Niewidzialni (Le Rouge)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niewidzialni |
Podtytuł | Powieść fantastyczna z rycinami |
Wydawca | Nakładem M. Arcta w Warszawie |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kazimiera Wołyńska |
Tytuł orygin. | La Guerre des vampires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na zwykłem swem miejscu, na tarasie willi, skąd roztaczał się widok na dolinę, Jerzy Darvel rozprawiał z przyjaciółmi swymi o nadzwyczajnem wydarzeniu, którego byli świadkami. W ożywionej rozmowie, Jerzy dowiedział się o wielu wynalazkach, przez nich poczynionych, a będących dla ogółu jeszcze tajemnicą. Kapitan Wad odkrył promienie Z, pozwalające widzieć pokłady geologiczne w głębi ziemi, zapalać miny wybuchowe, palić okręty na odległość nieprawdopodobną.
Inżynier Boleński wynalazł i udoskonalił telefot, będący dla wzroku tem, czem telefon dla słuchu; dzięki jemu, baśń o zwierciadłach magicznych, pozwalających widzieć osoby oddalone, stała się rzeczywistością.
Opracował także plan urządzenia stacji leczniczych powietrznych, po nad obłokami, gdzie powietrze idealnie czyste, nasycane sztucznie ozonem i innemi gazami, będzie mogło, w nader krótkim czasie, uzdrawiać z wielu chorób.
Ralf Pitcher znów, pracując nad zagadnieniami siły elektrycznej bez drutu, miał już na ukończeniu wielki wynalazek: przenoszenie siły tej, jako motoru, na odległość. Rozstrzygnięcie tej kwestji sprowadziłoby zupełny przewrót w przemyśle, rzemiosłach i umiejętnościach: siła nieujarzmionych dotąd strumieni, huraganu i fal morskich zostałaby zużytkowaną na korzyść człowieka! Akumulatory aeroplanów i statków podwodnych byłyby zasilanemi z odległości, bez straty czasu.
Pomimo całego podziwu dla tych genjalnych wynalazków, Jerzy nie mógł się oprzeć myśli, że gdyby wcześniej nad tem pracować zaczęto, komunikacja międzyplanetarna byłaby już dziś faktem spełnionym!
Będąc z natury szczerym i otwartym, wypowiedział głośno swe przypuszczenia, a Ralf odrzekł:
— Drogi mój Jerzy — pogląd twój jest trochę dziecinnym! Wiedza ludzka jest całością złożoną z wielu części, łączących się z sobą i dopełniających wzajemnie. Jak górnik w kopalni za odkrytą żyłą kruszcu, tak i mędrzec postępuje za nową prawdą — i wierz mi, nie my kierujemy wynalazkiem, lecz on nami.
— Możesz pan jednak być pewnym, że Mars nie ujdzie synom Ziemi i będzie zbadanym — dodał kapitan!
Rozmowa przeszła potem na kwestję niewidzialności, a kapitan wyznał, iż w młodości pytanie: jakim sposobem możnaby stać się niewidzialnym, zajmowało go silnie.
— Zmora niewidzialności — mówił — nawiedzała od wieków umysły ludzkie i to jest dla mnie dowodem możliwości jej urzeczywistnienia, gdyż każde marzenie, które możemy sobie wyobrazić dokładnie, prędzej czy później musi się spełnić. Umysł nasz nie mógłby sobie wyobrażać rzeczy, któraby nie mogła istnieć. Takie jest moje przekonanie!
— Tak jest — dodał Ralf — od początku dziejów człowieka, podania indyjskie, sanskryckie, egipskie mówią nam o bóstwach i cudotwórcach, którzy podług swej woli ukazują się lub znikają. Grek Herodot opowiada nam o pierścieniu Gygesa, w baśniach arabskich i perskich pełno mamy tych przygód. Cud ten dotąd nie przestał zajmować poetów i powieściopisarzy!
— Czy i w tem doszedłeś pan do jakiego praktycznego wyniku? — spytał Jerzy z uśmiechem niedowierzania.
— Nie, lecz jestem pewnym, że to jest możliwem i zauważyłem wiele faktów, popierających tę hypotezę, której wydarzenie dzisiejsze dodaje nowej mocy. I rzeczywiście, jeśli przyroda wydaje twory niewidzialne, nie mamy żadnych danych na to, że tajemnica ta pozostanie na zawsze niezgłębioną. Nie mówiąc o cudach indyjskich fakirów, które sam widziałem, w niektórych chorobach nerwowych, sprowadzających wygórowaną drażliwość i nadczułość, chorzy nieraz czuli dotknięcie, a często uderzenia, zadawane im przez istoty, dające się wyczuwać — lecz niewidzialne. Któż nam dowiedzie, że to co nazywamy jasnowidzeniem, nie jest rzeczywistością, tylko o wiele subtelniejszą?
— Może przejdziemy do laboratorjum — rzekł nagle Boleński — jest tu szalony upał, a tam płynne powietrze ochłodzi nas nieco... Jestem pewnym, że się zanosi na straszną burzę: nerwy moje drżą jak struny zbyt naciągnięte!
— I owszem — rzekł kapitan — od kiedy słońce zaszło i ja się czuję niedobrze; może mi tam będzie lepiej.
W tej chwili olbrzymia, szeroka błyskawica zajaśniała, oświecając skłębione, czarne chmurzyska, o brzegach postrzępionych, złocistych — mające pozór całunów pogrzebowych. Krajobraz widzialny przez chwilę na tle ognistem, znów znikł w ciemnościach. Powietrze było ciężkie, duszne od woni kwiatów, bez najlżejszego wiatru. Cała przyroda jakby zamarła w oczekiwaniu i ciszy, przerywanej tylko czasami płaczliwem wyciem szakali, lub głosami innych drapieżców nocnych.
— Tak, wróćmy do laboratorjum — rzekł Ralf — doświadczam dziwnego ściśnienia serca... Gdybym był przesądnym, myślałbym, że grozi mi jakieś nieszczęście.
— Nie śmiejcie się panowie ze mnie — mruknął Boleński — ale mam wrażenie, że to wstrętne straszydło krąży wciąż przy nas!
Nikt się jednak nie śmiał, gdyż wszyscy odczuwali to samo, w mniejszym lub większym stopniu.
— Możebyśmy pojechali na spotkanie miss Alberty? — zapytał Jerzy, oddychając z trudnością w dusznem powietrzu.
— A to po co? — rzekł Ralf — automobil już wysłany na stację, droga nie jest niebezpieczną ani długą i jeśli tylko piorun nie uderzy...
Nie dokończył, przejęty jakąś nieokreśloną obawą. Po kilku minutach weszli do laboratorjum, gdzie wszystko zostało tak, jak było w chwili ucieczki nieznanego straszydła.
Inżynier zapalił lampy elektryczne i puścił w ruch wentylator.
— Czy chcecie — spytał — abym zasłonił okna?
— Nie trzeba! — odrzekł kapitan — będziemy mogli podziwiać burzę, która się zapowiada potężną: w chwilach, gdy się z trzech stron równocześnie widzi błyskawice, ma się wrażenie przebywania w piecu ognistym...
Przerwało mu mowę wejście Zaruka, który drżąc na całem ciele, z twarzą wystraszoną, niósł coś pod burnusem. Po wejściu natychmiast zamknął otwór w szklanym dachu, otwarty przed chwilą przez Ralfa.
— Co ci jest, Zaruk? — spytał Boleński. Murzyn, zamiast odpowiedzi, rzucił coś na stół.
Były to martwe zwłoki młodego szakala.
— Na coś to przyniósł, tchórzu? — zawołał Ralf, lecz po chwili krzyknął ze zdziwienia.
Pogładziwszy futro zwierzęcia, uczuł pod ręką tylko miękki, bezwładny worek ze skóry, w którym był szkielet — ani śladu mięsa, krwi, żył!
Kapitan się zbliżył, a rozgarnąwszy sierść za uchem szakala, ujrzał na skórze drobne, krwawe centki.
— Spodziewałem się tego — mruknął — takie same znaki miał na ręce lord Frymcock! Teraz już wiem, co to jest: ten szakal jest wyssany, pozbawiony krwi przez niewidzialnego!
— Albo przez niewidzialnych... Któż nam zaręczy, czy rodzaj ludzki nie będzie teraz napastowanym przez te potwory, wypłoszone ze swych odwiecznych kryjówek przez tępienie lasów, koleje, statki podwodne i aeroplany?
— A więc walka na śmierć i życie! — zawołał Ralf z zapałem. — Przecież i one muszą mieć jakąś słabą stronę — musimy więc ją znaleźć! Czyż warto być spadkobiercami całej wiedzy, genjuszu ludzkiego, ażeby dać się zwyciężyć w pierwszej walce z temi potworami! Upiory te mogłyby mieć powodzenie w starożytności, gdzie ciemni poganie wzięliby je za bóstwa — lub w ponurych mrokach średnich wieków, kiedyby uznano je za djabły — ale nie teraz. Wiedza uzbroiła nas przeciwko wszelkim wrogom, wszelkim katastrofom; niepodobieństwa nie istnieją dla niej!
— Owszem, nawet cieszyć się możemy, żeśmy pierwsi ujawnili te istoty — dodał Jerzy — jest to odkrycie wiekopomne!
Słowa te rozproszyły przygnębiające wrażenie, spowodowane przyjściem Zaruka; badano go już spokojniej.
Opowiedział szczegółowo, iż siedział pod drzewem w ogrodzie, używając poobiedniego wypoczynku.
Dzięki swemu kalectwu, słuch jego był nieprawdopodobnie bystrym i wrażliwym na niepochwytne dla innych szmery i szelesty. Wtedy też usłyszał ruch miękkich skrzydeł, a wkrótce po nim przedśmiertne chrapanie jakiegoś zwierzęcia. Oblany zimnym potem, nie ruszał się z miejsca, odczuwając obecność straszliwego «dżinn’a».
Nakoniec, gdy wszystko ucichło, wyszedł i z łatwością odnalazł ciało szakala, zupełnie wyssane, wtedy, dziwiąc się swojej śmiałości, pochwycił go i przybiegł do laboratorjum, szukając schronienia.
Gdy skończył mówić, zapanowało milczenie. Każdy rozmyślał nad tem nadzwyczajnem wydarzeniem.
— Te wstrętne istoty — rzekł wreszcie Boleński — muszą posiadać jednak potężną inteligiencję; widzieliśmy zarysy jego czaszki, które dowodzą, że mózg dominuje swoim rozmiarem nad resztą ciała.
— Kiedyś, po setkach wieków — rzekł zamyślony kapitan — ludzie jednak staną się podobnymi do tych tworów; stopniowy rozwój da mózgowi olbrzymią objętość. Jest to ogólnie znanem, iż bezużyteczne organa zmniejszając się stopniowo, zanikają wkrótce zupełnie; naprzykład u ludów cywilizowanych, duży palec u nogi, niegdyś długi i chwytny, maleje coraz bardziej. Podług wskazówek słynnego chemika Berthelot’a pokarm uproszczony chemicznie, spowoduje zmniejszenie objętości żołądka i kiszek, oraz uczyni udział wątroby w trawieniu — zbytecznym. U człowieka, odżywianego preparatami, wchłanianemi natychmiastowo prawie, przewód pokarmowy będzie coraz krótszym. Jest to dla mnie pewnem, iż jeszcze później, będziemy równoważyć codzienne zużywanie się naszego ciała przez wprowadzanie odpowiednio przyrządzonych substancji wprost w arterje. Wtedy narzędzia trawienia przestaną być potrzebne i zanikną zupełnie.
— Jednakże — zauważył Jerzy — stopniowy zanik niepotrzebnych części organizmu u tych straszydeł, tak, iż zostały prawie samym mózgiem — nie tłomaczy wcale tego, iż są niewidzialnemi! Posiadają również, choć w stopniu pewnego zaniku: nos, oczy, uszy...
— Zaraz panu na to odpowiem. Niedawno pewien węgierski uczony, potrafił przywrócić wzrok niewidomemu człowiekowi, działając wprost na ośrodki mózgowe, rządzące nerwami ocznemi. Jest to cenna wskazówka, której następstwa mogą być nieobliczalne! Podług mego zdania, zmysły człowieka są skazane na zagładę; komórki mózgowe będą odbierały wrażenia wprost, bez ich pośrednictwa; wtedy zmysły stracą rację bytu.
— Czyżby więc te istoty doszły już do tego idealnego stanu, który my tylko przypuszczać możemy? Pozwoli pan sobie powiedzieć, że ta piękna hypoteza stoi na kruchych podstawach!
— A to dlaczego? Muskuły są ciężkim, pierwotnym mechanizmem, zależnym od narządów trawienia i mózg, doszedłszy do najwyższego stopnia swego rozwoju, wybornie się bez nich obędzie. One to człowieka robią podobnym zwierzęciu i godność jego, jako istoty myślącej, obniżają haniebnie!
— Więc wyższy umysł nie może się mieścić w ciele wielkiem?
— Tego nie mówię, lecz z małemi wyjątkami, ludzie genjalni, panujący nad światem, nie posiadali zwykle wielkich sił fizycznych. Ci zwycięzcy ludów byli przeważnie wątłej budowy: któżby mógł sobie wyobrazić Newtona, Ludwika XI, Sykstusa V-go, Michała-Anioła, Napoleona I-go jako atletów! Duch panuje nad ciałem — mózg rządzi światem! Siłą swego umysłu, energją swej woli, cesarze, filozofowie, przykuci chorobą do łoża, trzymali pod swą władzą tłumy... Walter, Renan, Kartezjusz, byli wątli, szczupli... Mógłbym przytoczyć tysiące przykładów!
— Tak... tak! — potwierdził nieco ironicznie Ralf — już i w naszych czasach mieszkaniec wielkich miast coraz mniej posługuje się muskułami; dzięki automobilom, kolejom i aeroplanom, wkrótce nie będzie potrzebował wcale chodzić! Wynaleziono setki sposobów, aby mu oszczędzić dźwigania ciężarów... Wkrótce skoncentrowane pokarmy uwolnią go od pracy trawienia... Wtedy siła fizyczna, stanie się zbytkiem lub zawodem.
— A robotnicy rolni lub fabryczni? — spytał Jerzy. — Przyznasz pan przecież, że oni są potrzebni...
— Jako siła fizyczna — na to zgoda! Lecz z każdym dniem traci ona swoją wartość, gdyż maszyny ją zastępują świetnie we wszystkiem. Dziś już rolnik i rzemieślnik ucieka się do pomocy maszyn i blizkim jest czas, kiedy maszyna będzie wyręczać człowieka na każdem polu pracy!
Wymowna ta tyrada została przerwaną hukiem gromu. Zbliżająca się oddawna burza wybuchła teraz potężnie. Rozmowa ucichła wobec wspaniałego widoku ze wszech stron. Zdawało się, iż cała wściekłość burzy skierowaną była na dolinę, w której stała willa miss Alberty. Niebo, rozdzierane raz po raz przez szerokie błyskawice, było blado-płowe, a na niem w chwili błysku rysowały się wyraźnie czarne sylwetki dalekich lasów.
Były to potoki, kaskady olśniewającego światła, jak gdyby jakaś niewidzialna armja bombardowała ognistemi pociskami świat bezbronny. Deszcz zaczął padać wielkiemi kroplami, lecz wydawały one fosforyczne błyski, co nadawało tej ulewie jakąś piekielną grozę.
Dante byłby z tej burzy stworzył jeden z najbardziej wstrząsających opisów piekła!
Jerzy wraz z towarzyszami podziwiał ten widok nie bez pewnego uczucia zgrozy. Nie była to zwykła burza; rzekłbyś, iż w górzystem półkolu, otaczającem willę, elektryczny fluid nagromadził się, jak w olbrzymim kondensatorze. Ten fantastyczny widok trwał już prawie godzinę, kiedy nagle charakter jego zmienił się zupełnie.
Do szerokich błękitnawych błysków przyłączyły się błyskawice prostopadłe, oślepiająco czerwone, przerzynając gładkiemi linjami, bez zwykłych zygzaków — chmury skłębione i jakby drżące.
Po tych jaskrawych błyskawicach, otaczających willę jakby ognistemi mieczami, następował głuchy grzmot. Jedna z nich dosięgła starego dębu korkowego, który runął z hukiem.
Ralf zamienił z kapitanem porozumiewawcze spojrzenie.
— Nie uwierzę nigdy, aby to były zwyczajne błyskawice — mruknął, kręcąc głową — i zapewne byłoby bezpieczniej odejść stąd zawczasu...
— Tak jest — i powtarzam: chodźmy stąd!
— Nie jestem wcale tego zdania! — zawołał inżynier — i nie rozumiem, o jakiem niebezpieczeństwie pan mówisz? Czyż willa ma być bezpieczniejszem schronieniem? Przecież tego laboratorjum strzegą cztery piorunochrony i...
Nie dokończył... W tej sekundzie oślepiająca jasność zawisła nad szklanym dachem, który stał się jednym wielkim ogniem... Jakaś olbrzymia, ognista kula spadła na laboratorjum ze straszliwym świstem i głuchym hukiem.
Wpół oślepiony przez ów meteor, z opaloną prawą ręką, Jerzy odskoczył w tył z okrzykiem zgrozy.
Ściany szklane, rozbite w bryzgi padały dokoła: mimowolnym odruchem rzucił się na taras — i to go ocaliło. Powrócił jednak natychmiast, wzywany rozdzierającymi głosami, wołającemi pomocy, z pod zgliszcz dymiących.
Nagle słup olśniewająco białego płomienia wzniósł się prosto do góry: zapaliło się naczynie z eterem, stojące w piwnicy pod tarasem.
Ta kolumna rażąco białej jasności, sięgająca nieba, wciąż dotąd przerzynanego błyskawicami, dodawała jeszcze większej grozy tej straszliwej katastrofie.
Wszystko dokonało się w przeciągu niecałej minuty. Jerzy czuł na rękach i w oczach ból straszny, piekący, zewsząd otaczały go ostre odłamki szkła; oszołomiony rzucił się w stronę ognistego słupa, skąd dochodziły rozdzierające jęki, przechodzące w wycia...
Nagle, jakiś człowiek z opalonemi włosami i brodą, wywijając rękami jak obłąkany, skoczył ku niemu.
— Jerzy! Jerzy... czy to ty? — zawołał ochrypłym głosem.
— To pan... panie Ralfie? Zaledwie widzę pana... W oczach mam pełno szkła i krwi... Cóż za straszne rzeczy... Gdzie jest kapitan, gdzie Boleński?
— Zapewne, już nie żyją!
— A Zaruk?
Pitcher wskazał na bezwładne ciało, leżące na ziemi.
— Nie wiem czy zabity, czy tylko zemdlony... Pomóż mi go wynieść stąd — nie możemy tu pozostawać ani chwili! W piwnicy jest mnóstwo materjałów wybuchowych... To dziwne, że dotąd nie ma eksplozji!
Obaj wzięli na ręce bezwładne ciało i wynieśli do głównego korpusu willi.
— W powietrze może wylecieć tylko laboratorjum — rzekł Ralf — reszta ocaleje!
— Ale co się stało z tamtymi? — szepnął Jerzy, pełen zgrozy.
Milczeli przez chwilę, oczekując huku, zwiastującego wybuch... Krew, płynąca z ich pokaleczonych oczu, przesłaniała im widok spustoszenia — odurzeni, zdumieni tym kataklizmem, nie myśleli nawet o ratowaniu swego życia, jak domownicy willi, którzy wrzeszcząc w niebogłosy, uciekali gromadnie.
W tej chwili ukazała się na tarasie chuda postać lorda.
— No i cóż tu się stało? — zapytał z całym spokojem — czy piorun uderzył?
— To nie piorun... — wyjąkał Ralf — nie wiem, co to było.. Wad i Boleński są tam!
I drżącą ręką wskazywał stos odłamków szkła, pogiętych prętów niklowych, spajających przedtem szyby szklane, a nad tem wszystkiem, słup białego płomienia eteru.
— Więc trzeba ich ratować — rzekł krótko lord.
— To niepodobne — zresztą wszystko za chwilę wyleci w powietrze!..
I Ralf zaśmiał się dziko, jak obłąkany.
— Tak, wszystko wyleci w powietrze! — powtórzył jak echo Jerzy.
— By God![1] Przestrach odebrał im zmysły! — krzyknął Frymcock. — Hej! Czyście poszaleli? ruszcie się przecie: musimy ugasić pożar i próbować ocalić kapitana i Boleńskiego! Dalej, chodźcie natychmiast!
Ralf powstał z ziemi, gdzie klęczał przy Zaruku i przeciągnął rękę po czole gestem pełnym znużenia. Twarz jego, poparzona i pokaleczona odłamkami, wyglądała strasznie i znać na niej było walkę, jaką przechodził, aby odzyskać trochę spokoju.
— Tak — szepnął — trzeba... pomogę panu! Przeżyłem chwile okropne — i to mię obezwładniło...
Jerzy, który tamował chustką krew, płynącą z pokaleczonych oczu, zbliżył się również.
— Odwagi, panowie! — zawołał Frymcock — przecież we trzech coś poradzimy! Gdzie są bomby do gaszenia ognia?
— Tutaj — rzekł Ralf, odzyskując przytomność — są na każdym tarasie, ale lepiej otworzyć kran z gazem, gaszącym ogień... Czemuż dotąd nie zrobiłem tego!
W willi był zapas bomb szklanych, z płynem gaszącym ogień w chwili ich stłuczenia — nadto gazometr, zawierający gaz, który unicestwiał najgwałtowniejszy pożar.
Nie zważając na płonący wciąż ogień i możliwość wybuchu, Ralf szybko odkręcił kurek gazometru, podczas gdy Jerzy z lordem otwierali krany wodociągowe. W parę minut płomienie znikły, zastąpione przez obłoki pary, o woni ostrej i gryzącej, a niebezpieczeństwo eksplozji było usunięte.
Gdy para rozproszyła się nieco, trzej mężczyźni, do których się przyłączył ocucony z omdlenia Zaruk, wziąwszy latarnie zapalone przez Kerifę, (która jedyna z całej służby pozostała w willi), zbliżyli się do dymiących zgliszcz.
Cóż za widok uderzył ich oczy!
Z pysznego laboratorjum zostały tylko stalowe ramy, utrzymujące niegdyś olbrzymie szyby: kosztowne narzędzia były rozbite w proch! Pyszny posąg, ukrywający w sobie telefon, leżał zczerniały i pokrzywiony, a pośrodku laboratorjum utworzyła się okrągła przepaść, do połowy zapełniona szczątkami i obłamkami szkła i żelaza.
Na brzegu leżało ciało Boleńskiego, straszliwie zeszpecone: przez czaszkę, rozłupaną jak od uderzenia siekiery, widać było mózg — nieszczęśliwy musiał być zabitym w jednej sekundzie, gdyż na twarzy pozostał uśmiech, który przy pokaleczeniach i krwawych plamach wyglądał straszliwie.
— Biedaku! — szepnął Pitcher, nie starając się ukryć łez, płynących mu po twarzy — przed chwilą byłeś tak energicznym, tak pełnym życia!... Nie pojmuję, nie mogę wynaleźć przyczyny tego nieszczęścia...
— Gdyby chociaż kapitan ocalał — szepnął Jerzy — szukajmy... Kto wie?
— Nie mam żadnej nadziei — rzekł Ralf — on spoczywa tam!
Tu wskazał na przepaść, otwartą pod ich stopami.
— Musimy jednak dowiedzieć się napewno — rzekł Frymcock. — Pozwólcie mi tam zejść.
— Nie narażaj niepotrzebnie swego życia — odezwał się Zaruk — jeśli zechcecie, zejdę tam natychmiast.
— Nie! — zawołał Jerzy — ja tam zejść muszę...
W tej chwili pomimo grzmotów i wycia wichru, dała się słyszeć trąbka automobilu.
— Miss Alberta... Tak, to ona! — wykrzyknął Ralf z rozpaczą. — Jak ją zawiadomić o śmierci kapitana i Boleńskiego?
Wszyscy patrzyli na siebie bezradnie.
Trąbka zabrzmiała bliżej.
— Trzeba coś postanowić — rzekł Ralf przygnębiony — muszę tam iść... albo... chodźmy wszyscy — tak będzie najlepiej!
Ze śmiercią w duszy, odważyli się wkońcu zejść; przeszli dziedziniec, którego piękna mozajka poczerniała od dymu i otworzyli drzwi wejściowe w chwili, gdy automobil się zatrzymał.