Wiedziała już o tem. Służebnice ją zawiadomiły. Przejrzała się w zwierciadle.
— To ze snu, o który się modliłam. Widać, że była w tem pycha, której bogowie nie lubią i pomścili się nade mną. Widzenie miałam przerażające, a tak prawdziwe, że mi serce zaczęło się szarpać i przez cały ranek, niby ptak, łopotało. Śniło mi się, że ta góra Wezuwjusz, co tak zielenieje w słońcu od winnic, taka cicha i dobroczynna, naraz się otworzyła i buchnęła ogniem tak straszliwym, że pół nieba zasłoniła płomienistą chmurą — aż ogień ten spłynął jakby potokiem na wsie i miasta sąsiednie — i żeśmy wszyscy pod tą falą ognia zatonęli i zamarli. Cały świat tak zginie. Nie od wody zginie, lecz od ognia. Osiwiałam z przerażenia. Ale zniosłabym wszystko, gdyby nie ten ból, co mi serce przeszywa! Ratujcie mię, Sertorjuszu, Arystodemie!
Arystodem dał jej ziółka uśmierzające. Chwilowo jej to pomogło, ale niedługo potem pochwycił ją ból stokroć ostrzejszy.
Jeszcze konie Apollina nie doszły do szczytu nieba, gdy Merkury się zjawił po duszę dziewczyny kartagińskiej. Adonizja nie żyła.
Rozpacz Sertorjusza była bezgraniczna: on sam wywołał to widzenie senne, to nagłe osiwienie i tę śmierć gwałtowną. Padła jak świeży kwiat, zerwany lekkomyślną dłonią. Adonizja — była to jedyna istota, co go z ziemią łączyła. Teraz nie miał już co robić na świecie.
Próżno mu Arystodem wykładał tajemnice nieśmiertelności duszy, podług Platona i Sokratesa. Nie był w możności go uspokoić.
Ostatnie widzenie Adonizji było najwyższem potwierdzeniem wróżb Sybilli. A właśnie goniec przybył z Brundusium i powiedział:
— Sulla przyjechał ze Wschodu! Idzie na Rzym. Żołnierze nasi przechodzą do niego. Zapowiada rzeź, wygnanie i konfiskatę mienia wszystkich tych, którzy stali po stronie Marjusza i Cynny.


III

Zmarłą Sertorjusz pochował dostojnie. Dziewięćdziesiąt dziewięć najpiękniejszych pinij kazał zrąbać i ułożyć z nich stos, na którym spłonęło ciało jego kochanki. Urnę z jej popiołami umieścił w cinerarium na cmentarzu rodzinnym.
Bogini Dianie, która była opiekunką Adonizji, ofiarował posążek złoty, wyobrażający jej osobę.
Tymczasem z Rzymu nadchodziły straszne wieści. Wszystkich Marjuszów i jego przyjaciół Sulla skazał na śmierć. Nawet powszechnie ukochany Marius Gratidianus został ścięty. Codzień nowe listy proskryptów wisiały na wrotach senatu. Setki i tysiące najzacniejszych mężów musiały opuścić Rzym i pójść na wygnanie. Szli w świat, jako nędzarze, bo wszystko ich mienie było skonfiskowane i sprzedane ludziom nieuczciwym.
Cóż w takim stanie rzeczy w republice miał czynić Sertorjusz?
— Jedźmy w świat szukać wysp Szczęśliwych.
Arystodema namówił i pojechali razem. Udali się naprzód do Partenopy i siedli na okręt, który płynął do Mauretanji.
Sertorjusz był smutny — i choć przypominał sobie nauki Zenona, to jednak trudno było mu zwalczyć gorycz, co mu serce przepełniała.
Gdy go znów Arystodem chciał pocieszać, mówił mu owdowiały Sertorjusz:
— Nie wspominaj mi o Adonizji. Niech ona wrośnie w moją duszę: ona jest zawsze ze mną, ale ona kocha milczenie. Mam teraz inne troski. Cnota zamiera na ziemi. Konsulowie czuwać przestali, by republika jakiej krzywdy nie doznała. Nie wiem, którą iść drogą, bo Rzym przestał być Rzymem. W dawnym Rzymie żołnierz był żołnierzem republiki. Dziś jest on żołnierzem swego dowódcy: są żołnierze Marjusza i żołnierze Sulli. Ja stanąłem po stronie Marjusza, bo Sulla — to wróg ludu i republiki. Ale kiedy zwyciężył Marjusz — więcej wyciął obywateli rzymskich, niż ktokolwiek z wrogów Rzymu. Teraz zaś, kiedy Sulla powrócił, jeszcze okropniejszą rzezią krwawi własną matkę. Czyli weźmiesz sprzedajny senat, czy lud rzymski, żądny darmowego chleba i krwawych widowisk, jednakie bratobójstwo i jednaką masz zbrodniczość. Opuszczam Italję — nowy Rzym chcę stworzyć, taki Rzym, jaki był za naszych wielkich praojców, kiedy panowała cnota. Jeżeli ja stworzę armję, to nie będzie to armja Sertorjusza, ale armja republiki rzymskiej. Powiedz mi, Arystodemie, coby uczynił Sokrates na mojem miejscu: czyby poszedł za Marjuszem, czy za Sullą?
— Mędrzec wszędzie znajdzie spokój, bo świat mędrca jest w jego duszy. Ale ty chcesz działać: pożądasz czynu, a człowiek czynu nie może być nigdy samotny. Do swego czynu powołać chcesz jeno ludzi prawych. Sokrates był przeciwny temu, by mędrzec oddawał się polityce; tak mówi w swej apologji. Bo niewielu znajdziesz ludzi prawych — i kto wie, jaki człowiek bezecny cię opęta, gdy mu zaufasz? Chcesz stworzyć nowy świat — i sądzisz, że ten nowy świat będzie tam, gdzie ty się znajdziesz.
— Takbym przynajmniej pragnął.
— Zapewne Rzym nie jest tem, czem powinien być. Bo on miał przygarnąć ludy jak ojciec, a tymczasem wysysa je, niby upiór. My, Grecy, mieliśmy zawsze małe państewka, i to była nasza słabość. Aleksander umarł zbyt młodo. Potrzebny byłby taki ośrodek świata, któryby w sobie połączył wszystkie narody: takim miał być Rzym. Ale Rzym omdlał w sile — w tej sile dobroczynnej, jaką mieć powinien. Rzym niema dziś dokoła siebie żadnej potęgi. Ostatnią była Kartagina. Teraz Rzym wszędzie napotyka tylko słabość — i zaraża się tą słabością. Podbija wszystko i ogromnieje, lecz słabnie. Nie jest najpotężniejszy, ale najmniej słaby. I to jest Fatum Rzymu. Powiadają o Sulli, że zwyciężył Fatum, ale on sam jest od Fatum groźniejszy.
Tak rozważali sobie sprawy świata dwaj ci ludzie, a statek powoli się toczył po spokojnych falach morza Śródziemnego, aż po trzech tygodniach dotarł do Kartenny, przystani w prowincji mauretańskiej.
Na statku, którym płynął Sertorjusz, wielu jeszcze było zbiegów rzymskich. Za nimi zaś inne płynęły statki, również pełne zwolenników Marjusza i Cynny. Niemało ich też napotkali w Kartennie.
W porcie były liczne okręty handlowe, a żeglarze ich różne widywali ziemie. Sertorjusz, skoro tylko znalazł kwaterę dla siebie i dla Arystodema, zapoznał się z żeglarzami i chętnie szukał ich towarzystwa.
Częstował ich obficie winem i rozpytywał ciekawie, czy wiedzą co o wyspach Szczęśliwych. Niektórzy słyszeli o tych wyspach, choć żaden na nich nie był. Leżą one poza słupami Herkulesa, opodal brzegów Afryki. Kraj to cudny — i wieczna tam panuje wiosna. Ziemia sama przez się rodzi wszystko, jak to było za wieku złotego, a lud gościnny jest i łagodny. Z opisu żeglarzy, lud ten przypominał Feaków, u których, jak to prawi Homer, gościł Ulisses. Jakże tam dojechać? Oni mu drogę opisywali, podług tego, co im inni mówili. Najlepiej przez Mauretanję i Tingitanę iść poza góry Atlas, a stamtąd rzeką Asamą do brzegów morza Oceanu.
Sertorjusz gotów był każdej chwili wyruszyć i poszukiwał śmiałków do tej wyprawy. Ale plemiona tamtejsze, choć nibyto będące pod władzą i opieką Rzymu, prowadziły z sobą zaciekłą wojnę: Mauretanja walczyła z Tingitaną. Przedostać się przez ten kraj, który się pławił w nieustającej wojnie, było niepodobieństwem.
Sertorjusza na nowo smutek ogarnął. Chyba już nigdy nie dotrze do Atlantydy?
Kiedy większość Rzymian, co się tu znalazła na wygnaniu, oddawała się pijaństwu, miłostkom i grze w kości — Sertorjusz w samotnych wędrówkach po okolicy szukał pocieszenia. Były zaś tam głębokie puszcze cedrowe, gęsto przesiane dębem i pinją.
Tu błądził Sertorjusz, nie zapominając wziąć z sobą łuku i pocisków, na wypadek spotkania z jaką bestją. Nieraz siadał na pniu zwalonym i rozmyślał o swoich zamierzeniach, które urzeczywistnić tak trudno.
Pewnego razu, gdy tak siedział zadumany, nagle z ciemnej głębi lasu — niewiadomo skąd, ale tak, jakby od strony zachodniej — ukazała się łania przedziwna.
Była rosła jak duże cielę sześciotygodniowe, ale kształtna, wysmukła i nader wdzięcznej postaci.
Szerść miała białą jak srebro, z poblaskiem jakby księżycowym, a tu i owdzie przeświecały kępki włosów złotych. Nigdy jeszcze nie widziano takiej łani.
Stanęła naprzeciw Sertorjusza — i długo stała jak posąg nieruchoma, przypatrując mu się uważnie. Nieswojo było Sertorjuszowi wobec tego zjawiska, jakby coś niesamowitego działo się w tej chwili. Aby zażegnać niepokój, co w nim przebudził się nagle z przyczyny niezrozumiałej, kiwnął do niej ręką przyjaźnie, choć nie przypuszczał, że to leśne zwierzę ruch taki zrozumie.
A jednak właśnie natychmiast ruszyła z miejsca i poszła wprost do zadumanego wygnańca. Przybliżyła się tuż, tuż i spoglądała na niego swem przenikliwem, ciemnoorzechowem okiem.
Sertorjusza na widok tego oka przeniknął dreszcz do szpiku kości; to było oko Adonizji: ta sama barwa, ta sama oprawa, to samo wejrzenie. Toć on zawsze mówił, że dziewczyna miała oczy sarnie!
I jeszcze jeden krok dalej zrobiła. Dotychczas stała wyprostowana, z szyją wzniesioną ku górze, z nogami jakby w ziemię wrosłemi. Naraz uklękła przy nim i położyła mu głowę na kolanach, pełna zaufania i życzliwości. Gładzić ją zaczął i ucałował.
Zrozumiał teraz wszystko: ta łania, jakiej nigdy dotychczas nikt nie widział — to wcielenie Adonizji. Te same oczy i ten sam włos srebrny, z kępkami złotych promion.
Ruszył do miasta zpowrotem, a srebrna łania poszła za nim. Miał to sobie za dobrą wróżbę — i poweselał na duszy.
Srebrna łania nadzwyczajne wrażenie zrobiła w mieście. Rzymianie uznali ją za wysłanniczkę bogini Diany, a ci, co czytali tragików greckich, byli przekonani, że to jest ta sama łania, którą niegdyś bogini pomieściła na ołtarzu zamiast Ifigenji.
Ludzie miejscowi uczcili ją, jako nieznajome nowe bóstwo, a żeglarze upewniali, że nie skąd inąd przybywa ona, tylko z Atlantydy, bo nigdzie tu w Afryce niema istoty podobnej.
Powróciwszy na kwaterę, Sertorjusz zażądał posiłku dla siebie i dla łani — i siadł w ogrodzie koło swego domu, a łania przy nim uklękła na ziemi.
W kilka chwil potem zbliżył się do niego niewolnik i zawiadomił, że jacyś cudzoziemcy pragną z nim pomówić.
Byli to posłowie z Hiszpanji, przedstawiciele plemienia Luzów.
Chcieli pozdrowić Sertorjusza, ale łanię ujrzawszy, naprzód jej się pokłonili.
Przywódca ich, nazwiskiem Seneka, tak mówił:
— Bądź pozdrowiona, wysłanniczko Artemidy! Bądź pozdrowiona bogini! Zjawienie twoje wróży nam, że się pragnienia nasze urzeczywistnią. A oto nasze pragnienia. Z za dalekich mórz przybywamy tu, Sertorjuszu, aby znaleźć ciebie. Poszukujemy Rzymianina prawego, a choć w naszej ziemi teraz niemało jest Rzymian wygnańców, ale ciebie znamy najlepiej, gdyż pamiętamy, jakoś zarządzał naszą ziemią mądrze i sprawiedliwie. Niemasz takiego prokonsula, jako ty: i chcemy, abyś nam dalej był prokonsulem, ale na inny sposób, niż niegdyś. Chcemy, aby ten prokonsul, co dziś nami rządzi, opuścił nas. Gnębi nas i uciska, ostatnią skórę z nas zdziera. Zboże i len, wino i oliwę, krowy i owce, pieniądze i skarby — wszystko nam zabiera. Przeto powstaliśmy przeciw Rzymowi i chcemy rządzić sami sobą. Wiadomo nam, żeś wygnany przez Sullę i że chciałbyś z nim walczyć: dlatego cię prosimy, abyś został naszym dowódcą i razem z nami walczył przeciw senatowi rzymskiemu, a gdy się ze szponów ucisku wyzwolimy, jesteśmy twoi słudzy — prowadź nas na Rzym — jak drugi Hannibal — razem z tobą przejdziemy Alpy. Nie odpychaj nas!
Sertorjusz słuchał ich uważnie i zaczął się wahać. Jakże to, on, rzymianin, będzie walczył z Rzymem?
I mimowoli spojrzał w oczy srebrnej łani. Ta spoglądała na niego bacznie i przenikliwie — jakby rozumiała całą tę rozmowę. Sertorjusz czytał w jej oczach: — Jak sądzisz, Adonizjo? I przeczytał:
— Jedź z nimi. To nie walka z Rzymem — to walka z Sullą. Tam nowy Rzym założysz.
Posłuchał jej wskazania. Postanowił jechać — w tej jeszcze nadziei, że z Mauretanji będzie łatwiej dostać się na Wyspy Szczęśliwe.
Arystodem pojechał z nim razem. Również i liczni z proskryptów, co przebywali w Kartennie.


IV.

Jest na Luzach miasto Oska, niewielkie i raczej do wsi podobne, zamieszkane przez ludzi surowych i pierwotnych, a przy tem pełnych wiary w cuda.
Tu przebywało wielu wygnańców, którym Sulla tyran kazał ziemię rodzinną opuścić. Niejeden z nich co w Syrji, w Bitynji, w Kapadocji, albo i w Rzymie samym przywykł do wytworności wschodnich, teraz powrócił niby do stanu natury — i na nowo prowadził obozowe życie żołnierskie lub rolniczo-chłopskie.
Wielki dopływ nowych osiedleńców wymagał budowy licznych domów. Było zaś w legjonach Marjuszowych niemało ludzi plebejskiego rodu, wprawnych we wszelkiem rzemiośle. Byli murarze, cieśle, stolarze i t. d. Ci więc zabrali się do roboty i na sposób rzymski zaczęli budować domy kamienne, czego dotychczas nie znano w Hiszpanji.
Hiszpanie słynęli zawsze z wielkiej mocy charakteru, przywiązania do starych obyczajów i starych bogów.
Ale te nowości rzymskie przyjmowali chętnie. Umęczył ich prokonsul, gdyż zwyczajem namiestników rzymskich myślał tylko o zgromadzeniu wielkiego majątku — i ludność z tego powodu bardzo cierpiała.
Zamierzali oni wybuchnąć powstaniem przeciw władzy rzymskiej, a wygnańcy, którzy tu byli, chętnie się przyłączyli do nich w tej nadziei, że im to ułatwi walkę z Sullą, Zapowiadali im, że lex Fulvia z r. DCXXVIII i lex Julia z r. DCLXIV, które Italikom nadawały prawo obywatelstwa rzymskiego — rozciągnięte będą i na Hiszpanję.
Hiszpanie są mężni i łatwo uczą się rzeczy wojskowych. Pod kierunkiem oficerów marjańskich utworzyli rychło legjony niegorsze od rzymskich, a przytem ożywione wielkim ogniem żądzy wolności.
Niecierpliwie oczekiwano Seneki, przywódcy posłów, którzy mieli w Afryce szukać Sertorjusza.
Jakoż nadszedł dzień szczęśliwy: Sertorjusz przybył wraz ze swoją łanią cudowną, a z nimi Arystodem i liczni Rzymianie.
Powitano ich uroczyście — a ludność uczciła boginię srebrnowłosą pieśniami i tańcem, jaki się tańczy na cześć Diany.
Sertorjusz, zgromadziwszy proskryptów rzymskich i patrycjat Luzów, tak im powiedział:
— Z woli tej oto wysłanki bogów, łani świętej, przybyłem do was, o Luzowie, i chcę wasze sprawy tak poprowadzić, abyście byli zaspokojeni. Świat rzymski jest u swojego schyłku i lada dzień runie w klęsce niewiadomej. Ale zasłużył Rzym na tę karę, albowiem sprzeniewierzył się sam sobie. Rzymianie i Luzowie, wiedzcie, że najwyższym tworem na ziemi jest republika. Człowiek jest ogniwem tego tworu i nie ma prawa wywyższać się ponad państwo. Tak było w Rzymie dawnemi czasy i póki obywatel pojedyńczy nie wywyższał się ponad Rzym, póty nasz kraj był potęgą i promieniał jak słońce. Ale ostatnio ukazali się mężowie, dla których republika stała się tylko przedmiotem ich miłości własnej; stoją ponad nią i wyzyskują jej osłabienie, aby zdobyć zaszczyty i stanowisko. Wygnańcy rzymscy i wy, Hiszpanie! Świat nie może istnieć bez Rzymu: niechaj Oska stanie się nowym Rzymem, a właściwie niechaj to będzie Rzym stary, Rzym ludzi surowych i pełnych cnoty, w całości oddanych potędze i nieśmiertelności republiki. Albowiem Roma to nasza najwyższa bogini. Tylko ludzie prawi i czyści będą mieli dostęp do naszej nowej Romy; tylko ci, którzy się zrzekną własnej osobistości i całą swą duszę roztopią w jej istocie: tylko ci niech z nami pozostaną. Nie zatrzymuję nikogo. Kto z mojem słowem się nie zgadza, niech wystąpi i niech swoje zdanie wypowie.
Ale wszyscy milczeli, gdyż mowa Sertorjusza bardzo ich oczarowała, a wzrok łani, która stała tuż obok, rzekłbyś, działał na nich magnetycznie.
— Niech żyje Sertorjusz! — wołali. — Niech żyje srebrna łania!
Ponieważ wielu z pomiędzy Hiszpanów nie znało mowy łacińskiej, Seneka im rzecz wytłumaczył w języku iberyjskim — i również wywołał entuzjazm.
Zaprzysięgli mu wierność i posłuszeństwo.
On zaś przedewszystkiem usunął dotychczasowego prokonsula oraz jego głównych, a najbardziej nienawistnych urzędników i kazał im zamieszkać w pewnej dolinie nad rzeką Baetis.
Sam został prokonsulem obwołany — i wszystkie władze zorganizował tak jak to było w Rzymie: stworzył senat z 300 osób złożony i wyznaczył zgromadzenie ludowe, wybrał pretorów, cenzorów, kwestorów, edylów. Wybrał trybunów ludowych i wszelkich magistratów.
Zbudował Kapitol i Forum; świątynie Jowisza, Westy i Diany; łaźnie i koloseum. Po roku nie poznałbyś Oski; wyglądała jak miasto latyńskie, jak mały Rzym. Nazywano jego założyciela nowym Romulusem.
Zbudował wielką szkołę, której prowadzenie powierzył Arystodemowi: uczono tam wszelkiej mądrości greckiej i rzymskiej — a młodzież hiszpańska z ochotą do tej szkoły się garnęła; po paru latach młodzi Hiszpanie najpiękniejszą mówili łaciną, a potomkowie Seneki zaliczali się do najprzedniejszych pisarzy rzymskich.
Do głównych prac Sertorjusza należała organizacja armji. Od czasów Scypjona — rzec można — nie miał Rzym armji tak doskonale wyćwiczonej i tak oddanej sprawie państwa. Tężyzną odznaczali się zwłaszcza Hiszpanie, którzy są namiętni w boju, w miłości i entuzjazmie. Pokochali oni Sertorjusza jak istotę nadziemską, a dla Adonizji zbudowali małą świątyńkę, gdzie jeden pasterz miejscowy złożył jej posążek snycerską robotą z drzewa wyrzezany.
Codziennie, gdy który łanię napotykał, klękał zachwycony i szeptał ciche zaklęcia — a w świątyńce odbywały się ciągłe nabożeństwa i modły.
Obok świątyni na drążkach, pionowo i poprzecznie ustawionych, składano siano i pachnące trawy, i łania przychodziła tu, wiedząc, że zawsze sutą ucztę zastanie.
Wielka trwoga nastała pewnego dnia w murach Oski, gdy się okazało, że Adonizja zniknęła. Dokąd poszła? Nikt nie wiedział. Czy ją zamordowano? Czy utonęła? — Tajemnica!
Zniknęła tak nagle, jak się ukazała. Sertorjusz chodził, jak obłąkany, gdyż tak mu było, jakby duszę utracił. Toć on siedzibę swą tak urządził, że w jednej izbie sypiali: a teraz był samotny i osierocony. Niedość tego: w orzechowych oczach srebrnej łani czerpał on natchnienie, siłę ducha i wiarę w swe poczynania, a bez niej wszystko mu sposępniało i cały świat zdał się nocą.
Hiszpanie i niektórzy z plebejuszów rzymskich byli niepocieszeni. Ci i owi rozbiegli się po sąsiednich lasach, aby szukać łani. Dwa dni nie powracali, aż nakoniec przybyli z puszczy. Żaden nic nie widział. Jeden tylko ów pasterz, co z drzewa wyrzeźbił posążek łani, ujrzał w lesie wielką jasność, w którą się długo wpatrywał: była to mgła promienna, co wkońcu przybrała postać widomą bogini z półksiężycem na głowie, a przed nią półklęcząca stała srebrna łania.
Nie wszyscy mu wierzyli, gdyż go uważano za chłopca niespełna rozumu — i nieraz mówił o rzeczach, które niby to widział, ale których na pewno nie było nigdy na świecie.
Jednakże tym razem większość chętny posłuch dawała jego opowieści, ile że wszyscy chcieli wierzyć, że Adonizja nie zginęła. Rozumieli tedy, że poszła do lasu, aby z boginią Dianą się rozmówić.
Istotnie na czwarty dzień niespodzianie powróciła; jak się radował Sertorjusz, tego nikt wypowiedzieć nie zdoła. Płakał z rozrzewnienia.
Długo teraz i z wielką powagą spoglądała w oczy swemu przyjacielowi, jakby mu przynosiła wieści tajemnicze od bogini.
Przeczuwał z jej spojrzeń, że ciężka teraz praca go oczekuje. Odgadywał, jakie zadanie stoi przed nim, i postanowił się do niego przygotować.
Od następnego ranka zaczął ćwiczyć legjony z podwójnem napięciem. Miał wiadomości od nowoprzybyłych wygnańców, że w Rzymie przeciw niemu szykuje się wielka wyprawa. Prokonsul oczywiście przez zaufanych doniósł o wszystkiem, co się stało w Hiszpanji.
Jakoż nie minął miesiąc czasu, gdy na licznych okrętach nadpłynęła armja rzymska w liczbie 6.000 ludzi pod wodzą doświadczonego wojownika, Kwinta Metellusa, zwanego Pobożnym. I pewnie łacnoby Kwintus Metellus dał radę tym rokoszanom, gdyby nie szał bojowy, który ogarniał Hiszpanów zawsze, gdy na ich czele był Sertorjusz, a koło niego srebrna łania. Zapewne i Rzymianie w armji powstańczej spisywali się tęgo, ale ich operacje wojenne miały charakter zimnego rachunku liczbowego, gdy Hiszpanie szli jak opętani szałem upojenia.
— Sertorjusz! Adonizja!
To były ich hasła. Przeciw ludziom z taką wiarą walczyć niepodobna.
Osiem lat wojował Metellus z armją Sertorjusza i nie był w możności złamać jej energji.
A w tym samym czasie nowy Rzym, przez wygnańców stworzony, rozrastał się, powiększał, przyozdabiał coraz nowemi budynkami, aż się w prawdziwy niemal Rzym zamienił; Hiszpanie zaś porzucali swą mowę iberyjską i z dumą używali języka łacińskiego. Arystodem znalazł tu niejednego, co się rozmiłował w Platonie. Śmiało można powiedzieć, że nietylko Rzym: nowe Ateny tu powstawały.
Nieraz bywały armisticia, gdyż wojskom republiki niebardzo chciało się wojować. Kraj tu był przyjemny; niczego nie brakło: ani chleba, ani mięsa, ani oliwy, ani wina. Dziewczyny tylko były dla cudzoziemców srogie i nieprzystępne.
Głównie jednak do boju zniechęcał żołnierzy strach zabobonny — na widok srebrnej łani i jej przyjaciela: ani jedna strzała nigdy ich nie tknęła, choć i Sertorjusz, i srebrna gazela, jak wicher zawsze się rzucali w sam ogień walki, i choć celowano w nich tłumnie.
— To urzeczona istota — wszystkie strzały ją omijają! Ani ona, ani on — nie zginą na polu bitwy.
Podobnie mówiła też wiedźma, którą Metellus dla wróżb przywiózł z sobą.
Żołnierze senatu rzymskiego mieli słuszność. Niepodobna wojować z wiarą niezłomną, jaką mieli Hiszpanie, i z tą cnotą surową i ofiarną, jaką Sertorjusz wśród swoich Rzymian zaprowadził.
Przytem Sertorjusz nie zaniedbał żadnych maszyn wojennych, jakie poznał w Rzymie. Osobnych miał żołnierzy do wyrobu kul kamiennych, które pomieszczał w polybolach (wielorzutniach) rozmaitych. Miał takie, co wyrzucały naraz 12 kamieni, 25 kamieni i nawet 40 kamieni, niemałe zniszczenie szerząc w wojsku rządowem.
Kilka razy podczas armisticium łania na dwa, trzy dni przepadała. Sertorjusz smucił się wtedy, ale wiedział, że Adonizja powróci: gdyż pobiegła jedynie, aby się z Artemidą porozumieć.
Pewnego razu wróciła bardzo smutna: rzekłbyś, długo i gorzko przedtem płakała. Żałosnem okiem przyglądała się Sertorjuszowi. On jednak starał się ją pocieszyć, pieścił i całował, gdyż sądził, że się łania smuci sama za siebie. A przecie za niego płakała. Bogini widać złe jej wróżby szepnęła. Ale Sertorjusz tego nie spostrzegał.


V.

Metellus Pobożny, wobec nieudolnego kierownictwa wojną, został odwołany, a na jego miejsce przysłany był młody, trzydziestoletni zaledwie naczelnik, Pompejusz, którego sam Sulla nazwał Wielkim. Wbrew zasadzie, gdyż nawet kwestorem jeszcze nie był, wyznaczony został dowódcą armji rzymskiej w zbuntowanym kraju, ale nie było nikogo, coby mu dorównał w potrzebie tak ciężkiej. Choć tak młody, już się odznaczył, zdobywając Afrykę na zwolennikach Cynny i łamiąc tumult Lepidowy. A nigdy republika takich trosk nie miała, bo właśnie rokosz podnieśli niewolnicy pod wodzą Spartaka. Z tymi wojował Krassus, a Pompejusz miał zwalczyć legjony sertorjańskie.
Pewny był siebie, bo wszystko wykonywał piorunem. Ale tu się zawiódł. Nigdy jeszcze nie trafił na tak niezwalczonego ducha w sercach wojowników, jak tutaj.
I starzy legjoniści Metellusa, i ci nowi, którzy z Pompejuszem przybyli, cofać się musieli przed nieugiętą energją nowych Rzymian.
Nieraz w momentach zawieszenia broni rozważał Sertorjusz z Arystodemem: kiedy się skończy ta wojna? i kiedy nareszcie będziemy się mogli wybrać do Atlantydy?
Bo nie zapomniał on wysp Błogosławionych, i tylko, mimo tylu lat poszukiwań, nie mógł się dowiedzieć o ich położeniu.
Tymczasem do miasta Oski przybyła grupa stu kilkudziesięciu legjonistów pod dowództwem Perperny. Był to jeden z wygnańców rzymskich, który dotychczas przebywał na wyspie Sardynji; siedział długo bezczynny, aż go sława zwycięstw Sertorjusza ściągnęła do ziemi Luzów.
Kiedy Perperna w otoczeniu swych oficerów przybocznych wszedł do namiotu Sertorjusza, miał uśmiech przyjazny na twarzy nieco grubej, zmysłowej i pospolitej.
Srebrna łania, która leżała u nóg swego pana, powstała nagle i zaczęła się gościom przypatrywać gniewnem i nieufnem okiem. Ruszyła przeciw nim szybko, jakby chcąc im drogę zagrodzić, i zaczęła kwilić żałośnie.
Gdyby Sertorjusz rozumiał jej kwilenie, toby usłyszał: — to są źli ludzie, nie mów z nimi. — I rzucała się na nich, jakby mówiła im: — precz!
Ale jakieś zaćmienie przyszło na Sertorjusza. Dobroduszny uśmiech na szerokiej gębie Perperny złudził go tak, że z pełnem zaufaniem przyjął jego słowa.
— Sertorjuszu! — mówił Perperna — sława twoich zwycięstw dotarła do Sardynji. Żołnierze moi od wielu lat siedzą bezczynnie na tej wyspie, chyba tyle tylko wojują, co z kozicami w górach tamtejszych. Pragną wojny rzeczywistej, jako przystoi Rzymianom. Tu zaś wojna się toczy z wrogiem ludu rzymskiego i republiki — Sullą i jego ustawą. Pragniemy stanąć pod twojem dowództwem, abyś nas do nowych zwycięstw prowadził. Będziemy ci najwierniejsi ze wszystkich, co cię otaczają, a wiemy, że cię naród tutejszy pokochał.
Spodobała się ta mowa Sertorjuszowi, a choć srebrna łania wciąż dopadała gości, jakby ich zamierzała kopać — to jednak Sertorjusz ze śmiechem ją odciągał, aż znużona klękła na ziemi i oczy odwróciła od nieznajomych. Była bardzo smutna.
Srebrna łania instynktem przeczuła, że na głowę Sertorjusza spaść ma nieszczęście.
W to koło ludzi czystych i prawych, na jakich wyrobili się wszyscy mieszkańcy nowego Rzymu, wdarli się ludzie źli i występni.
Perperna słyszał o sławie Sertorjusza i o tem, jak go kochają legjoniści rzymscy i Hiszpanie — i sławy tej z duszy serca mu zazdrościł.
— Czemuż to ja nie mam być Sertorjuszem? — tak mówił sam do siebie i pewną liczbę oficerów wtajemniczył w tę sprawę.
Tymczasem nowy dowódca rzymski, Pompejusz, po krótkiem zawieszeniu broni, na nowo rozpoczął kroki nieprzyjacielskie.
Sertorjusz wyznaczył Perpernie trudne stanowisko, chcąc zbadać jego uzdolnienie wojskowe. Przybysz z Sardynji spisał się znakomicie i pozycję obronił, a nieprzyjacielowi zadał klęskę. Ale jak zwykle, tak i dziś, właściwym zwycięzcą był Sertorjusz i jego łania, która była coraz zacieklejsza w walkach, jakgdyby śmierci dobrowolnie szukała.
Pompejusz, który był nieco podobny do Aleksandra Wielkiego i chętnie go naśladował, przekonał się mimo wszystko, że Sertorjusza niełatwo zwyciężyć! I znów wojska senatu rzymskiego zaczęły tracić wiarę w swego wodza.
Natomiast Hiszpanie coraz bardziej zapalali się do cudu tej wojny, a w modlitwach swoich codziennie wspominali Adonizję.
Perperna jednak poufnie i swoich bliskich i innych żołnierzy zapewniał, że wszystkie zwycięstwa nad Pompejuszem — to jego zasługa. Sertorjusz zbyt jest surowy i nudny: od czasu, kiedyśmy przybyli do Hiszpanji, ani ja, ani moi żołnierze nie mieliśmy żadnej uczty. Żołnierzowi potrzebna jest rozrywka: muzyka, śpiew, taniec, pijaństwo. Teraz jest znowu przerwa w wojowaniu. Urządzimy sobie zabawę. Do swojego namiotu zapraszam wszystkich, którzy się chcą zabawić. Samego Sertorjusza zaproszę: niech i on się rozchmurzy, niech przyjdzie ze swoją łanią. I jej także damy wina: niech i ona się upije.
Jakoż gońca posłał do naczelnika z prośbą, aby dziś po południu przybył do niego na ucztę.
Adonizja kwilić poczęła żałośnie, a Sertorjusz, choć niechętnie, bo takich zabaw nie lubił, przystał jednakże. Rozumiał, że bądź jak bądź ci nowi ludzie nowe obyczaje chcą zaprowadzić w Osce.
Jakoż Perperna urządził ucztę — nietyle wytworną co obfitą. Nie brakło na niej mięsa bawolego, ani sarniny, ani ryb, ani ostryg, ani ptaków najrozmaitszych dzikich i domowych. Były owoce, ciasta, słodycze różne. Były wina białe, czarne i czerwone.
Sprowadził też flecistki i tancerki — i wraz ze swymi przyjaciółmi śpiewał nieprzyzwoite piosenki z lupanarów, co niezmiernie raniło poczucie zacności Sertorjusza. Zżymał się, ale milczał, gdy tamci po żołniersku jęli baraszkować z flecistkami i tancerkami. Wrzawa też była straszna w namiocie; śpiewanie żołdaków, chichoty dziewcząt i spory rozochoconych legjonistów, przerywane już to śmiechem, już bójką.
Wszystko to miało charakter wysoce karczemny.
Przypomniał sobie Sertorjusz swoje biesiady z Arystodemem i innymi Grekami z Partenopy — i odrazę czuł do tej hulackiej, rozpustnej zabawy.
Chciał opuścić zebranie, gdy naraz u wejścia namiotu uczynił się mały rozruch. Weszła srebrna łania, a nigdy nie była tak srebrna, jak dzisiaj.
Była bardzo niespokojna, jakby chciała wyprowadzić Sertorjusza z namiotu Perperny.
Naraz Perperna wstał i z dobrodusznym uśmiechem, podnosząc czarę wina, zawołał:
— Przyjaciele! Jeżeli nas opromienia sława, to zawdzięczamy ją głównie naszemu dowódcy! Niech żyje Sertorjusz!
I to mówiąc, podsunął kielich Sertorjuszowi, a sam swoją czarę do ust przechylił.
Sertorjusz nie mógł się wymówić: wypił, choć z niesmakiem. Wówczas Perperna czarę swoją rzucił na ziemię. To był znak umówiony. Oficerowie sardyńscy rzucili się na Sertorjusza i przebili go puginałami. Runął na ziemię człowiek prawy i bohaterski, nikczemną zdradą zamordowany.
Adonizję — rzekłbyś — wściekłość opanowała: rzuciła się na zabójców, gryzła ich, kąsała, kopała nogami. Ale, jakaż jest broń, jakaż siła gazeli? Trzydzieści sztyletów wpiło się w jej ciało — i ostatniem spojrzeniem swoich smutnych oczu rzuciła im krwawe przekleństwo.
Perperna ogłosił wojsku, zarówno Rzymianom, jak Hiszpanom, że Sertorjusz umarł śmiercią nagłą i niespodzianą na uczcie — i jego, Perpernę, naznaczył swoim następcą.
Jak piorun podziałała ta wieść na ludność całą, a zwłaszcza na Hiszpanów.
— Gdzie Adonizja? — pytali.
— Adonizja też umarła.
— Cud się skończył. Jesteśmy w złej mocy.
Perperna jednak narzucił się wszystkim na wodza, a z taką czynił to bezczelnością, że nikt mu się nie oparł. Tylko ogień, który popychał rycerzy do walki, zagasł na zawsze i nic już go rozpalić nie mogło.
Adonizja i Sertorjusz krążyli teraz daleko w Elizejach.
W ciągu najbliższych dni po śmierci samotnego marzyciela, Pompejusz rozbił Perpernę i triumfalnie wchodził w mury Oski. Działo się to w r. DCLXXXII.
Jak zaś senat ukarał buntowników, o tem już opowieść nie do nas należy.









  1. Rozmowa tu prowadzoną jest w argocie złodziejskim, czyli t. zw. „blatnej muzyce“. — Podajemy niżej przekład w języku pospolitym.
    — Uwaga! Co za chłop? Jak myślisz?
    — Co tu gadać? — odparł cyklista. — Odrazu zrozumiesz; złodziej nieumiejętny — mały chłopiec (złodziejaszek) — i tyle.
    — Pewnie pierwszy raz aresztowany — zwrócił się Czerwoniec wprost do Karola — co, przyjacielu?
    — Przepraszam panów, ale nie rozumiem, co mówicie.
    — Ha, ha, ha! On nie rozumie naszej mowy. To-ci złodziej. Niewyrobiony — widać. A na długo? Na pół roku? Na dwa lata?
    — Przeszkoda była przy robocie? Nieudana (kradzież?) Jakież to kradłeś towary? — pytał Leośka.
    — Nie wiem, co na to powiedzieć — —
    — No, no, poznasz naszą ciężką pracę. Każdemu zdarzy się wypadek. Jesteś nowy.
    — A jaki ty jesteś? Taki co robi podkopy, zł. bielizny, zł. wdzierający się oknem, gościńcowy, kasiarz, kieszonkowy, usypiacz pasażerów, koniarz, okradający sklepy wobec personelu?
    — A może okradający przedpokoje, okradający wozy i platformy, podający się za frotera, technika i t. p. Może okradający dziewczyny, jako ich narzeczony, woreczkarz?
    — Et, co wy tam gadacie! on i na takiego co stoi na straży i na pomocnika niezdatny. To może poczciwiec, nie mający nic wspólnego ze złodziejstwem — i nic więcej.
    — No — to nic. Jak będzie starszy — to się nauczy.
    — Rychtyk! Naprzód człowiek bywa szczeniak i malec, a potem z niego będzie złodziej doświadczony, jak się patrzy.
    — Wyborne jest nasze życie! Tylko niczego się nie bać: ani głodu, ani nocy, ani księżyca, ani policjanta, ani szpitala. Nam to wszystko wiadome. Na głód czasem dość kawała chleba i kiełbasy, trochę mleka i sera — jeść! — a do tego flaszka wódki — i hajda na robotę. Może cię czeka komisarjat i sąd: ale ty na to pluń. Czy to dyrektor policji, czy komisarz więzienny, czy naczelnik więzienia, czy ajent policyjny, czy inspektor więzienny, czy dozorca, sędzia śledczy, czy członek sądu — to wszystko jedno. Ani więzienie, ani szubienica nam nie straszna, ani żołnierz z karabinem, ani żandarm, ani stójkowy, co cię śledzi, policjant, ani nawet sam kat! Bo i to się może przytrafić! Żyje się niebezpiecznie.
    — Byle tylko człek miał wytrychy jak należy: wytrych doskonały, do kłódek, do zamków angielskich, do zamków bębenkowych, do bramy, do przekręcania klucza, wytrychy do otwierania zamków zwykłych pojedyńczych i o podwójnym spuście — a i świderek się przyda.
    — Wtedy idź na polowanie (na pieniądze): złoto czy srebro, czy portfel pieniędzy, a jeszcze w tysiączkach — wszystko bierz, wszystko twoje!
    — Wtedy, choćby krew się polała, wszystkie dziewczyny twoje: pij wino, całuj, kochaj się. A bacz na wystawy sklepowe, na mieszkania: dla nas nie ma ani klucza, ani rygla, ani kłódki, ani stróża.
    — A jak dobre miasto — i kiedy w niem jarmark — to ci wielka rozkosz! Trzeba tylko mieć baczność na wszystko, mieć fałszywy paszport, fałszywe nazwisko — i zawsze umieć zrobić mistyfikację. Bo nasza sztuka — to wieczna fabryka fałszywych pieniędzy. Wytłumaczymy ci jeszcze to wszystko — i wyjdziesz na człowieka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.