Niewolnicy słońca/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niewolnicy słońca |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Od Bordo do Dakaru płynął nasz „Kilstroom“ dziesięć dni. Już po wyjeździe z Garonny Atlantyk zaczął dość nieprzyjaźnie kołysać czarny kadłub naładowanego po same uszy statku, a fale raz po raz wrywały się na pokład i wdzierały się nawet do hali maszynowej. Gdy jednak minęliśmy brzegi Hiszpanji i Portugalji i przepłynęliśmy szerokość Gibraltaru, Atlantyk się uspokoił, co nam jeszcze w Bordo uroczyście przyrzekł dzielny kapitan — Jan Soeters, komendant „Kilstrooma.“
Dni mijały jeden po drugim, jak paciorki różańca, jeden podobny do drugiego. Rozrywek i wrażeń mało. Narazie wrażenia — melancholijne, bo nieco za bardzo energicznie ocean poczynał sobie z nami, a także dlatego, że jakieś nieostrożne lub awanturnicze ptaszki europejskie — makolągwa, wróbel i dwa szpaki, płynęły z nami. Biedactwo tak daleko zabrnęło, że już na powrót drogą powietrzną odważyć się nie mogło. Dopiero około hiszpańskiego brzegu zerwały się ptaszyny z radośnym świergotem z masztu „Kilstrooma“ i odleciały. Śród nich brakowało jednak wróbla. Widocznie, zginął podczas któregoś burzliwego dnia lub wichury nocnej.
Od czasu do czasu spotykaliśmy statki handlowe i pasażerskie. Jedne płynęły z Afryki, inne do Ameryki Południowej lub do Stanów Zjednoczonych. Na horyzoncie nieraz dymiły „skunery“ rybackie, ciągnące olbrzymie sieci. Ocean, — martwy w dzień — ożywiał się dopiero w nocy, gdy wzdłuż burty naszego statku, tnącego wzburzoną powierzchnię morza, i na grzebieniach fał połyskiwały i płonęły drobne żyjątka (Noctiluca). W czarnej otchłani wyczuwaliśmy wtedy wrące życie głębin Oceanu. Widzieliśmy płynące i walczące o byt ryby. Nie, nie widzieliśmy ich, lecz śledziliśmy za ich ruchami i ich pędem, bo, chociaż same niedostrzegalne, pozostawiały po sobie widzialny, błyskotliwy, na jedno okamgnienie zapalający się ślad, pasma lub plamy fosforyzującej wody. Zupełnie jak... ludzie! Niewidzialne drobnoustroje wszechświata, ludzie, mianujący się „królami przyrody“, wieńcem twórczej potęgi Boga lub Natury, pozostawiają po sobie takież błyski, takież tajemnicze iskierki w oceanie kosmosu...
Na statku, szczególnie w nocy, gdy zacichał gwar na pokładzie i ustawała bieganina majtków, a gdy rozlegał się tylko miarowy stuk maszyny, plusk i syczenie fal, wycie wichru wśród lin i zwojów płótna żaglowego, człowiek mógł spokojnie oddawać się myślom. Pogłębiała się wrażliwość i ostrzejszą się stawała zdolność spostrzegania analogij.
Naprzykład, przyglądałem się kiedyś całemu stosowi naszych bagaży ekspedycyjnych, wszystkim tym ogromnym skrzyniom z materjałami fotograficznemi, ze zwojami wstęgi kinematograficznej, z namiotami, stołami, stołkami, łóżkami, stalowym kuferkom z bielizną, z prowiantami, przyrządami do preparowania ptaków i skór zwierząt, a myśl biegła drogą porównania i podobieństwa.
— Czyż, — myślałem wtedy gdzieś na szerokości Gibraltaru, — czyż życie nie jest podobne do bagaży podróżnych? Gdy wszystko mądrze ułożono i upakowano, wtedy ład i wszelka wygoda! Jeżeli w kuferkach przedmioty są rozmieszczone źle, wtedy — wszystko do niczego! Nic nie można znaleźć na czas i w razie potrzeby. Pod ręką trafiają się wciąż rzeczy zbyteczne, krępujące, zawadzające. Czasem coś lepkiego lub gryzącego rozbije się i wyleje, ohydnie walając rzeczy potrzebne, dobre, czyste i niszcząc bagaże sąsiadów. W rezultacie powalanych rzeczy się nie używa, innych nigdy w tej mieszaninie przeróżnych przedmiotów się nie odnajdzie... Czyż nie to samo bywa i z życiem — tym kuferkiem z czynami, zasadami, nawyknieniami i stanowiskami wobec zjawisk i ludzi?
Te myśli moje nie miały oczywiście na widoku naszych bagaży, bo firmy polskie i francuskie upakowały je idealnie...
Za Gibraltarem, zwłaszcza, gdy minęliśmy potężną latarnię morską, stojącą na daleko wysuniętym cyplu jednej z wysp Kanaryjskich, morze nagle się uspokoiło i odrazu dało nam nieprzerwaną nić wrażeń i rozrywek. W dzień zabawiały nas stadka latających ryb; wyskakiwały one z wody i, rozpościerając długie, szerokie płetwy, przelatywały kilkanaście metrów, uderzając się o grzbiety płaskich, łagodnych fal. Wydać się mogło na pierwszy rzut oka, że są to zabawy, figle wdzięcznych mieszkanek morza. Jednak zbyt gwałtowne, nieraz wprost konwulsyjne ich ruchy, a szczególnie wybałuszone, ruchome, pełne przerażenia oczy świadczyły o tem, że coś groźnego ścigało je w głębinie oceanu. To „coś“ zawsze się prędzej czy później wynurzało na powierzchnię morza. Były to duże i małe delfiny (Phocaena communis i Delphinus delphis), a kilka razy, jak twierdzili marynarze, widzieliśmy wieloryby. O ile jednak mogłem rozejrzeć przez moją lornetkę Zeissa, myślę, że były to raczej grindy (Globiocephalus melas), należące do tej samej rodziny, a nieraz w zimie z Oceanu Lodowatego docierające do szerokości Gibraltaru, gdzie właśnie obserwowałem te piękne okazy.
Szczególnie zabawiały nas małe, pospolite delfiny o długich, zębatych dziobach.
Doganiały i przeganiały nasz statek, przepływały pod nim, oddalały się szybko i jeszcze szybciej zawzięcie go ścigały. Nieraz wyskakiwały z wody na wysokość dwóch metrów, a wtedy mogliśmy zauważyć, że tuż przy białym brzuchu samic płynęły małe delfinki, wykonywujące z zadziwiającą sprawnością te same ruchy, zwroty i skoki, co ich matki.
Zawziętość i namiętność, z jaką delfiny ścigały płynące ławice ryb, pozwalały zgodzić się z możliwością wypadków, zaobserwowanych przez niektórych podróżników, że w zapale szalonego pościgu te zwierzęta nieraz wyrzucały się na mielizny lub na rafy przybrzeżne, gdzie ginęły, atakowane przez ludzi, lub przez drapieżne ptaki. Szybkość, zwinność i wytrzymałość delfinów jest wprost zdumiewająca, a instynkt uczy ich pewnych systemów polowania, bo najwyraźniej urządzają nagankę i kierują płynące ławicami ryby w żądanym i zawczasu wytkniętym kierunku.
Za każdym razem, gdy spotykaliśmy dwa stada delfinów, spostrzegałem długie pasma drobnych fal, całe pola kotłującej się wody; tam właśnie płynęła zbita masa ryb. Były to ławice śledzi, sardynek lub makreli.
W godzinach południowych z ciemnej otchłani Oceanu wynurzały się, dążąc ku słońcu, galaretowate, zielonkawe meduzy i barwne, do wspaniałych, bajecznych kwiatów podobne pęcherzyki fizalij (Physalia pelagica), noszące bardzo trafną nazwę „galery portugalskiej“.
O zachodzie słońca nieraz widziałem potężne ryby, wyrzucające się wysoko nad wodę i z ciężkim pluskiem znikające w otchłani. Były to „tuńczyki“ (Thynnus), tak bardzo poszukiwane na rynkach europejskich.
Nieraz tuż przy burcie przepływał bandyta morski — rekin, uważnie przyglądając się stojącym na pokładzie pasażerom, niby wybierając śród nich... najsmaczniejszego; czasem zjawiały się nieduże stada „ryb-młotów“ (Zygaena malleus), z rodziny rekinów, o potwornych głowach i żółtych, wściekłych oczach. Te złośliwe oczy, wyrwane potworowi i wysuszone na słońcu, stanowią amulety rybaków wysp Zielonego Przylądka i, podobno, z dawnych czasów przechowuje się je jako dziedziczne talizmany w rodzinach rybaków portugalskich.
W powietrzu szybowały lub majestatycznie płynęły na rozpostartych, do sierpów podobnych skrzydłach szare i białe mewy i rybitwy, baczne na wszystko, a drapieżne. Ptaki te nagle, wydawszy przenikliwy, skrzypiący krzyk, zaczynały się miotać i po chwili, podnosząc do góry skrzydła, spadały, jak kamienie, do wody i porywały zdobycz. Na powierzchnię oceanu wypływały często ofiary niewidzialnych walk, odbywających się w mrocznych przepaściach wodnych. Były to trupy ryb, szczątki meduz, kolmarów lub białe pancerzyki sepij.
Ocean ze swym nigdy nie ustającym ruchem, z furją fal, z potęgą podnoszących się i opadających płaszczyzn wodnych jest uosobieniem wiecznej walki. Nigdzie chyba tak, jak na morzu, nie daje się odczuwać ta wrząca nieustannie walka, co stała się uznanem prawem istot żyjących z ciążącem nad niemi przekleństwem pierwszej krwi, przelanej w mroku prawieków.
Potwór morski, ścigający słabe, płochliwe ryby, ginie od mniejszych, lecz niebezpieczniejszych napastników, nieraz prawie niedostrzegalnych, od różnych robaczków lub zjadliwych drobnych raczków, wdzierających się do wnętrzności olbrzymów Oceanu. Szczęśliwie unikające pogoni i zagłady ryby w jednej chwili zmieniają się w bandytów, aby szerzyć śmierć wśród mniejszej, bardziej bezbronnej braci. I tak coraz dalej i głębiej, aż do zamkniętych w obronnych skorupach muszlach mięczaków, polipów, szklanych gąbek i najprostszych, najmniej skomplikowanych, dla oka nieuchwytnych żyjątek, wytrzymujących na swych ciałkach takie ciśnienia olbrzymich mas wody, które kruszą i gniotą na miazgę stalowe kadłuby zatopionych okrętów...
Walka wre tu wszędzie i zawsze. Jedne istoty zwyciężają w dzień, inne — w nocy. Dla zwycięstwa i szczęścia doczesnego zabarwiają się one na kolor morza, na barwę głębokowodnych roślin, aby czyhać na zdobycz w zasadzce; przybierają radosne, słoneczne, do tęczy lub do kwiatów podobne odcienie, aby podstępnie zwabić swoją urodą ofiarę, zatruć ją, odurzyć, zabić; w nocnym mroku zapalają się błędnemi, mamiącemi ognikami i szerzą zniszczenie...
Lecz „Kilstroom“ płynie po tej powierzchni, ruchomej i zdradliwej, a ukrywającej w sobie krwawą, nieustającą walkę.
Pewnej nocy, zdaleka, długo nam przyświecała latarnia morska na Capo Blanco, a kapitan Soeters twierdził, że widzimy ją z odległości 56 mil morskich. Zwykle latarnie morskie są widzialne na odległość do 18 mil, lecz wskutek fata-morgany latarnia z Capo Blanco rzuca swoje promienie na znacznie większą odległość. Istotnie, płyniemy w świetle tej latarni całą prawie noc, aż do chwili, gdy marynarze holenderscy wskazali nam bijące w dalekie skały olbrzymie bałwany, wściekle wylatujące w powietrze, niby białe, walczące widma.
— Tragiczne to miejsce! — rzekł kapitan Soeters. — Tu niegdyś zginęła fregata francuska „Meduza“, rozbita podczas burzy na rafach. Załoga usiłowała się ratować, lecz pożarły ją rekiny... Ponura to karta dziejów morskiej żeglugi!
Jak gdyby potwierdzając te słowa, przy lewej burcie statku wynurzył trójkątną płetwę duży rekin i długo płynął obok...
Zwrotnik Raka przemówił do nas nagle. Tchnął swym gorącym oddechem, na nowo wzburzył ocean i, niby pendzlem malarskim, powlókł niebo delikatnemi, różowemi, seledynowemi, turkusowemi, szmaragdowemi i pomarańczowemi tonami — w godzinę zachodu słońca, a w chwilę później — zarzucił czarną, nocną zasłonę z połyskującemi na niej gwiazdami, z płomienną Wenus tuż nad „fokmasztem“ okrętu.
Dziesiątego dnia przepływaliśmy w pobliżu żółtoczerwonych brzegów Afryki, najeżonych poszarpanemi przez fale skałami, wysuniętemi daleko w morze. Podczas burzy rzuca tu ocean zastępy bałwanów na tamujący jego ruchy ląd, więc żeglarze prowadzą swoje okręty zdaleka od brzegu, obawiając się tych niebezpiecznych, rafami zapełnionych miejsc.
Wiedzieliśmy, że zbliżamy się do Zielonego Przylądku. Świadczyły o tem liczne stada delfinów, lubiących tę część Atlantyku, ponieważ obfitowała w ryby, przez nikogo tu nie płoszone. Żadnej feluki maurytańskiej ze skośnemi żaglami, pozostałemi po dawnych wojowniczych korsarzach, żadnej pirogi murzyńskich rybaków nie spotkaliśmy tu.
Płyniemy przez tajemniczą część Atlantyku, bo ukrywa ona w swej ruchomej piersi drażniącą tajemnicę. Tam, w głębokości setek metrów leżą, być może, resztki niedawno legendarnej, a obecnie prawie realnej Atlantydy. Tam, być może, porośnięte wodorostami, kolonjami polipów, morskiemi liljami (Crinoidea) i anemonami, w migotliwych błyskach świecących się żyjątek, przetrwały setki tysięcy lat ruiny wspaniałych grodów Atlantów, czerwonoskórych magów, bogów i synów słońca.
Gdy w r. 1924-ym błąkałem się w górach Wielkiego Atlasu, który miał być jednym z półwyspów pochłoniętej przez ocean Atlantydy, myśl moja mimowoli biegła do starej dzielnicy Pekinu, do małego, schludnego domku filozofa i historyka chińskiego, czcigodnego Ko-Hu-Minga.[1] Zapytałem go niegdyś, jaki okres obejmuje historja Chin. Uczony odpowiedział z uśmiechem:
— Egipcjanie twierdzą, że zamieszkują dolinę Nilu 400 000 lat. Myślę, że Chińczycy są panami tej oto ziemi pomiędzy Hwang-Ho i Jan-Tze-Kiangiem nie krótszy okres czasu! Co zaś do naszej historji, to zaczynamy ją od epoki, gdy fale oceanu ostatecznie pochłonęły Atlantydę. Być może, że nasz pierwszy cesarz Ju był Atlantem, przybyłym z zaginionego kontynentu, bo przyniósł nam wiedzę i prawo, bo był... bogiem.
Tajemnica?... Legenda?... Myt?...
A jednak... coś przemawia do serca! Nazwy wysp Ruta, Dajtja i Posejdonja, opis stolicy Cerne, „grodu o złotych bramach“, stają się bliskiemi, zrozumiałemi...
Lecz nasz „Kilstroom“ rozprasza te myśli, hucząc przeraźliwie i długo.
Przepływamy właśnie w pobliżu wysokich laterytowych skał, pogryzionych, wyżłobionych, poszarpanych przez wciąż burzący się tu ocean. Jakieś dwie skały tworzą rodzaj szerokiej bramy wjazdowej... Wyżej wznosi się urwisty brzeg, pokryty roślinnością i grupami budynków. Trochę dalej — jedna po drugiej — dwie latarnie morskie. To — z lewej burty statku, a z prawej — mała wysepka, zatłoczona murowanemi budynkami dziwnej, średniowiecznej architektury, otoczona wieńcem z piennych czubów fal, rozbijających się o kamienisty brzeg. Jest to wyspa Gorée.
Na lewo od okrętu, za czarno-brunatnemi skałami, wystawiwszy na ciosy oceanu dumną, potężną pierś, wznosi się Zielony Przylądek. Obchodzimy go, mijamy Gorée i, zabrawszy na pokład pilota, odrazu skręcamy na wschód i wchodzimy przez wrota molu do portu Dakar. Kilkadziesiąt statków czepiało się kamiennych nadbrzeży, otoczonych składami transportowemi; na środku portu stało kilka większych okrętów, a śród nich — amerykański statek, bez masztów, czarny i opalony podczas pożaru, który wybuchnął na Oceanie, niszcząc cały ładunek, maszyny i nawet kadłub parowca; o jakie sto metrów od niego kołysał się wesoło biały, czteromasztowy żaglowiec, — należący do belgijskiej szkoły morskich kadetów, odbywających podróż dokoła świata...
„Kilstroom“ ryknął, drgnął i z turkotem maszyny oddał kotwicę tuż przy parapecie portu. Pilot, stary wilk morski, okazał się kolegą szkolnym syna Elisée Reclus, i dużo nam opowiadał o znakomitym geografie, zabawiając nas do chwili, aż mogliśmy opuścić pokład i dotknąć twardej ziemi.
Nawprost przystani — całe góry orzechów ziemnych (Arachis hypogea), tego bogactwa Senegalu, skąd już obecnie wywożą do Europy tyle tego produktu, że wydobywanym z niego olejem pokrywa się połowę zapotrzebowania przemysłu.
Wszędzie na brezentach, zabezpieczających od piasku stosy towarów, i na ziemi leży warstwa z łupin arachidów. Mimowoli przypominam sobie pierwsze miesiące bolszewickiej rewolucji w Petersburgu, gdzie wszystkie ulice, place, publiczne lokale były na metr zasypane łupinami ziaren słonecznikowych i tych samych orzechów ziemnych, dostarczanych przeważnie z Chin. Rozbestwiony, zbałamucony tłum wałęsał się wtedy w krwawych oparach po stolicy Rosji i dla rozrywki, a po części i dla złagodzenia głodu pluł temi łupinami na chodniki ulic i na posadzkę sal teatralnych, galeryj obrazów, cesarskich pałaców i kościołów; ktoś złośliwy nazwał je „orzechami rewolucji“.
O jakie sto metrów od przystani stał dość malowniczy budynek dworca wąskotorowej kolejki, z kursującym raz na tydzień pociągiem z Dakaru, stolicy francuskiej Afryki Zachodniej aż do Bamako, stolicy Sudanu.
Na wysokim płaskowyżu, otoczonym kilku palmami, rozplanowano duże, bogate, ruchliwe miasto z wznoszącym się nad niem pięknym i majestatycznym pałacem generalnego gubernatora.
Mamy bawić w Dakarze aż trzy doby, bo nasz „Kilstroom“ wyładowuje prawie wszystko, co mieści jego wnętrze, nadspodziewanie obszerne i głębokie. Z przyjemnością przenosimy się na te trzy dni do hotelu, aby odpocząć trochę od ciągłego bujania na naszym miłym stateczku i zwiedzić miasto, złożywszy przedtem wizytę wielkorządcy Zachodniej Afryki.