Niewolnicy słońca/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Niewolnicy słońca | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | Drukarnia Concordia | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ZAMIAST PRZEDMOWY.
|
Piszę do Ciebie, Pani, ten ostatni list, boś odeszła na zawsze...
Dziwnie się złożyła i melancholijnie zakończyła nasza przyjaźń... Byłaś, Pani, oddaną przyjaciółką i małżonką wielkiego Stanleya, znałaś i rozumiałaś jego myśli, troski, radości i wysiłki podróżnika.
Wyczułaś więc i w moich książkach włóczęgi po kuli ziemskiej, utajone myśli, gorącą miłość do ludzi i głębokie współczucie dla miotających się dusz i serc, niezależnie od tego, czy kryją się one w białem, żółtem, czerwonem czy czarnem ciele.
Obdarzyłaś mię, Pani, swoją przyjaźnią aż do końca ziemskiego okresu naszego istnienia, gdyż w trzy tygodnie przed odejściem w zaświaty posłałaś mi pełen pogodnej rezygnacji wiersz Musseta...
W jednym ze swoich listów do mnie pisałaś, Pani, że uczony doktryner jest zawsze przeciwnikiem podróżnika i pod tym względem w dziwny sposób łączy się i idzie ramię w ramię z najciemniejszym analfabetą — wrogiem człowieka, mówiącego o czemś nowem i dotąd nieznanem.
Pisałaś, Pani, że śmierci Kolumba żądali podobno z jednakową gorliwością uczeni uniwersytetu w Salamance i tłum ulicznych przekupniów w Madrycie...
Radziłaś mi wtedy, Pani, starać się zawsze o uspokojenie uczonych.
Idę za temi wskazówkami i piszę tę przedmowę.
Po każdej mojej książce śród uczonych mojej ojczyzny zaczyna panować niepokój. Słyszę trwożne pytania: Skąd autor czerpie materjał dla swoich spostrzeżeń i wniosków? Czy opisuje fakty rzeczywiste, czy posługuje się fantazją pisarza?
Tym wstępem chcę wnieść ukojenie do wzburzonych umysłów uczonych różnych specjalności, — przynajmniej w stosunku do tej mojej książki.
Oto najwięcej autentycznych dokumentów, wskazówek, nie podlegających krytyce i oryginalnych materjałów dostarczyły mi przeróżne żywe istoty.
Na pierwszym planie mój boy — czerwonoskóry murzyn szczepu Fulah, mądry i zawsze tajemniczy Umaru Bari; czarny jak heban Malinké, podchorąży, dowodzący moją eskortą; tropiciel bawołów i słoni — Baulé Konan; milutka, filigranowa blondyneczka — pani Davesne; mały, biały, o przeźroczystej twarzyczce chłopaczek trzyletni, imieniem Jacquot i inny — czarny łobuz, griot, baśniarz Delimané; czarownik Namara Diadiri; król Moro Naba; urzędnicy kolonjalni, plantatorzy, kupcy, gubernatorowie, lekarze, oficerowie, którzy napisali zadziwiające książki, wreszcie pewien sędziwy, mądry marabut; dziwaczny i zamyślony ptak — „kalao“ oraz moja szympansica „Kaśka“, której przodkowie przywędrowali do Afryki z wyklętej, spalonej i zatopionej przez bogów Lemurji i przechowali ukryte w milczeniu legendy i obyczaje dawnej ojczyzny.
Oni wszyscy byli moimi informatorami, oni wynaleźli w wielkiej księdze Natury rozdziały o Afryce prawdziwej, wcale niepodobnej do papierowej, chociaż opisywanej nieraz nader mądrze; oni z pobłażliwym uśmiechem oceniali dzieła uczonych — każde na swój sposób.
Źródła te wskazują, że moja książka nie jest pisana dla tych uczonych, którzy, siedząc w ciemnym gabinecie na północy, piszą mądre rzeczy o płomiennem słońcu równika, lub, brzydzą się, rozwodząc się nad równością wszystkich ras ludzkich, dotknięcia ręki swego służącego.
Jedynem źródłem dla moich wniosków jest życie, czyli porywający obraz ruchu, uczuć i myśli, obraz, podziwiany przeze mnie na wszelkich lądach i morzach, a budzący odwagę wypowiadania własnych przekonań bez oglądania się na to, czy one podobają się uczonym, możnym i niemożnym, czy przysporzą oklasków, orderów, majątku, honorów...
Czcigodna Pani! Idąc za Twoją radą, kreślę te kojące i pokojowe słowa, pełne pokory i skromności, gdyż zdzierają one ze mnie szaty zarozumiałego doktrynerstwa, „imperjalizmu“ nauki, hinduskiej kastowości i nieomylnej wszechwiedzy.
Żegnam Cię, nieodżałowana Pani i Przyjaciółko!
Biały człowiek odczuł nagle tchnienie czarnego lądu... Drgnął, podniósł głowę i — ten mieszkaniec rojnych miast bezwiednie rozdął nozdrza. Jął się rozglądać na wszystkie strony. Nic nowego nie dojrzał. Już sześć dni płynął Atlantykiem z Bordo i w ciągu sześciu dni widział ciągle to samo. Niewysokie, ciężkie fale bruździły nieogarniętą okiem powierzchnię Oceanu; ruchoma, załamująca się linja horyzontu, podnosząca się i opadająca, to prosta, jak naciągnięta struna, to zębata lub falista od bałwanów, rodzących się gdzieś daleko, dokąd nie sięgał wzrok; płynące lub miotające się w powietrzu czeredy mew; potargane przez nieustający ani na chwilę wicher, porwane na strzępy białe obłoki i bezdenne wyrwy śród nich, — wyrwy, pełne lazurowych i zielonych odcieni nieba...
Wszystko to ujrzał biały człowiek w chwili niepojętej trwogi, czy tajemniczego przeczucia. A jednak... Usłyszał prawie nieuchwytny szmer w powietrzu i wciągnął w płuca suchy, gorący powiew.
Budzący się nagle zwierzęcy instynkt zmusił go do zwrócenia się ku wschodowi... Stał tak i wzrokiem usiłował przebić przegrodę horyzontu, ukrywającego tajemnicę przed nim — człowiekiem ulic wielkomiejskich, mrocznych biur urzędowych, hałaśliwych widowisk cywilizowanej rasy i niemej, zażartej walki jednego przeciwko wszystkim i wszystkich przeciwko jednemu. Długo stał i uporczywie wpatrywał się, zwróciwszy oczy ku wschodowi. Minęła cała godzina, może więcej, aż dojrzał blado-żółte pasemko ziemi, wyłaniającej się nad horyzontem...
— Afrykański brzeg! — krzyknął przebiegający marynarz, półnagi, o włochatej piersi i rękach, zeszpeconych sprośnem tatuowaniem.
— Afrykański brzeg... — szeptem powtórzył biały człowiek, wpatrzony w żółte pasmo ziemi, nabierającej coraz bardziej czerwonej barwy.
Oczy mu się zwężyły, szczęki zwarły się mocniej, aż guzy mięśni poruszać mu się zaczęły koło uszu; nozdrza wciągnęły z rezygnacją czy z rozpaczą gorący dech nieznanej ziemi.
— Pani prosi pana do kabiny! — rozległ się głos stewardki okrętowej.
Drgnął i pospiesznie opuścił pokład, zbiegając nadół, gdzie mieściły się kabiny pierwszej klasy.
Biały człowiek zastał w swojej kajucie okrętowego lekarza, codzień odwiedzającego jego żonę, zapadającą na morską chorobę.
— Jakoś wcale nieźle trzymamy się dziś! — wymówił lekarz frazes, powtarzany w ciągu piętnastu lat przy wszelkich chorobach pasażerów okrętowych.
— Bardzo się cieszę! — zawołał biały człowiek. — A wiesz, Lucie, że już widziałem Afrykę? Ale nas haniebnie oszukano! Mówiono, że Afryka — to czarny ląd. Tymczasem widziałem żółtą i czerwoną ziemię!
Zaśmiał się, usiłując żartem rozweselić chorą.
Uśmiechnęła się do niego i podała mu bladą, wychudzoną rękę.
— A no! Trudno! — odezwał się lekarz. — Mowa ludzi cywilizowanych stała się stekiem najbezczelniejszego kłamstwa i oszustwa. Naprzykład często słyszymy zdanie, że „chrześcijaństwo stanowi impuls współczesnej cywilizacji“. Chrześcijaństwo! Nauka Chrystusa! Cha! cha! cha! Co za fałsz! co za bezczelność. Nauka Nazareńczyka — to filozofja miłości niemal kosmicznej, a tymczasem chrześcijańska Europa, Ameryka, Australja i Azja — to arena cyrku rzymskiego, gdzie do podziemnych cystern sączy się krew, krwawy pot, krwawe łzy i zbierają się w wielkie jezioro zemsty. Biała Europa! A ja mówię krwawa, czerwona Europa! Do djabła! Ludzka mowa to zbiornik niedorzecznych paradoksów...
Biały człowiek ze zdziwieniem spojrzał na lekarza. Eskulap okrętowy dotąd odznaczał się małomównością, wyjątkowo dobrym apetytem, miejętnością w wyborze wina, słabą wiedzą medyczną i zdawkowemi sentencjami, wytartemi, jak zielone sukno klubowych stolików karcianych.
Teraz biały człowiek uważnie przyjrzał się lekarzowi i odrazu dojrzał zmęczone, zgasłe źrenice, pomarszczoną skórę koło oczu i ust, siwiejące włosy i cienkie, zacięte wargi. Wszyscy na statku wiedzieli, że lekarz pływa na nim od piętnastu lat.
— Ten już niczego nie spodziewa się od życia! — pomyślał biały człowiek i chciał o coś zapytać lekarza, lecz on, nachylając się nad chorą, rzekł wesołym głosem:
— A więc, kochana pani, znowu lodek, cytrynka, zimne okłady na główkę i wmawianie w siebie, że pani nie płynie na naszym „Rekinie“, lecz tańczy walca, chwilami nieco zbyt zawrotnego!...
Pani Lucie uśmiechnęła się z przymusem, jednocześnie przyciskając dłoń do czoła.
— No, a gdyby było gorzej, wtedy powtórzymy elektryzację nóżek...
Niespodziewanie lekarz zaśmiał się głośno, uścisnął rękę mężowi i wyszedł.
Biały człowiek pozostał z żoną.
Siedział na stołku u jej nóg, nieruchomo wyciągniętych na wąskiem łóżku, i wpatrywał się w bladą twarz o zapadłych oczach, przykrytych niebieskiemi, ciężkiemi powiekami, w bezkrwiste, nieruchome wargi, w cienicie palce, ściskające czoło.
— Biedaczka! — szepnął cicho. — Biedaczka, moja kochana!
Lecz cierpiąca kobieta nie odpowiedziała, zapewne nie słyszała.
Wtedy biały człowiek podparł głowę obydwiema rękoma i wpadł w głęboką zadumę, możliwą jedynie w miejscach ustronnych lub w chwilach przymusowego bezczynu.
Niby w panoramie budy jarmarcznej, sunęła przed białym człowiekiem wstęga obrazów z jego życia. Syn drobnego urzędnika podatkowego z trudem ukończył szkołę kolonjalną. Dlaczego kolonjalną, — tego nikt, ani on sam, nie wiedział. Jechać do kolonij — co za głupstwo! Można przecież żyć i we Francji, gdzie dla wszystkich jest dość miejsca... Znalazł pracę w tym samym urzędzie podatkowym, co i ojciec, i — istniał. Do czterdziestu lat pozostał kawalerem. Na własne potrzeby starczało mu skromnej pensji urzędniczej. Bywało gorzej, bywało lepiej, lecz jakoś dawał sobie radę. Jednak nadszedł czas, gdy każdy człowiek, instynktem wiedziony, dąży do założenia własnego gniazda, kierowany nieuchwytnem prawem natury, rozkazującem przelanie krwi i ducha w istotę inną, mającą zastąpić go w szeregu ludzi nowego pokolenia. Był to przejaw instynktu, przejaw nieprzeparty, potężniejszy od rozumu i woli. Zaczął się rozglądać i rozważać. Najpierw musiał polepszyć swój stan majątkowy. Za stary już był, aby mieć nadzieję zrobienia karjery we Francji. W kolonjach zawsze się odczuwa brak ludzi do objęcia posad. Miał jakie takie stosunki, a więc po paru miesiącach otrzymał propozycję małej placówki administracyjnej, gdzieś w Gwinei północnej. Z trudem odnalazł na mapie Afryki wskazane miejsce; ujrzał jakąś rzekę, jakieś góry, nazwę jakiegoś szczepu i nic więcej. Jednak posadę przyjął, bo gwarantowała mu potrójną pensję w porównaniu z tem, co miał u siebie, w Orleanie. Teraz mógł się ożenić. Z tem także poszło łatwo.
Życie wytworzyło zastępy rodziców, uważających za szczyt szczęścia dla swoich dzieci zamożnego męża lub posażną żonę. Takimi rodzicami byli państwo Anselmowie. Ich córka, panienka niespełna osiemnastu lat, blada, słabowita Lucie, została wkrótce jego żoną. Gdy w kościele narzeczony przyglądał się bladej twarzyczce i smutnym, piwnym oczom, drobnej, nikłej dziewczyny, jej starannie ufryzowanym, lecz bardzo nędznym, mętno-złocistym loczkom, wyglądającym z pod ślubnego wianuszka, cienkim, chudym palcom, trzymającym tradycyjny bukiet, jego, czterdziestoletniego mężczyznę, mimowoli ogarnęło zdumienie.
— Co wspólnego może mieć to dziecko z nim, popychanym przez instynkt lub prawo natury, — pytał go ktoś niewidzialny, a bardzo spokojnie rozumujący.
Lecz było już po wszystkiem. Powinszowania, życzenia, pocałunki, łzy, płaskie żarty...
Teraz biały człowiek razem z żoną dąży do Afryki, do tej północnej Gwinei, do dalekiego, drobnego punkciku na kuli ziemskiej, gdzie płynie jakaś rzeka, piętrzą się jakieś góry i gdzie gnieżdżą się czarni ludzie, należący do nieznanego szczepu o dziwacznej, obcej nazwie...
— Zobaczymy! — rzekł do siebie w duchu biały człowiek. — Zobaczymy! Kocham Lucie, a moja miłość przywiąże ją do mnie... Zobaczymy! Wszystko się ułoży. Dobrobyt będziemy mieli, a to — grunt!
Tą myślą usiłował europejczyk, człowiek biały, rozwiać niepokojące go zwątpienia...
Dopiero dziewiątego dnia zawinął statek do portu Konakry. Po wizycie u gubernatora i krótkim wypoczynku w hotelu pan Richard (takie bowiem nazwisko autor tej opowieści nadał białemu człowiekowi) wyruszył wraz z żoną na wyznaczoną mu placówkę. Wtedy, gdy państwo Richard opuszczali stolicę kolonji, droga żelazna jeszcze nie przecinała Gwinei od Oceanu aż do miasteczka Kankan, skąd Francuzi wytknęli przez dżunglę drogi kołowe w stronę Sudanu i malowniczego Wybrzeża Kości Słoniowej.
Kolei nie było, a więc nowi przybysze w towarzystwie czterdziestu pięciu czarnych tragarzy, posuwali się wolno na wschód. Murzyni nieśli na głowach bagaże i hamaki z pasażerami. Od małej wioski Kindia karawana podróżników nagle zmieniła kierunek i pociągnęła na północ.
Dwadzieścia jeden dni trwała ta podróż. Zmieniali się czarni tragarze, zmieniały się krajobrazy, zmieniały się typy napotykanych mieszkańców i ich wiosek, lecz w hamakach pozostawali ciż sami podróżnicy, coraz bardziej bladzi, wyczerpani i chorzy. Słońce z niepohamowaną wściekłością wylewało na nich całe kaskady palących, morderczych promieni, żółto-czerwona ziemia, żółta, spalona przez skwar roślinność nużyły wzrok i wywoływały ostre zapalenie oczu; czarne i czerwone mrówki i w dzień i w nocy gryzły wściekle nowych przybyszów; na noclegach w brudnych chatach murzyńskich dokuczały boleśnie tnące moskity; w górach płomienne dnie zmieniały się na zimne, niemal mroźne noce, a podróżnicy drżeli pod swemi lekkiemi kocami; później, na równinie, noc stała się gorętszą i duszniejszą od dni; na przeprawach przez rzeki biali ludzie nie mieli ani chwili spokoju od napadających na nich i gryzących do krwi bąków i much. Była to droga mąk niewysłowionych, droga krzyżowa.
Tym nowym ludziom nieraz wyrywało się rozpaczliwe pytanie:
— Poco biali idą tu, do tego strasznego kraju, tak wrogiego i obcego?
Było to jednak pytanie czcze, niepotrzebne, gdyż państwo Richard wiedzieli dobrze, a gubernator w pożegnalnej mowie szczególnie to podkreślił, że Europie wkrótce zabraknie pożywienia i potrzebnych towarów, a wojna zażąda zastępów czarnych żołnierzy. Rządy wszystkich niemal państw wdzierają się więc głębiej i dalej w obce dla nich lądy, usiłują wszczepić barwnym ludziom swoje myśli i plany i pociągnąć ich do wspólnej pracy nad tem, czego dotąd czarne, żółte i czerwone szczepy pojąć nie mogą.
Śród mąk ciała i ducha posuwali się jednak podróżnicy coraz dalej i dalej na północ.
Wkrótce pozostały już za nimi ostatnie, najniższe uskoki łańcucha górskiego. Karawana szła drogą, wyciętą w dżungli, zaczajonej i groźnej, czekającej na tę chwilę, gdy po pierwszej ulewie będzie mogła pochłonąć to nagie pasmo ziemi, niby bliznę po ranie, zadanej ręką człowieka-wroga.
Pewnego dnia przewodnik murzyn, mówiący trochę po francusku, wskazał na połyskującą w oddali wstęgę rzeki i zawołał:
— To Kuluntu! Teraz zaledwie dwa dni oddzielają nas od Jukunkun!
Istotnie, na schyłku drugiego dnia karawana zbliżać się zaczęła ku wielkiej osadzie. Państwo Richard już z daleka spostrzegli flagę narodową, powiewającą nad jednym z budynków, otoczonym wysokiemi, ciemnemi drzewami.
— Rezydencja! — objaśnił usłużny przewodnik, wskazując ręką trójbarwną flagę.
Pan Richard zamierzał wypytać murzyna o stan przyszłej swojej siedziby, lecz w tej chwili zjawił się na zakręcie drogi ogromny tłum mieszkańców osady z miejscowym królikiem i tłumaczem, murzynem-urzędnikiem, kroczącymi na czele. Zaczęły się powitania, a później śpiewy, tańce, klaskanie w dłonie, muzyka, ogłuszająca i przerażająca. W obłokach kurzu i w chaosie niespokojnie poruszających się ludzi, hałasu i szczekania psów, dotarł nareszcie nowy administrator do swojego domu.
— Niech ci tu będzie dobrze i szczęśliwie, Lucie! — zdążył tylko szepnąć do żony, gdyż tłumacz ciągnął go na werandę, gdzie ludność miała mu złożyć dary.
Po skończonej ceremonji kazał pan Richard tubylcom powracać do domów, zapowiedziawszy początek urzędowania na następny poranek, i wszedł do swej siedziby.
Razem z żoną obeszli cały budynek. Nie był on duży, lecz wygodny i dobrze zacieniony.
Pani Lucie natychmiast zaczęła urządzać nowe gniazdo z tą miłością, która jest cechą miękkich, lecz skrycie czynnych natur. Najwięcej czasu zabrała jej uporczywa walka z gnieżdżącemi się pod kredensem termitami i z olbrzymiemi, do krabów podobnemi pająkami. Noc, spędzona pod muślinową siatką, zwisającą z sufitu nad łóżkiem, przeszła spokojnie.
Nazajutrz rozpoczęło się normalne życie białych ludzi i płynąć zaczęło powolnie, jednostajnie, bez wrażeń, bez smutku i radości aż do dnia, gdy po roku pobytu w Jukunkunie do biura pana Richard wbiegła czarna służebnica Melita i zatrzymała się przy progu.
Pan Richard spojrzał na nią. Tyle razy widział tę półnagą, zawsze tajemniczą, czarną, jak agat, zgrabną jak karjatyda, lub jak murzynka-niewolnica z obrazów, przedstawiających życie Rzymu i Egiptu, lecz teraz dojrzał w jej czarnych bez źrenic oczach coś niezwykłego. Była w nich tryumfująca radość, chociaż usta jak gdyby kurczyły się do płaczu.
— Co się stało, Melito? — zapytał administrator.
— O! o! o! — jęczeć zaczęła murzynka. — Pani, nasza dobra pani umarła... o! o! o!
Pan Richard odtrącił dziewczynę i wpadł do pokoju żony. Krzyknął przerażony, ujrzawszy Lucie, bladą i nieruchomą, na wznak leżącą na podłodze. Ukląkł i schylił się nad nią. Wkrótce zrozumiał, że było to zemdlenie. Udało mu się powrócić żonę do przytomności i przenieść na łóżko.
Lucie była bardzo słaba i długo nie mogła mówić. Nareszcie odezwała się:
— Co to może być, Ludwiku? Poczułam nagłą niemoc, zakręciło mi się w głowie, upadłam...
— Nie wiem! — szepnął mąż. — Musimy czekać na inne objawy...
Chora tegoż wieczoru zaczęła gorączkować, miotać się w malignie.
Pan Richard rozpoczął kurację żony.
Mieszkańcy miast europejskich nic nie wiedzą o życiu tych nosicieli „cywilizacji chrześcijańskiej“ i „kultury europejskiej“ w kolonjach afrykańskich! Nic! A tymczasem pędzą oni tutaj na tej wrogiej ziemi, we wrogim, zabójczym klimacie życie, godne podziwu i głębokiego współczucia.
Komendant Jukunkuna, pan Richard, był jednym z wielu takich „kulturtregerów“. Był, a przynajmniej musiał być tu wszystkiem. Był on sędzią, a sądził nietylko podług prawa francuskiego, lecz i podług kanonów Islamu, podług prawa obyczajowego otaczających go murzynów z plemion Badiaranke, Bassari, Konjagi, Tiape, Fulakunda i innych; rozporządzał dla wymiaru sprawiedliwości prawem wrzucania ludzi do więzienia w Jukunkun, a nawet do wysyłania ich na „galery“; był też kierownikiem w sprawach rolnictwa, hodowli bydła, rzemiosła; był głównym łącznikiem pomiędzy życiem „dzikich“ mieszkańców swego obwodu, a wysoce kulturalnem społeczeństwem Europy; był doradcą we wszystkich kwestjach życia czarnych szczepów; był władzą, dającą owoce wysokiej cywilizacji i żądającej ustalonych przez prawo podatków; był wreszcie lekarzem, a w tym celu rząd zaopatrzył go w stary poradnik medyczny i w malutką apteczkę, gdzie oprócz chiny, gorzkiej soli, oleju rycynowego, jodyny, aspiryny i amonjaku prawie nic innego nie było, nie licząc naturalnie waty i bandaży.
Pan Richard chwilowo porzucił wszelkie sprawy biurowe, studjował poradnik lekarski i stosował te lub inne środki, walcząc z niezrozumiałą chorobą żony.
Nic jednak nie pomagało, gdyż, prawdopodobnie, nie była to żadna określona choroba, lecz wprost konanie słodkowodnej ryby, wrzuconej nagle do morskiej zatoki, albo powolna śmierć wiotkiej sosny, przeniesionej na płomienne równiny Gwinei.
Złotowłosa Lucie umierała dlatego, że żyć tu, w Jukunkunie, nie mogła, gdyż słońce i skwarne powietrze wypiło prawie całą jej krew, a resztki jej zatruły swym jadem moskity, bąki, pająki i nikomu nieznane drobne żyjątka, gnieżdżące się w pokarmie i wodzie.
Komendant miotał się i szalał z rozpaczy i bólu, a nikomu nie mógł się zwierzyć ze swych obaw, z nikim się poradzić, bo dwa tygodnie straszliwej drogi oddzielały go od miejsca pobytu najbliższego lekarza. Murzyn tłumacz i czarna Melita milczeli i pytająco spoglądali na komendanta, wczytującego się bez końca w pożółkłe, pachnące wilgocią karty poradnika lekarskiego lub przez całe noce siedzącego przy łożu chorej kobiety i wpatrującego się w jej coraz bardziej blednącą twarz.
Pewnego razu pan Richard zawołał tłumacza i, podając mu kopertę, rzekł:
— Natychmiast posłać gońca do Kumbji po lekarza! Niech pędzi biegiem!
Rozkaz wykonano natychmiast.
Nazajutrz po odejściu gońca komendant usłyszał ruch w pokoju żony. Wszedł i ujrzał chorą, która jednostajnym ruchem podnosiła słabnące ręce do oczu i posuwała je niżej aż do piersi, niby zdejmując z siebie coś niewidzialnego i przykrego, gdyż wargi marszczyła i mocniej zaciskała powieki.
— Co ci jest, Lucie? — spytał Richard, schylając się nad boleśnie wykrzywioną twarzą chorej.
Lucie zrobiła wysiłek, chcąc otworzyć oczy lub coś powiedzieć, lecz był to już ostatni wysiłek w jej życiu. Drgnęła tylko, ręce znieruchomiały i odrazu zesztywniały blade, żółte palce. Żona białego człowieka umarła.
Komendant jak gdyby tego nie rozumiał. Melita niespostrzeżenie wślizgnęła się do sypialni, ujrzała pana Richard, z uśmiechem głaszczącego nieruchomą twarz żony. Murzynka odrazu spostrzegła żółte cienie, czające się koło zapadłych oczu i w głębokich zmarszczkach na czole, sztywne, skurczone palce i zrozumiała, co znaczy ten dziwny spokój i powaga, rozlana na twarzy leżącej kobiety.
Wysunęła się z pokoju i, wybiegłszy z domu, jęła powtarzać zaklęcia, trzymając w dłoni amulet, zawieszony na piersi. Po chwili wbiegła do izby tłumacza i zawołała piskliwym głosem:
— Biała kobieta odeszła na zawsze!... Już nigdy do komendanta nie powróci!
— Skąd wiesz? — rzucił krótkie pytanie murzyn.
— Sama widziałam... — wyszeptała dziewczyna. — Duch jej już odleciał do drzewa przodków.
Murzyn wdział na siebie płócienny burnus i wyszedł z izby. Podszedł do werandy rezydencji i usiadł na stopniach schodów, nadsłuchując. Siedział długo, aż usłyszał głuchy, dziki ryk i ciężki upadek ciała na ziemię. Wszystko umilkło i tylko w wieczornem powietrzu rozlegały się przenikliwe cykania nietoperzy. Murzyn zdjął pantofle i zaczął się skradać ku drzwiom. Uchylił je bez szmeru i cofnął się.
Zbiegł na dół i krzyknął:
— Melito! Bywaj!
Murzynka natychmiast ukazała się w drzwiach kuchni.
— Chodź! — rozkazał tłumacz.
Weszli do pokoju. Było już zupełnie ciemno, więc murzyn zapalił lampę, stojącą na tualecie. Stali teraz oboje, przejęci zgrozą. Ujrzeli komendanta zemdlonego i zaciskającego w objęciach ciało umarłej żony. Z wielkim trudem oswobodzili ciało z nieruchomych ramion nieprzytomnego, przenieśli go na otomanę, a zmarłą złożyli z powrotem na łóżku.
Pan Richard wkrótce powrócił do przytomności. Był blady, lecz zupełnie spokojny. Usiadł znowu przy żonie i w milczeniu przyglądał się jej, oparłszy ręce na kolanach w pozie oczekiwania. Tak przesiedział całą noc i cały dzień następny, aż po zachodzie słońca zaczął rozmawiać z kimś niewidzialnym.
— Dobrze! dobrze! — mówił komendant, przerażeniem napełniając dusze tłumacza i służebnicy. — Dobrze! Uczynię jak chcesz, tylko nie porzucaj mnie i przychodź codzień, wtedy gdy skwar jest mniejszy — przed wschodem i po zachodzie słońca! Wtedy wszystko będzie dobrze... Wszystko będzie po dawnemu... Dobrze! dobrze! Idę już...!
Komendant podniósł się i, spostrzegłszy tłumacza, zapytał:
— Powiedz, gdzie tu macie narzędzia ciesielskie?
— W magazynie, skrzynia N. 6, — odpowiedział zdumiony i wciąż jeszcze przerażony murzyn.
— Zaprowadź mnie! — rozkazał komendant.
W magazynie wybrał piłę, hebel, świder, młotek, kilka dużych gwoździ i polecił tłumaczowi przynieść desek.
Pan Richard wziął do ciężkiej, nieznanej mu w Orleanie pracy. Musiał zrobić trumnę dla żony. Pracował przez całą noc, pokaleczył sobie ręce, pot ściekał mu z czoła, lecz nad ranem nieforemne, koszlawe pudło było już wykończone zupełnie. Pozostawało jeszcze kilka czynności dodatkowych. Atramentem namalował na wieku duży krzyż, a na wąskim końcu trumny wypisał starannie imię i nazwisko zmarłej, rok urodzenia i zgonu; zieloną bibułą upiększył zrąb pudła, nałożył grubą warstwę suchej trawy, przykrył ją czystem prześcieradłem i umieścił małą poduszkę.
Skończywszy z trumną, rzekł do Melity:
— Pani nasza była dobra dla tubylców, Melito? Nieprawdaż?
— O tak, panie! — odparła drżąca ze strachu murzynka.
— To dobrze, że tak mówisz, Melito! — uśmiechnął się pan Richard. — Chcę więc cię o coś poprosić! Idź do dżungli, narwij dużo świeżych, zielonych liści „karite“, pościnaj wszystkie róże w ogrodzie i zrób dużo, dużo wieńców dla pani. Pani lubi kwiaty, bardzo lubi!...
Melita wybiegła z pokoju. Komendant pozostał sam przy zwłokach żony.
Nie patrzał na nią; usiadł w fotelu przy łóżku i zaczął się wpatrywać w lustro, stojące na tualecie. Po chwili uśmiechnął się radośnie i głosem, drgającym wzruszeniem, zaczął szeptać:
— Przyszłaś! Więc nie opuścisz mnie? Nigdy? Nigdy? Zawsze tu... dwa razy dziennie? Wszystko zrobiłem, jak kazałaś... Będziesz miała róże i wieńce zielone, zupełnie wiosenne! Sam złożę ciało do trumny, sam grób wykopię i opuszczę do niego to, co przemija i co nie jest potrzebne dla szczęścia i życia. Ty jednak pozostaniesz ze mną na zawsze!...
Nagle zaczął się śmiać cicho i przeciągle:
— Cha! — cha! — cha! Teraz koniec! Jesteśmy nieśmiertelni! Ty i ja... Pozostaniemy razem do końca końców i nie będę miał poczucia śmierci, połączony z tobą za życia... Poprostu zamiast widzieć cię w szkle lustra i słyszeć twój głos, podamy sobie ręce i pójdziemy razem ku wieczności, bo już nic nas z ziemią i ciałem wiązać nie będzie... Prawda? No, widzisz... widzisz!
Długo rozmawiał z żoną pan Richard, a o północy własnemi rękoma obmył i przystroił zwłoki, złożył je w trumnie, umieszczonej na stole, i, wziąwszy kilof i żelazny rydel, wyszedł do ogrodu, gdzie rosły wysokie drzewa mangowe i rozłożyste akacje.
Znowu pracował przez całą noc, przygotowując miejsce dla ostatniego spoczynku zmarłej. Gdy pierwsze błyski wschodzącego słońca zaróżowiły wysoko płynące obłoki, powrócił do domu, pośpiesznie umył się i przebrał. Gdy skończył, podszedł do lustra i, pogodnie uśmiechając się, szepnął:
— Dzień dobry, mała Lucie! Już! Już! Bądź cierpliwa...
Z temi słowy podniósł z niezwykłą siłą trumnę i, oparłszy ją na ramieniu, zaczął stąpać ostrożnie, kierując się ku wyjściu; powolnym krokiem zszedł ze schodów i poniósł zwłoki ku rozłożystym akacjom i ciemno-zielonym mangowym drzewom.
Długo mozolił się pan Richard z opuszczeniem trumny do wykopanego dołu. Obmyślił w tym celu cały plan manipulowania sznurami, a w chwili, gdy Jukunkun i okoliczna dżungla pławić się zaczęły w powodzi słonecznej, Richard zaczął wrzucać róże do dołu, pokrywając niemi trumnę, a później bez żadnego wzruszenia zasypał mogiłę, przystroił ją wieńcami i postawił mały, biały krzyż. Gdy wykonywał te smutne czynności, ani razu nie błysnęła mu myśl, że przecież nazawsze ukrył w ziemi to, co stanowiło widzialną istotę ukochanej kobiety. Myśl jego i jego zmysły, nowe i nieodczuwane w codziennem życiu, działały w tym okresie w innej, niedostępnej sferze.
Uśmiechnięty i spokojny wracał do domu.
Na werandzie, tuż przy wejściu do wnętrza domu, spostrzegł Melitę. Zatrzymał się na chwilę i wzrok jego spoczął na murzynce.
Uczynił to bezwiednie, bo nigdy taką nie widział tej zwinnej, karnej i sprytnej dziewczyny.
Siedziała zupełnie naga, a słońce lśniło się i z jakąś namiętnością szalało na spiżowem, namaszczonem olejem młodem ciele, zaglądało, wciskało się wszędzie, gdzie ukrywał się cień, niby chciało zrzucić zasłonę z tajemnicy tego pięknego ciała. Melita siedziała nieruchoma, jak piękny posążek agatowego fetysza „gri-gri“: ręce miała złożone na kolanach podchylonych nóg; strzeliste piersi, podobne do dojrzałego owocu, gotowego pęknąć pod naciskiem dojrzałych soków, namiętnie i bezczelnie wołały i groziły; z pod wpół-opuszczonych powiek, ubarwionych na niebiesko, patrzały wołająco czarne, zamglone oczy; usta, rozchylone i roziskrzone henną, ukazywały szereg lśniących zębów drapieżnej kotki...
Nie była podobną do żywej istoty, lecz raczej do cudnej wazy, wyrzeźbionej na kształt nagiej kobiety i uwieńczonej pękiem szkarłatnego kwiecia.
Jak gdyby na wzmocnienie tego podobieństwa — Melita obwinęła sobie głowę w szkarłatną płachtę o węźle fantastycznych, niepokojących, niemal nieskromnych kształtów...
Ta postać kobieca przypominała rzeźbę nieznanej bramańskiej „dewadassi“ z Angkor-Tom, jednak nie Apsarę niebiańską, lecz kochankę okrutnego, krwawego Sziwy-Niszczyciela, nimfę orgji i grzechu.
Komendant po chwili przeszedł koło Melity.
— Dziękuję ci za wieńce i róże! — rzucił półgłosem.
Nic mu nie odpowiedziała, lecz gdy wszedł do domu, błysnęła oczyma, zacisnęła pięści i zgrzytnęła zębami, niby stalą po krzysztale. Oddaliła się, ociągając, leniwa w ruchach, skąpana w złotej cieczy słońca.
Dwa dni zaledwie minęły, a komendant, jak zwykle, urzędował w swojem biurze, sądził, radził, pouczał i leczył, tylko poza godzinami służbowemi do nikogo się nie odzywał i nigdy na grób zmarłej nie chodził.
Raz jeden tylko, spotkawszy Melitę, niosącą wieniec i pęk czerwonych kwiatów, zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Chcę położyć te kwiaty na grobie dobrej pani... — odparła.
— Dziękuję ci! — rzekł, obejmując łagodnie ramiona dziewczyny.
— O! O! — wybuchnęła Melita, przyciskając się do niego całem ciałem.
— Idź już, idź! — szepnął Richard. — Dziękuję ci raz jeszcze!
Odszedł, nie oglądając się, zadumany, obojętny.
Codziennie dwa razy, o wschodzie słońca i wnet po zachodzie, tłumacz i Melita podsłuchiwali pode drzwiami. Zapatrzony w gładką powierzchnię lustra, komendant prowadził długie rozmowy ze zmarłą żoną, bo widział ją oczyma swojej duszy, żalił się przed nią, płakał, lub też naradzał się z nią, zwierzał się jej i nawet śmiał się wesoło, jak dziecko rozbawione.
W miesiąc po śmierci pani Lucie przybył lekarz. Nie zdziwił się wcale, że chora umarła, bo, jak się wyraził:
— Szympansice i murzynki umierają w Europie, białe kobiety czynią to samo w Afryce...
Zapaliwszy fajkę, lekarz rozparł się w fotelu i zaczął cedzić przez zęby:
— Jestem głodny... Czy pan ma dobrą kuchnię?... To jedyna tu pociecha... A wino mamy? To dobrze, to wyśmienicie! A koniak? I koniak i whisky?! Ależ to będzie lukulusowa uczta! No, a jak sam pan komendant się czuje?
Richard opowiedział mu, że nie sypia po nocach, a w dzień chodzi, jak nieprzytomny. Opowiedział o swoich rozmowach z żoną, wygłaszając nawet własny pogląd na zjawiska tego rodzaju.
— Jest to, doktorze, forma telepatycznej wizji, powiem więcej — materjalizacja telepatycznego wpływu... Powstaje to wyłącznie z wielkiej tęsknoty i z wielkiego wysiłku ludzkiego...
— Wysiłku? — powtórzył lekarz. — Wysiłku w jakim kierunku?
— W kierunku powstrzymania się od samobójstwa, doktorze! — spokojnym głosem odpowiedział komendant.
Doktor pomyślał przez chwilę i mruknął:
— Doprawdy — to nie takie głupie... Lecz... przepraszam pana... co właściwie wstrzymuje pana od samobójstwa?
Komendant opuścił głowę i oczy, zaszły mu łzami.
— Ona tego nie chce i ja też, bo wtedy my już nigdy się nie połączymy! — szepnął, niby powierzając tajemnicę.
— Dlaczego nigdy, jeżeli pan uważa, że w innymi wypadku połączenie się jest możliwe? — dopytywał zaciekawiony doktor.
— Tak, nigdy, ponieważ samobójca, przerywając brutalnie jedną z nici życia wszechświata, zabija swoją duszę; zuchwale gasi iskierkę, po śmierci odlatującą do ogólnego ogniska — płomiennej, świetlnej duszy świata, gdzie się rodzą i dokąd powracają pierwiastki, a może i treść poszczególnych istnień.
Pan Richard wyraźnie się zmęczył, ujmując w formę słów wyczuwaną oddawna myśl.
— Hm! Hm! — mruczał doktor. — Nie są to powszednie brednie!... Lecz nie radzę zagłębiać się w podobne zagadnienia!
Zaśmiał się z przymusem i zawołał:
— Czy prędko będziemy już jedli?
W tej chwili wszedł kucharz i wraz z boyem podali tacę z różnemi butelkami i glinianym dzbanem z zimną wodą.
— To lepsze od filozofji i telepatji! — zawołał doktor, robiąc zabawne miny.
W obecności białego, inteligentnego człowieka pan Richard czuł się znacznie lepiej. Mógł mówić, — a ten surogat odtwarzania myśli i uczuć, niby balsam, koił świeżą ranę. Jakiś dawno nieodczuwany spokój wstępował do duszy i mózgu komendanta. Mówił i mówił bez końca o wszystkiem, co było, co jest obecnie i co będzie w przyszłości. Mówił, pożerany głodem słów, bo był pozbawiony tego prawa i tej potrzeby ludzkiej w ciągu długiego czasu, nie mogąc rozmawiać ani z murzynem-tłumaczem, ani ze służbą tubylczą, ani z trzema czarnymi żołnierzami, bo ci nie mogli go zrozumieć.
Doktor, znawca ludzi kolonjalnych, spokojnie słuchał i milczał, starannie dbając o to, aby szklanki nie pozostawały bez napoju. Dużo pili przy obiedzie i po obiedzie, przy czarnej kawie. Pili wieczorem przy kolacji i po kolacji, aż do północy. Pierwszy raz po śmierci żony pan Richard nie rozmawiał dziś z jej cieniem na powierzchni lustra, bo usnął twardym snem.
Po kolacji, popijając czarną kawę z koniakiem, rzekł doktor:
— A z pana to się wyrobi wieczny kolonista! Tak... jak ja! Już my stąd nigdzie i nigdy się nie wyrwiemy! Basta!
— Dlaczego pan tak sądzi? — zapytał Richard.
— Wielka tęsknota i wielki wysiłek ludzki, jak się pan trafnie wyraził, uczynią to — odparł doktor.
— Czy i pan doznał tej wielkiej tęsknoty?
Doktor zamyślił się, a później mruknął:
— Murzyni Bambara mówią, że „każdy najlepiej zna robactwo, gnieżdżące się w jego posłaniu“, co znaczy, że każdy ma swego mola, który go gryzie.
— Tak... — westchnął pan Richard. — To prawda!
— A więc napijmy się koniaku! — zaproponował lekarz. — Nieraz jeszcze spotkamy się tu, w Afryce. Przerzucają mnie z jednego końca na drugi, będą przerzucali i pana, to i spotkamy się gdzieś niezawodnie!...
— Podoba doktorowi się w kolonjach? — zadał nagle pytanie komendant.
— A jakże! Zupełnie tak, jak płotkom, wrzuconym do roztopionego masła na patelnię! — zaczął się śmiać lekarz, pykając fajką.
— Więc pocóż... — zaczął Richard.
— A poto, mój panie, — zawołał doktor, — że niema dla mnie innego miejsca na kuli ziemskiej! Dlatego, tylko dlatego! Bo gdzie znajdę ja taki zarobek, takie wygody, takiego kucharza, boyów, niewolników raczej, takie młode kochanki — pokorne i oddane — dopóki mogę im płacić, taki spokój i tak mało pracy za tyle dobrodziejstw? Gdzie znajdę to wszystko ja, doktor Olivier ze zniszczonemi płucami, zjedzoną przez malarję śledzioną, z obrzmiałą wątrobą, z chorem sercem, z całym arsenałem możliwych i niemożliwych chorób i z psychologją właściciela niewolników, z nawyknieniami dzikiego europejczyka, stokroć dzikszego od tutejszych ludożerców? Gdzie? Powiedz pan, gdzie?!
Zerwał się z fotelu i trząsł Richarda za ramię.
— Nie wiem! — odparł komendant, zdziwiony wybuchem.
— A ja wiem! — krzyknął przeraźliwie piszczącym głosem doktor Olivier. — Nigdzie! Słyszy pan? Nigdzie! I dlatego mam młode, czarne kochanki, które zmieniam co trzy miesiące, bo się starzeją szybko te... czarne róże; dlatego palę opium i haszysz, dlatego piję dużo i stale, co podtrzymuje, podług mego przekonania, moje słabnące serce i moje zgniłe płuca, śledzionę i wątrobę i wlewa życie do mego mózgu. Radzę panu, mój komendancie, w najbliższej przyszłości iść za moim przykładem, a teraz mknąć co prędzej do łóżka i spać... spać! Słyszy pan? Już „gammier“[1] rozpoczął swoją głupią i nudną piosenkę. To znaczy, że minęła północ, a z nią razem godzina zjaw i duchów, przychodzi natomiast czas miłosnych uniesień. A ta pańska Melita — piękny kąsek! Z agatu rzeźbiony narcyz grzechu... Chytry z pana chłop! Wyszukał sobie specjał! Fiu! Fiu!
Doktor trącił komendanta pięścią w bok i, mocno chwiejąc się na nogach, wyszedł do swego pokoju.
Z białym człowiekiem przybyły do samotnej rezydencji w Jukunkunie nawyknienia, obyczaje i żądze „cywilizowanych“ ludzi; zupełnie tak, jak wraz z chorym na dżumę zjawiają się zarazki tej straszliwej choroby.
Pozostawszy sam, pan Richard wychylił kieliszek koniaku i z cygarem w zębach wszedł do sypialni. Przy jego posłaniu klęczała Melita i stroiła poduszkę w kwiaty.
Komendant zdmuchnął lampę i szedł ku dziewczynie, szukając jej rękoma w ciemności...
Melita przed wschodem słońca opuściła pokój swego pana, lecz przed wyjściem krzątała się po pokoju. Nagle śpiący pan Richard drgnął, usłyszawszy brzęk stłuczonego szkła.
Uniósł ciężką głowę i zapytał:
— Co tam takiego, u djabła?
— Przepraszam, przepraszam dobrego pana! Niech dobry pan każe ukarać Melitę! Melita, niegodna dziewczyna, stłukła panu lustro i dwa flakony na tualecie! Melita zła! Melita powinna być ukarana!
— Idź już, idź! — rzekł Richard i znowu usnął. W taki to dziwny sposób znikła tak szybko pamięć o żonie, wielka tęsknota, wielki wysiłek ludzki i iskierka płomienna wszechświata, gorejąca w duszy pana Richarda.
Pozostały wina, koniaki, likiery, cygara, czasem opium lub haszysz w te dni, gdy powracały jakieś niestłumione jeszcze mroczne myśli. Na pierwszem miejscu pozostawała Melita, zawsze pokornie namiętna, zawsze potulnie żądna, wypijająca przez noc, jak Meduza, do ostatniej kropli gorącą krew i płomienne, wzburzone myśli, odchodząca nad ranem, z obojętnem spojrzeniem na bezwładne, wyczerpane, pijane od wina i szału ciało swego pana i kochanka. I tak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Po tej Melicie przyszły inne, bo te czarne agatowe kwiaty więdły szybko, a zmieniać je na inne można z taką łatwością, z jaką się zmienia konie lub psy.
Jednak czarne kochanki dokonały swego dzieła. Pan Richard, który po kilku latach w afrykańskiej hierarchji urzędniczej posunął się wysoko, stał się wiecznym kolonistą. W pewnych wypadkach urzędnicy tego typu, teraz już wymierającego, byli niezbędni i dla celów kolonjalnych pożyteczni, naogół jednak był to pierwiastek, najbardziej szkodliwy i niebezpieczny dla wpływu i aureoli białej rasy w Afryce, ponieważ otaczała ich nienawiść i milcząca pogarda tubylców; bogaci królikowie murzyńscy i kupcy syryjscy podarunkami, pochlebstwem i pieniądzmi kierowali ich działalnością i w ten sposób walczyli nieraz bardzo umiejętnie z pełną godności narodowej i szlachetnej ideologji polityką władz centralnych.
W Jukunkunie zmieniło się już kilku komendantów, znikł biały krzyżyk nad grobem Lucie Richard, a zamiast niego rozłożysta akacja puściła nowe pędy, lecz komendant Richard istniał jeszcze długo, przenoszony z jednej kolonji do drugiej. Woził z sobą dwie czarne żony, dwie rodzone siostry, przebiegłe, rozpustne murzynki, cynicznie zdradzające go z boyami, tłumaczami i żołnierzami, schlebiające swemu staremu panu i narzucające mu myśli, podsuwane przez królików i czarowników murzyńskich.
Tak żółto-czerwona ziemia czarnych ludzi zabija białych przybyszów. Jednym z nich ścina krew płomiennym jadem słońca lub niszczącą trucizną roślin i zarazków chorób podzwrotnikowych, drugim zabija duszę i wolę wybuchem najniższych instynktów, obudzonych i podniecanych przez ziemię, brzemienną żądzą i siłami rozrodczemi, przez szał namiętnych, wiotkich Melit, podobnych do czarnych, rzeźbionych z agatu, trujących narcyzów — kwiatów grzechu...“
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Temi słowy zakończył swoje opowiadania stary kupiec sudański, płynący z nami z Bordo do Dakaru, w tej właśnie chwili, gdy z lewej burty holenderskiego statku „Kilstroom“ po raz pierwszy ujrzeliśmy płaskie, żółto-czerwone wybrzeże Maurytanji, tuż za Capo Blanco. Afryka tropikalna powitała nas ponurą i jadowitą opowieścią białego człowieka.
Co powie nam ta połać czarnego lądu, gdy nas ogarną haszcze dżungli i jej mieszkańcy — tajemniczy, niezbadani?
Od Bordo do Dakaru płynął nasz „Kilstroom“ dziesięć dni. Już po wyjeździe z Garonny Atlantyk zaczął dość nieprzyjaźnie kołysać czarny kadłub naładowanego po same uszy statku, a fale raz po raz wrywały się na pokład i wdzierały się nawet do hali maszynowej. Gdy jednak minęliśmy brzegi Hiszpanji i Portugalji i przepłynęliśmy szerokość Gibraltaru, Atlantyk się uspokoił, co nam jeszcze w Bordo uroczyście przyrzekł dzielny kapitan — Jan Soeters, komendant „Kilstrooma.“
Dni mijały jeden po drugim, jak paciorki różańca, jeden podobny do drugiego. Rozrywek i wrażeń mało. Narazie wrażenia — melancholijne, bo nieco za bardzo energicznie ocean poczynał sobie z nami, a także dlatego, że jakieś nieostrożne lub awanturnicze ptaszki europejskie — makolągwa, wróbel i dwa szpaki, płynęły z nami. Biedactwo tak daleko zabrnęło, że już na powrót drogą powietrzną odważyć się nie mogło. Dopiero około hiszpańskiego brzegu zerwały się ptaszyny z radośnym świergotem z masztu „Kilstrooma“ i odleciały. Śród nich brakowało jednak wróbla. Widocznie, zginął podczas któregoś burzliwego dnia lub wichury nocnej.
Od czasu do czasu spotykaliśmy statki handlowe i pasażerskie. Jedne płynęły z Afryki, inne do Ameryki Południowej lub do Stanów Zjednoczonych. Na horyzoncie nieraz dymiły „skunery“ rybackie, ciągnące olbrzymie sieci. Ocean, — martwy w dzień — ożywiał się dopiero w nocy, gdy wzdłuż burty naszego statku, tnącego wzburzoną powierzchnię morza, i na grzebieniach fał połyskiwały i płonęły drobne żyjątka (Noctiluca). W czarnej otchłani wyczuwaliśmy wtedy wrące życie głębin Oceanu. Widzieliśmy płynące i walczące o byt ryby. Nie, nie widzieliśmy ich, lecz śledziliśmy za ich ruchami i ich pędem, bo, chociaż same niedostrzegalne, pozostawiały po sobie widzialny, błyskotliwy, na jedno okamgnienie zapalający się ślad, pasma lub plamy fosforyzującej wody. Zupełnie jak... ludzie! Niewidzialne drobnoustroje wszechświata, ludzie, mianujący się „królami przyrody“, wieńcem twórczej potęgi Boga lub Natury, pozostawiają po sobie takież błyski, takież tajemnicze iskierki w oceanie kosmosu...
Na statku, szczególnie w nocy, gdy zacichał gwar na pokładzie i ustawała bieganina majtków, a gdy rozlegał się tylko miarowy stuk maszyny, plusk i syczenie fal, wycie wichru wśród lin i zwojów płótna żaglowego, człowiek mógł spokojnie oddawać się myślom. Pogłębiała się wrażliwość i ostrzejszą się stawała zdolność spostrzegania analogij.
Naprzykład, przyglądałem się kiedyś całemu stosowi naszych bagaży ekspedycyjnych, wszystkim tym ogromnym skrzyniom z materjałami fotograficznemi, ze zwojami wstęgi kinematograficznej, z namiotami, stołami, stołkami, łóżkami, stalowym kuferkom z bielizną, z prowiantami, przyrządami do preparowania ptaków i skór zwierząt, a myśl biegła drogą porównania i podobieństwa.
— Czyż, — myślałem wtedy gdzieś na szerokości Gibraltaru, — czyż życie nie jest podobne do bagaży podróżnych? Gdy wszystko mądrze ułożono i upakowano, wtedy ład i wszelka wygoda! Jeżeli w kuferkach przedmioty są rozmieszczone źle, wtedy — wszystko do niczego! Nic nie można znaleźć na czas i w razie potrzeby. Pod ręką trafiają się wciąż rzeczy zbyteczne, krępujące, zawadzające. Czasem coś lepkiego lub gryzącego rozbije się i wyleje, ohydnie walając rzeczy potrzebne, dobre, czyste i niszcząc bagaże sąsiadów. W rezultacie powalanych rzeczy się nie używa, innych nigdy w tej mieszaninie przeróżnych przedmiotów się nie odnajdzie... Czyż nie to samo bywa i z życiem — tym kuferkiem z czynami, zasadami, nawyknieniami i stanowiskami wobec zjawisk i ludzi?
Te myśli moje nie miały oczywiście na widoku naszych bagaży, bo firmy polskie i francuskie upakowały je idealnie...
Za Gibraltarem, zwłaszcza, gdy minęliśmy potężną latarnię morską, stojącą na daleko wysuniętym cyplu jednej z wysp Kanaryjskich, morze nagle się uspokoiło i odrazu dało nam nieprzerwaną nić wrażeń i rozrywek. W dzień zabawiały nas stadka latających ryb; wyskakiwały one z wody i, rozpościerając długie, szerokie płetwy, przelatywały kilkanaście metrów, uderzając się o grzbiety płaskich, łagodnych fal. Wydać się mogło na pierwszy rzut oka, że są to zabawy, figle wdzięcznych mieszkanek morza. Jednak zbyt gwałtowne, nieraz wprost konwulsyjne ich ruchy, a szczególnie wybałuszone, ruchome, pełne przerażenia oczy świadczyły o tem, że coś groźnego ścigało je w głębinie oceanu. To „coś“ zawsze się prędzej czy później wynurzało na powierzchnię morza. Były to duże i małe delfiny (Phocaena communis i Delphinus delphis), a kilka razy, jak twierdzili marynarze, widzieliśmy wieloryby. O ile jednak mogłem rozejrzeć przez moją lornetkę Zeissa, myślę, że były to raczej grindy (Globiocephalus melas), należące do tej samej rodziny, a nieraz w zimie z Oceanu Lodowatego docierające do szerokości Gibraltaru, gdzie właśnie obserwowałem te piękne okazy.
Szczególnie zabawiały nas małe, pospolite delfiny o długich, zębatych dziobach.
Doganiały i przeganiały nasz statek, przepływały pod nim, oddalały się szybko i jeszcze szybciej zawzięcie go ścigały. Nieraz wyskakiwały z wody na wysokość dwóch metrów, a wtedy mogliśmy zauważyć, że tuż przy białym brzuchu samic płynęły małe delfinki, wykonywujące z zadziwiającą sprawnością te same ruchy, zwroty i skoki, co ich matki.
Zawziętość i namiętność, z jaką delfiny ścigały płynące ławice ryb, pozwalały zgodzić się z możliwością wypadków, zaobserwowanych przez niektórych podróżników, że w zapale szalonego pościgu te zwierzęta nieraz wyrzucały się na mielizny lub na rafy przybrzeżne, gdzie ginęły, atakowane przez ludzi, lub przez drapieżne ptaki. Szybkość, zwinność i wytrzymałość delfinów jest wprost zdumiewająca, a instynkt uczy ich pewnych systemów polowania, bo najwyraźniej urządzają nagankę i kierują płynące ławicami ryby w żądanym i zawczasu wytkniętym kierunku.
Za każdym razem, gdy spotykaliśmy dwa stada delfinów, spostrzegałem długie pasma drobnych fal, całe pola kotłującej się wody; tam właśnie płynęła zbita masa ryb. Były to ławice śledzi, sardynek lub makreli.
W godzinach południowych z ciemnej otchłani Oceanu wynurzały się, dążąc ku słońcu, galaretowate, zielonkawe meduzy i barwne, do wspaniałych, bajecznych kwiatów podobne pęcherzyki fizalij (Physalia pelagica), noszące bardzo trafną nazwę „galery portugalskiej“.
O zachodzie słońca nieraz widziałem potężne ryby, wyrzucające się wysoko nad wodę i z ciężkim pluskiem znikające w otchłani. Były to „tuńczyki“ (Thynnus), tak bardzo poszukiwane na rynkach europejskich.
Nieraz tuż przy burcie przepływał bandyta morski — rekin, uważnie przyglądając się stojącym na pokładzie pasażerom, niby wybierając śród nich... najsmaczniejszego; czasem zjawiały się nieduże stada „ryb-młotów“ (Zygaena malleus), z rodziny rekinów, o potwornych głowach i żółtych, wściekłych oczach. Te złośliwe oczy, wyrwane potworowi i wysuszone na słońcu, stanowią amulety rybaków wysp Zielonego Przylądka i, podobno, z dawnych czasów przechowuje się je jako dziedziczne talizmany w rodzinach rybaków portugalskich.
W powietrzu szybowały lub majestatycznie płynęły na rozpostartych, do sierpów podobnych skrzydłach szare i białe mewy i rybitwy, baczne na wszystko, a drapieżne. Ptaki te nagle, wydawszy przenikliwy, skrzypiący krzyk, zaczynały się miotać i po chwili, podnosząc do góry skrzydła, spadały, jak kamienie, do wody i porywały zdobycz. Na powierzchnię oceanu wypływały często ofiary niewidzialnych walk, odbywających się w mrocznych przepaściach wodnych. Były to trupy ryb, szczątki meduz, kolmarów lub białe pancerzyki sepij.
Ocean ze swym nigdy nie ustającym ruchem, z furją fal, z potęgą podnoszących się i opadających płaszczyzn wodnych jest uosobieniem wiecznej walki. Nigdzie chyba tak, jak na morzu, nie daje się odczuwać ta wrząca nieustannie walka, co stała się uznanem prawem istot żyjących z ciążącem nad niemi przekleństwem pierwszej krwi, przelanej w mroku prawieków.
Potwór morski, ścigający słabe, płochliwe ryby, ginie od mniejszych, lecz niebezpieczniejszych napastników, nieraz prawie niedostrzegalnych, od różnych robaczków lub zjadliwych drobnych raczków, wdzierających się do wnętrzności olbrzymów Oceanu. Szczęśliwie unikające pogoni i zagłady ryby w jednej chwili zmieniają się w bandytów, aby szerzyć śmierć wśród mniejszej, bardziej bezbronnej braci. I tak coraz dalej i głębiej, aż do zamkniętych w obronnych skorupach muszlach mięczaków, polipów, szklanych gąbek i najprostszych, najmniej skomplikowanych, dla oka nieuchwytnych żyjątek, wytrzymujących na swych ciałkach takie ciśnienia olbrzymich mas wody, które kruszą i gniotą na miazgę stalowe kadłuby zatopionych okrętów...
Walka wre tu wszędzie i zawsze. Jedne istoty zwyciężają w dzień, inne — w nocy. Dla zwycięstwa i szczęścia doczesnego zabarwiają się one na kolor morza, na barwę głębokowodnych roślin, aby czyhać na zdobycz w zasadzce; przybierają radosne, słoneczne, do tęczy lub do kwiatów podobne odcienie, aby podstępnie zwabić swoją urodą ofiarę, zatruć ją, odurzyć, zabić; w nocnym mroku zapalają się błędnemi, mamiącemi ognikami i szerzą zniszczenie...
Lecz „Kilstroom“ płynie po tej powierzchni, ruchomej i zdradliwej, a ukrywającej w sobie krwawą, nieustającą walkę.
Pewnej nocy, zdaleka, długo nam przyświecała latarnia morska na Capo Blanco, a kapitan Soeters twierdził, że widzimy ją z odległości 56 mil morskich. Zwykle latarnie morskie są widzialne na odległość do 18 mil, lecz wskutek fata-morgany latarnia z Capo Blanco rzuca swoje promienie na znacznie większą odległość. Istotnie, płyniemy w świetle tej latarni całą prawie noc, aż do chwili, gdy marynarze holenderscy wskazali nam bijące w dalekie skały olbrzymie bałwany, wściekle wylatujące w powietrze, niby białe, walczące widma.
— Tragiczne to miejsce! — rzekł kapitan Soeters. — Tu niegdyś zginęła fregata francuska „Meduza“, rozbita podczas burzy na rafach. Załoga usiłowała się ratować, lecz pożarły ją rekiny... Ponura to karta dziejów morskiej żeglugi!
Jak gdyby potwierdzając te słowa, przy lewej burcie statku wynurzył trójkątną płetwę duży rekin i długo płynął obok...
Zwrotnik Raka przemówił do nas nagle. Tchnął swym gorącym oddechem, na nowo wzburzył ocean i, niby pendzlem malarskim, powlókł niebo delikatnemi, różowemi, seledynowemi, turkusowemi, szmaragdowemi i pomarańczowemi tonami — w godzinę zachodu słońca, a w chwilę później — zarzucił czarną, nocną zasłonę z połyskującemi na niej gwiazdami, z płomienną Wenus tuż nad „fokmasztem“ okrętu.
Dziesiątego dnia przepływaliśmy w pobliżu żółtoczerwonych brzegów Afryki, najeżonych poszarpanemi przez fale skałami, wysuniętemi daleko w morze. Podczas burzy rzuca tu ocean zastępy bałwanów na tamujący jego ruchy ląd, więc żeglarze prowadzą swoje okręty zdaleka od brzegu, obawiając się tych niebezpiecznych, rafami zapełnionych miejsc.
Wiedzieliśmy, że zbliżamy się do Zielonego Przylądku. Świadczyły o tem liczne stada delfinów, lubiących tę część Atlantyku, ponieważ obfitowała w ryby, przez nikogo tu nie płoszone. Żadnej feluki maurytańskiej ze skośnemi żaglami, pozostałemi po dawnych wojowniczych korsarzach, żadnej pirogi murzyńskich rybaków nie spotkaliśmy tu.
Płyniemy przez tajemniczą część Atlantyku, bo ukrywa ona w swej ruchomej piersi drażniącą tajemnicę. Tam, w głębokości setek metrów leżą, być może, resztki niedawno legendarnej, a obecnie prawie realnej Atlantydy. Tam, być może, porośnięte wodorostami, kolonjami polipów, morskiemi liljami (Crinoidea) i anemonami, w migotliwych błyskach świecących się żyjątek, przetrwały setki tysięcy lat ruiny wspaniałych grodów Atlantów, czerwonoskórych magów, bogów i synów słońca.
Gdy w r. 1924-ym błąkałem się w górach Wielkiego Atlasu, który miał być jednym z półwyspów pochłoniętej przez ocean Atlantydy, myśl moja mimowoli biegła do starej dzielnicy Pekinu, do małego, schludnego domku filozofa i historyka chińskiego, czcigodnego Ko-Hu-Minga.[2] Zapytałem go niegdyś, jaki okres obejmuje historja Chin. Uczony odpowiedział z uśmiechem:
— Egipcjanie twierdzą, że zamieszkują dolinę Nilu 400 000 lat. Myślę, że Chińczycy są panami tej oto ziemi pomiędzy Hwang-Ho i Jan-Tze-Kiangiem nie krótszy okres czasu! Co zaś do naszej historji, to zaczynamy ją od epoki, gdy fale oceanu ostatecznie pochłonęły Atlantydę. Być może, że nasz pierwszy cesarz Ju był Atlantem, przybyłym z zaginionego kontynentu, bo przyniósł nam wiedzę i prawo, bo był... bogiem.
Tajemnica?... Legenda?... Myt?...
A jednak... coś przemawia do serca! Nazwy wysp Ruta, Dajtja i Posejdonja, opis stolicy Cerne, „grodu o złotych bramach“, stają się bliskiemi, zrozumiałemi...
Lecz nasz „Kilstroom“ rozprasza te myśli, hucząc przeraźliwie i długo.
Przepływamy właśnie w pobliżu wysokich laterytowych skał, pogryzionych, wyżłobionych, poszarpanych przez wciąż burzący się tu ocean. Jakieś dwie skały tworzą rodzaj szerokiej bramy wjazdowej... Wyżej wznosi się urwisty brzeg, pokryty roślinnością i grupami budynków. Trochę dalej — jedna po drugiej — dwie latarnie morskie. To — z lewej burty statku, a z prawej — mała wysepka, zatłoczona murowanemi budynkami dziwnej, średniowiecznej architektury, otoczona wieńcem z piennych czubów fal, rozbijających się o kamienisty brzeg. Jest to wyspa Gorée.
Na lewo od okrętu, za czarno-brunatnemi skałami, wystawiwszy na ciosy oceanu dumną, potężną pierś, wznosi się Zielony Przylądek. Obchodzimy go, mijamy Gorée i, zabrawszy na pokład pilota, odrazu skręcamy na wschód i wchodzimy przez wrota molu do portu Dakar. Kilkadziesiąt statków czepiało się kamiennych nadbrzeży, otoczonych składami transportowemi; na środku portu stało kilka większych okrętów, a śród nich — amerykański statek, bez masztów, czarny i opalony podczas pożaru, który wybuchnął na Oceanie, niszcząc cały ładunek, maszyny i nawet kadłub parowca; o jakie sto metrów od niego kołysał się wesoło biały, czteromasztowy żaglowiec, — należący do belgijskiej szkoły morskich kadetów, odbywających podróż dokoła świata...
„Kilstroom“ ryknął, drgnął i z turkotem maszyny oddał kotwicę tuż przy parapecie portu. Pilot, stary wilk morski, okazał się kolegą szkolnym syna Elisée Reclus, i dużo nam opowiadał o znakomitym geografie, zabawiając nas do chwili, aż mogliśmy opuścić pokład i dotknąć twardej ziemi.
Nawprost przystani — całe góry orzechów ziemnych (Arachis hypogea), tego bogactwa Senegalu, skąd już obecnie wywożą do Europy tyle tego produktu, że wydobywanym z niego olejem pokrywa się połowę zapotrzebowania przemysłu.
Wszędzie na brezentach, zabezpieczających od piasku stosy towarów, i na ziemi leży warstwa z łupin arachidów. Mimowoli przypominam sobie pierwsze miesiące bolszewickiej rewolucji w Petersburgu, gdzie wszystkie ulice, place, publiczne lokale były na metr zasypane łupinami ziaren słonecznikowych i tych samych orzechów ziemnych, dostarczanych przeważnie z Chin. Rozbestwiony, zbałamucony tłum wałęsał się wtedy w krwawych oparach po stolicy Rosji i dla rozrywki, a po części i dla złagodzenia głodu pluł temi łupinami na chodniki ulic i na posadzkę sal teatralnych, galeryj obrazów, cesarskich pałaców i kościołów; ktoś złośliwy nazwał je „orzechami rewolucji“.
O jakie sto metrów od przystani stał dość malowniczy budynek dworca wąskotorowej kolejki, z kursującym raz na tydzień pociągiem z Dakaru, stolicy francuskiej Afryki Zachodniej aż do Bamako, stolicy Sudanu.
Na wysokim płaskowyżu, otoczonym kilku palmami, rozplanowano duże, bogate, ruchliwe miasto z wznoszącym się nad niem pięknym i majestatycznym pałacem generalnego gubernatora.
Mamy bawić w Dakarze aż trzy doby, bo nasz „Kilstroom“ wyładowuje prawie wszystko, co mieści jego wnętrze, nadspodziewanie obszerne i głębokie. Z przyjemnością przenosimy się na te trzy dni do hotelu, aby odpocząć trochę od ciągłego bujania na naszym miłym stateczku i zwiedzić miasto, złożywszy przedtem wizytę wielkorządcy Zachodniej Afryki.
Generalny gubernator, pan Jules Carde, przyjął mnie bardzo uprzejmie i upewnił w daleko idącej pomocy podczas mojej podróży na rządzonem przez niego terytorjum.
Pan Carde urodził się w Algerji a więc na kontynencie afrykańskim, gdzie też przeszła cała jego karjera służbowa. Był gubernatorem prawie wszystkich kolonij, któremi obecnie kieruje, był na Madagaskarze, a teraz stał się mózgiem całej Zachodniej Afryki, — olbrzymiego kraju, liczącego 3.740.000 kilometrów powierzchni i około 13.000.000 mieszkańców. Mając do pomocy gubernatorów, stojących na czele poszczególnych kolonij, dość samodzielnych w swojej polityce lokalnej, generalny gubernator nadaje jednak wszystkim określony kierunek, mający na celu wykonanie wspólnego planu.
W obszernym, przewiewnym, zacienionym gabinecie z bajeczną panoramą Oceanu, podobnego do najpiękniejszej tafli lapis-lazuli, pracowała myśl gubernatora-europejczyka nad tem, w jaki sposób do wielkiej i, niestety, niesfornej rodziny ludzkiej dołączyć nowych członków o czarnej skórze i duszy dziecka? Jakiemi metodami wykorzystać bogatą, lecz dotąd jałową ziemię, o którą walczyły przez całe wieki setki szczepów i ludów, a niczego wielkiego dokonać nie potrafiły?
Tu, za tem dużem biurkiem z książkami, mapami i raportami, nadchodzącemi z Sahary, od jeziora Czad i od Zatoki Gwinejskiej, myśl wielkorządcy z pewnością nieraz się zatrzymywała przed powstającem nagle zagadnieniem:
„Biali niosą kulturę, cywilizację, zwycięstwo nad głodem i wymieraniem, lecz czy czarni pragną tego? Czy nie wolą oni śmierć w swojej zdradliwej „brussie“ — dżungli, swoich czarowników, znachorów i swojego Allaha lub drewniane „gri-gri“ — od europejskich pługów, kolei, samochodów, lekarzy, podatków i bogactwa w postaci papierowych franków lub funtów sterlingów? Dlaczego czarni są obojętni w stosunku do białych i ich tu pracy? Czy nie odczuwają, że biali pchną ich tam, gdzie na nich czyha zagłada nagła, jak naprzykład, wojna, lub — powolna, jak porażka po porażce na polu współzawodnictwa, do którego czarny człowiek o dziecinnym układzie myśli stanie prawie bezbronny?“
Ściany tego gabinetu, po tysiąc razy dotknięte okładki książek, wytarta obsadka pióra, kałamarz, myślące oczy i drobne zmarszczki strudzenia koło ust generalnego gubernatora bezdźwięcznym głosem mówiły mi o tych troskach.
Później, gdy zwiedzałem stolicę i wyspę Gorée, gdy ujrzałem szkołę dla nauczycieli, lekarzy, techników i biuralistów, zrozumiałem, że te myśli nieraz gnębiły i niepokoiły pana Carde, a on postanowił wytworzyć zastępy wykształconych we własnych szkołach murzynów i dać im siłę i broń do walki z głodem, śmiercią, zabobonem i wyzyskiem przez białych, aby jako równi z równymi w pewnym momencie historycznym sprawę postawili jasno i wyraźnie, idąc ręka w rękę z białymi lub odmawiając im zaufania i współpracy. A tymczasem został wytknięty taki kierunek: zniewalać murzynów do powiększania przez pracę dobrobytu i życiowych zapotrzebowań i ściągać do szkół jaknajwiększą ilość najzdolniejszej młodzieży murzyńskiej, przysyłanej z innych kolonij tej grupy.
Gdy w kilka miesięcy później zakończyłem swoją podróż i spotkałem pana Carde w Paryżu, nie chciałem mówić mu o tem, co myślałem i co myślę, nie dlatego jednak, żebym chciał krytykować politykę Francji.
Przyczyna była inna. Uważam wielki wysiłek Francuzów za ogromny eksperyment, znacznie większy, niż szlachetne poczynanie Stanów Zjednoczonych, zakończone w połowie XIX-go stulecia utworzeniem wolnego państwa murzyńskiego — „Liberji“, znajdującej się w Afryce Zachodniej, pomiędzy angielską kolonją Sierra Leone a francuskiem Wybrzeżem Kości Słoniowej. Na sztandarze Liberji wypisano słowa „The love oj Liberty brought us here!“[3] Amerykański plan okazuje po 75 latach cechy niepowodzenia. Pozostawieni samym sobie, murzyni liberyjscy nie zrobili dotąd nic, co mogłoby świadczyć o ich cywilizacyjnym postępie, jak twierdzą Anglicy i Francuzi z sąsiednich kolonij, Harry Johnston w swojej pracy o „Liberji“, oraz kapitani statków cudzoziemskich, odwiedzających Monrowję — stolicę republiki murzyńskiej.
Francuski rząd poszedł inną drogą i, gdyby zechciał obmyśleć dla murzynów swoich zachodnio-afrykańskich kolonij hasło, to brzmiałoby ono tak:
— „Przez pracę, cywilizację, dobrobyt — do wolności!“
Uważam więc kolonjalną politykę Francuzów w znanej mi części czarnego lądu za eksperyment, potężne doświadczenie nad 13 miljonami murzynów.
Z własnej praktyki życiowej wiem, jak ciężko i przykro pracować w wieku dojrzałym nad zagadnieniem, którego rozwiązanie nie jest pewnem. Dlatego właśnie nie chciałem rozmawiać o tem z panem Carde.
Nowoczesna polityka kolonjalna jest w państwach demokratycznych, o szerzącej się ideologji socjalistycznej, otoczona pewną niechęcią. Kolonizacja, bezprawne wdzieranie się do kraju z obcą, kulturalnie niższą, społecznie słabszą ludnością, eksploatacja cudzej ziemi i sił, podbój, bandytyzm, piraterja — to są nieraz synonimy.
Jeżeli jednak nie będziemy patrzyli na kolonizację wyłącznie z punktu widzenia obecnego momentu historycznego, lecz przez pryzmat przyszłych dziejów ludzkości, okaże się, że taki pogląd jest błędnym. Pod kątem teraźniejszości dla zdobycia dzikiego, odważnego żołnierza, taniego i wytrwałego robotnika, setek tysięcy ton bawełny, cukru, ryżu, węgla lub nafty dzieją się w kolonjalnej polityce białej rasy rzeczy istotnie nie zawsze zgodne z zasadami wysokiej cywilizacji i nauki Chrystusa. Lecz, jak już wypowiedziałem się w swoich książkach o Północnej Afryce[4], nawet potępienia godne wdzieranie się białych do dzikich krajów, kierowane samorzutnie przez doskonalącego się tymczasem ducha pewnych ras, z białą na czele, daje w odległości wieków rezultaty dobre; zapewniają one całej ludzkości coraz lepsze i bardziej sprawiedliwe formy istnienia i przyłączają wszystkie rasy i szczepy do wspólnej, wielkiej rodziny ludzkiej, dążącej, być może, do celu, tymczasem nie wytkniętego jeszcze z powodu różnicy chwilowych interesów poszczególnych ludów, lecz wielkiego i, miejmy nadzieję, — świetlanego.
Jest to moje głębokie przekonanie o kolonjalnej polityce wszystkich państw współczesnych bez wyjątków. Bywają wypadki stosowania polityki twardej, nawet okrutnej ręki, zdarzają się okresy polityki serca, spotykają się systemy przystosowania się do psychologji ludności kolonizowanych terenów.
Myślę, że ten ostatni system najbardziej odpowiada charakterowi francuskiej polityki w zwiedzonej przeze mnie części Zachodniej Afryki Podzwrotnikowej.
Ludzie o sekciarskiej psychice lub wogóle nie patrzący dalej, niż na odległość dnia dzisiejszego, z uporem powtarzają stereotypowy frazes, że „barwni ludzie nie chcą mieć u siebie ani złych, ani dobrych białych kolonizatorów.“
Naturalnie, że kolonizowany kraj spoziera na kolonizatorów okiem nieprzychylnem. Lecz co powiedzieliby ci obrońcy barwnych ludów, gdyby sami znaleźli się w kraju, chociażby w swoim własnym, nawiedzonym i dziesiątkowanym przez dżumę lub trąd, bez możliwości i środków walki z temi epidemjami? Czyżby nie żądali pomocy od innych, bardziej zasobnych i zdolnych do walki narodów? Czyżby nie przeklinali ich w wypadku odmowy tak niezbędnej pomocy?
A czyż ciemnota, dziecinny stan umysłu i bezbronność niektórych barwnych ludów wobec klęski głodu, kataklizmów, chorób, bezprawia i przelewu krwi nie jest epidemją?
Czyż one nie wymagają pomocy tych ludów, które już przeżyły te klęski i zwalczać je umieją?
Że człowiek ciemny nie lubi człowieka oświeconego, przychodzącego doń nawet z najszlachetniejszymi zamiarami, to zjawisko pospolite.
Pamiętam okres grasowania cholery w Rosji nadwołżańskiej. Tam nawet, gdzie wznosiły się kościoły chrześcijańskie, gdzie istniały władze państwowe, ciemne chłopstwo zabijało lekarzy, dezynfekujących zarażone studnie i robiących zastrzyki przeciwko cholerze. W okresie panowania „arcy-postępowych“ komunistów w Rosji, gdy rząd sowiecki rozkazał wszystkich niepiśmiennych przemocą sprowadzać do szkół na naukę, w gubernji Jenisejskiej i Tomskiej chłopi podnieśli bunt i zabili kilku nauczycieli, gdyż ci szerzyli „czarci wynalazek“ — naukę!
Obskurantyzm śniedniowieczny chciał zgładzić Galileusza i Kolumba, a jednak prawda z biegiem wieków zwyciężyła. Angielscy koloniści wytępili dzikie szczepy czerwonoskórnych Indjan, lecz utworzyli rzeczpospolitą Stanów Zjednoczonych, która wydała Linkolna, Benjamina Franklina, Edissona i Wilsona, która stworzyła Liberję i otoczyła opieką pozostałych Indjan, a te Stany Zjednoczone, wolne od zgubnych przesądów w sposobie myślenia i w polityce, w najbliższym czasie niezawodnie zaważą na losach świata, ogłaszając hasła, porywające wszystkich.
Jestem przekonany, że pracę kolonizacyjną należy studjować, planować i oceniać wyłącznie pod kątem przyszłych dziejów całej ludzkości.
Te myśli nurtowały mnie podczas moich długich podróży po Azji, po północnej Afryce i podczas krótkich pobytów w Indjach, Indo-Chinach i na wyspach Sundajskich. Te same myśli ze zdwojoną siłą obudziły się w gabinecie p. Carda, gdzie się rozstrzygały losy jego olbrzymiego planu i miljonów tubylców, kierowanych na drogę postępu. Przez cały czas mojej podróży szukałem materjałów do ostatecznych wniosków.
Gdy zwiedzaliśmy Dakar, uderzył nas niezwykle ożywiony ruch, panujący na ulicach, na placu przed głównym rynkiem, w sklepach i w porcie. Wiedziałem, że Dakar posiada 35 000 mieszkańców, lecz ruch był taki, że miasto, liczące 200 000 ludności, mogłoby mu go pozazdrościć. Dowodziło to oczywiście intensywnej pracy i ożywionych obrotów handlowych. Piękne gmachy rządowe i obszerne budynki prywatne były otoczone drzewami lub stały przy ulicach-bulwarach. Ogrody publiczne cieszyły wzrok artystycznie rozmieszczonemi gazonami i klombami, pełnemi barwnych kwiatów. Pnące się, kwitnące rośliny zdobiły niektóre domy. Rynek, zatłoczony tubylcami, sprzedającymi i kupującymi, przedstawiał bardzo ponętny dla malarza obrazek z malowniczemi grupami senegalskich kobiet, wysokich, wiotkich, w ciemno-fioletowych, granatowych lub zielonych płachtach, stanowiących spódnice, w białych, ażurowych kaftanach, przypominających komże duchownych, i w misternie ułożonych na głowie barwnych zawojach o pięknych kokardach lub zawiłych, pełnych pomysłowości węzłach.
Zdziwiła nas stosunkowo mała ilość mężczyzn, wysokich, nieraz olbrzymów, wysmukłych, jak palmy, o lekkim kroku górali. Nie wiem, dlaczego, patrząc na nich, zdawało mi się, iż widzę przed sobą kaukaskich Gruzinów, Imeretynów lub Czeczeńców. A jednak tu niema gór? Są to mieszkańcy równin. Skąd oni nabyli ten lekki chód, prawie lot ludzi przepaścistych, niebotycznych gór?
Objaśniono nas, że wszyscy mężczyźni znajdują się obecnie na robotach polnych, zbierając urodzaj orzechów, stanowiących bogactwo kraju.
Strojne, wiotkie kobiety miały leniwe, ociężałe, chociaż bardzo plastyczne ruchy. Uśmiechały się rzadko, lecz ich czarne, zamglone oczy znały dokładnie, do najgłębszych tajników, sekrety wymownych spojrzeń. Te leniwe pozy, ta ociężałość ruchów należą do dobrego tonu kobiet senegalskich, słynnych z urody i... kokieterji.
Senegalskie kobiety są przedstawicielkami różnych szczepów murzyńskich, jak naprzykład: Uolof, Serer, Peuhl, Tukuler, Diola, Lebu, Malinke, Sarakole i Bambara, lecz na nich odbiła się w znacznym stopniu metyzacja, krzyżowanie się z Maurami i szczególnie z Portugalczykami w XV-em stuleciu. Metysów murzyńsko-portugalskich odróżniają znawcy na pierwszy rzut oka, z łatwością wyszukując w tłumie kobiety — „portugaises“.
Senegal, jako kraj, sąsiadujący z muzułmańską Maurytanją, wyznaje przeważnie Islam. Jednak nauka Proroka uległa tu, pod wpływem pogaństwa, wielkim zmianom. Kobiety nie ukrywają swoich twarzy, jak to czynią Arabki i Berberki, noszą na piersiach całe pęki amuletów, a na twarzy i ciele wytatuowane znaki, uszy mają ozdobione od góry do dołu złotemi i srebrnemi kółkami i, co jest najważniejszem i najdziwniejszem, nie są takiemi bezbronnemi i pokornemi niewolnicami, jak kobiety innych krajów muzułmańskich. Takiej niezależnej kobiety, jaką jest Senegalka, nigdzie więcej w Zachodniej Afryce nie spotykałem. Starałem się dociec przyczyny tego zjawiska i mam dla niego tylko jedno wytłumaczenie.
Nigdzie, z pewnością, na całym zachodnim brzegu Afryki nie można stwierdzić tak wysokiego procentu domieszki krwi europejskiej, jak tu. Więc dumna, burząca się przeciwko niewolnictwu krew białej rasy wytworzyła w mrowisku murzyńskiem senegalski typ niezależnej, pełnej godności kobiety!
Mimowoli budzi się w pamięci burzliwa historja tego kraju.
Marynarze i kupcy feniccy docierali na swoich galerach do ujścia rzeki Senegal, do miejsca, gdzie się znajduje obecnie miasto Saint Louis, a stąd zagłębiali się we wnętrze kraju, uwodząc ze sobą niewolników i niewolnice do Tyru i do Kartaginy. Zdaje się, że i Rzymianie z zachodniego wybrzeża Marokka dopływali do Senegalu, a po nich — przedsiębiorczy Arabowie, niosący ze sobą islam i mord. Od XIV-go stulecia do początku XVIII-go Francuzi, Portugalczycy, Holendrzy, Anglicy i znowu Francuzi gospodarowali na tych obszarach sposobem konkwistadorów, pozostawiając po sobie krew i łzy, i jeszcze coś, co przemawia do dnia dzisiejszego wymowniej od wszystkich kronik. Są to potomkowie białych ojców i czarnych matek, metysi, w których żyłach płynęła krew dawniejszych najeźdźców fenickich, rzymskich, arabskich.
Być może, że po mieszkańcach górskiej krainy Hedżas, Asir-el-Jemen i niebotycznego Atlasu odziedziczyli Senegalczycy ten lekki krok i rażąco cienkie, lecz foremne i muskularne nogi górali; dumę zaś i niezależność swych kobiet — od białej rasy, przybywającej z północnego wybrzeża Śródziemnego Morza.
Przebiegając Dakar, obojętnie mijałem wspaniałe gmachy, bruki, stacje elektryczne i samochody, gdyż każdym nerwem wyczuwałem dziejowe burze, szalejące pomiędzy rzeką Senegal a Capo Verdo.
Kto mi zaprzeczy, że na szczycie tego majestatycznego przylądku płonęło w pomroce wieków wielkie ognisko na cześć fenickiego boga, Baala-Markoda, pana tańców bachicznych, pozostających do naszych czasów w postaci pewnych zagadkowych tam-tamów czyli tańców afrykańskich? Być może, że na tem ognisku palono wołu lub barana na cześć Baala-Saphon, władcy wichrów morskich, lub składano w ofierze porwane czarne dzieci na przebłaganie okrutnego Molocha, aby dopomógł w wyprawie po niewolników, złoto, słoniową kość i pióra strusie.
Teraz stoją tam latarnie morskie, maszty bezdrutowego telegrafu i wysokie gmachy europejskie. Wszystko się napozór zmieniło, lecz dotąd jeszcze można znaleźć u tubylców rzeźbione z kamienia fetysze, bardzo przypominające z profilu, uczesania i okrycia głowy — fenickich żeglarzy lub figurki kartagińskiej Astarty; można obserwować dziwne tańce Uolof lub Malinke o charakterze bachicznym, a w tłumie — wyszukać niejedną twarz tubylczą, z rysów i wyrazu — obcą środowisku murzyńskiemu, mimo czarnej, jak heban, skóry.
Za stacją radio-telegrafu trafiamy do Mediny, dzielnicy tubylczej. Szerokie piaszczyste ulice, otoczone parkanami ze zwisającemi nad niemi gałęziami drzew, ukrywających w swym cieniu małe domki tubylcze lub poprostu trzcinowe chatki.
W tym labiryncie ulic Mediny dostrzegliśmy poraz pierwszy i ostatni w Afryce zachodniej przejawy nieżyczliwości dla białych ludzi. Kobiety i starcy patrzyli na nas ponuro, bez uśmiechu i na pytania nasze nie odpowiadali; kilka razy zdarzyło nam się, że dzieci, bawiące się na ulicy, rzucały na nas piaskiem i kamieniami; jakieś stare kobiety wygrażały nam pięściami i krzyczały chrapliwemi głosami coś, co nie mogło być ani pozdrowieniem, ani pochlebstwem. Było to raczej — przekleństwo i, z pewnością, bardzo dosadne i energiczne, bo inne kobiety, słysząc to, złościwie się uśmiechały, wlepiając w nas ogromne, błyszczące oczy i jednocześnie zaplatając włosy w drobne, misterne warkoczyki.
Nie zniechęciło to nas do dalszego zwiedzania okolic Dakaru, bardzo malowniczych, skąpanych w gorącem słońcu i lazurowej mgiełce oceanu. Piękne wille tonęły tu w zacienionych ogrodach, ukryte za szpalerami pnących się i kwitnących roślin. Czerwone skały laterytowe, poszarpane przez wybuchy dynamitu i piroksyliny, uległy potędze człowieka i rozstąpiły się, przepuszczając szeroką drogę samochodową, biegnącą w zakrętach wzdłuż oceanu tuż nad nagle urywającemi się brzegami. Na dole, u stóp pionowych, stromych skał, z pluskiem i hukiem biją fale Atlantyku, usiłując dotrzeć do gnieżdżących się tu drobnych chatek rybackich. Mewy i rybitwy walczą zawzięcie o każdą wyrzuconą przez morze rybę, o każdą muszlę. Bliżej miasta spotykamy gaik, a nad nim czarną chmurę ptaków. Rozróżniłem sępy i orły, duże jastrzębie i mniejsze drapieżne ptactwo. Co chwila spadają one na ziemię i znowu się unoszą w powietrzu, siadają na wierzchołkach drzew i kwilą przeciągle i żałośnie.
Dowiadujemy się, że w tym gaiku mieści się rzeźnia.
Przed przybyciem Francuzów do Dakaru cały ten teren przedstawiał piaszczystą płaszczyznę, pełną wydm i unoszących się nad niemi masywów nagich skał. Obecnie wszędzie widzimy roślinność; nawet skały już zarastają krzakami mimoz, gdzie gnieżdżą się agamy i inne jaszczurki, przybrane w piękne, mieniące się barwy; tuż wiszą czające się w sieciach olbrzymy-pająki, a jeden z nich walczył właśnie z dużą szarańczą, uwikłaną w podstępnych niciach...
Spokój panuje dokoła. Łagodne, ciepłe morze, tylko z przyzwyczajenia walczące z nadbrzeżnemi skałami; nieruchome powietrze; ruch uliczny, zdradzający możliwość spokojnej, chociaż uporczywej pracy; turkusowe niebo; leniwe, pełne powagi i gracji ruchy malowniczych kobiet tubylczych... a jednak, dlaczego widzieliśmy te objawy wrogości tuziemców do białych? Dlaczego?
Trzy dni spędziłem w Dakarze i miałem sposobność usłyszenia wielu ciekawych rzeczy. Uzupełniłem te informacje w ciągu dalszej podróży i znalazłem pewne wskazówki w oficjalnej literaturze.
Senegal i Sudan z czasów przedhistorycznych stały się areną najazdów.
Pożogę, głód i śmierć niosły ze sobą hordy najeźdźców, pozostawiając po sobie nienawiść. Tylko Fenicjanie przekazali tubylcom, prawdopodobnie bezwiednie, zaczątki rzemiosł i rolnictwa, nauczywszy ich obróbki żelaza i złota, kultury bawełny i tkactwa. Arabowie w XIV-em stuleciu wprowadzili styl architektoniczny meczetów, a ten styl przetrwał do dnia dzisiejszego. Lecz to, zdaje się, wszystko, co można zapisać na rzecz kultury, przynoszonej przez najeźdźców.
Liczne wojny, prowadzone przez murzynów Zachodniej Afryki przeciwko chciwym przybyszom z poza morza i z poza piasków pustyni, zmusiły ich do utworzenia wielkiego imperjum Gana, rozciągającego się w VII-ym wieku pomiędzy Nigrem a Atlantykiem, a posiadającego dynastję, z której wyszło czterdziestu czterech władców; panowali oni we wspaniałej stolicy, obecnie ledwie dostrzegalnej w pustyni na północ od Gambu. Potomkowie tego potężnego królewskiego rodu uprawiają teraz pola arachidowe, pasą barany i noszą na głowach bagaże europejczyków, lecz w ich żyłach nieraz burzy się i wre krew ich dostojnych przodków.
Na tych obszarach Senegalu powstała potężna dynastja sułtanów Almorawidów, walczących z Gana, podbijających mieczem wspaniałego Jussufa Ben Taszfina Marokko i Hiszpanję i pozostawiających po sobie wspomnienie w postaci arabsko-murzyńskich metysów.
Cały szereg panujących rodów, jak Dia, Keita, Askia i inne, starszych od najstarszych arystokratycznych domów Europy, a kierujących niegdyś losami drobniejszych państw, które istniały na tej połaci lądu, potracił swoje berła i królewsko-kapłańskie oznaki, lecz ich krew, a być może, i śmiałe myśli przetrwały wieki i żyją w sercach i umysłach ich potomków, wieśniaków senegalskich i sudańskich.
Śmiali, chciwi i okrutni portugalscy konkwistadorowie, należący do najstarszej arystokracji swego kraju, hiszpańscy hidalgowie, ruańscy żeglarze i angielscy kupcy wytworzyli za dawnych czasów liczne zastępy metysów i tworzą dziś jeszcze tych mieszańców, o krwi, zatrutej niejasne mi tymczasem, lecz już objawiającemi się dążeniami i pragnieniami.
Wielka wojna zmusiła Francję do powołania czarnych żołnierzy na „pola walki i sławy“ do Europy. Dla potomków dawnych królów murzyńskich, dla metysów, stokrotnie pomieszanych pomiędzy sobą, o instynktach wojowniczych i dzikich, było to „święto wojny“. Jednak nie zadowoliła ich żądzy bojowych czynów wojna współczesna, prowadzona najczęściej zdaleka, nie pochłonęła ich myśli i uczuć. Więc przyglądali się z bacznością i spostrzegawczością murzyńską życiu europejskiemu, zakosztowali innych warunków bytu, poznali zbliska, o! bardzo zbliska, niedostępne w Afryce białe kobiety, odczuli brutalne prawo silniejszego, panujące śród białych, widzieli na własne oczy rzeź śród tych, których uważają od wieków za niezwalczonych najeźdźców, i z uśmiechem pogardy na ustach powrócili do swych trzcinowych chat.
A tymczasem rząd Francji żądał coraz nowych zastępów czarnych żołnierzy z kolonij. Żeby zachęcić tubylców, nadawał całym obwodom prawa obywatelstwa francuskiego i był zmuszony do złagodzenia sposobów, któremi utrzymywał w karbach mrowie murzyńskie.
W głębi kolonij nie miało to żadnego echa, lecz tu w Senegalu i Sudanie, dokąd z Sahary dochodzą powiewy nienawiści muzułmańskiej, gdzie docierają świętobliwi marabuci, fałszywi prorocy i agitatorzy, ukrywający się w Maurytanji i w Tombuktu, gdzie niejasne marzenia potomków dawnych władców i metysów, nienawidzących swoich białych pradziadów, dziadów i ojców, przetwarzają się w żądzę zemsty — nastroje uległy po wojnie znacznym zmianom.
23 000 czarnych obywateli francuskich już żąda pełni swoich praw, zupełnie tak samo, jak niegdyś żądali tego i walczyli o to rzymscy obywatele Maurytanji cesarskiej, nie licząc się z opinją białych współobywateli, uważających ich za ludzi drugiego lub trzeciego gatunku.
Przypominam sobie bardzo charakterystyczną scenę.
Zwiedzałem wtedy inną kolonję... Oprowadzano mię po więzieniu, gdzie w małych celach o jednem okienku w drzwiach, prowadzących na wewnętrzne podwórko, siedzieli zbrodniarze.
Jeden z nich objawiał wielkie rozdrażnienie i żądał widzenia się z miejscowym administratorem.
Otworzono celę i na jej progu stanął olbrzymi murzyn, o płonących, wściekłych oczach. Był prawie nagi, a na potwornie muskularnej piersi bielały i lśniły się blizny ran.
Wzburzonym i podniesionym głosem, kalecząc francuską mowę, zaczął wykrzykiwać:
— Gdy Mussa był wam potrzebny na wojnie, gdy prowadziliście go umierać na pole chwały — Mussa był dobry! Daliście mu medale i galony; nazywaliście odważnym; wasze kobiety kochały Mussa, cha! cha! kochały bardzo... same rzucały mu się w objęcia... Teraz co? Mussa zabił kochanka swojej żony i siedzi w więzieniu, w tej ciemnej, dusznej celi... We Francji za to nie dają kary, bo każdy z was ma prawo zębami i pazurami bronić swego mienia... A Mussa — to nie? Mussa jest żołnierzem Francji, jej obrońcą, on przelewał krew na polu chwały, on jest francuskim obywatelem i żąda zwolnienia! Żąda! Słyszycie?!
Długo jeszcze mówił i krzyczał murzyn, aż piana ukazała się mu na wargach. Zamknięto go z powrotem i obiecano wszcząć w jego sprawie korespondencję z władzami centralnemi. To uspokoiło Mussę narazie.
— Mussa — to jeszcze nic, bo jest zbrodniarzem! — zauważyłem. — Lecz jak będzie z tymi lojalnymi tymczasem obywatelami, gdy będą dochodzili swoich praw?
Urzędnik nie dał mi na to żadnej odpowiedzi.
Jednak wiem, że władze centralne w kolonjach, szczególnie zaś w Senegalu i Sudanie, mają już pewne trudności z ludnością tubylczą, lecz są dobrej myśli, gdyż idą prawidłową drogą do rozwiązania tej kwestji. Droga ta prowadzi najpierw do szkoły. Tu murzyńska młodzież stopniowo, na własnym terenie, we właściwych warunkach wchodzi w świat cywilizacji europejskiej oraz w zakres zrozumienia nie tylko praw, lecz i obowiązków obywatela.
Może być, że Francuzi staną z biegiem czasu oko w oko z budzącem się dążeniem do niepodległości murzyńskiej, lecz niezawodnie, o ile mogę sądzić z tego, com widział, będą oni mieli przed sobą nie wroga, lecz młodszego członka ludzkiej rodziny, upominającego się o swoje prawa i posiadającego niezbędne przygotowanie do korzystania z nich. Będzie to w każdym razie nie wojna, lecz układ.
Na jedno tylko wskazałbym niebezpieczeństwo...
O ile islam, ta wojownicza, fanatyczna międzynarodówka, wrażliwa, jak ocean, na każdy podmuch wiatru, nie zawładnie umysłami wszystkich szczepów murzyńskich, kwestja możliwości rozbudzenia czarnych tubylców nie grozi żadnemi wstrząsami; o ile zaś Koran z utajoną w nim nadzieją ostatecznego zwycięstwa nauki Proroka ogarnie i zjednoczy całą ludność Zachodniej Afryki — wtedy nie można przewidzieć przyszłości. Dzieje mułzumańskich narodów nie zawsze są wytworem miejscowych warunków, lecz nieraz głośnem echem wypadków, wstrząsających życiem wyznawców Proroka w odległych nieraz krajach...
W tej chwili, gdy to piszę, stają przede mną niepokojące obrazy, widziane na różnych lądach i w różnych krajach, gdzie o wschodzie i zachodzie słońca fanatyczni muezzini wołają donośnemi głosami — „La Illa Illah Allah u Mahommed Rassul Allah, Allah Akbar!“
Te pobożne wołania przypominały mi zawsze budzące trwogę i przepojone nienawiścią dźwięki trąbki wojennej, rzucającej ludzi do ataku.
Jednocześnie przyszła mi na pamięć i stała się teraz bardziej zrozumiałą i bliską twarz i gorejące oczy pewnego metysa. Spotkałem go w Paryżu u znajomego księgarza i mieliśmy ze sobą długą rozmowę.
Nie chcę dawać suchego streszczenia jego namiętnych słów, bo mowa ludzka, gdy spokojnie powtarza myśl innego człowieka, zawsze jest banalna i zimna. Ton, sposób mówienia i wyraz twarzy stanowią to tło, na którem migają i miotają się cienie — wierne odbicia prawdziwych uczuć i nietajonych myśli.
A więc do ciebie i o tobie teraz słów kilka, człowieku o cerze oliwkowej, zmiennej jak niebo twojej ojczyzny przed tornado.[5]
— Pamiętasz siebie od dawna, niemal od pierwszych lat swego dzieciństwa?
— Pamiętasz? O, widzę, że tak, bo łuna wstydu okryła ci twarz! A więc opowiedz, gdyż boleję i współczuję wraz z tobą niewymownie! Słucham!... Zaczynaj!
Ponuro błyszczą oczy metysa, twarz się mieni, jak powierzchnia morza, a głos się załamuje i drży.
— Mała chata w cieniu szerokich, blado-zielonych liści bananów... Matka, brzęcząc koljami i bransoletami, chciwie przygląda się barwnej tkaninie. Przyniósł ją od białego kupca, handlującego w wiosce, czarny posłaniec.
Słyszę, jak mówi do mojej matki:
— Dla ciebie ta tkanina, Dżelibo!... Mój pan czeka na ciebie dziś wieczorem!
Posłaniec szczerzy zęby i domyślnie, bezczelnie się śmieje.
— Mówił mój pan, że się stęsknił za tobą, piękna Dżelibo! Ja wiem, co to znaczy u niego — stęsknić się za tobą!
Znowu wybucha śmiechem, a matka moja, dzika kobieta, obawiająca się słońca i księżyca, gwiazd i błyskawic, wody i dżungli, przed wszystkiem drżąca, gdyż wszędzie czają się duchy, wtóruje mu, raniąc mi serce.
Po zachodzie słońca matka rzuca mi pęk bananów i odchodzi. Długo widzę na ścieżce jej jaskrawą płachtę i zielony zawój na głowie... Odeszła na całą noc — noc hańby i ohydy!...
Powraca wczesnym rankiem. Znużona, potargana, ma nieprzytomne oczy i drżą jej nabrzmiałe usta... Usta mojej matki... Chce mnie pocałować, lecz uciekam... Nie chcę, wstydzę się dotknięcia tych ust! Wiem przecież, raczej wyczuwam, niemal widzę, co się działo w małym domku białego kupca... Moja matka!
Biały człowiek przychodził nieraz do nas, do chaty... Wypędzano mnie wtedy... lecz skradałem się i podglądałem... podglądałem hańbę matki... Raz porwałem maczetę[6] i wpadłem do chaty. Zbito mnie do nieprzytomności. Zacząłem nienawidzieć i wstydzić się matki... O, więcej, niż białego!
Dzieciaki sąsiada nazywały mnie bękartem. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zapytałem matki — uśmiechnęła się tylko, lecz nic nie powiedziała. Poszedłem do czarownika wiejskiego po wyjaśnienie.
— Biały był twoim ojcem... Porzucił ciebie — porzuci twoją matkę... Umrzecie z głodu... Jeżeli jesteś mężczyzną, powinieneś nienawidzieć tego białego i wszystkich, wszystkich białych, bo oni pogardzają nami!...
— Będę nienawidził! — rzuciłem wtedy. — Jestem mężczyzną. Najcięższa maczeta śmiga w moim ręku, jak najlżejszy nóż!... Mogę już naciągnąć cięciwę dużego łuku... Noszę na głowie wysoki kosz, napełniony pomarańczami... Jestem mężczyzną!...
W dwa lata później, w pewien skwarny dzień, matka nie mogła wstać z posłania. Jęczała i płakała. Już kilka dni żywiliśmy się surowym manjokiem, wykradanym przeze mnie na polach sąsiadów...
— Alfa! — zawołała matka. — Alfa, chodź tu!
Gdy zbliżyłem się, rzekła:
— Idź do białego kupca i poproś go o proso i pieniądze. Powiedz, że Dżeliba jest chora, bardzo chora, że umiera...
Milczałem.
— Powiedz mu — ciągnęła matka — że przecież byłam jego żoną, a ty jesteś jego synem, że powinien pomóc nam, bo inaczej zginiemy...
— Nie pójdę! — krzyknąłem. — Lepiej umrzeć, niż iść... nie pójdę!...
Tegoż dnia porzuciłem dom i, wziąwszy maczetę i łuk, zbiegłem do „brussy“. Dopiero po pierwszych tornadach powróciłem do chaty... Matki już nie zastałem... umarła...
Sąsiedzi przyjęli mnie z łaski do swego domu, lecz nie popasałem tam długo. Syn gospodarza nazwał mnie bękartem, a ja ciąłem go maczetą i uciekłem do miasta... Pędziłem życie żebraka, ładowałem worki z arachidami na łodzie, kradłem...
Z pewnością trwałoby tak do końca życia, gdyby nie wypadek.
Spotkał mnie na ulicy skrwawionego w bójce misjonarz-mnich i zabrał ze sobą... Zacząłem uczyć się w szkole... stałem się chrześcijaninem...
Zacząłem już zapominać swoje ohydne, ciężkie dzieciństwo... aż nagle zaszedł wypadek, który obudził dawną nienawiść... Jakiś wysoki urzędnik zwiedzał naszą szkołę. Przełożony wymienił moje imię, jako najlepszego ucznia.
— Mały metys... — dodał mnich, kładąc mi rękę na głowie.
— Niewinny żart białego człowieka z murzynką! — cynicznie uśmiechając się, rzekł urzędnik.
— O! — pomyślałem. — Jeżeli biali ludzie nie odwołają kiedyś tych słów — biada im!
Skończyłem szkołę misjonarzy. Przeniesiono mnie do wyższej szkoły. Dostałem dyplom i posadę... Zwiedziłem Francję... Nie czuję się obcym... Podziwiam Europę — lecz nie przytłoczyła mnie ona swoją wspaniałością i potęgą... Nie jestem więc dzikim człowiekiem... Powracam do Afryki... Tu pokochałem białą dziewczynę, marzyłem, że zostanie moją żoną... lecz wciąż ściga mnie przekleństwo krwi!
Bękart, metys, niewinny żart białego z czarną kobietą, człowiek „w paski i centki“ — nie jest godny najgorszej i najgłupszej z białych niewiast.
Odrzucono mnie i wyśmiano... Z pogardą i wstrętem, jak gadzinę nieczystą... Skończyłem...
— Skończyłeś, człowieku o gorącej, oliwkowej skórze? Czyż skończyłeś?
Milczał, a później wybuchnął:
— Nie! Nie! Czekam na chwilę zemsty... Uderzę wtedy, gdy każdy cios może być śmiertelnym... Teraz będę uczył murzynów nienawiści do białych... Przyjdzie czas!“...
Urwał i odszedł...
Pozostały mi w pamięci twoje namiętne, gorejące nienawiścią i rozpaczą oczy, człowieku o mięszanej krwi, człowieku bez miejsca śród czarnych i białych ludzi!
Do ciebie i o tobie, człowieku o oliwkowej skórze, zmiennej, jak niebo przed tornado, były skierowane te słowa, lecz widzę teraz, że raczej do ciebie muszę wołać, biały człowieku, który zrodziłeś syna — metysa przez żart, przez rozpustę, przez wybuch zmysłów w duszną noc podzwrotnikową.
Syna swego rzuciłeś na poniewierkę, na mękę duszy, co gnębi go od rana do wieczora i — przez całe życie. Nie możesz przezwyciężyć przesądu, uprzedzeń, wstrętu społeczeństwa do metysów? Pocóż więc z taką zbrodniczą lekkomyślnością stajesz się ojcem tych wyrodków czarnego społeczeństwa i intruzów — białego? Może nie uważałeś matki swego syna za człowieka? Czy wiesz, że zabicie jej przypłaciłbyś więzieniem? Dlaczegóż zabiłeś bezkarnie ją i duszę swego syna? Dlaczego powiększyłeś zastępy wrogów słabnącej, gotowej runąć cywilizacji naszej rasy? Czyż nie widzisz, jak twój syn o ciemnej cerze odczuwa hańbę swego pochodzenia?
A więc jest człowiekiem — człowiekiem, nienawidzącym ciebie za hańbiący czyn twego życia, za twoją bezkarną zbrodnię, o której nieraz opowiadasz z rozpustnym śmiechem!...
Takie miałem myśli po rozmowie z metysem, pełnym bezsilnej tymczasem nienawiści, a to, com widział w kolonjach, zgrozą mnie przejęło.
Poniewierka, pohańbienie ludzkie woła rozpaczliwym głosem, krzyczy namiętnie, woła o pomstę do Nieba, grozi, łka...
Prawo człowieka i obywatela, szczytne prawo, jest pod tym względem rzucone w bagno, jak niepotrzebny łachman! Prawo czarnego i półczarnego tubylca przypomina w tej dziedzinie czasy niewolnictwa, a prawo białego obywatela, zrównoważone w Europie przez poczucie obowiązku — na terenie kolonjalnym zmienia się w bezprawie, w swawolę.
Jeżeli moralna strona faktu nie wzrusza nikogo, niechże przemówią do umysłu praktyczne wyniki. Tubylcy i pogardzani przez nich i przez europejczyków metysi wkrótce zapomną o szacunku dla białych cywilizatorów... Przez czarne córki, żony i matki łączyć ich będzie zbyt bliskie pokrewieństwo, dające początek... nienawiści.
Przypadkowo odsłonił przede mną Dakar tę najciekawszą, być może, kartę swoich współczesnych dziejów, a że przed Afryką zwiedziłem inne kraje kolonizowane, mogłem zauważyć nieraz drobne, lecz pouczające i ważne szczegóły.
Odwiedzaliśmy codziennie nasz „Kilstroom“, gdzie w pocie czoła pracowali nasi przyjaciele-oficerowie i cała załoga nad wyładowaniem statku.
Pewnego dnia, w południe, „Kilstroom“ ruszył dalej. Około 18 godzin płynęliśmy na południe. Morze było tak zachwycająco spokojne, że przebaczyliśmy mu wszystkie dawne jego, dość brutalne wybryki. Nazajutrz rano, zmniejszywszy szybkość i lawirując wśród rozstawionych „buj“[7] statek nasz wchodził już do ujścia szerokiej na kilka mil, mętnej rzeki Gambji, której brzegi należą do Anglików.
Zrobiwszy 15 mil rzeką, „Kilstroom“ zatrzymał się przed Bathurstem, stolicą kolonji Gambja. Natychmiast przybyła łódź motorowa z angielskim lekarzem i kilku metysami, urzędnikami celnymi. Krótka rozmowa, ostemplowanie dokumentów okrętowych i — możemy zejść na brzeg. Mały „synek Kilstrooma“, parowy stateczek, buńczucznie sapiący, przewozi nas do przystani, gdzie bardzo grzecznie witają nas angielscy policjanci-murzyni; pokazuję im dla porządku nasze paszporty, uprzejmie opatrzone przez angielską legację w Warszawie całym szeregiem wiz.
Bathurst — małe, schludne miasteczko, od strony rzeki angielskie, a wewnątrz murzyńskie. Domy firm handlowych, pałac gubernatora, gmachy urzędów i prywatne „bengalows“, zbudowane na palach dla przewiewu i dla obrony przed gryzoniami i termitami, kościół i inne zabudowania ukrywają przed oczyma podróżnika miasteczko tubylcze. Małe, czyste i malownicze domki stoją w cieniu olbrzymich baobabów, palm olejnych i kokosowych, rozłożystych bananów i ciemno-zielonych, tchnących zdrowiem drzew pomarańczowych. Ludność spokojna i grzeczna. Kobiety siedzą grupami w cieniu parkanów i żywopłotów, plotkują i śmieją się. Wszyscy tubylcy chodzą w ubraniach. Nagie, straszliwie brzydkie kobiety wiejskie spotkaliśmy na brzegu Gambji; rzuca się w oczy duża ilość metysek; są to „portugaises“. Doprawdy, co za dziwne zadanie postawili sobie portugalscy żeglarze i koloniści — zwiększenie ludności Afryki, Ameryki, Azji! I to wszędzie — na zachodniem wybrzeżu lądu, na brzegach Gwinejskiej zatoki, w Angoli, w okolicach Makao — w Chinach, w Ameryce południowej i wszędzie, gdzie tylko widziano banderę portugalską! Ci pamiętają dobrze nakaz boży: — „ite et multiplicamini!
W tłumie robotników portowych przechadza się i udaje, że pracuje, „biały murzyn“, albinos, o różowej skórze w czarne i brunatne plamy i centki. Miał białe, kędzierzawe, twarde włosy i czerwone oczy. Koło kościoła anglikańskiego — duży plac, gdzie tubylcy grali w piłkę nożną i w tenisa. Kilka szkół, szpital, poczta... lecz żadnej kawiarni, restauracji lub hotelu...
To nam zatruło przyjemność zwiedzania Bathursta, gdyż upał był straszny, pragnienie dokuczało, a tu — nic!...
Jakiś murzyn wskazał nam na nasze żądanie „hotel“ na samym końcu miasta. Szliśmy tam dobre pół godziny i znaleźliśmy nieczynny chwilowo... szpital Czerwonego Krzyża...
Nie żałowaliśmy tego jednak, gdyż tuż za szpitalem ujrzeliśmy lagunę — obszerne, wysychające topieliska, obfitujące w wodne i niewodne ptactwo. Widzieliśmy tu białe czaple (Ardea Ibis), ibisy pospolite, kormorany, pelikana i różne drobne brodźce, a w otaczających krzakach i gajach — wrony o białej piersi, granatowo-zielone, o długich ogonach i białych oczach sroki, jakieś strojne, do naszych krasek podobne ptaki, posiadające wspaniałe, mieniące się na słońcu opierzenie zimorodka.
Allah Bismillah! Widzimy meczet, a w krzakach obok całe stada jaskrawych jaszczurek. Wszędzie tkwią kolumny z kranami wodociągów, ślady kanalizacji.
Zupełnie cywilizowane miasto, lecz tłum wyłącznie tubylczy. Zrzadka tylko przemknie samochód z pędzącym do portu Anglikiem.
Kolonję Gambję mogę porównać z pompą, która drogą wodną wysysa znaczną część produktów rolnych i innych towarów z Senegalu i Gwinei, bo murzyni już trochę się znają na kursach walut i białe papierowe funty lubią więcej od bronzowych franków. To zrozumienie różnicy wartości pieniądza stało się powodem sezonowej emigracji tubylców z francuskich kolonij do angielskich posiadłości w Afryce.
Kilka godzin spędziliśmy w Bathurście i przed wieczorem byliśmy już znowu na oceanie. Szerokie, płaskie fale zmuszają „Kilstroom“ do przewalania się z boku na bok, a ten nieustający, ciężki ruch wpływa zabójczo na niektórych pasażerów, bo znikają z pokładu do swoich kabin; przy obiedzie — pustka!
Przed zachodem słońca stałem na mostku kapitańskim i podziwiałem najcudowniejszą paletę natury. Wszystkie barwy, w najbardziej delikatnych odcieniach i tonach, powlekały pogodne niebo. Lecz, gdy zgasły ostatnie błyski słońca, z pod tych barwnych mgieł, wyłaniać się zaczęły obłoki i stłaczać się w chmury o skłębionych kształtach.
Wkrótce mignęły połyski niewidzialnych błyskawic bez grzmotu i bez wiatru. Były to ciche wyładowania atmosferyczne, a nie tylko chmury wylewały z siebie kaskady elektryczności, lecz płonąć ona zaczęła małemi pióropuszami na szczytach masztów „Kilstrooma“ i na stalowych linkach takelunku. Zerwał się nagle wiatr i napędził deszcz. Przez dwie lub trzy minuty padały drobne krople ciepłej wody. Po chwili wiatr ustał, i tylko błyskawice przebiegały pomiędzy chmurami, a w wyrwach wśród nich podnosiły się niewidzialne zasłony, ukazując drgające w migotliwych płomieniach niebo. Duszno było i gorąco. Pierś z trudem oddychała, powieki nabrzmiewały, w uszach rozlegał się szum pulsującej krwi.
Przy każdej nowej błyskawicy wynurzały się z ciemnej otchłani nocy potworne zwały chmur.
Zrozumiałem wtedy nastrój i wrażenia ewangelisty Jana, gdy, wpatrując się w zjawy na niebie Patmosu, widział w nich objawienie i stworzył cudowny poemat kosmiczny — „Apokalipsę“.
Tu, z pokładu „Kilstrooma“, przy krótszych i dłuższych błyskach widziałem także olbrzymie potwory, smoki i gryfy, skłębione w straszliwej walce. Mógłbymbył dojrzeć jeźdźców na białym, czarnym i rudym koniu, a raz spostrzegłem rękę samego Antychrysta. Była nieskończenie długa i cienka, o palcach zakrzywionych. Tą ręką zygzakiem błyskawicy w ciągu kilku sekund kreślił ognisty znak, podobny do potwornej ósemki.
Te zjawiska trwały przez całą noc, upalną, duszną, bezsenną, — ostatnią noc na oceanie...
Wieczorem przepływamy koło grupy wysp Loos, z latarnią morską na jednej z nich. Wkrótce rzucamy kotwicę naprzeciwko niewidzialnego w ciemności portu Konakry. Czarne kontury olbrzymich drzew wyraźnie kreślą się na niebie, a niżej biegną w dal szeregi latarni elektrycznych, jarzące się światłem okna domów, migające ogniki powozów.
Do burty naszego statku przybija łódź portowa i odpływa. Dowiadujemy się od kapitana Soetersa, że jeszcze jedną noc mamy spędzić na „Kilstroomie“, gdyż władze nie mogą w nocy wpuścić statku do portu.
Urządzamy pożegnalną ucztę na pokładzie, a moja żona odegrywa na skrzypcach cały koncert. Wszystko się skupiło dokoła mostku kapitana — od dzielnych oficerów do ostatniego palacza-chińczyka. Gęste, leniwe, uśpione powietrze kołysało i pieściło każdy dźwięk skrzypiec i miłośnie niosło od fali do fali, aż akord dopływał do brzegu i umierał gdzieś w czarnej pomroce, w gęstwinie konarów drzew nadbrzeżnych. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, że tłum spacerujących europejczyków stał się mimowolnym słuchaczem improwizowanego koncertu.
Oficerowie wygłosili bardzo serdeczne mowy, na które odpowiedzieliśmy słowami wdzięczności za opiekę i gościnność. Majtkowie dali nam kilka upominków — głowy rzadkich morskich ryb, jakieś zagadkowe przedmioty, znalezione w żołądkach potworów morskich, pancerzyki sepij i inne drobiazgi.
O wschodzie słońca już ładowano nasze bagaże na przysłane po nas łodzie motorowe i wkrótce odpłynęliśmy do Konakry, żegnając załogę małego, poczciwego „Kilstrooma“ i pozostałych towarzyszy długiej morskiej podróży.
Konakry jest pięknem, nawet najpiękniejszem miastem na całem zachodniem wybrzeżu Afryki. Podróżnik, opuszczający pomost przystani, zatrzymuje się w zachwycie, widząc olbrzymi „fromager“ (Eriodendron anfractuosum), cieniem swoim pokrywający dobre 300 metrów kwadratowych. Pień tego drzewa, grubości nadzwyczajnej, przedstawia cudo architektoniczne. Drzewo to dosięga nieraz bardzo znacznej wysokości, lecz nie jest mocne; natura broni go przed wiatrami, zmuszając do wytwarzania olbrzymich grzebieni, które, jak „kontrforsy“, wrośnięte w ziemię, potęgują odporność drzewa.
Ulice Konakry toną w cieniu drzew mangowych (Mangifera indica), przywiezionych tu przed wiekami przez Portugalczyków z Ameryki Południowej, a obecnie szeroko wszędzie rozpowszechnionych i bardzo lubianych. Mangowe drzewo przynosi olbrzymią ilość bardzo smacznych i pożywnych owoców, o słabym zapachu terpentyny. Portugalczycy uwiecznili siebie w tem drzewie, a murzyni Fulah nazywają je „Bodo-Porto“, czyli portugalskiem drzewem, używanem w medycynie tubylczej jako potężny środek na ból zębów, bronchit i dyzenterję.[8]
Oprócz tych drzew ulice obramowane są palmami olejnemi, kokosowemi i rafją (Raphia vinifera).
Piękna szosa biegnie wzdłuż całego wybrzeża, zbliża się do zacisznych zatok i prowadzi dalej do małego portu, ukrytego za ścianą podwodnych skał i dającego przytułek drobnym żaglowcom rybackim.
Niemal od wschodu słońca do południa, a później od 4-ej do 7-ej kipi życie w Konakry. Pędzą ulicami małe „fordy“ kupców i plantatorów, z cichym szelestem gumowych kół toczą się eleganckie powoziki „puspus“, ciągnione przez murzynów, turkoczą na szynach wagonetki, zwożące towary z przystani do składów kilku dużych firm handlowych; po sklepach tłumy tybylców, czarni klienci po biurach urzędowych; roi się w bankach; przy chodnikach gwar, krzyki przekupniów ulicznych, żałosny ryk osłów, uginających się pod ciężarem worków z ryżem i skrzyń z bananami.
Od południa do 4-ej miasto wymiera. Europejczycy spożywają obiad w restauracjach lub domach, a później odbywają siestę w zacienionych przewiewnych lokalach; gdy skwar słabnie, znowu wre praca do wieczora, do kąpieli lub prysznicu, poprzedzających obiad. O 10-ej wszystko tu już śpi, przynajmniej tak się może wydawać, bo zapuszczone drewniane żaluzje nie przepuszczają światła lampek elektrycznych.
Życie płynie tu monotonnie i tylko ci, którzy myślą o losach kolonji gwinejskiej lub o rozwoju swoich firm, banków i plantacyj, nie skarżą się na nudy. Pospolity europejski mieszkaniec Konakry, żyjący z dnia na dzień, nudzi się tu straszliwie i pędzi życie ciężkie.
Jedyną rozrywkę jego stanowią dość rzadkie wieczory w miejscowym klubie, gdzie tańczą czasami przy dźwiękach pianina rozklekotanego, rozklejającego się od straszliwej wilgoci powietrza i rozpadającego się na kawałki.
Drobny urzędnik, subjekt firmowy lub bankowy oficjalista, spędzają resztę wolnego czasu w męczącej bezczynności, trapieni w dzień przez upały, a w nocy — przez zaduch w mieszkaniach o zasłoniętych oknach, o powietrzu, zatrutem wyziewami bujnej, podzwrotnikowej roślinności.
Trzy tygodnie spędziliśmy w stolicy Gwinei. Mogę więc coś o życiu w Konakry powiedzieć. Odrzućmy już cierpienia, spowodowane przez upalne dnie i duszne noce. Dość nie domknąć drewnianych rolek, a pokój w jednej chwili napełni się owadami; wszystkie one, jeżeli nie gryzą, to w każdym razie dokuczają nieznośnie, wciskają się do ust, nosa i oczu, wpadają do napoju i potraw, a że są to najczęściej okazy duże, prawie ogromne, nie sprawia to bynajmniej przyjemności. Z małych owadów — moskity tną boleśnie i grożą zaszczepieniem zarazków malarji; drobne, gryzące muszki są niebezpieczne jako roznosicielki dyzenterji. Ogromne czarne karaluchy, wielkości myszy, śmigają po posadzce i przy okazji wpijają się w ciało człowieka. Na białej ścianie lub suficie co chwila wykwitają, niby jakieś ponure brunatne kwiaty, olbrzymie pająki. Ci nocni bandyci polują na różne owady, lecz nieraz atakują człowieka i zmuszają go do chodzenia przez dwa, trzy dni z opuchniętą nogą; jadowite stonogi, żyjące w Gwinei, są tu w swoim żywiole i prowadzą z pająkami zacięte walki.
W zacienionych kątach pokoju można zauważyć małe kulki szarej pajęczyny.
Podróżnik, widząc to, podnosi z filozoficznym spokojem ramiona i mruczy:
— Ładna służba! Nikt nie odkurza ścian...
Po kilku dniach filozof-podróżnik robi nowe odkrycia, a podejrzenie zakrada się mu do duszy.
Szare kulki pajęczyny posuwają się wzdłuż ściany, powolnie, lecz wytrwale, a wszystkie kierują się ku szafie z ubraniem i bielizną. Biada człowiekowi, jeśli nie zacznie się bronić natychmiast i to — dzielnie! W przeciwnym razie jego garderoba zostanie doszczętnie zniszczona.
Do pokoju dostają się nieraz zastępy termitów i przez noc spożywają z apetytem spodnie i trzewiki, futerał, lornety, pudełko z papierosami, znaczki pocztowe i mydło.
W każdym niemal kącie znaleźć można mrowiska, a ich drobne, prawie przezroczyste mieszkanki pożerają wszystko, nawet pastę do zębów i maść do obuwia, a cóż dopiero — masło, kakao, cukier i dobre angielskie konfitury!
Noce spędzaliśmy pod siatkami, broniącemi nas przed moskitami i wszelkiemi owadami.
Pamiętam jakiś paradny obiad, gdzie powstał popłoch, gdyż trujący pająk spadł z sufitu na stół i, z błyskawiczną szybkością przebiegłszy białą płaszczyznę serwety, dał nura pod nią a, może być, komuś na kolana. Długo go poszukiwaliśmy, bo już sama nazwa tego pająka, solpuga[9], wzbudzała dla niego szacunek. Innym znowu razem gościnny gospodarz, schylając się nad wydekoltowanem ramieniem swej sąsiadki, szybko coś strzepnął palcami.
— Co takiego? — zapytała zdziwiona pani.
— Głupstwo! — odparł gospodarz. — Zrzuciłem z ramienia pani jadowitą jaszczurkę „tarantę“, bo, gdyby przebiegła po obnażonej skórze, zostawiłaby po sobie przykre poparzenie i zapalny stan...
Nieraz się zdarza, że z podwórza przedostanie się do mieszkania skorpion, należący do jednego z licznych tu gatunków, a do namiotu w dżungli wpełznie olbrzym, „król pająków“, Mygale, odważający się napadać na ptaki i nietoperze.
Codziennem zjawiskiem jest zjawienie się na ścianach domów odrażających ogoniastych telifonów (Telyphonus caudatus), podobnych z powierzchowności do skorpionów, lecz prawie nie trujących.
Pewnego dnia poznaliśmy na werandzie naszego hotelu dziwnego człowieka. Był to p. Ozanne. Zaczął rozmawiać z nami łamaną polszczyzną i wspominać nazwiska swoich znajomych z Warszawy. Okazało się, że był lotnikiem w polskiej armji w czasie wojny z bolszewikami, a należał do francuskiej misji generała Weyganda. Pan Ozanne opowiedział nam, że brał udział w przebiegu automobilowym p. Tranin przez Afrykę, obecnie zaś pozostał tu z ramienia ogrodu zoologicznego w Paryżu i trudni się chwytaniem dzikich zwierząt. W Konakry miał już trzy lwy i lamparta, a w parę tygodni później spotkałem go już w głębi kraju, gdzie organizował polowania z siecią na hipopotamy.
Konakry wydało się nam miastem czarodziejskiem i wszystkie przykrości podzwrotnikowe z chęcią mu przebaczaliśmy za jego czyste, zacienione ulice, wille, tonące w ogrodach, za aromatyczne nocne powiewy morza, gdy, stojąc na wybrzeżu lub pod wiekowym „fromager“, patrzyliśmy na szalejące fale przypływu i słuchaliśmy potężnej pieśni Oceanu, za cudną roślinność okolic z rozrzuconemi schludnemi, trzcinowemi chatkami tubylców, uprzejmych i wesołych, za niezamącony, wprost nieziemski spokój malowniczych, uśpionych zatok i za czarne, przepaściste niebo z płonącemi gwiazdami i ognistemi zygzakami mknących bolidów.
Nieraz biegł nasz samochód daleko za miasto, gdzie znikały zabudowania europejskie i chatki tubylcze, a gdzie do samej szosy podchodziła „brussa“, najeżona wysokiemi zaroślami traw, kłujących krzaków i uwieńczona tu i owdzie koronami drzew. Tuż przed samochodem przebiegały drogę stadka kuropatw (Francolinus bicalcaratus) i dzikich perliczek (Numida meleagris); nad dżunglą latały ptaki, czasem tak małe, jak południowo-amerykańskie kolibry, a i przez kolonistów też kolibrami zwane; czasem większe, barwne, jak naprzyład, turako (Turacus persa), fojotokol (Chrysococcyz smaragdineus), zabawne czarne, o długich ogonach i złocistych plamkach na grzebieniu, „czarni ojcowie“ (Penthetriopsis macruda) i wspaniałe drozdy metalowe (Lamprocolius purpureus). Z drzew zwisały do kokosów podobne, okrągłe gniazda małych ptaków, nazywanych tu „żandarmami“ (Hyphontornis cucullatus). Są to zawzięci wrogowie termitów i wprawni tkacze. Z włókien palmy, z najcieńszych źdźbełek trawy umieją tkać misterne, okrągłe koszyczki z jednym wąskim otworem — wejściem. Setki tych gniazd zwisają z gałęzi baobabów, jeżeli na nich zamieszkała kolonja tych ptaszków; umieszczają one gniazda swoje na końcach liści palmowych lub najcieńszych gałązek innych drzew, a to dlatego, aby się uchronić od napadu wiewiórek i węży.
Po naszych wycieczkach za miasto zawsze wstępowaliśmy do bardzo starannie utrzymanego botanicznego ogrodu. Tu zgromadzono prawie wszystkie gatunki roślin Zachodniej Afryki. Przyglądaliśmy się więc drzewom karite (Butyrospermum Parkii), dającym roślinny olej, gęsty, jak masło; papai (Carica Papaya), rodzącej melony, o wysokim procencie pepsyny; drzewom pomarańczowym i cytrynowym; znakomitej na febrę kinkilibie (Combretum micranthum), jadowitej „teli“ (Erythrophlaeum guinense), orzechom Kola (Sterculia Kola), eukaliptusom, różnym gatunkom palm, tamaryndom; używanym dla zatrucia broni murzyńskiej strofantom (Strophantus hispidus i sarmentitus); aromatycznym trawom: cytrynowej (Andropogon cytratus) i wetiwerji (Andropogon maricatus), poszukiwanym jako surowiec dla fabryk perfum.
Spotykamy rośliny z innych okolic a nawet lądów, jak imbir, drzewo chinowe, kokainowe, kakaowe, kawowe i inne. Widziałem tu małpę — największego szkodnika. Ten gatunek tubylcy nazywają „Kinsinkule“, francuzi — zieloną małpą, zoologja — Cercopithecus callithrichus. Imieniem tych małp pogardliwie nazywają też metysów, pochodzących od Portugalczyków.
Gdyśmy przybyli do Gwinei, gubernator tej kolonji, p. Georges Poiret, bawił jeszcze we Francji, gdzie przed wyjazdem z Paryża spotkałem go w Ministerstwie Kolonij. Jednak generalny gubernator i sam p. Poiret powiadomili władze gwinejskie o przybyciu polskiej wyprawy, to też roztoczono nad nami jaknajtroskliwszą opiekę. Dzięki temu, mogłem przed dalszą podróżą przestudjować szereg dzieł, brakujących mi, i porobić obszerne notatki.
Z zarządzeń gubernatora Gwinei, a później z rozmów z nim zrozumiałem, że prowadzi on w swej kolonji politykę „walki o niepodległość murzynów“. Może to wydać się parodoksalnem, a jednak jest tak istotnie! Murzyn dotąd jest niewolnikiem słońca, więźniem natury. Walczyć z temi potęgami nie może, bo znajduje się dotąd na szczeblu rozwoju pierwotnego człowieka.
Dłuższy, niż zwykle, i silniejszy upalny okres, niezwykły wylew rzeki, przeciągająca się ulewa, nieurodzajność, a właściwie szybkie wyczerpanie roli — wszystko to jest katastrofą, dopustem Allaha lub duchów, widmem śmierci. Murzyn, widząc, że modły i ofiary nie pomagają, ze spokojem patrzy na śmierć dzieci i oczekuje dnia własnej zagłady.
Ekonomiczna polityka w kolonjach opiera się ogółem na zniewalaniu tubylców do większej i bardziej intenzywnej pracy lub do wprowadzania mechanicznych sił dla powiększenia wydajności ziemi.
Pan Poiret, dobrze znający swoją kolonję, przyszedł do innego wniosku.
Zmusić tubylców do większej ilości godzin pracy i do większego wysiłku?
— W ciągu pół godziny można ułożyć i wydać taki dekret, lecz tylko pogorszenie sprawy będzie rezultatem tego zarządzenia — twierdzi gubernator.
Murzyn wcale nie jest leniwy; pracując przy średniej temperaturze +37,59 może się zdobyć na najwyższy wysiłek, mądrze regulując swój dzień pomiędzy pracą a koniecznym wypoczynkiem.
Jeżeli bardzo głęboko pomyślany rozkład jego dnia nie da dobrych wyników, niema w tem winy murzyna-wieśniaka, bo albo rola jest już wyczerpana, albo narzędzie rolnicze — motyka, zrobiona przez kowala wiejskiego i brak nawozów stanowią przyczynę niepowodzenia.
Jeżeli przy takich warunkach administracja będzie zmuszała murzynów do pracy ponad miarę, ustaloną od wieków, a zależną od klimatu, czyż nie odstraszy to wieśniaka od roli? Czyż nie wzbudzi niezadowolenia, nawet wybuchów protestu ludności? Czyż nie spowoduje to zastraszającego zmniejszenia się ilości produktów rolnych, jako artykułu pokarmowego dla ludności tubylczej, nie mówiąc już o eksporcie?
O zastosowaniu maszyn parowych dla robót polnych w Gwinei nie można tymczasem mówić poważnie. Ludność jest zbyt uboga, pozostaje na niskim stopniu rozwoju kulturalnego, nie posiada ani wykwalifikowanych mechaników i instruktorów, ani dróg i środków dowozowych, żeby myśleć o traktorach lub innych skomplikowanych mechanizmach, poruszanych siłą pary.
— A jednak — twierdzi p. Poiret — zastąpienie słabego mechanizmu ludzkiego silniejszym mechanizmem jest możliwem i koniecznem!
Dowodzi tego mała statystyka porównawcza.
Jeżeli człowiek dokona stu punktów jakiejśkolwiek pracy, osioł dokona 155 punktów tejże pracy, muł — 375, a wół — 546 punktów!
W Gwinei bez użytku chowano 800 000 byków, kilkanaście tysięcy koni i osłów; murzyni umieją hodować bydło i rozumieją korzyści nawozu w rolnictwie. Tubylcy, jak każda żywa istota, są bardzo czuli na dodatnią stronę prawa najmniejszego wysiłku i na zdobycie większego dobrobytu. Rolnik wszędzie i zawsze posiada miłość do ziemi i atawistyczne dążenie do zabezpieczenia bytu swej rodzinie. Te właściwości natury rolnika potęgują się jeszcze bardziej we wrogim klimacie tropikalnym, gdzie lada zjawisko może w niwecz obrócić jego wysiłek i zachody. Oprócz tego gleba Afryki nie jest żyzna, gdyż ulewy i następujący po nich suchy okres roku szybko wyczerpują rozrodcze siły ziemi, słabo i tylko powierzchownie uprawianej zapomocą motyk.
Po dwóch urodzajach bywa tubylec zmuszony porzucać swoje pole i walczyć z dżunglą, wyrywając jej zapomocą ognia i tejże motyki nowe obszary jeszcze dziewiczej, bardziej żyznej ziemi. Któż z murzynów nie zgodziłby się pracować z roku na rok na jednem i temsamem polu i zbierać z niego zapewniony i dostatecznie obfity plon?
Pan Poiret dobrze przestudjował ten stan rzeczy i przyszedł do przekonania, że należy nauczyć murzynów zastosowania w rolnictwie zwierząt pociągowych (wołów, koni, osłów) i używania pługów, a w celu wychowania instruktorów — posyłać murzynów na naukę do francuskich fermerów.
Plan ten wprowadził gubernator Gwinei w życie.
Jakież są rezultaty tego planu?
Znowu trochę statystyki.
W 1919 r. zaledwie 12 rodzin tybylczych używało dwunastu pługów, do ciągnienia których wytresowało 129 wołów i uprawiało w ten sposób 40 hektarów ziemi z bardzo dobrym rezultatem, kilkanaście razy bowiem zwiększywszy urodzaj. Minęło od tej chwili 5 lat i w roku 1925 już 910 rodzin korzystało z 1146 pługów, w tym celu posiadano już 23000 wołów, a wielokrotnie zwiększony plon zbierano z 4500 hektarów.
Rezultat wymowny i przekonywający!
Francuzi zburzyli istniejące w kolonjach niewolnictwo, gubernator Gwinei burzy niewolniczą zależność tubylców od samej natury Afryki.
Dlatego nazywam Gwineję „krajem walki o niepodległość murzynów“. Z powodu nader różnorodnych pasów klimatycznych, jak naprzykład: — wilgotna Dolna Gwineja, górzysty kraj Futa Dżalon i nareszcie wschodnia część już sudańskiej strefy — a także z powodu braku dróg, kolonja pod względem ekonomicznym pozostaje jeszcze słabo zbadaną, a każdy rok przynosi nowe i coraz cenniejsze odkrycia, świadczące o wielkich możliwościach na przyszłość.
Tubylcy i po części nieliczni plantatorzy produkują tu kauczuk, wydobywając go z roślin Caslilloas elastica, Landolphia Hendelotii, Funtumia[10] i sprzedając do półtora miljona kilogramów rocznie; dające oleje roślinne ziarna arachidów, palmy Eloeis Guineensis i Sezamu[11]; jadalny ryż[12]; wywożone do Europy banany (około 1000 ton) i ananasy (około 50 ton); owoce mają w Gwinei doskonałe warunki, które pozwolą z chwilą, gdy będą kursowały statki lodownie, rozpocząć konkurencję z bananami Wysp Kanaryjskich; orzechy Kola, tytoń, bawełnę, kawę, gumę arabską i dostarczającą doskonałego włókna dla grubych, mocnych tkanin — agawę (Sizal).
Bogactwa mineralne Gwinei nie są dostatecznie zbadane, jednak znane już są duże pokłady rudy żelaznej, zawierającej 52% żelaza i 3% chromu[13]; rudy aluminjowej (boxyt[14]; złota[15]); miedzi i innych metali.
Obecnie jednak europejczycy nie posiadają tu żadnych przedsiębiorstw metalurgicznych.
Europejski kapitał ma tu zastosowanie wyłącznie w handlu oraz na plantacjach bananów, ananasów, cytrynowej trawy i wetiwerji.
Znaczniejszych plantacyj i żadnych fabryk w Gwinei Francuzi nie posiadają i ta okoliczność sprzyja temu, że murzyni-rolnicy nie deklasują się, przechodząc w kadry robotników, i są zmuszeni do coraz intensywniejszej pracy na własnej roli już nowemi sposobami, podsuwanemi im przez administrację kolonjalną.
Po kilku dniach wypoczynku w Konakry, zwiedzania jego okolic i wertowaniu książek i dokumentów, zrobiliśmy wycieczkę na wyspy Loos, o 2 do 3 mile odległe od portu. Do przystani podpłynęła rządowa łódź motorowa, i w towarzystwie p. Pourroy, inspektora wszystkich więzieni gwinejskich, ruszyliśmy. Morze było spokojne, lecz nasza łódź zarywała się nosem w niewysokich falach, wyskakiwała ponad ich grzbiety, miotała się i przewalała z jednej burty na drugą, niby mała, lekka łupina. Nareszcie dopłynęliśmy do miejsca, gdzie dwie największe wyspy tego archipelagu, mające formę dwóch sierpów, otaczają sporą przestrzeń morza, od północy osłoniętą mniejszemi wysepkami i wystającemi z wody skałami. Tu, śród wysp, zupełnie spokojnie. Płynęła tam tubylcza piroga z żaglem, utkanym z włókien rafji. Rybak kiwał się, trzymając pod pachą rękojeść steru. Z wody wyskakiwały złocisto-zielone, krótkie a szerokie rybki, zmykające przed niewidzialną pogonią. O kilkanaście metrów od nas zjawiła się i znikła trójkątna płetwa rekina. W powietrzu szybowały z krzykiem rybitwy. Na brzegu najbliższej wyspy, tuż przy wodzie spostrzegliśmy małą wiosczynę rybacką. Nad nią zwisały gałęzie, korzenie i liany drzew, pnących się na szczyt nadbrzeżnych skał.
Loos stanowią wyspy wulkaniczne, a ich forma przypomina krater, przerwany przez morze od północy i południa. Zbliżamy się do zachodniej wyspy, Tamary, i widzimy wspaniałą roślinność ze strzelającemi ku niebu palmami, a śród nich budynki misji protestanckiej, pozostałe po dawnych gospodarzach wyspy, Anglikach. Francuzi zrobili zamianę z Anglikami, oddawszy im za Loos wyspy Nowo-Hebrydzkie. Oprócz swojej religijnej misji Anglicy pozostawili tu inne pamiątki; niektórzy bowiem tybylcy pamiętają jeszcze kilka słów angielskich, a śród ludności są metysi anglomurzyńscy, noszący nazwiska Right, White, Simple, Sam itp. Łódź nasza zostaje przy brzegu Tamary, my zaś dość stromą kamienistą ścieżką wspinamy się na jej północny koniec, gdzie wznosi się latarnia morska, ustawiona, a raczej wmurowana w wysoką skałę, podobną do olbrzymiego i grubego słupa.
Spotyka nas latarnik, p. Ridel, z żoną i córeczką.
Tamara — to Sachalin kolonij afrykańskich, wyspa wygnania.
Możnaby ją nazwać „przeklętą wyspą“, lecz natura tak hojnie ją obdarzyła bujną roślinnością, malowniczemi widokami, turkusowem, skrzącem się pod słońce morzem, że niema mowy o wyklęciu, raczej — odwrotnie!
A jednak w środkowej części wyspy mieści się „ciężkie więzienie“, jak twierdzą znawcy, nawet jedno z najcięższych.
Poznałem więzienie na Tamarze i istotnie jest ono najcięższe, przynajmniej z pośród tych, które widziałem w kolonjach Zachodniej Afryki. O to zresztą nie trudno!
Zwiedziłem szereg miejscowych domów poprawy i wiem, że nazwać ich więzieniami nie można. Stosunek do aresztantów i pokarm są dobre, praca polega wyłącznie na polewaniu ogrodów warzywnych, należących do francuskiej administracji, noszeniu wody i zamiataniu dziedzińców na terenie biur urzędowych.
Prawda, że w niektórych więzieniach widziałem grupy aresztantów, uwiązanych za szyję do wspólnego łańcucha. To sprawiało istotnie przykre wrażenie, jednak nieraz spostrzegłem, jak więźniowie nagle odwiązywali się od łańcucha, gdyż byli przywiązani cienkiemi sznurkami, które się łatwo przecierały o żelazo. Z tem nagłem pozbawieniem się „więzów“ aresztańci mieli kłopot nielada! Biegali, zaglądali do wszystkich kątów, aby znaleźć jakiś sznurek i znowu się do łańcucha przymocować.
Innym razem znowu widziałem grupę „zbrodniarzy“, idących gęsiego na robotę. Wszyscy byli związani za szyję... cienkim sznurkiem, niemal nitką, wobec czego stąpali bardzo posuwiście i oględnie, aby tych „kajdan“ nie porwać.
Obserwowałem też pewnego aresztanta, noszącego kajdany na nogach. Spadły mu one pewnego razu, a biedak głowił się nad tem, żeby je zpowrotem umocować na nogach.
Łańcuchy i kajdany więźniów tubylczych wyrażają właściwie tylko ideę pozbawienia wolności, lecz nie samo pozbawienie jej, gdyż te łańcuchy nie mogłyby nikomu utrudnić ucieczki.
Na Tamarze mieściło się najcięższe więzienie oraz kilka wiosek murzyńskich.
Rodzina latarnika, pozostająca na niezaludnionej północnej połowie wyspy, prowadziła życie samotne. Przed oknami domu ciągnęła się bezbrzeżna pustynia Oceanu, a z drugiej strony — wierzchołki drzew i haszcze dżungli. Komunikacji stałej z Konakry niema, i tylko raz na tydzień państwo Ridel mogą odwiedzić miasto i poczynić potrzebne zakupy. Założyli sobie na wyspie mały warzywny ogródek u podnóża skalistego brzegu, siecią łapią „sardynki“, czyli poprostu różne drobne rybki.
Na werandzie i po cementowych stopniach schodów, prowadzących na szczyt latarni, śmigają duże barwne jaszczurki; nad domkiem krzyczą rybitwy i mewy, czasem zakwili orzeł-rybak...
Ciężkie jest życie latarnika! A jednak z jaką uprzejmością i gościnnością przyjęła nas ta rodzina, rzucona na odludzie! Częstowano nas wszystkiem, co było w domu, rozpytywano o życiu w Europie gorączkowo, namiętnie, nieraz ze źle ukrywanemi łzami.
Wkrótce zjawiło się dwóch czarnych żołnierzy z załogi więziennej.
Poprzedzani przez nich, zeszliśmy ze skał, gdzie stała latarnia i domek Ridelów, i ujrzeliśmy na wąskiej, błotnistej ścieżce tłum ludzi, trzymających na głowach ramy hamaków. Byli to więźniowie, wyznaczeni dla przeniesienia nas na terytorjum swej przymusowej siedziby.
Żona moja i p. Pourroy zajęli miejsca w hamakach, gdyż dobre trzy kilometry drogi mieliśmy przed sobą, a przejść je musieliśmy w największy skwar.
Ja z moimi pomocnikami szliśmy pieszo, rozglądając się po okolicy.
Spotkaliśmy po drodze pochód wędrownych mrówek, nazywanych przez tubylców „manjan“. Są to najstraszniejsze z mrówek, gdyż wędrują kolumnami, liczącemi miljony tych krwiożerczych istotek, a otoczonemi oddziałami nader silnych i walecznych wojowników. Zastępy „manjan“ atakują wszystko, co spotkają na drodze, — owoce, drobne zwierzątka, ptaki, bydło, a nawet ludzi. Biada temu, kogo opadnie ta horda wojowniczych wędrowców! Po przejściu ich pozostają tylko bielejące kości. Murzyni i europejczycy porzucają osady przed zbliżającą się nawałnicą mrówek, uprowadzają bydło i unoszą ze sobą dobytek. Nieraz nawet ogień nie może zatrzymać sunącego potoku miljonów „manjan“.
Dalej śród gnijących pni palm spostrzegliśmy i złapaliśmy dla swych zbiorów olbrzymią gwinejską stonogę, ciemno-brunatną, długą na 15 do 20 centymetrów. Z pewnością jest to jakiś Julus, ale jaki — nie wiem.
Wąska ścieżka prowadziła przez brussę wyspy, zrzadka wychodząc na nieduże polany, gdzie zwiedziliśmy trzcinowe chatki murzynów. Ognisko pośrodku, trochę statków drewnianych i żelaznych, łoże, pokryte matami — to wszystko, chociaż w każdej chacie mieściło się po kilka naraz rodzin. Tuż przy domkach wieśniacy założyli małe pola manjoku. Proso rośnie na roli, ukrytej w brussie i nieraz dość odległej od siedzib właścicieli. Po raz pierwszy widziałem tu manjok; jest to wysoka roślina o ładnie wykrojonych liściach, mająca na korzeniach grube, jadalne narośla, podobne z formy i ze smaku do wygiętych i wydłużonych ziemniaków.
Manjok (Manihot utilissimum) spotyka się tu w dwóch odmianach — słodkiej i gorzkiej. Oba gatunki są jadalne, z wyjątkiem pewnego okresu, gdy gorzki manjok jest trujący. Pod wpływem nieznanych czynników, fizycznych czy bakterjalnych, niektóre części składowe korzeni manjokowych (glukozydy) wytwarzają trujący kwas pruski[16].
Widzieliśmy tu domową fabrykację oleju palmowego. Dwie kobiety wrzucały do drewnianego moździerza ziarnka palmowe i rozbijały je na miazgę ciężkim tłokiem. Wyciekający z rozbitej masy olej zlewano do dużego „kanari“ — glinianego garnka.
Pół drogi zrobiłem pieszo, lecz upał wzrastał. Nasz termometr pokazywał +51°C na słońcu. Stanowczo za dużo! Chowam ambicję do kieszeni i włażę pod zbawczy daszek z liści palmowych, zacieniający hamak.
Czterech tęgich murzynów poniosło mnie dalej lekkim krokiem.
Przyglądałem się podłużnym czaszkom o mocnych sklepieniach, wytrzymujących wielkie ciśnienia, i spiżowym, do czarnych kolumn podobnym szyjom.
Nie czułem się dobrze, zawieszony w hamaku na tych czterech słupach i czterech mocnych głowach. Białego człowieka ogarnia w takiej sytuacji uczucie zakłopotania i wstydu. Miejscowi ludzie uspakajali nas, mówiąc, że murzyni od dziecka wszystko noszą na głowie i czują się z tem dobrze.
Istotnie — w Konakry widziałem, że murzyni i murzynki noszą na głowach najcięższe kosze z owocami, lecz jednocześnie w największy skwar można podziwiać czarną elegantkę, niosącą na głowie zwiniętą parasolkę, lub widzieć ogromnego draba z umieszczonem kędzierzawej głowie... pudełeczkiem zapałek, albo papierowem zawiniątkiem, z którego wycieka smar do kół.
Jednak przykre uczucie trwa długo, gdy się wie, że te potężne karki pocą się i prężą dlatego, że, niby filary, podtrzymują hamak z pasażerem.
Murzyni podobno nie uskarżają się na ten środek lokomocji, bo przed przyjściem białych ludzi w ten sam sposób nosili swoich królów, książąt, czarowników i panów. Jednak władze francuskie wszelkiemi sposobami usiłują wykorzenić ten sposób transportowana ludzi i pakunków. W tym celu przeprowadzają coraz nowe drogi kołowe, puszczają niemi ciężarowe i osobowe samochody i przeciągają coraz dalej macki swoich linij kolejowych.
Było to pierwsze zetknięcie się z tragarzami murzyńskimi i, jak już zaznaczyłem, czułem się bardzo przygnębionym.
— Niech się pan nie krępuje! — zawołał p. Pourroy, gdy mu powiedziałem o swem zakłopotaniu. — Tubylcy są do tego przyzwyczajeni i, co najważniejsze, przystosowani. Niech się pan przyjrzy ich sztywnej, wyprostowanej postawie! W tych warunkach punkt oparcia na czaszce, oś szyji i cały kręgosłup znajdują się na jednej prostej linji.
— Bardzo pięknie — pomyślałem — jednak ja ważę sporo, a p. Pourroy jeszcze więcej...
Dla uspokojenia swego sumienia opowiedziałem o zajściu, jakie miałem przed laty w Tokio z „rikszami“. Gdy wychodziłem z hotelu, zawsze napastowali mnie ci japońscy dorożkarze, lecz nigdy nie korzystałem z ich usług.
Po kilku dniach zjawiła się u mnie deputacja.
— Dlaczego pan nigdy nie jeździ rikszami? — zapytano mnie.
— Wstydzę się jeździć wózkiem, ciągnionym przez człowieka w zaprzęgu — odpowiedziałem.
— To bardzo szlachetnie ze strony pana! — rzekł, uśmiechając się chytrze, jeden z delegatów. — Jednak my obliczyliśmy, że, posługując się samochodami, płaci pan dziennie 5—6 jenów[17]. Byłoby więc sprawiedliwem, gdyby pan, pozbawiając nas zarobku, zechciał wypłacić nam tę sumę, lub też korzystać z naszych usług!
Oczywiście, wkrótce jeździłem już eleganckiemi wózkami, a mój człowiek-koń zawsze upewniał mnie, że droga łatwa i że się nawet nie spocił.
Murzyni-więźniowie, niosący nas, nie mieli japońskiej delikatności, więc sapali głośno i pocili się przerażająco, zarażając powietrze nieznośnym zapachem swych nagich ciał.
Niesiono nas jednak w hamakach, gdyż na piechotę zdążyć za murzynami nie mogliśmy. Tragarze idą przy 50-stopniowym upale pląsającym krokiem, nieraz nawet nucą pieśń, a rozmawiają i śmieją się bez przerwy.
Nareszcie docieramy do celu naszej wycieczki. Ujrzeliśmy duży czworobok, otoczony niskiemi murami z ubitej gliny. Wewnątrz stoi domek naczelnika, koszary załogi i „gmach“ więzienny. Aresztanci mieszczą się w długiej szopie, w małych, jednoosobowych celach, oraz w kilku chatach tubylczych, zbudowanych na obszernem podwórzu. W celach siedzą niespokojni i niesforni więźniowie, w chatach — reszta. Brama więzienna stoi otworem. Strzelec senegalski z karabinem, przerzuconym przez ramię, przygląda się kilkunastu aresztantom, zajętym poza murami koszykarstwem. Więźniowie włóczą się bez dozoru po lesie, rąbią drzewo i karczują pnie, pracują na polach manjoku, kukurydzy i prosa, noszą wodę.
Jeszcze w drodze, patrząc na potężne karki i mięśnie niosących hamaki murzynów-aresztantów, myślałem, że pięknie wyglądalibyśmy na innej wyspie wygnania — na Sachalinie rosyjskim, gdyby tam nas konwojowali więźniowie!
Z pewnością nie donieśliby inspektora więzień i jego gości do celu wyprawy. Bez wątpienia zbiegliby wszyscy, pozostawiając nas z poderżniętemi gardzielami na drodze.
Gdy naczelnik więzienia oprowadzał nas po swych smutnych posiadłościach, znowu powróciła mi ta sama myśl. Coby uczynić mogły te dwie setki zdrowych, silnych aresztantów, gdyby się zbuntowały?
Otwierają cele i pokazują je nam. Niepociągający widok, lecz w politycznem więzieniu w Rosji carskiej i w Rosji sowieckiej miałem gorsze, ciemniejsze i brudniejsze cele...
Europejski aresztant kryminalny w więzieniu na Loos przesiedziałby tyle, ileby sam zechciał. A gdyby mu się to sprzykrzyło — w ciągu godziny byłby na wolności, przedłubawszy cienką glinianą ścianę lub przewierciwszy dziurę w trzcinowym dachu...
To więzienie było wyłącznie dla uczciwych, przekonanych o sprawiedliwości wyroku zbrodniarzy, którzy postanowili termin kary odbyć sumiennie.
Terminy te były nie małe — od 10 do 15 lat...
— Czy uciekają ci ludzie z Loos? — zapytałem naczelnika więzienia.
— Z wyspy — nie, z więzienia — tak! — odparł krótko.
— Cóż robią na wyspie, gdy uciekną?
— Zaszyją się do brussy, ukryją się w skałach, żywią się dzikiemi owocami, łapią ptaki, jaszczurki, węże, szczury; lecz, gdy przyjdzie pora ulewna, zjawiają się i, otrzymawszy parę lat dodatkowych, znowu się osiedlają wśród tych murów... — objaśnił znużonym głosem naczelnik więzienia.
— Dlaczegóż nie uciekają z Loos gdzieś dalej, na ląd? — pytałem.
— Próbowali, lecz nie udało się nikomu, bo rekiny pożerają śmiałków — objaśnił p. Pourroy, podchodząc do nas. — A teraz zaprezentuję państwu całą kolonję więzienną.
Wkrótce już staliśmy w czworoboku, utworzonym przez aresztantów.
Byli tu przeważnie ludzie, skazani za kradzież bydła. Skradzionego wołu lub barana pędzą złodzieje w niedostępne haszcza dżungli i, mając na pewien czas podostatkiem mięsa, przebywają w słodkiej bezczynności, brzdąkając na jednostrunnej gitarze lub mrucząc jakąś piosenkę o słowach prostych i naiwnych, jak dusza czarnego zbrodniarza. Śpiewa przyszły aresztant w ten mniej więcej sposób:
Szumi dżungla, szumi,
Żółty i zielony gąszcz...
Bailu sam jeden w dżungli,
Jest syty Bailu, o, bardzo syty — Bailu!
Z różnych urwanych zdań przekonałem się, że wzrost zbrodni wszelkiego rodzaju jest proporcjonalny do ilości murzynów, mających bliższe stosunki z „białymi“.
„Biały demoralizuje czarnego“ — twierdzą znawcy Afryki. — Demoralizuje nieraz bezwiednie, nieraz nawet mając na celu dobro murzyna.
Szereg przyczyn może się na to złożyć. Klimat Afryki i społeczna organizacja murzyńska wytworzyła pewien, ściśle ustalony tryb życia tubylców. Niech cośkolwiek: powierzchowne i niepraktyczne wychowanie, dane przez europejczyka, nagły a nieodpowiadający wysiłkowi murzyna zarobek, przypadkowe wyrwanie tubylca z ramek codzienności, podsycanie jego ambicji itd. — zburzy od wieków określone formy bytu, a — już się zjawia materjał na przestępcę, zbrodniarza.
Przyglądałem się twarzom aresztantów. Większość z nich niczem się nie różniła od setek murzynów, obserwowanych na ulicach i rynkach Dakaru i Konakry; inne zdradzały pewne cechy zwyrodnienia; widziałem kilku idjotów i typowych warjatów, a jeden z nich był ludożercą. Odróżniłem też znanych mi z czasów rosyjskich „szczurów“ więziennych, czyli tych osobników, którzy dobrowolnie trafiają do więzienia, aby wypocząć i odżywić się; są to najpokorniejsi, najbardziej uniżeni i wstrętni aresztanci, którzy dostają zwykle amnestję i wychodzą z więzienia, aby pohasać na wolności i powrócić znowu w chwili, gdy ostateczna nędza zajrzy im w oczy.
— Spokojnym więźniom chętnie dajemy wolność przed terminem — objaśnił p. Pourroy — lecz społeczeństwo murzyńskie nie zawsze chce ich przyjąć z powrotem i żąda od nas wymiaru sprawiedliwości do końca kary. Nieraz zwolniony z więzienia tubylec, przekonawszy się, że kara ta nie jest dla niego ciężka, dopuszcza się nowej zbrodni. Wtedy źle! Po Loos może trafić na galery, do Kaledonji, do Kajenny nawet... no, a wtedy to już — amen!
Śród więźniów na Loos znajdują się bandyci, mordercy — typy nieraz chytre, złośliwe i mściwe; są fanatycy polityczni, wyłącznie muzułmanie, śród nich jakiś fałszywy prorok, chudy, o natchnionej twarzy sekciarza i oczach hypnotyzera.
Ten z nikim nie rozmawiał i na pytania administracji nie odpowiadał, obrzucając białych pogardliwym wzrokiem i zaciskając cienkie wargi.
— U nas można studjować etnografję całej Afryki Zachodniej — żartował inspektor. — Znajdą się tu przedstawiciele niemal wszystkich istniejących szczepów, rozrzuconych od Sahary do Konga.
Pan Pourroy bardzo uprzejmie rozmawiał z więźniami, przyjmując od nich skargi i reklamacje, na cześć mojej żony zwolnił z pod klucza paru aresztantów, przeprowadzając ich do chat, gdzie ci ludzie pędzili zwykły wiejski tryb życia. Jednym z amnestjowanych w ten sposób był stary wyga, żołnierz, który walczył pod Verdun, posiadający wraz z medalami i ranami mnóstwo nabytych w Europie wad i nawyknień, aż do blagi włącznie.
Naczelnik wystąpił z paradnem śniadaniem w zacienionej altance, stojącej poza murami więzienia. Usługiwało nam przy stole dwu bardzo zwinnych aresztantów. Byli to murzyni szczepu Fulah.
— Niech pan ich zapyta, kim są Fulah! — poradził mi pan Pourroy. — Dla pana, jako pisarza, ich odpowiedź będzie bardzo interesująca.
Poszedłem za radą inspektora.
— Fulah pochodzą z królewskiego szczepu, który rządził Egiptem — odpowiedział z poważną i tajemniczą miną jeden z tubylców.
Jeszcze w Warszawie, studjując teren mojej obecnej wyprawy, czytałem dość dużo o Fulahach, więc wiedziałem już o nich, jednak, żebym mógł usłyszeć to z ust prawdziwego „potomka królów“, — tego się, co prawda, nie spodziewałem!
Jeżeli tu, w Loos, aresztant z taką dumą przyznał się do pokrewieństwa z „synami słońca“, to cóż usłyszę w górach Futa-Dżalon, w teraźniejszej ojczyźnie Fulahów, dokąd miałem zamiar poprowadzić swoją ekspedycję!
W czasie obiadu pokazał nam naczelnik więzienia kilka skór dużych pytonów i innych wężów, zabitych na wyspie, i opowiedział cały szereg zajmujących wypadków z życia zwierząt. Bardzo zainteresowało mnie opowiadanie o jakiejś niedużej rybie, która podobno odważnie i z powodzeniem napada na rekina i zabija go, wyrywając mu wnętrzności. Z opisu sądząc, mogła to być dorada (Chrysophrys aurata), śmiała i żarłoczna ryba, stadami, jak twierdzą algierscy rybacy, napadająca nawet na samotnych pływaków. Inne opowiadania dotyczyły pająków Mygale, które naczelnik obserwował na olejnej palmie, obwieszonej gniazdami ptaków-żandarmów. Mygale zakradają się podobno do gniazd, zabijają pisklęta i zrzucają je na ziemię, gdzie później wypijają im krew.
Po obiedzie zaprowadzono nas do więzienia kobiet.
Kilka małych chatek tubylczych, a dookoła — płot z suchych gałęzi i kłujących krzaków. Przed chatami drewniany moździerz i nieodstępny tłok do rozbijania ziarn prosa na mąkę i na kaszę; kilka glinianych „kanari“ i „kalebasów“, czyli mis, zrobionych z dużych bań — zwykłe naczynie murzyńskie; na płocie suszą się płachty — jedyne szaty miejscowych kobiet; płonie małe ognisko i nad niem gotuje się w kociołku strawa. W żadnej zagrodzie wieśniaczej nic innego nigdy nie widzieliśmy.
Na okrzyk żołnierza wyszły z chat ich mieszkanki.
Było tu dwanaście kobiet, a jedna od drugiej straszniejsza i bardziej odrażająca. Wychudzone, cienkie nogi i ramiona, wyschłe piersi, pomarszczone twarze i połyskujące, przerażone oczy.
— To są kobiety-pantery, — objaśnia p. Pourroy, — ludożerki, które zjadły swoje własne dzieci. Dostały za tę zbrodnię po 15 lat więzienia.
— Co za przyczyna?! — zawołaliśmy.
— Głód doprowadził je do tego! — dość nieszczerym tonem oznajmia inspektor. — Epidemja głodu dopiero od niedawna nie nawiedza całej ludności, lecz tylko pewne szczepy. Murzyni są lekkomyślni i nieprzezorni, więc nie gromadzą zapasów żywności na cały rok. Wobec tego jeszcze niedawno cierpiało od głodu normalnie prawie siedemdziesiąt procent ludności. Teraz już się to nie zdarza, chyba w niektórych, oddalonych od naszych wpływów miejscowościach. W tych warunkach doprowadzone do rozpaczy matki zjadają swoje dzieci....
W głosie p. Pourroy brzmiała wciąż nieszczerość i ta stanowczość w sposobie wypowiadania zdań, która paraliżuje chęć do dalszych pytań. Zrozumiałem, że jako przedstawiciel administracji kolonjalnej pan Pourroy nie chciał mówić na ten temat.
Żeby ułatwić sobie to zadanie, inspektor zbliżył się do jednej z „panter“ — najstarszej i najstraszniejszej, i jął ją rozpytywać:
— Zjadłaś swoje dziecko?
— Zjadłam — brzmiała spokojna odpowiedź.
— Dlaczego to uczyniłaś? — pytał dalej inspektor.
— Czarownik kazał...
Pan Pourroy chrząknął i rzucił nowe pytanie:
— Cóż — smakowało ci mięso twego dziecka?
— Mięso było bardzo dobre, wszyscy w całej wsi chwalili! — odpowiedziała „pantera“, nie zdradzając żadnego wzruszenia.
Byłoby to wstrętne, gdyby nie naiwność i prostota, z jaką mówiła. Taką naiwną logikę zbrodni spotykałem już w wypadkach krwawej zemsty śród tubylców Kaukazu i Turkiestanu.
Pamiętam, jak, będąc w Turkiestanie, zatrzymałem się w domu wojskowego lekarza, p. Szulgina, do którego przywieźli mocno pokiereszowanego nożem Sarta-tubylca; po opatrunku miano rannego odstawić do więzienia za morderstwo na tle krwawej zemsty.
Ktoś z obecnych opowiedział wtedy, że przeciwnik Sarta błagał go o przebaczenie.
— Ja już tobie przebaczyłem — odpowiedział spokojnym i szczerym głosem Sart — lecz mój nóż nie chce ci przebaczyć!
To samo było i z tą starą „panterą“. Logika przyczyn i czynów była prosta i jasna.
Czarownik kazał... matka zabiła swoje dziecko... mięso było dobre... inni też jedli.
Gdy przyglądałem się uważnie „panterom“, przyszedłem do przekonania, że nie czują one kary za swoją zbrodnię; raczej myślą, że bóstwo wynagrodziło je za posłuszeństwo czarownikowi, potężnemu półbogowi, bo teraz nie potrzebują pracować od rana do wieczora, są syte i odziane, nie mają mężów, lecz fetysze, pomne na wszystko, posłały tłum samotnych mężczyzn na wyspę, a płot więzienia „panter“ taki niski, że nikogo nie może odstraszyć...
Kilka zdań, rzuconych nieznacznie, mimowoli, dało mi dużo do myślenia i wzbudziło chęć do zrozumienia prawdziwej tragedji „panter“. Teraz, po wielu rozmowach na ten temat, po przewertowaniu niejednej, dość oględnie i wstydliwie mówiącej o ludożerstwie książki, widzę przed sobą obraz, pełen ruchu i głębokich przeżyć.
Można o nim słyszeć w Gwinei, tak samo, jak w Kongo lub w Liberji...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skwar zwiększał się z każdym dniem. Już ostatecznie wyschła cała roślinność brussy. Wszystkie dzikie owoce pospadały, stając się łupem termitów, lub rozsypując się na drobny pyłek. Pękać zaczęła ziemia, spalona i wyschła na kamień. Głodne szczury i myszy polne całemi zgrajami rzucały się na chaty we wsiach, aby porwać resztki zapasów. Stada zgłodniałych małp po kilka razy już przetrząsały ziemię na polach arachidów i manjoku, walcząc o każde ziarnko i każdy korzonek — z dziećmi, włóczącemi się po polach i brussie w poszukiwaniu pokarmu. Po domach dojadano już resztki prosa i ryżu. Głód zaglądał do każdej chaty, aż wszedł do wsi i, jak potężny, wszechwładny król, rozsiadł się na złoto-czerwonej suchej ziemi i jął porywać ofiarę po ofierze. Najpierw wymierać zaczęli ludzie starzy, słabi i bezpomocni, później niemowlęta, nie znajdujące mleka w wyniszczonych głodem piersiach matek...
Pomoc znikąd nie przychodziła i znikąd jej nie oczekiwano.
A wtedy właśnie przybył do wsi z dżungli, gdzie miał swoją kryjówkę w skałach, wysoki, poważny człowiek o nieruchomych, gorejących oczach...
Wszyscy go znali, bali się go i szanowali, a nikt nie ośmielał się wymawiać jego imienia.
— Człowiek z góry! — szeptano.
Nigdy go nie wołano. Przychodził sam wtedy, gdy był najpotrzebniejszy, albowiem człowiek z góry był czarownikiem. Nazywano go więc „subakha“, co znaczy „człowiek pracujący w cieniu“, bo zjawiał się tylko w nocy.
Przybywszy do wsi, obszedł wszystkie chaty, zajrzał wszędzie, wszystko zrozumiał i odszedł. Jednak wkrótce powrócił, niosąc ze sobą skórę pantery. Znowu zaczął chodzić od chaty do chaty, od zagrody do zagrody, aż w jednej ujrzał Ntiege, niestarą jeszcze kobietę, która niedawno powiła syna.
Subakha położył jej rękę na ramieniu i wparł w jej oczy swoje płonące źrenice, a wzroku ich nikt wytrzymać nie mógł.
Po chwili czarownik szedł przez dżunglę, a Ntiege, jak pies na uwięzi, pokornie kroczyła za nim. Zatrzymali się koło skał, gdzie w szczelinach niegdyś grzebano umarłych.
Czarownik umocował na plecach kobiety skórę pantery i rzekł:
— Fetysze żądają ludzkiej krwi, aby mogły uśmierzyć swój gniew. Staniesz się od tej chwili panterą i napadniesz na pierwszego człowieka, którego spotkasz, gardło mu przegryziesz, oddając krew duszy Ziemi. Ciało podzielisz, aby wszyscy jedli, łącząc się z fetyszami, jak łączy się dziecko z matką, pijąc jej mleko. Idź!
Ntiege pobiegła do wsi. Była głęboka noc, więc nikogo nie spotkała na drodze i na ulicy wioski, lecz gdy weszła do chaty, zaczął płakać nowonarodzony syn. „Pantera“ rzuciła się do niego wyjąc i szczękając zębami...
Nazajutrz rano Ntiege wrzuciła do każdej chaty kawałek mięsa, jadła sama, a później długo szukała w chacie małego synka, lecz nie znalazła go nigdzie. Przed zachodem słońca zapomniała o nim, bo znowu przyszedł Subakha, zabrał jej skórę pantery, zajrzał do każdej chaty, zatrzymał się w jednem miejscu, gdzie czerniała zbroczona krwią ziemia, dotknął jej palcami, wziął szczyptę i, schowawszy ją do małego woreczka, wiszącego na szyi, odszedł na swoją górę.
Następnego dnia przybyli biali ludzie, a idący za nimi murzyni nieśli worki z prosem dla umierających z głodu mieszkańców wioski.
— Dobry, dobry Subakha! — wołali wieśniacy. — Przebłagał fetyszów i oto posłali nam pomoc!
Urzędnik, usłyszawszy te słowa, zaczął wypytywać o to, co się stało we wiosce, a, dowiedziawszy się, ze smutkiem pokiwał głową, podzielił proso pomiędzy mieszkańców, sam zaś odszedł, uprowadzając z sobą Ntiegę — „kobietę-panterę“...
Straszny, otoczony ubóstwieniem i szacunkiem — tajemniczy „człowiek z góry“ pozostał w swojem legowisku śród skał; ludność wioski szczęśliwie przetrwała okres głodu i śmierci, Ntiege o wszystkiem zapomniała, bo dużo już lat upłynęło od dnia, gdy osadzono ją na Tamarze, wyspie wygnania...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy podczas rozmowy p. Pourroy ze wstrętną na pozór kobietą-panterą patrzyłem na jej wychudzone ciało, na jej błyszczące bez źrenic oczy, mocne, białe, zwierzęce zęby i na jej twarz zastygłą, z jednym tylko wyrazem dzikiej czujności — opisany przed chwilą obraz, niby niejasne przeczucie, niewyraźna, niepokojąca zjawa, przemknął mi przez myśl, a wtedy potworna megera stała się nagle godną litości i zrozumienia.
Przecież było to zwierzę, przejęte od urodzenia do śmierci wielkim lękiem przed niewidzialnemi, a zawsze wrogiemi potęgami; kobieta-pantera, stokroć nieszczęśliwsza i straszniejsza od plamistej kotki, bo bezwiednie podlegająca wpływowi otoczenia, namowom ludzi, odczuwająca ciążącą na sobie dłoń nieznanego, gniewnego bóstwa, pokorna wobec tych, co w jego imieniu rozkazują, a nie ośmielająca się rozmyślać nad mądrością i sprawiedliwością rozkazów...
Dusza tej kobiety nie wyszła jeszcze z mroku nocy pierwotnych, jaskiniowych epok, a w niezgłębionej otchłani tej nocy płonęły drobne ogniki przesądów, wierzeń i obyczajów dawno minionych wieków, dawno zapadłych w przepaścistych oceanach lądów, bo echa ich żyją dotąd w mózgu i krwi czarnych ludzi.
Co za ciężkie, szlachetne a niebezpieczne zadanie mają przed sobą białe ludy, zniewalające tych wychodźców z mroków prahistorji do kroczenia wspólną z nimi drogą!
Przejęty takiemi myślami, pożegnałem naczelnika więzienia i wraz z p. Pourroy i swymi towarzyszami opuściłem wyspę Tamarę.
Gdy motorowa łódź już pruła fale, długo jeszcze widziałem pozostający na brzegu tłum więźniów z ich dozorcą na czele. Byli tam złodzieje, mordercy, ludożercy, fanatyczny, fałszywy prorok islamu, dawni bohaterowie wielkiej wojny, obecnie — aresztanci z Loos, zwyrodniali i zdemoralizowani murzyni, potomkowie władców Egiptu, trudniący się porywaniem bydła, włóczęga, człowiek leśny...
Jaki los spotka ich po odbyciu kary?
Czy powrócą do swej dżungli, do małych trzcinowych chat lub glinianych lepianek?
Czy będą, jak dawniej, drapać motyką kamienistą, wyschłą ziemię i wrzucać w nią ziarna prosa i kukurydzy, sadzić manjok i arachidy?
Czy więzienie nie stanie się dla nich szkołą zbrodni i nie pchnie ich do Kaledonji lub do Kajenny, skąd już nigdy nie powrócą?
Gdyby człowiek umiał uważać innego człowieka za zupełnie do siebie podobną istotę, a więc mającą te same odruchy serca i duszy, taki sam ból fizyczny, te same wzloty i upadek nadziei — w jakiej strasznej męce płynęłoby życie ludzkie!
Lecz natura, czy Bóg, stworzyli indywidualność, zamkniętą w sobie, a nie posiadającą zdolności wyczuwania do dna, do najmniejszego odruchu lub najlżejszego odcienia przeżyć innej, chociażby najbardziej pokrewnej istoty.
Dlatego widzimy na ziemi szczęśliwych i nieszczęśliwych, w przeciwnym razie wszyscy byliby albo szczęśliwi, albo raczej — nieszczęśliwi...
— Jesteśmy już w domu! — zawołał nagle p. Pourroy, przerywając tok moich niewesołych myśli.
Istotnie, łódź przybijała już do obrośniętych ostrygami palów przystani...
Prawie w każdym zakątku ziemi słońce stało się od chwili pierwszych odruchów świadomej myśli ludzkiej — bogiem. Tylko tu — w Afryce — pomiędzy równikiem i zwrotnikiem, przebywa ono nie na Olimpie murzyńskim, lecz raczej — w Hadesie, siedzibie złych potęg. Co prawda, niektóre szczepy przechowały jeszcze tradycje słonecznego mytu, lecz są to dawne naleciałości, przyniesione z krainy ubóstwiania boga Ra, z Egiptu, lub z kolebki ludzkości, Azji.
Murzyni są napozór dość obojętni na żar Słońca. Ich natura, nader porowata skóra, wytwarzająca pigmenty i tłusty pot o mocnym zapachu, błona śluzowa, grube, twarde włosy, świadczą o tem, że przebijające wszystko promienie słońca ulegają w ciele tubylca fizycznemu i chemicznemu przekształceniu, a niszcząca ich siła osłabia się. Jednak tryb życia murzynów, potrzeba częstego i dość długiego wypoczynku, krótki wiek, stosunkowo do wzrostu i rozwoju mięśni mała wytrzymałość fizyczna; zwyczaj pokrywania ciała warstwą oleju — wszystko to wymownie świadczy, że czarni ludzie także cierpią od słońca.
Cóż dopiero europejczyk! Biały człowiek ani na chwilę, nawet w zacienionym domu, nie porzuca ciężkiego, korkowego hełmu, broniącego go przed porażeniem słonecznem. Dosyć na parę minut zdjąć na słońcu hełm, dosyć kilku igrających na suficie słonecznych plamek, nieszczelnie zasłoniętego otworu wentylatora w okryciu głowy, pląsających na powierzchni wody połysków słońca, a już jego promienie zakradną się przez skórę lub przez oczy do mózgu, i — biada białemu przybyszowi! Słońce-djabeł zatruje mu krew, wzburzy ją i zwarzy, spowoduje ciężką chorobę lub śmierć.
Lekarze miejscowi opowiadali nam o szeregu tragicznych wypadków, lecz najbardziej ponurą opowieść słyszałem od pewnego sędziego, oddawna przebywającego w Afryce podzwrotnikowej.
— Słońce jest tu wrogiem człowieka, niezależnie od barwy jego skóry. Na czarnych działa ono powolnie, skracając łańcuch dni jego życia, na innych szybko. Dlatego nie może europejczyk przebywać bezkarnie przez czas dłuższy w tych szerokościach! Władze dają urzędnikowi urlopy już po dwóch latach pobytu w kolonjach i niechętnem okiem patrzą na tych, którzy z różnych względów dłużej od tego terminu pozostają na swych placówkach. Główny Zarząd Kolonij po powrocie urzędnika z urlopu do Francji prawie zawsze przenosi go do innej kolonji. To podobno w znacznym stopniu oszczędza zdrowie i siły funkcjonarjuszy państwowych. Nie podlega jednak żadnej wątpliwości, że dłuższy pobyt w tym klimacie działa zabójczo nietylko na zdrowie fizyczne, lecz i na psychiczny stan ludzi białych.
— Że tak jest istotnie — mówił sędzia — miałem w mojej praktyce nader przekonywujący wypadek! Były też i inne, lecz ten, o którym chcę opowiedzieć, był najbardziej pouczający, gdyż daje zupełny obraz ruiny białego człowieka w całej pełni. Europejczyk, o którym mowa, pracował w handlowej firmie od kilku lat. Co dwa lata odjeżdżał na półroczny wypoczynek do Francji i powracał do swych zajęć w firmie. Po pewnym czasie jeszcze młody subjekt założył własne przedsiębiorstwo w małej osadzie i odrazu, jak to zawsze bywa, zaczął pracować z bardzo dobrym skutkiem. Z roku na rok przedsiębiorstwo powiększało się i nabierało rozpędu. Właściciel (nazwijmy go Pawłem Saunier!) nie miał już czasu na urlopy i wypoczynek dla siebie. Pracował wyłącznie z metysami i murzynami — subjektami i biuralistami, doglądając wszystkiego osobiście, kierując całem przedsiębiorstwem bez wytchnienia.
Znajomi i lekarze ustawicznie doradzali mu, aby nie zaniedbywał sprawy wyjazdu z Afryki, chociażby na krótki czas. Paweł Saunier miał na te rady zawsze gotową odpowiedź:
— Przedsiębiorstwo się rozwija — mówił twardym głosem — więc nie mogę go porzucić w połowie drogi. To nie jest wyłącznie osobista sprawa, lecz narodowa — rozwój naszych wpływów śród tubylców, stworzenie rynku dla naszego przemysłu! Francuzi, jak wiemy, niechętnie jadą do kolonij, dlatego każdy pracujący człowiek jest tu potrzebny. Nie wolno porzucać zdobytych placówek!
— Zbyt surowym głosem wygłaszał kupiec te stereotypowe myśli, żeby można było uwierzyć w to, iż się stały one poniekąd zasadą jego pracy! Poprostu — Saunier niespodziewanie stawał się miljonerem, szybko idąc ku wielkiej zamożności. Nie ojczyzna, lecz rosnąca w książeczce bankowej suma kapitału byłego skromnego subjekta sklepowego trzymała go, przykuwała złotym łańcuchem do podstępnej ziemi afrykańskiej.
Późniejsze dochodzenie sądowe dowiodło, że Saunier oddawna chorował na malarję, a żadne środki europejskie bez zmiany klimatu i trybu życia naturalnie pomóc mu nie mogły. Kupiec zaczął się leczyć u znachorów murzyńskich, nadużywać orzechów „Kola“, tak bardzo podbudzających system nerwowy, palić kif[18], pić... Podniecenie nerwowe wywołało nadzwyczajny erotyzm, o którym świadczyły ciągłe zajścia pomiędzy Saunierem i murzynkami. Nareszcie ten już zrujnowany na zdrowiu człowiek, jeszcze niedawno chętnie marzący o dobrej żonie i rodzinnem gnieździe na południu Francji, otoczył się całym haremem chytrych, dzikich i chciwych kobiet tubylczych, trwoniąc z niemi resztki zdrowia. Po malarji przyszły choroby wątroby, śledziony i serca. Saunier stawał się ruiną. Postarzał się, wyłysiał, twarz mu się pomarszczyła i pożółkła, pokrywając się ciemnemi plamami.
Jednocześnie z ciałem zaczęła chorować dusza tego biedaka. Nie sypiał po nocach, rozmawiał sam ze sobą, nie poznawał znajomych, w dzień wcale nie wychodził z domu, często i bez widocznej przyczyny wpadał w niepohamowany gniew.
Pewnego razu zażądał od metysa, swego pełnomocnika, pokazania wszystkich ksiąg rachunkowych. Ślęczał nad niemi przez cały dzień i noc, a zrana zwracając księgi, ze smutkiem potrząsał głową i mruczał:
— Co za kłopot, co za wydatek dla Francji! Izba deputowanych gotowa nie zaaprobować takiego nadzwyczajnego wydatku... Co robić?... Co robić!?!
Wyszedł, załamując ręce w rozpaczy.
Murzyni, pracujący w biurze, uśmiechali się nieznacznie.
Oni, te dzieci natury, wyczuwali odrazu obecność złego demona, zakradającego się do mózgu ludzkiego!
Tymczasem Saunier zamknął się w swoim pokoju i pracował uporczywie, zapisując arkusz po arkuszu i starannie przechowując rękopis w stalowej kasie. Gdy ktoś z biuralistów lub subjektów pukał do gabinetu, kupiec skradał się do drzwi, zamykał je na klucz, ukrywał zapisany arkusz pod stosem książek i dopiero wtedy wpuszczał przybyłego.
Z każdym dniem stawał się Saunier bardziej tajemniczy i podejrzliwy, aż któregoś dnia zawołał metysa i rzekł:
— Siadaj i słuchaj!
Kupiec zaczął uporczywie wpatrywać się w zdumioną i wylęknioną twarz swego pomocnika.
— Czy ty wiesz, że obmyśliłem nowy plan prowadzenia mojej firmy? To powinno mi dać miljony. Nie — miljardy miljardów! To mnie przeraża... przeraża, ponieważ przewiduję, że wszystkie kasy Banku Francji nie zmieszczą moich kapitałów... Co robić!? Powierzyć takie skarby prywatnym bankierom? O — nie! Zbyt to niepewna rzecz! Dziś są — jutro już po nich... Opracowuję teraz projekt budowy Banku Francji tu — w naszej osadzie... Olbrzymi gmach na stu hektarach ziemi, z głębokiemi lochami cementowemi i opancerzonemi, żeby ani złodzieje, ani termity, ani szczury nie wydarły mi moich skarbów... Słuchaj! Mam tu wroga...
Mówiąc to, zaczął rozglądać się dokoła...
— O! — zawołał przerażonym głosem. — Już jest! Już podgląda i podsłuchuje!
Saunier palcem wskazał na przeciwległy kąt pokoju, przyglądając się czemuś, co się znajdowało wysoko, prawie pod sufitem.
Metys daremnie wpatrywał się w kąt półciemnego pokoju, nie dostrzegł nic, oprócz małej, złocistej plamki na szarej ścianie. Przez jakiś otwór w rolecie przesączył się promyk słońca i teraz drgał i kołysał się na ścianie.
— Widzisz? — szeptem pytał Saunier.
— Nie... — także szeptem odpowiedział metys.
— Widzisz oko?... żółte oko?... To on — mój wróg! — wciąż szeptał kupiec.
— Tam? To — słońce... — rzekł metys.
— To, to, to! Słońce jest moim wrogiem! — krzyknął zdławionym głosem Saunier, ciskając w stronę żółtej plamki ciężki marmurowy przycisk.
Metys zerwał się z krzesła i chciał uciekać.
— Siedź! — zawołał groźnie kupiec i, pochyliwszy się nad nim, jął mu szeptać do ucha:
— Słońce oddawna, od chwili, gdy moja firma poszła całym pędem, zaprzysięgło się przeciwko mnie. O, tak! Ono to miljonami oczu zaglądało mi pod czaszkę, wdzierało się do mózgu przez oczy i uszy i usiłowało wyrwać mi tajemnicę powodzenia, odczytać moje myśli i plany, aby mi pokrzyżować zamiary! Ono to przewierciło mi skórę aż do żył i otworzyło chorobom dostęp do krwi, do wątroby, do serca... Przeklęte!... Szatańskie słońce!... A teraz znowu chce stanąć na mojej drodze, chce wykraść mi moje pomysły, zniweczyć je... Słuchaj! Jesteś moim przyjacielem? No, to pomóż mi! Nikomu nic nie mów... Nikomu... rozumiesz? Broń mnie przed słońcem, a wynagrodzę cię hojnie, o, bardzo hojnie!... Uważaj tylko, aby słońce nigdy się tu nie wdarło, żeby ani jedno z jego miljonów oczu, szpiegów i morderców nie zajrzało do mojego pokoju, gdzie się zrodziła wielka myśl i genjalny plan... Dobrze?... Bądź moim obrońcą przed słońcem!...
Od czasu tej rozmowy metys stał się nieszczęśliwym człowiekiem. Przez cały dzień — od wschodu słońca do zapadnięcia mroku — zaszywał otwory w roletach i zamazywał gliną szczeliny w ścianach i dachu, aby żaden promyk słońca nie wślizgnął się do domu Sauniera.
Kupiec przestał wychodzić ze swego pokoju, a, gdy był do tego zmuszony, szedł, owinąwszy głowę w czarną, grubą płachtę. Wchodząc do biura, wołał metysa i szeptem, nie odsłaniając głowy, pytał:
— Popatrz dobrze, zajrzyj wszędzie, czy ono nie zaczaiło się gdzieś?
— Nie, panie, nigdzie go niema — odpowiadał metys.
Wtedy dopiero powoli, ostrożnie i podejrzliwie wychylała się ze zwojów płachty żółta, pomarszczona twarz Sauniera i wyzierały mroczne, podejrzliwe oczy.
Trwało to dość długo, może, pięć, sześć miesięcy...
Saunier wciąż pisał, opracowując swój gigantyczny plan rozwoju firmy i przeniesienia Banku Francji z Paryża do osady, a uciekając od ludzi i od największego swego wroga — słońca.
Nieszczęśliwy metys był już bliski utraty zmysłów, uganiając się za najmniejszym promykiem słońca, zakradającego się pod nawisający okap domu Sauniera i do jego mieszkania, zacienionego kilkoma roletami.
Lecz plan nie był jeszcze wykończony, gdy nadszedł ostatni akt tego „słonecznego dramatu“, odgrywanego przez piętnaście lat przebywania pod zwrotnikiem białego człowieka, rzuconego przez samego siebie i przez chciwość na pastwę słońca-djabła.
Pewnego dnia szedł metys do Sauniera, aby dać mu do podpisania jakieś rachunki. Niósł w ręku teczkę z niklową klamrą. Na werandzie wyjął potrzebne papiery, pozostawiając tekę na werandzie.
Saunier siedział przy biurku i, jak zwykle, pisał.
Metys położył przed nim papiery i stanął obok.
Saunier schylił się nad rachunkami. Nagle zerwał się i z przerażeniem patrzał na jarzący się w krysztale kałamarza świetlny punkt, rozbijający się na setki barwnych promieni, które padały na mosiężne i szklane przedmioty, leżące na biurku.
— Zdradzasz mnie! — zaryczał Saunier, wlepiając w twarz metysa straszliwe źrenice szaleńca. — Zdradzasz!
Metys struchlał i oniemiał. Żaden z tych dwu ludzi nie mógł uprzytomnić sobie, że to słońce odbiło się od klamry leżącej na werandzie teczki, padło na kałamarz i, załamawszy się w krysztale, rzuciło tu i owdzie różnokolorowe ogniki.
— Ja... ja... — zaczął tłumaczyć się metys.
— Wiem! wiem! — ryczał szaleniec. — Ty podstępem przyniosłeś tu wroga, aby on zabrał mi wszystko, aby zabił myśl moją i mnie samego. A więc masz! masz!
Saunier wydobył z szuflady biurka rewolwer i strzelił do metysa, nie słysząc nawet głuchego odgłosu padającego ciała, gdyż zaczął mierzyć do ogników, błąkających się po biurku, aż kulą strzaskał kałamarz.
Wtedy słońce uciekło, a Saunier pozostał z leżącym obok trupem...
Słońce-djabeł zwyciężyło.
Paweł Saunier zakończył swoje życie w domu dla obłąkanych, do ostatniego tchnienia walcząc ze słońcem-wrogiem.
— Przypomniałem tę historję dlatego, aby pan i członkowie pańskiej ekspedycji nigdy nie rozstawali się z hełmami! — zakończył z uśmiechem swoją opowieść sędzia.
Naturalnie, że staraliśmy się nie zapominać o naszych hełmach, lecz to nie wystarcza w walce ze słońcem.
Przyglądałem się uważnie urzędnikom i kolonistom, spędzającym nawet z ustawowemi urlopami dłuższy czas w kolonjach, i myślę, że tylko wyjątkowe natury nie poddają się trującemu, niszczącemu wpływowi słońca. Większość ma już tę truciznę we krwi, w mózgu, w nerwach.
Melancholja, rozczarowanie, apatja, rozgoryczenie, cicha rezygnacja, nadzwyczajny wybuch energji, przesadna egzaltacja, wygórowane zachwyty nad pięknością kraju, poetyzowanie tubylców, paląca tęsknota za Francją, a później nieprzezwyciężona chęć powrotu do Afryki — wszystko to stanowi wynik działania strasznej trucizny, którą jest słońce. Jak haszysz, daje ono chwilę nadzwyczajnego podniecenia i ekstazy, długie godziny obojętności i zapomnienia, tygodnie rozpaczy i rozczarowania, miesiące bezbrzeżnej melancholji lub wybuch szału.
Jeden tylko odłam białego społeczeństwa w kolonjach zwycięsko walczy ze słonecznym jadem. Są to mnisi i mniszki katolickich misyj religijnych, pracujących ciężko wśród ludności tubylczej. Nie wiem, jak długo żyją ci bohaterowie idei Chrystusowej. Prawdopodobnie krócej od swych braci i sióstr, działających na północy Afryki śród Arabów i Berberów, jednak zniszczenia, szerzonego przez słońce, zauważyć na nich nie można. Widocznie surowe, wstrzemięźliwe, pełne umartwień ciała życie jest najlepszą bronią przeciwko słońcu-djabłu.
Słońce posiada dla murzyna dwa oblicze, jedno — łaskawe, drugie — gniewne, przerażające. Jednak wtedy nawet, gdy do ludzi zwrócone jest swem łaskawem obliczem, a mianowicie w okresie ulew, od których zależą losy całej ludności, przejętej myślą o urodzaju na cały rok, nawet wtedy tubylcy z nieufnością spoglądają na słońce. Może ono zwiększyć trzykrotnie zbiory prosa, ryżu, manjoku i arachidów, i może także wysuszyć, wyjałowić, zabić rzucony na pola siew.
A więc w tym okresie tubylcy składają ofiary na cześć słońca, błagają je przerażonemi głosami i z troską w sercu o łaskę i pomoc.
Gdy zaś przyjdzie sucha pora roku, gdy w chaosie, w nawałnicy słonecznych promieni wysycha dżungla, pęka ziemia i znikają potoki i jeziora — z lękiem i nienawiścią spoglądają murzyni na płonące gniewem oblicze boga-djabła.
Stary murzyn opowiadał pewnego razu, że dawnemi czasy, przed przyjściem białych ludzi, wszystkie wielkie wojny przypadały na okresy największych upałów.
— To słońce zapalało krew w żyłach wojowników! — mówił murzyn. — Ono pije krew...
Z Konakry odbyliśmy, dłuższą wycieczkę ku granicy Sierra-Leone, należącego do Anglji. Dolna Gwineja[19] tonie w brussie, tej dżungli, gdzie wielkie przestrzenie, porośnięte wysoką trawą, są przecięte lasami, podchodzącemi do brzegów rzek. Tylko murzyn-myśliwy potrafi przebrnąć przez leśną knieję, oplątaną lianami, a nie posiadającą ziemi, gdyż korzenie drzew tworzą sieć nad nigdy nie wysychającem trzęsawiskiem.
Rzeki Dolnej Gwinei wychodzą z brzegów codziennie w godzinach dopływu morza, na wielkiej przestrzeni zatapiając okoliczne lasy. Brzegi, bagniste, przysłonięte siecią naziemnych i napowietrznych korzeni, są zupełnie niedostępne. W ten sposób czarny ląd broni się przed najściem przybyszów od strony morza.
Niedawno jeszcze istniał odłam szczepu leśnych Baga, nigdy nie wychodzących ze swojej kniei, złożonej przeważnie z drzew mangliowych (Rhizophora mangle), nazywanych przez tubylców „kinsi“. Jest to drzewo nadzwyczajnie twarde i trwałe, prawie zupełnie nie podlegające zmianom, nawet w wodzie morskiej, a zawierające dużą ilość garbników. Leśne szczepy budowały sobie chaty na korzeniach drzew; tu płynęło całe ich życie w objęciach bóstwa, gdyż uznawali dżunglę, nie mającą dla nich granic, za jedynego boga. Polowanie, rybołóstwo i zbieranie owoców baobabów, bananów, olejnej palmy, karité, „dugura“, orzechów „kola“ (Sterculia accuminata) — stanowiły pożywienie tych leśnych ludzi. Mieszkańcy dżungli zrobili jedno ważne odkrycie, a mianowicie spostrzegli, że ryby zjadają łapczywie liście drzewa „sokli“ (Tephrosia Vogelii). Obecnie rybacy na Nigrze umyślnie zasadzają i kultywują „sokli“, używając ich liści jako przynęty na ryby.
Do tego kraju wyruszyliśmy dwoma samochodami, osobowym i ciężarowym, wiozącym nasze bagaże ekspedycyjne.
Droga była dobra, pomysłowo skonstruowane mosty prowadziły przez nieduże, lecz płynące na dnie głębokich wąwozów potoki i rzeki. Brussa podchodziła do samej szosy, otaczając ją wysoką na dwa metry ścianą. Nad wierzchołkami traw, bambusów i krzaków fruwały barwne „ptaki-muchy“ (Orthorynchus), wspaniałe zielono-szafirowe drozdy (Souimanga magnificus), kukułki (Chrysococcyx smaragdineus), a nad rzekami — pięknie upierzone rybitwy (Dacelo) i czaple-egrety (Ardea garzetta).
Gdy zdaleka spostrzegaliśmy powyginane konary olbrzymich baobabów lub „fromager“ — zawsze wiedzieliśmy, że tuż obok powinna być osada tubylcza, gdyż murzyni uważają te drzewa za święte i opiekuńcze.
Na drodze zrywały się przed nami różne turkawki i dzikie gołębie, a śród nich bardzo duże „korasa“, jak je nazywa miejscowa ludność, czyli zielony gołąb (Vinago calva), lub ciemno-popielate „gambe“ (Colomba Guinea), kuropatwy i kurki polne; zmykały do gąszczu palmowe wiewiórki (Xerus erythropus) i ciemno-brunatne mangusty (Herpestes galera).
Mieszkańcy wiosek należą do szczepu Sussu. Dokoła ich siedzib spostrzec można niewielkie pola prosa, „fonio“ (Paspalum exile), bobów — „soso“, otoczone palmami, papajami (Carica Papaya), drzewami pomarańczowemi, mangowemi i kola. Znaczniejsze obszary roli znajdują się w dżungli; na zatapianych zaś brzegach rzek — plantacje ryżu.
Ludność wiosek dość obojętnie śledzi ruch samochodów, lecz, gdy one zatrzymują się, aby zaopatrzyć się w wodę, tubylcy otaczają je i w milczeniu przyglądają się podróżnikom.
Nieraz widzieliśmy w tłumie bardzo piękne ciała młodych kobiet, o delikatnych rysach twarzy i wyrazistych oczach, a wśród mężczyzn w białych „bubu“ (burnusach) można było dojrzeć bardzo okazałe, pełne godności typy. Wszyscy uprzejmi i gościnni.
Niektórzy z Sussu noszą tatuowane, faliste znaki na piersiach i ramionach. Zwróciły naszą uwagę stare kobiety z czołami oblepionemi jakąś żółtą masą. Okazało się, że jest to lekarstwo na ból głowy, przyrządzone z roztartej na proszek i zmieszanej z gliną rośliny „gesse“ (Gossypium acerifolium).
Przejeżdżamy w pobliżu czerwonej góry Kakulima, wulkanicznego pochodzenia, posiadającej szczyt podobny do stołu. Za nią ciągnie się łańcuch mniejszych gór takiego samego kształtu. Przypominają one jakieś stare, warowne zamki z blankami i kontrforsami. W pobliżu gór zwiedziliśmy dużą wieś Koja; widzieliśmy tam ogromny baobab, ogołocony z liści, a natomiast usiany gniazdami „żandarmów“. Tysiączne rzesze tych hałaśliwych i ruchliwych ptaszków uwijały się chmarami dokoła drzewa, piszcząc i świergocząc przeraźliwie i gniewnie. Długo nie mogłem zrozumieć, o co im chodziło, i, dopiero dobrze się rozejrzawszy, zauważyłem kilka dużych sępów (Gyps Rüppelli), o gołych szyjach i szeroko rozpostartych dla ochłodzenia się skrzydłach. Drapieżne i nie wzbudzające sympatji i zaufania ptaki siedziały na dachach domów tybylczych i na sąsiednich drzewach, wyławiając dziobami pasożyty. Najwidoczniej nie miały one żadnych wojowniczych zamiarów, lecz ich zakrzywione dzióby i szpony nie były w harmonji z temi pokojowemi czynnościami, bo „żandarmy“ krzyczały na alarm.
Sęp, ten brzydki, żarłoczny drapieżnik, otoczony jest szczególną opieką Francuzów, którzy naogół słabo bronią fauny swoich posiadłości przed wytępieniem jej do szczętu. Taki przywilej zdobyły dla siebie sępy dlatego, że są jedynymi „sanitarjuszami“ brussy. One to zjadają wszelkie cuchnące i gnijące resztki codziennego pożywienia tubylców, one pożerają trupy zwierząt, zdychających w dżungli, one tępią węże i niektóre szkodliwe owady, jak naprzykład szarańczę, a nawet liszki.
Za zabicie sępa istnieje kara pieniężna. Murzyni ze swej strony otaczają sępy szacunkiem. Nic nowego pod księżycem! Przecież w starożytnym Egipcie czczono jastrzębia, a bóg Ra posiadał głowę tego ptaka.
Za Koją przeprawiamy się promem przez dość szerokie rzeki Kili, Kulete i Mellakore. Zamiast oczekiwać bezczynnie, aż czarni przewoźnicy wtoczą na prom i powiozą na drugą stronę nasze samochody, zrobiliśmy małą wycieczkę do brussy, płosząc ptactwo i drobne zwierzątka dżungli; wtedy po raz pierwszy przyglądaliśmy się kopcom termitów.
Były to osady małych, rudych termitów, jednego z kilkudziesięciu podobno gatunków tych owadów. Kopce przypominały grzyby lub okrągłe chaty murzyńskie, z werandą pomiędzy dachem a ziemią. Weranda była bardzo dobrze zacieniona mądrze zbudowanym dachem o zwisającym okapie.
Nic ulega wątpliwości, że architekturę swych strzech przejęli murzyni od termitów, a pewnem potwierdzeniem tego jest fakt, że tubylcy Sussu, Malinke i Fulah kładą nieraz na sam szczyt swoich strzech zrabowane termitom dachy z ich kopców. Mają one podobno służyć jako talizmany dobrobytu. Pomiędzy kopcami spostrzegliśmy ciągnące się po ziemi, do sznurów lub korzeni podobne nasypy z ziemi. Rozbicie takiego nasypu udało mi się dopiero po pewnym wysiłku. Okazało się, że były to tunele, czyli raczej kryte galerje, któremi pracowite termity przenosiły coś z jednego kopca do drugiego lub biegły z widocznym pośpiechem.
Późniejsze moje obserwacje nad życiem tych mądrych i zorganizowanych istotek stwierdziły, że wszystko to, co termity mają zabrać ze sobą lub zjeść, naprzód pokrywają twardą, jak cement, ziemią, zmieszaną z wydzielonemi z ich ciałek sokami, budując nad znalezionym przedmiotem mniejsze lub obszerniejsze sklepienia, tworząc hale, z prowadzącemi do nich od kopca krytemi galerjami.
Dlaczego tak czynią? Pewno dlatego, że obawiają się wrogów — słońca, ptaków i innych owadów, jak naprzykład: mrówek-włóczęgów (Annona arcens) lub żuka nosorożca (Oryctes simias).
Pamiętam, że pewnego razu podczas podróży, obudziwszy się wcześnie, nie mogłem znaleźć pozostawionych na ziemi trzewików — dobrych, mocnych górskich trzewików, roboty Romanika w Zakopanem. Z trudem odnalazłem je w kopcu ziemi, którą przez noc zdążyły już usypać i wybetonować termity, z wyraźnym zamiarem spożycia moich trzewików jako nadzwyczajnego przysmaku. W ten sam sposób zabrały i zjadły w ciągu kilku godzin spodnie jednego z uczestników mojej wyprawy.
Opowiadano mi, że pewnego razu kolonjalni urzędnicy wpadli na pomysł — zaproszenia termitów na robotników przy budowie dróg. W tym celu na przerąbany przez dżunglę pas narzucono warstwę słomy. Termity w ciągu dwóch dni pokryły słomę swoim cementem. Biali ludzie kazali murzynom ubić ten cement, a z góry nałożyć nowej słomy. Termity wykonały obstalunek i nanowo powlokły ją cementem. To powtórzyło się pięć razy, aż się utworzyła twarda i tak mocna droga, że jej nawet tropikalne ulewy nie mogły zburzyć.
W Gwinei i w innych kolonjach spotykałem kilka gatunków termitów, budujących kopce różnego kształtu. Największe wznoszą „termity wojownicze“ (Termes bellicosus). Są to wysokie nieraz na 2—2½, metra nasypy stożkowate, a że prawie zawsze powstają pod drzewem, więc to dodaje im nowych, zupełnie fantastycznych kształtów. Podczas ulewy woda, ściekająca z wysoko położonych gałęzi drzewa, rozmywa powierzchnię kopca, tworząc baszty i wieżyce, nadające siedzibie termitów wygląd ruin zamku rycerzy-rozbójników. Jest to poniekąd logiczne, bo kopce te niedarmo należą do wojowniczych termitów!
Inny znowu gatunek (Eutermes) przewierca drzewo i wewnątrz niego prowadzi swoje kurytarze, buduje sale, śpichrze i inne lokale, zastępując wydrążone części drzew a przerobionym przez siebie materjałem i pozostawiając tylko korę, pokrytą ciągnącemi się po niej krytemi galerjami z cementu. Nieraz drzewo tak jest przez termity stoczone, że pada przy słabym nawet wysiłku. Na drzewach, zajętych przez kolonję Eutermes, nigdy nie siadają ptaki i motyle.
Przed wieczorem przybyliśmy do osady Forekarja, gdzie nas przyjął miejscowy administrator tej prowincji, p. Martin Chartrie z żoną. On — bretończyk, atletyczny, wysportowany, myśliwy, rybak, energiczny, pełen zrozumienia zadań kolonizacji urzędnik, kochający Afrykę; ona — elegancka paryżanka, przeniesiona gwałtownie z lasku Bulońskiego do brussy.
Mieliśmy spędzić kilka dni w bardzo wygodnym i obszernym domu państwa Martin Chartrie, gdyż chcieliśmy tu poznać szczep Sussu i zakosztować pierwszych polowań. Urządziwszy się w przygotowanym dla nas lokalu, tegoż dnia wyruszyliśmy na pogranicze Sierra Leone do dużej osady Formoriah. Po drodze widzieliśmy dzikie drzewa kawowe, agawy, palmy kokosowe, dość duże pola ryżowe i wielką ilość nieznanych dzikich owoców o nazwach tubylczych, nic nam nie mówiących.
Martin Chartrie zapewniał, że rządzenie murzynami jest rzeczą nader łatwą, gdy są to ludzie spokojni, potulni i uczciwi. Jednak czynności administratora nie polegają wyłącznie na rządzeniu, lecz także na propagowaniu kultury europejskiej. Z tem idzie znacznie trudniej, gdyż murzyni mają nader małe zapotrzebowania życiowe. Trochę manjoku, ryżu, prosa, fonio, arachidów i pieprzu — tyle, aby mogli jeść dwa razy dziennie — to ich ideał. Gdy tubylcom zabraknie tych zapasów żywności, zbierają orzechy kokosowe, mangi i pomarańcze.
W drugiej połowie okresu suchego, gdy słońce zniszczy wszystkie owoce, a ludność wyczerpie nieoględnie robione i jeszcze bardziej nieoględnie trwonione zapasy, murzyni zagłębiają się w dżunglę, polują, szukają dzikich owoców, jadalnych korzeni i — trwają do nowych zbiorów.
Dzieciom daje się w te okresy głodu łuki i strzały i wysyła się je do brussy na łaskę losu i własnej pomysłowości. Czarne dzieciaki zabijają lub łapią sidłami dzikie perliczki i kuropatwy, a gdy nie znajdują ptactwa — jaszczurki i węże, pieką zdobycz na ogniu i tak żyją do czasu następnego urodzaju.
Do Formoriah przybyliśmy już po zachodzie słońca. Zdziwiło nas, że ulica była jeszcze nader ożywiona, a grupy białych ludzi przechadzały się lub stały, rozmawiając, śmiejąc się i śpiewając.
Byli to kupcy francuscy i syryjscy, prowadzący handel z tubylcami obwodu oraz z murzynami angielskiego Sierra-Leone.
Syryjczycy, jak się dowiedziałem później, mają swoje faktorje handlowe, rozrzucone po całej zachodniej Afryce, a ich sposoby prowadzenia interesów, najczęściej oparte na wyzysku i lichwie, nie są tolerowane przez władze.
Cały ten dzień jechaliśmy podczas dużego upału, więc odczuwaliśmy pragnienie. Naturalnie, że tu oprócz wody wątpliwej wartości nic znaleźć nie mogliśmy. Tymczasem do Forekarji mieliśmy jeszcze dobre dwie godziny jazdy. Niewesoła pespektywa!
Nagle na rogu ulic spostrzegłem białe godło z literami: F. A. O. Te litery, oznaczające jedną z największych kolonjalnych firm francuskich, były mi znane jeszcze z „Kilstroomu“, gdyż cały pokład statku był zastawiony skrzynkami, poznaczonemi temi literami. W Konakry w sklepach firmy FAO kupowałem zapasy żywności, potrzebne dla ekspedycji.
Zawsze żartowałem, mówiąc, że jest to moja firma, gdyż litery F. A. O. stanowią moje inicjały.
Ujrzawszy szyld mojej firmy, klasnąłem w dłonie i zawołałem do swoich towarzyszy:
— Za chwilę poczęstuję panów piwem! Chodźmy do F. A. O.!
Poszliśmy. Wkrótce zjawił się kierownik składu z pomocnikiem.
Objaśniłem im, że pozwoliłem sobie wstąpić na piwo do firmy, w sposób nadzwyczajny noszącej moje inicjały.
Było dużo śmiechu i żartów, lecz gościnni kupcy poczęstowali nas wybornem i dość zimnem piwem.
Podczas tak przyjemnej i niespodziewanej uczty opowiedziałem zebranym o pewnem zdarzeniu z mojej ucieczki z sowieckiej Rosji przez Syberję i Centralną Azję.
Na terenie Syberji prawie wszędzie spotykałem, jeżeli nie znajomych, to przynajmniej takich ludzi, którzy słyszeli o mnie. W pewnej małej wiosce, gdzie nas przyjmowano nie bardzo gościnnie, jeden z moich towarzyszy zauważył:
— No, nareszcie, tu pan nie znajdzie nikogo, ktoby pana znał!
— Kto wie? — odparłem.
Rozglądając się po izbie, zauważyłem nagle kilka starych miesięczników, leżących na oknie. Zacząłem je przeglądać i w jednym z nich znalazłem swój artykuł o kopalniach złota.
— Czy pan czytał tę rzecz? — zapytałem gospodarza domu.
— Czytałem — odparł. — To ciekawy artykuł!
— To ja go pisałem! — oznajmiłem z rozbrajającą skromnością.
Gospodarz odrazu zmienił swój sposób postępowania i urządził dla nas wspaniałą kolację.
Coś podobnego przytrafiło się nam i w Formorji — w gościnnej firmie F. A. O...
Gdy zwiedzałem osadę, mój węch włóczęgi, który się zna na ludziach i okolicznościach, wyraźnie uczuł, że jestem śród przemytników. Bardzo energiczni, ożywieni, a trochę niespokojni są ci Syryjczycy! Sussu są stworzeni na kontrabandzistów, bo któż odróżni tubylca z Gwinei od jego pobratymca z Sierra-Leone? A granica tak blisko!... Nikt jej nie ochrania i nie strzeże... Tam — drogie funty i szylingi, tu — tanie franki... Tam — tkaniny angielskie bez cła, tu — te same tkaniny, wysoko opodatkowane... Tam skupują orzechy kola i kauczuk w dowolnych ilościach, tu — murzyni dadzą ich dużo za strzelbę skałkową, za dobry nóż, za sztukę barwnego perkalu dla pięknych kobiet Sussu...
Stanowczo nie mylił mnie mój węch i nie mogły oszukać zbyt wesołe twarze bladych Syryjczyków o niespokojnie biegających, czarnych, przenikliwych oczach!...
W powrotnej drodze zadziwiła nas duża ilość ptaków, zrywających się tuż pod kołami samochodu z ziemi, oświetlonej jego latarniami. Odlatywały z przeciągłym krzykiem lub, uderzając się o grube szkło latarni, spadały na drogę; jeden z nich pozostał na skrzydle wozu. Obejrzeliśmy go. Był podobny do dużego brodźca. Tego krzykliwego ptaka Sussu nazywają „Filikuonhi“, zoologja — Lobivanellus senegalensis. W dzień nigdy nie można go spotkać na drodze, gdyż kryje się w brussie i na brzegach rzek.
Mijając wsie, słyszeliśmy muzykę i zdaleka widzieliśmy tańczących tubylców.
Te pląsające grupy kobiet i mężczyzn należały do rasy dawnych najeźdźców, przybyszów z dalekich, nieznanych krajów; byli to Sussu.
Dziedzicznymi właścicielami tej ziemi, jej „synami“ są inne, już nieliczne teraz szczepy: Jola, Baga, Timene, najbardziej zbliżone do negritów-pigmejów, a w każdym razie, z powodu reguły endogamji, czyli małżeństw, zawieranych wyłącznie pomiędzy osobnikami jednego szczepu, przechowujące najwięcej czystej krwi negritów. Landuma, a szczególnie Malinké i Sussu, zaszczepili im w ostatnich czasach znaczny procent obcej krwi, wytwarzając czarnych metysów. Od „synów ziemi“ słyszeli niektórzy badacze legendy, że mieszkańcy Dolnej Gwinei pochodzą od Kusa, „syna Kaina”, lub od Rahmy, wnuka Kaina. Jeżeli te legendy mają podstawy prawdziwe, to nasuwa się pytanie, jakie przyczyny, jakie ludy wyparły z Azji tych potomków wyklętego rodu kainowego aż tu, nad brzegi Atlantyku?
A może potomkowie prawdziwych, czystej krwi negritów przyszli z innych części kuli ziemskiej? Dlaczego rozpierzchli się po całym naszym globie — po Afryce i południowej Azji, po wyspach australijskich, a nawet po Europie, gdzie uczeni znaleźli śród przedhistorycznych czaszek Basków i Etrusków charakterystyczne dla negritów resztki szkieletów? Czy afrykańskich negritów można uważać za najbardziej prawowitych spadkobierców pierwotnych czarnych ludów? Czy prawo to nie przysługuje raczej czarnym mieszkańcom Polinezji?
Czy wreszcie — wszystkie ziemie, zajęte obecnie przez czarnych ludzi, nie są ich późniejszą ojczyzną, dla której zapomnieli prastarą swoją macierz Lemurję — olbrzymi, tajemniczy kontynent, pochłonięty przez ocean?
Podniecona i zaniepokojona myśl snuje paciorki coraz nowych i nowych pytań, a z nich najważniejsze: jakie straszliwe, potworne kataklizmy wygnały czarnych ludzi z ich pierwotnej ojczyzny? Kto był ich praojcem? Czy najstarsze napisy w Misraim, mówiące o potomkach Kusa, nie głoszą wyłącznie o wychodźcach z nieznanej krainy, pokrzyżowanych z biegiem wieków i nieskończonej włóczęgi z innemi ludami, pochodzącemi od latorośli Chama?
Kto odpowie na to pytanie?
Piśmiennictwo tu nie istnieje. Legendy i podania po stokroć razy się pomięszały i powikłały. Język Baga i Jola niema już nic wspólnego z narzeczami azjatyckiemi. Obyczaje, wierzenia, rytuał zdradzają jednak wpływy azjatyckie.
Szczepy te przechowały wiarę w wielkie bóstwo, które posłało na ziemię pośredników — duchy, ucieleśniające się dobrowolnie lub przy pomocy czarowników w fetyszach, czyli w naturalnych przedmiotach, takich, jak naprzykład: dziwnej formy kamień, korzeń lub gałąź drzewa, wykrzywiony orzech, naróść na roślinie, albo w zrobionych przez czarowników posążkach z kamienia, gliny lub drzewa. Śród takich fetyszów można czasem spotkać figurki, przypominające posążki kartagińskiej Astarty, a noszące nazwę „Sitar“, co brzmi zupełnie, jak Isztar, Asztar w języku Kartagińczyków! Czy to jest przypadek, czy echo minionych dziejów, dawnych więzów plemiennych, lub jarzma najeźdźców?
Posiadam w swoich zbiorach obok posążku „Sitar“ fetysz Jola, wyobrażający wykute z kamienia popiersie semity z brodą i w czapce, jaką nosili Kartagińczycy i Egipcjanie. Murzyni mówią, że to jest fetysz, w którym osiedliła się dusza przodka ich szczepu, człowieka białego, syna Boga, siewcy prosa, tego zboża Azjatów.
Znowu zrywają się pytania, czy to jest daleki oddźwięk jeszcze dawniejszych dziejów, tonących w mroku tysiącoleci, czy są to tylko wykopaliska archeologiczne, pozostałości po rasie aryjskiej lub semickiej, która w zamierzchłych czasach docierała już do tej połaci lądu afrykańskiego?
Czy krew tych białych ras płynie dotąd w żyłach najbardziej pierwotnych, zagadkowych „synów ziemi?“
Czy o tej krwi nie świadczą orle nosy, cienkie wargi i obfite brody Jola lub Baga-Fore, tych odważnych myśliwych i wojowników, szerzących postrach śród szczepów, dążących od północy i od południa? Jola i szczepy leśne obroniły swoją ziemię przed przybyszami, przechowały w niedostępnej dżungli pra-stare tradycje pierwotnych murzynów. Uczeni usiłują dowieść, że są to szczepy, wyparte jednocześnie z pigmejami środkowo-południowej Afryki do lasów przez najeźdźców, należących do rasy białej i czerwonej, później przez szczepy, powstające ze skrzyżowania się murzynów z przybyszami. „Synowie ziemi“ prawie nie znają swoich sąsiadów, zachowali niepodległościowe cechy charakteru i ślady matrjarchatu, podtrzymywane przez dzielne, silne i odważne kobiety.
Mężczyźni pewnych rodzin spiłowują sobie zęby na trójkąt. Było to niegdyś oznaką wojownika, później — ludożercy. Obecnie jest to oznaka totemiczna, oznaka pokrewieństwa duchowego z drapieżnemi zwierzętami, posiadającemi ostre kły; taki totem widzimy w Chinach, gdzie niepomiernie długie paznokcie, stanowiące wybryk mody, służyły w starożytności jako oznaka walecznego wojownika, spokrewnionego swemi cechami z tygrysem i lwem.
Dziewczęta chodzą nagie. Kolja na szyi z ziaren wonnych roślin, pas z muszel lub ze sztucznych pereł, ciężkie, mosiężne bransolety na nogach i rękach, stanowią ich strój codzienny. Korzystają z zupełnej swobody i są własnością ogólną.
Zamężne kobiety noszą płachty, owijające ich ciało od pasa do kostek nóg, i stanowią własność prywatną.
„Synowie ziemi“ są najlepszymi myśliwemi. Oni to wytępili wszystkie słonie i hipopotamy w tej części Gwinei, dostarczając drogocennych kłów kartagińskim kupcom, Arabom, a później europejskim żeglarzom. Do polowań na grubego zwierza używają tubylcy zatrutych strzał. W tym celu poszukują jadowitych roślin, lecz przekładają nad wszystkie — „sali“ czyli Strophantus hispidus i jego odmianę — Strophantus sermentosus, dostarczających straszliwej trucizny, przerywającej działalność serca.
W bagnistych lasach ścigają tubylców i dziesiątkują ich dwie straszliwe choroby, malarja, którą leczą rośliną „kossa-fina“ (Vernonia senegalensis), i ropne zapalenie płuc, rozpowszechniane przez „małego ptaszka nocnego, napadającego w nocy na uśpionych ludzi“, jak twierdzą tubylcy.
„Synowie ziemi“ odziedziczyli widocznie od pierwszych wynalazców alkoholu, a więc od djabła lub od Noego, pociąg do pijaństwa. Znają oni cały szereg fermentujących i odurzających napojów: z soku palmy rafji, z prosa, z ryżu i z dzikich owoców dżungli.
Niektóre z tych najstarszych szczepów, naprzykład Timene, dotąd otaczają szacunkiem stare rodziny królewskie, chociaż one oddawna utraciły władzę. Zato te latorośle królewskie posiadają wpływ moralny, gdyż zazdrośnie przechowują szczególnie czczone „gri-gri“ czyli fetysze szczepowe i wiedzę czarnoksięską. Tu, odrazu niemal na samym brzegu Atlantyku, można znaleźć dowody historycznej ewolucji władzy, idącej przez etapy: czarownik — kapłan — król. Najbardziej jednak jaskrawy przykład genezy królewskiej władzy wykryć można dalej, na wschodzie, — w kraju Mossi.
Wojowniczych, dumnych i niezależnych „synów ziemi“ od północy i od wschodu ogarnęły wioski szczepu Sussu lub murzynów Soso.
Gdy podróżnik, znający Azję, przygląda się typom tego szczepu, myśl jego biegnie na Wschód i gubi się w głębi olbrzymiego lądu, skąd wywędrowały różne rasy, ludy i szczepy...
Na ramieniu współczesnego Sussu-rolnika nieraz można ujrzeć wytatuowany falisty znak, przypominający — węża.
Ludzie węża?!...
Jakże burzliwa i krwawa karta dawnych dziejów, zapisanych na murach egipskich ruin, odkrywa się przy tych słowach — „ludzie węża“!
Myśl biegnie w mrok wieków minionych... Ludzie węża — w brahmińskich Indjach, wąż Adama, Ewy i Mojżesza, poszanowanie węża w różnych azjatyckich krajach, europejskie legendy o wężach, rycerskie herby z wężami...
Lecz badacze zaglądają tak głęboko w daleką przeszłość, że pisarz może już, posługując się odsłoniętą przez nich tajemnicą, snuć opowieść, która ma swe zakończenie w brussie Gwinei i w wąwozach Futa-Dżalon...
Piętnastą dynastję boskich „synów słońca“ — faraonów nawiedziła wielka klęska. Na krańcach olbrzymiego państwa egipskiego zjawiły się hordy najeźdźców. Przybyły one równocześnie z różnych stron, pędząc do boju na nieznanych dotąd zwierzętach, rączych a dzikich.
W bitwach z najeźdźcami wojska faraonów pierzchały w popłochu, a hordy przybyszów zalały cały kraj. Mord nieśli ze sobą najeźdźcy, w pień wycinali rodziny, należące do dawnych i do panującej dynastji, narzucali swoje prawo, prawo „ludzi węża“ — Su.
Egipcjanie w swoich starych napisach uwiecznili ich pod imieniem „Szus“ lub „Szasu“ i tem słowem nazywali nieznane dotąd w dolinie Nilu zwierzęta — konie.
„Ludzie węża“ chełpili się tem, że przodkiem ich jest wąż, żyjący za morzem.
Nowi władcy Egiptu panowali w kraju faraonów od 220 do 500 lat. Byli to Hyksosi. Egipcjanie nazywali ich pogardliwem imieniem „królów pastuchów“, bo ci „ludzie węża“ byli pasterzami, koczownikami; nazywali ich także „królami zbójów“, albowiem Szasu lubowali się w przelewie krwi.
Wieki mijały, a Szasu burzyli i plądrowali żyzny, umiłowany przez Ra Egipt. Tak trwało aż do dnia, gdy waleczny faraon Amozis I podniósł ludność przeciwko „królom zbójów“, Mentiu — pastuchom, i Sintin — łucznikom, bo takie przydomki dali mieszkańcy doliny Nilu „ludziom węża“.
Amozis wyparł przybyszów, i od tej chwili zniknęli oni prawie bez śladu, odchodząc na wschód do Azji i na zachód, do pustyni, która ich pochłonęła, jak morze pochłania garść wrzuconego doń żwiru.
Na kolumnach świątyń i pałaców egipskich pozostały uwieczniające najeźdźców hieroglify, oznaczające jednocześnie węża i konnego łucznika Szasu.
Oni, ci „ludzie węża“ do hufca wielkich bogów egipskich wprowadzili Seta-Sutekha, demona jałowej i piasczystej pustyni, boga ponurego, posługującego się złowrogim sługą — krokodylem boga w postaci węża, czołgającego się śród ciemnych chmur. Kapłani z Teb zapomnieli po odejściu najeźdźców o „ludziach węża“, lecz Set pozostał, pozostał bóg o kształtach węża, o głowie smoka, o ponurem znaczeniu mroku i zniszczenia.
To wszystko, co pozostało w Egipcie po „ludziach węża“.
Czy zginęli Szasu w pustyni Libijskiej i Saharze, czy wywędrowali dalej, niosąc mord i zniszczenie — o tem w Egipcie nie wiedziano.
Szasu odeszli, a piaski pustyni zamiotły ślady ich koni; pozostałe po nich ruiny i zgliszcza kazali „synowie słońca“ usunąć i wznieść nowe monumenty, które przetrwały aż do naszego wieku.
Szasu, ludzie węża, nie zginęli jednak. Przekroczyli oni góry Atlasu, gdzie szczep Berberów Suss przechował ich imię; przebili się przez piaski Sahary, kośćmi swemi znacząc te szlaki, ktoremi dotąd kroczą karawany Arabów i Tuaregów; doszli do Senegalu i Nigru, podbili istniejące tam państwa murzyńskie i rozprószyli się w mrowisku czarnych szczepów, przynosząc im krew białej rasy... Trwało to wieki, aż naciskani ze wszystkich stron przez nowych przybyszów, Hyksosi ukryli się w górach Futa-Dżalon. Ludzie węża pozostawali tu długo, dopóki nie przyszła nowa fala czerwonoskórych ludzi i nie zmusiła ich do ucieczki dalej, ku oceanowi. W ustawicznych walkach dotarli Su do brussy Gwinei i tu pozostają do dnia dzisiejszego, zmieniwszy, zgodnie z charakterem języków murzyńskich, swoje imię na Sussu lub Soso.
Widziałem setki Sussu w Dolnej Gwinei i w górach Futa-Dżalon (gdzie ich nazywają Dialonke) i zawsze uwagę moją zwracały te drobne nogi i ręce, jakie podziwiałem w Azji u niezrównanych jeźdźców sojotów Tuba, mongołów Chałchi, u chińczyków, a nawet śród koczowników azjatyckiej północy; ich wystające kości policzkowe, nieraz trochę skośne oczy, zagadkowe, przykryte od zewnątrz jakąś niewidzialną zasłoną źrenice i często wprost rażące podobieństwo do tubylców niektórych części Azji.
Kobiety Sussu są bodaj największemi kokietkami na całym obszarze zachodniej Afryki podzwrotnikowej. Ciężki, szeroki pas ze sztucznych pereł lub wonnych ziaren, „Sumare“ otacza biodra kobiety. Szaty, niekrępujące ruchów, pięknie udrapowane, o barwach ciemnych, haftowane pantofle, różne klejnoty na szyi i rękach stanowią ozdobę elegantek Sussu lecz największą uwagę zwracają one na uczesanie włosów. To już prawie arcydzieło jubilerskie!
Włosy tworzą na głowie misterną gwiazdę o kilku promieniach, przechodzą w mały warkoczyk, otoczony ze wszystkich stron ufryzowanemi lokami. Żeby fryzura nie niszczyła się przedwcześnie, murzynki Sussu pokrywają ją malowniczo i artystycznie zawiązaną barwną chustką.
Mężczyźni noszą białe „bubu“ z szerokiemi rękawami i arabskie spodnie, a na głowach mają aksamitne lub bawełniane, haftowane czapeczki-mycki; starszyzna używa, podług mody muzułmańskiej, turbanów i szerokich płaszczów, nieraz bogato haftowanych.
Sussu są muzułmanami, lecz przestrzeganie surowych przepisów Koranu nie przeszkadza przyjęciu od sąsiedzkich fetyszystów różnych przesądów i zabobonów oraz przechowaniu dawnych pogańskich tradycyj w rytuale, tańcach i obyczajach.
Domy ich odznaczają się dobrą architekturą, szerokiemi werandami, otaczającemi okrągłe budynki, obfitością przestrzeni i powietrza. Bogaci Sussu, posiadający po kilka żon, żyją w oddzielnych osadach, gdzie każda małżonka posiada własny dom.
Nazajutrz, po powrocie z Formorji, wczesnym rankiem wyruszyliśmy z Forekarji na polowanie. Nie dało ono żadnych wyników i wrażeń myśliwskich, lecz zato poznałem dżunglę afrykańską, tę straszliwą brussę. Chaos traw, trzcin, kłujących krzaków, drzew, pokrytych siecią lian i pnących się, kolczastych roślin, kwiatów o odurzającym aromacie, odłamków ostrych kamieni, kopców termitów i mrówek, głębokich, ukrytych śród gęstej roślinności dołów, wykopanych przez jeżozwierza „i ziemne prosięta“ (Orycteropus senegalensis), nazywane przez tubylców „kimfe“, a posiadające ogon kangura i potężne palce i pazury jakiegoś przedpotopowego potworu — to jest dżungla!
A gąszcz taki, że myśliwy tylko z trudem może wcisnąć w zagmatwaną sieć roślinności lufę swojej strzelby! Wystarczy zatrzymać się na chwilę, a już idący przed myśliwym przewodnik-murzyn znika bez śladu, jakgdyby dał nurka do wody. Nic nie pomogą krzyki i nawoływania, bo sucha, szeleszcząca dżungla zagłusza każdy dźwięk.
Od czasu do czasu zalatuje ckliwy, ohydny zapach padliny. To kolonja „mrówek-trupów“ odstrasza intruzów.
Żadnego ptaka, żadnego zwierza, chociaż lampart i gepard, antylopa, a nawet lew mogą się znajdować o jakie kilka kroków od podróżnika, bezwładnego i niewidomego w tym oceanie brussy, pławiącej się w gorących promieniach szalejącego słońca!
Zrozumiałem wtedy w całej pełni nieludzki niemal wysiłek, odwagę i poświęcenie się wielkich podróżników afrykańskich: Dawida Livingstona, H. M. Stanleya, Serpa Pinto, Wissmanna, Arnota, Duveyriera, Clappertona, Caille, Nachtigalla, Lamy, Marchanda, Emina i innych. Społeczeństwo stanowczo zbyt nisko oceniło i nagrodziło zasługi tych bohaterów, uważając ich za awanturników, za duchy niespokojne, szukające silnych wrażeń, i nie rozumiejąc tego, jaką siłę woli i mięśni musieli posiadać ci ludzie, miesiącami przedzierający się przez dżunglę afrykańską, gdzie słońce wylewa potoki promiennej trucizny, a ziemia dyszy jadem chorób nieznanych, niosących śmierć!
Dżungla w okolicach Forekarji nie była jeszcze tknięta ogniem. Miało to nastąpić w 2—3 miesiące później, gdy murzyni podpalą swoją brussę, aby z gleby wyjrzała świeża trawa, potrzebna dla bydła, a także dlatego, aby wyrwać dżungli nowe tereny dla roli. Nic więc tu nie wdzieliśmy, oprócz kilku stadek kuropatw i pentad, do których zresztą nie mogliśmy strzelać kulami.
Jeszcze przed zachodem słońca, wyczerpani zupełnie, powróciliśmy do domu, gdzie nas oczekiwał tłum tubylców. Uprzejmy Martin Chartrie zaaranżował dla nas wielki „tam-tam“ — uroczyste tańce Sussu. Na to widowisko przybył miejscowy kacyk, poważny, dostojny siwobrody starzec, w białym burnusie i białym, bogatym zawoju.
Przed domem umieszczono orkiestrę, złożoną z dwóch balafonów[20], dużego bębna, zrobionego z wydrążonego kloca drzewa, i mniejszego, z „kalebasu“, obciągniętego skórą pytona; były też skrzypce o jednej strunie, splecionej z pasemka końskiego włosienia.
Orkiestra zaczyna grać w przyśpieszonem tempie jakąś bardzo rytmiczną melodję, a podczas tego, gdy moja żona zapisuje tę muzykę murzyńską, występują tancerze.
Na pierwszy ogień wyszedł siedmioletni, zupełnie nagi chłopak i wykonał z nadzwyczajną gracją i plastyką rytmiczny taniec przy oklaskach całego tłumu widzów. Czekoladowe ciało chłopaka, jego zgrabne ręce i nogi przypominały najpiękniejsze posążki z Tanagry. Ani razu nie pomylił się mały tancerz w tempie, czy w rytmie. Możnaby go wprowadzić na każdą baletową scenę. Do niego wkrótce przyłączyły się inne dzieci, po nich zaś tańczyły dwie półnagie kobiety o rozrosłych piersiach, które wykonały szereg gwałtownych skoków i zwrotów, nie zmieniając pochylonej ku ziemi postawy, wreszcie produkował się w szalonych susach i wirowych ruchach żołnierz miejscowej załogi. Po tym wstępie zjawiły się na ubitej ziemi placu przed siedzibą administratora najbardziej interesujące postacie.
Przed nami ustawiały się do tańca dziewczęta, które po dojściu do dojrzałości, dopiero przed miesiącem, zostały poddane operacji, przypominającej ogólnie rozpowszechnione w Afryce obrzezanie.
Były to piękne dziewczęta o wybujałych, młodych kształtach, o pięknych ramionach i dziwnych fryzurach. Każdy włos, ukarbowany i namaszczony wonnym tłuszczem, był umocowany do wygiętego kawałka bambusu, umieszczonego na wierzchołku głowy. To uczesanie tworzyło coś nakształt greckiego hełmu lub czapki frygijskiej. Czarne chustki podtrzymywały 1 chroniły tę zawiłą fryzurę. Dziewczęta były nagie do pasa i tylko piersi miały ukryte pod krótkiemi, haftowanemi stanikami. Od pasa były tancerki przykryte wzorzystemi tkaninami.
Taniec, wykonywany w pochylonej postawie, rozpoczął się od miarowych ruchów idących wkoło dziewcząt, bardzo plastycznie powiewających barwnemi chustkami. Ale muzyka wkrótce przyśpieszyła rytm i przed nami zaczęły się miotać ciemno-bronzowe ciała, wzlatywać wysoko ponad ziemię: w powietrzu majaczyły w rozpaczliwych lub namiętnie wołających ruchach pięknie rzeźbione ramiona, pałały i mgliły się oczy, lubieżnie rozchylały się gorące wargi, drgały wyrywające się z uwięzi, prężące się, jędrne piersi, a zgrabne stopy uderzały z siłą o ziemię, podnosząc obłoki kurzu i rozrzucając drobne kamyki. Przy szalonych, półprzytomnych skokach i wężowych ruchach gorących ciał zaczęły wkrótce spadać z nich haftowane krótkie staniki, chustki z głowy i tkaniny, owijające biodra i silne nogi... Jeszcze chwila — i ukazały się nagie ciała z jedyną tylko przepaską z pereł...
— Taniec bachiczny, orgja rytualna! — myślałem. — Tak tańczą bajadery nad Gangesem i tancerki mongolskie, podniecone alkoholem i dźwiękami piszczałek szamańskich...
Gdy w parę miesięcy później dowiedziałem się, że podobne tańce odbywają się podczas pełni księżyca, w kole, utworzonem przez przyglądających się w milczeniu mężczyzn, — do ciebie, tajemnicza Astarte, matko płodząca, do was blada, boska Selene i tęskna Demeter, do ciebie wszechpotężna Izydo, do ciebie jasnooka Chastut, bogini dziewic oroczońskich i ostiackich, popłynęła myśl moja na wschód i ujrzała praźródło tych tańców dziewcząt Sussu, z rodu przybyszów azjatyckich!
Były to tańce na cześć księżyca, ducha płodności, litościwej potęgi wiekuistego odrodzenia, rozpalającej nieugaszony nigdy płomień żądzy i miłości.
Oto pląsają i majaczą w ciemności, na chwilę wynurzając się z niej w smugach czerwonych blasków płonącego ogniska, kształtne dziewczęta, dojrzałe dla miłości, niby soczysty owoc granatu. Przy zawrotnych, szalonych ruchach tancerek spadają z nich szaty, nawet przepaski z bioder zsuwają się na ziemię, a nagie, pochylone, lubieżne ciała płyną i miotają się przed oczami widzów.
Nic już nie ukrywa tajemnicy tych pięknych ciał, które żądają i wołają ku złożeniu ofiary na cześć opiekunki sił rodzących, Astarte, matki życia i nowych, wciąż nowych pokoleń!
Tam, przy tych ogniskach, w noc księżycową, w wirze ruchów tanecznych, śród zmieszanych aromatów buré, n’kaba i sumare, potu i dymu ogniska, odbywa się tajemnica doboru męża i żony, a okoliczna dżungla epilog tej tajemnicy zazdrośnic ukrywa w swoich haszczach, spowitych zwojami czarnego płaszcza mroku...
Zmęczeni muzykańci urwali nagle melodję.
Wizja prysnęła... Znalazłem się nie przy ognisku, płonącem w dżungli, za wioską tubylczą, lecz na placyku przed rezydencją komendanta.
Dziewczęta doprowadzały do porządku swoją toaletę i mocniej ściągały węzły chustek, podtrzymujących piękne uczesanie. Tłum powoli się rozpraszał.
Dostojny kacyk z powagą wyciągał do nas ręce na znak pożegnania.
Weszliśmy do domu, gdzie już czekał na nas obiad. Nagle z podwórza doszły do nas głosy niewieście, śpiewające „Marsyljankę“, a później tak popularną „Madelon“.
Ujrzeliśmy kilka bardzo bogato ubranych dziewcząt z rodzin arystokratycznych, patrycjuszowskich, wywodzących się od dawnych królów-wodzów i książąt krwi. Nie chciały one łączyć się z pospólstwem, z plebejuszami i potomkami niewolników, więc przyszły osobno, wystrojone, dumne, z parasolkami w ręku, jako oznaką „wysokiej“ cywilizacji.
Lecz cóż znaczyła ich służalcza „Marsyljanka“ i oklepana „Madelon“ tu, gdzie przed chwilą przesunął się przed mojemi oczami cień bogini Astarte i, nieśmiertelny dotąd, łaskawie spoglądać raczył na tańce kultu księżyca?!
Powróciliśmy do stołu...
Forekarja zostanie na zawsze w mojej wdzięcznej pamięci, bo tchnęła na mnie powiewem dziewiczej dżungli i oczarowała cichym poszeptem dawno minionych wieków...
Zawdzięczam to p. Martin Chartrie — temu piewcy Afryki.
Nie chciał on jeszcze rozstawać się z nami i namówił nas do popłynięcia łodzią po rzece, kusząc możliwością strzału do krokodyla.
Było to tylko kuszenie, gdyż rzeka nie obfitowała w ryby, więc płazy opuściły ją, przenosząc się do innych basenów, znajdujących się w pobliżu.
Jednak nie żałowaliśmy dnia, spędzonego na rzece. Ujrzeliśmy bowiem zbliska dżunglę leśną, przysłoniętą siecią lian i otoczoną barykadą wystających z wody korzeni drzew.
Gdzieś w gąszczu krzyczały papugi, rechotały małpy i śpiewały drobne ptaki. Na wierzchołku baobabu, stojącego na brzegu, kwilił biało-czarny orzeł-rybak (Haliaetus vocifer), czyhający na zdobycz, a sępy wtórowały mu przeciągłym, żałosnym piskiem.
Brzegi są niedostępne. Żadnej wioski tubylczej nie spostrzegliśmy na nich. Tylko głęboko wydeptane w bagnistym gruncie ścieżki rybackie zbiegały gdzieniegdzie ku wodzie. Czasem dostrzegaliśmy zastawioną na ryby sieć, uwiązaną pirogę lub porzucone wiosło...
Ryby pluskały rzadko. Próżno wyglądaliśmy krokodyla na kamieniach, wystających z wody. Siedziały tam tylko rybitwy i kormorany, lecz i tych było mało. Z topielisk nadbrzeżnych z krzykiem ostrzegawczym zrywały się ibisy i drobne brodźce. Czasem z łopotem skrzydeł przelatywał przez rzekę dziki gołąb.
Cisza panowała dokoła i zdawało się, że ponad leniwie płynącą rzeką sunie tajemnica, zagadka, niepojęty szept Sfinksa, w którego martwe, a mówiące źrenice patrzyli przed tysiącami lat praojcowie rybaków Sussu.
Czarni wioślarze zaczęli śpiewać. Narazie były to pieśni pochwalne, improwizowane komplementy dla wszystkich nas po kolei. Jednak to im się wkrótce sprzykrzyło, a wtedy rozległy się inne śpiewy, które żona moja skwapliwie zapisywała.
Już noc zaczęła zapadać. Z poza ściany lasu wypływał szkarłatny księżyc, nadając wszystkiemu niejasne kształty i niesamowity wygląd. Łódź lawirowała śród kamieni, wystających nad wodę. Wioślarze, schylając się i prostując, śpiewali ponuremi, cichemi głosami. Była to smutna, rozwlekła melodja, kończąca się rozpaczliwemi westchnieniami: „Oj—e! Oj—e!“
Słyszałem te śpiewne westchnienia, wyrywające się z ust chińskich kulisów, ładujących w Szanghaju, Kantonie i Hong-Kongu węgiel na okręty, lub toczących przed sobą ciężkie wagonetki z ziemią i kamieniami przy budowie domów i dróg żelaznych.
Tam, na przeciwległym krańcu naszej półkuli, przez noce całe rozlegały się te same jęczące westchnienia:
— Oj—e! Oj—e!
O czem śpiewali tu, w Afryce, wioślarze murzyńscy?
Czy skarżyli się na swój zmienny los byłych władców świetnego Egiptu, upadających teraz coraz niżej i niżej? Czy snuli ponurą opowieść o krwawych czynach swoich wodzów Mentiu, którzy prowadzili ich pod znakiem węża z Azji aż tu, na Mellakore? Czy może przypominali męczeński pochód-ucieczkę swoich przodków przez groźne piaski Sahary? A może nie mogli powstrzymać się od rozpaczliwego „Oj—e?“, gdy zwracali się myślą do teraźniejszości?
Późno w nocy dotarliśmy do Forekarji, a już o wschodzie słońca szoferzy i żołnierze załogi ładowali nasze bagaże do samochodów.
— Wszystko w porządku! — donosi czarnoskóry kapral.
P. Martin Chartrie prowadzi nas do altany, stojącej na drugim dziedzińcu za rezydencją, i prosi:
— Pan mi nie odmówi przyjęcia małego upominku ściśle w stylu afrykańskim? Z temi słowami pokazuje nam małą, czarną główkę jakiegoś zwierzątka, ukrytego pod kupką siana. Odrzucam je i widzę... szympansa! Maleństwo ma dopiero dwa-trzy tygodnie, jest sierotą, bezpomocną i bardzo nieszczęśliwą. Małe ciałko i słabiutkie cztery rączki ledwie się jeszcze ruszają, lecz głowa o silnie rozwiniętej czaszce już się podnosi. Co za twarz! Zgrzybiały, zrozpaczony, blady starzec, o oczach pełnych boleści i niemego błagania. Wzrok badawczy i mądry.
Przyniesiono mleka na spodku i biedactwo zaczęło je lizać, z trudem unosząc ciężką główkę. Nagle przybiegła zielona małpka i nie tylko wypiła mleko, lecz nawet wylizała je z warg i z brody szympansa-niemowlęcia.
Czyż mogłem się wymówić od przyjęcia tak pięknego daru?! W kwadrans później szympansiczkę już podawano do samochodu. Siedziała w koszu z sianem i patrzyła błagalnie, z troską, rozlaną na bladej twarzyczce, ozdobionej czarną maseczką na oczach.
Nie bój się, drobiazgu, będzie ci dobrze u nas! Moja żona lubi wszelkie żywe stworzenia i umie doglądać ich i wychować...
Istotnie, przez miesiąc mieliśmy dużo kłopotów i zachodów z naszą „Kaśką“, bo tak nazwaliśmy szympasiczkę, lecz po miesiącu małpka nagle zmądrzała i nabrała sił, pogody ducha i samodzielności. W chwili, gdy piszę te słowa, ma ona już 14 miesięcy i właśnie przyszła mi powiedzieć „dobranoc“, pocałowała w rękę i, zabrawszy swoją kołderkę, powędrowała do drugiego pokoju, gdzie stoi jej łóżeczko i... wszystko to, co jest potrzebne grzecznemu dziecku na noc.
Szympansy gwinejskie, jak również i w innych kolonjach, są przeznaczone wyłącznie dla Instytutu Pasteura, gdzie uczeni robią na nich doświadczenia, pomagające w walce z najstraszliwszemi chorobami. Małpy te są więc męczennikami, cierpiącymi i umieracymi dla dobra ludzkości. Być może, wiedzą one, że są najbardziej do ludzi podobne i że właśnie z tego powodu za ludzi muszą umierać?! Być może, że dlatego mają tak bezbrzeżnie smutne, prawie tragiczne oczy...
Murzyni nazywają szympansy „starymi“ lub „dawnymi ludźmi“, nie zabijają ich i nie jedzą ich mięsa; rozróżniają wśród nich małpich „królów“; twierdzą, że szympansy mogą mówić, lecz nie chcą, gdyż wiedzą, że, jeżeli przemówią, ludzie natychmiast zmuszą je do pracy.
Szympansy gwinejskie nie żyją dużemi grupami, raczej oddzielnemi rodzinami. Jest to bardzo szlachetny małpi ludek. W razie niebezpieczeństwa, grożącego od lamparta lub pytona, samce, bijąc się w piersi, wychodzą naprzeciwko wroga, zasłaniając sobą samicę z dziećmi.
Szympansy rosną do lat piętnastu, a wtedy nieraz wzrost ich sięga półtora metra lub trochę więcej. Jak długo żyje szympans? Na to pytanie niema dotąd odpowiedzi. Najstarszy szympans, żyjący w niewoli w Afryce, miał 22 lat.
Małpy tego gatunku są jedynemi okazami śród zwierząt pod względem sprytu i rozwoju umysłowego, a także pod względem zdolności do wyrażania swych uczuć. Nasza „Kaśka“ doskonale odróżniała[21] dzwonki przy drzwiach wchodowych, telefoniczne i wewnętrzne — na służbę; rozumiała cały szereg słów; gdy bił zegar w jadalnym pokoju, „Kaśka“ nadsłuchiwała, czy zacznie bić drugi w moim gabinecie; gdy ją wołano po imieniu przez telefon, odpowiadała zadowolonem i nieco zdziwionem rechotaniem; miała swoje sympatje i antypatje, bo jednych całowała po rękach, innym nie raczyła podawać swojej włochatej łapki; gdy podczas jej choroby przychodził lekarz, aby jej wypendzlować gardło, otwierała buzię, a później dziękowała lekarzowi, składając na jego ręce pocałunek; gdy z nią ktoś żartował lub łechtał, albo gdy była bardzo rozbawiona — śmiała się głośno; gdy moja żona, którą „Kaśka“ bezgranicznie kochała, wdziewała palto, małpka gorzko płakała; gdy ją ukarano niesprawiedliwie, kłóciła się zawzięcie, lub w bardzo przekonywujący sposób dowodziła, że wcale nie była winna; gdy spotkała ją kara zasłużona, nie dąsała się i nie krzywiła, lecz natychmiast pokornie przepraszała; małpka odważnie broniła nas, jeżeli kto ze znajomych udawał, że nas szarpie, a nawet wtedy, gdy zajadała najsmaczniejsze dla niej przysmaki, rzucała wszystko i mknęła na pomoc.
Murzyni szanują szympansy dlatego, że one mają białe twarze; biały kolor jest dla murzyna zawsze oznaką białego człowieka, ukochanego syna Boga. Arabowie uważają małpy, a szczególnie szympansy, za wyklętych przez Allaha ludzi, w których w dziwny sposób skojarzyły się cechy djabła i Kaina, syna Adama.
W Afryce opowiadano mi, że istnieje szczep, przechowujący legendę następującej treści. Istniał na południu, obecnie zatopiony ląd (Lemurja?). Mieszkańcy zaginionej ziemi doszli do szału i od skrzyżowania się ich z różnemi zwierzętami powstały małpy.
Egipcjanie rzeźbili posągi małp i stawiali je obok wizerunków swoich bogów. Plinjusz wspomina, że w rzymskiej Kartaginie skóry małp zdobiły świątynie Junony.
Szympansa nazywa zoologja — Troglodytes niger, murzyni Sussu — „Demui“.
Mieszkają one na wysokich drzewach, w gniazdach, pokrytych dobrze zbudowanemi strzechami z gałęzi, suchej trawy i liści.
Najmilszą przedstawicielkę szympansiego ludku — „Kaśkę“, dostaliśmy w prezencie od uprzejmego komendanta w jego gościnnej rezydencji w Forekarji, chociaż piękna pani Martin-Chartrie rozstawała się ze swoją wychowanką napewno z bólem serca, dobrze ukrytym w jej wyrazistych piwnych oczach.
Odjechaliśmy z Forekarji, żegnając naszych nowych przyjaciół w nadziei spotkania się z nimi w Paryżu na wiosnę, gdy oni przyjadą do Francji na wypoczynek, porzuciwszy „synów ziemi“, potomków „królów pastuchów“ — i szympansów, tych „starych, dawnych ludzi“.
Nazajutrz po naszym powrocie do Konakry przybył z Francji p. Georges Poiret, gubernator Gwinei. Administracja i ludność biała i czarna wyległy na spotkanie gubernatora, cieszącego się w swojej kolonji wielką popularnością. Dlatego, aby ujrzeć gubernatora i uścisnąć mu rękę, tłumnie przybyła ze swemi orkiestrami, griotami-błaznami i tancerzami starszyzna szczepów Sussu, Malinké i Fulah. Wodzowie tworzyli bardzo malownicze grupy. Rasowe, dumne twarze, okazałe, olbrzymie postawy, piękne, białe, haftowane szaty, wysokie laski kapłańskie w rękach, powolne, dostojne ruchy cechowały tych potomków groźnych „królów-pastuchów“, „synów ziemi“ i, być może, najczystszych, bo najstarszych Egipcjan-Fut.
Gubernator przybył motorową łodzią z okrętu, obszedł, witając, szeregi zebranych urzędników oraz tłum starszyzny murzyńskiej i wśród okrzyków ludności odjechał samochodem do swego pałacu.
Poiret, nader wszechstronnie wykształcony administrator, udzielił mi wiele czasu na rozmowy, z których wiele skorzystałem. Zrozumiałem wtedy zasadniczy kurs polityki francuskiej w kolonjach, osnuty na tem, żeby wytworzyć kadry mniej więcej cywilizowanych murzynów, którzy nie chcieliby już, a może nawet nie mogli powrócić do dawnego życia pierwotnych ludzi. W społeczeństwie murzyńskiem stanowiliby oni naturalnie mniejszość, lecz, przy ogólnej bierności tubylców, „nowi“ murzyni mogliby stanowić potężny czynnik cywilizacyjny, pociągający swoim przykładem coraz szersze i liczniejsze warstwy ludności.
Mnie się zdaje, że psychologicznie jest ten plan zupełnie dobrze uzasadniony i może liczyć na powodzenie. Mam jednak pewne wątpliwości, a mianowicie, czy nie stanie mu na przeszkodzie element, składający się z mulatów, element niebezpieczny i coraz liczniejszy, a w wzroście swoim przez prawo dotychczas nie ograniczony. Obawiam się, że biali ludzie dożyją na czarnym kontynencie powtórzenia się historycznych wypadków, które wstrząsnęły podwalinami starożytnego Rzymu w Afryce, gdy się rozpoczęły wybuchy niezadowolenia ludności, żądającej nadania jej „ius connubii“, przyznania barwnym żonom i dzieciom praw obywatelstwa rzymskiego. O te prawa mulaci upomną się niezawodnie, a jeżeli potrafią pociągnąć za sobą swe czarne matki, następstwa mogą być nieobliczalne.
Na swoje obawy i wątpliwości otrzymałem od administratorów kolonjalnych albo odpowiedzi zbywające lub też frazesy, w których widoczna była źle ukryta tendencyjność.
Poiret osobiście wierzy w możliwość ucywilizowania murzynów, a zarazem także i w emancypację myśli tubylczej.
Kiedy to nastąpi?
Odpowiedź trudna, bo nic o tem nie mówi dusza murzynów współczesnych, ta mięszanina radości i — przeczucia śmierci, walki z naturą o byt i — obojętności do życia, marzeń o wielkiej przeszłości i — nędzy, cierpień, spowodowanych przez wybujałą potęgę ziemi, i — rozkoszy, zrodzonej z tejże potęgi. Nic też nie mówi o tem nauka, która mogłaby zwyciężyć w walce z naturą Afryki i wskazać tubylcom drogę dalszego rozwoju. Nauka tymczasem milczy o tem, widocznie przerażona rozległością i trudnością zadania, lecz nie cofa się, bo w sąsiednim Sudanie już przypuszcza pierwszy atak, zmieniając ogromne jałowe obszary na tereny rolnicze.
Z przyjazdem p. Poiret poznaliśmy całą kolonję europejską Konakry i zaczęliśmy prowadzić życie światowe, dające dużo sposobności do różnych spostrzeżeń.
Wywdzięczając się za gościnność, żona moja zorganizowała w miejscowym klubie aż dwa wielkie koncerty; w tym celu uprosiła p. Bertrand oraz gubernatora Poiret, dobrych pianistów, aby zechcieli akompanjować, wynalazła śpiewających panów i panie, zrobiła z nimi kilka prób, i — koncert zapowiadał się świetnie.
Jednak wroga natura czarnego lądu wystąpiła przeciwko tym europejskim zachciankom. Skrzypce mojej żony (stary, o pięknym tonie Galliano) nagle się rozleciały pod wpływem wilgoci; z trudem udało się nam doprowadzić je do porządku. Kłopotów też było co niemiara z poszukiwaniem dobrego pianina, ponieważ większość była również rozklejona, struny w nich zardzewiałe, a wewnątrz instrumentów — gniazda mrówek, termitów lub drobnych gryzoniów. Jedna ze śpiewaczek zwichnęła sobie nogę, wpadłszy podczas spaceru za miastem do nory jakiegoś zwierzątka; inna pani dostała ataku reumatyzmu, dość tu zwykłego. Mimo wszystko koncerty się odbyły. Uważnie śledziłem wrażenie muzyki na słuchaczach. Nigdy nie widziałem na koncertach tak wzruszonych, blednących twarzy, drżących ust, roziskrzonych oczu, mocno zaciśniętych palców rąk. Widocznem było, że muzyka przeniosła tych ludzi w dziedzinę marzeń i wspomnień, pozwalając im widzieć przeszłość, zapomnieć, o teraźniejszości i pożądać wyśnionej, upragnionej przyszłości.
Muzyka wywołała w pamięci całego towarzystwa oblicza i głosy ukochanych istot, a potęga genjalnych kompozytorów złączyła nagle tych ludzi, rozrzuconych na różnych krańcach ziemi.
Takie były moje spostrzeżenia, a moja żona, nawykła do występów w dużych ośrodkach europejskich, powiedziała mi później, że w małej salce klubu Konakry grała jak w kościele, czując niezwykły nastrój publiczności, zawsze się jej udzielający.
Wdzięczność słuchaczy była szczera i serdeczna. Wszyscy złączyli się w jedną rodzinę, jak gdyby w Konakry nie istniały różnice zdań, prywata, zazdrość i rozgoryczenie...
Był to podobno pierwszy koncert w stolicy Gwinei, a spodziewać się należy, że nie ostatni, gdyż wykryte przez moją żonę artystyczne talenty pań Durand, Bertrand, państwa Fumeau i innych są rękojmią tego; kierownictwo zaś tym zespołem mógłby ująć p. Poiret, pianista zupełnie nieprzeciętnej miary.
Nazajutrz po koncercie byliśmy znowu w dżungli. Tym razem zwiedziliśmy okolice wsi Koja i Dubreka. Około Koji upolowaliśmy krokodyla i strzelaliśmy do dwóch innych. Brzegi rzeki Koja lub Sorinka obfitują w wodne ptactwo; zdobyliśmy kilka okazów, a śród nich naszego europejskiego dżdżownika (Numenius arcuatus), który dość obco wyglądał przy podzwrotnikowych ibisach, białych czaplach-egretach, barwnych bąkach, siedzących nad wodą papugach i zielonych gołębiach. Mieszkaniec Azji i Europy, miał wygląd człowieka w szaraczkowem, dość zniszczonem ubraniu śród ufraczonych dżentelmenów.
W osadzie Dubreka najwyższą władzę piastuje czarny, głupkowaty brygadjer, mówiący w języku Sussu i bardzo marnie po francusku.
Zaczęło się tu od anegdotycznego zajścia. W drodze wyparował nam cały zapas alkoholu, wziętego dla zbiorów owadów. Zwróciliśmy się o pomoc do brygadjera, lecz ten skierował nas do nauczyciela-murzyna.
— Bardzo jestem rad służyć panom — rzekł uroczystym głosem po francusku nauczyciel, gdy objaśniliśmy mu przyczynę poszukiwania alkoholu. — Wnet napiszę list do mego przyjaciela-kupca, handlującego w Dubrece.
Po chwili list już był gotów, a brzmiał zabawnie:
„Panie! — pisał nauczyciel. — Proszę bardzo o dostarczenie alkoholu dla Białych, którzy przybyli dziś rano. To dlatego, aby przechować posiadane przez nich insekty.
O, te listy murzyńskie!
Język ich jest najczęściej zawiły i kwiecisty, a piszą je nauczyciele, tłumacze lub wychowańcy szkół francusko-murzyńskich, którym więcej chodzi o fajerwerk słów, niż o zdrowy sens i treść. Gdy ziomkowie na wsi otrzymują taki list, biegną do tłumacza, aby przeczytał i odpisał. Odpowiedź zaczyna się zwykle od słów:
„Szanowny i kochany N. N.! Otrzymaliśmy twój piękny list, którego nikt zrozumieć nie mógł, lecz to nic nie znaczy. Donosimy ci, że matka twoja Lasere pozdrawia cię, że żona twoja Gangua pozdrawia cię, że ojciec twój Satone pozdrawia cię... że... itd.“
W Konakry szef gabinetu gubernatora, p. Oswald Durand, dał mi swoją z talentem napisaną książkę „Pellobellé, w której opowiada o listach tubylców i ich oficjalnych podaniach, zawiłych, napuszonych i niezrozumiałych.
Murzyni używają w nich przekręconych, lecz pięknie brzmiących frazesów, jak naprzykład:
„Przypadam z mojemi szlachetnemi stopami do twoich poziomych wyrazów szacunku...“
albo:
„Składam moje uszanowanie do twoich dwuznacznych stóp“[22]
Cały słownik nadzwyczajnych grzeczności, mających być dowodem i oznaką cywilizacji współczesnej, czyni z najprostszych nawet w swej treści listów francusko-murzyńskich zagadkę, niemożliwą do rozwiązania.
W Dubrece alkoholu nie znaleźliśmy, natomiast wsiedliśmy do dużej pirogi i przez cały dzień płynęliśmy szeroką rzeką Kabutaj. W kilku miejscach była ona przegrodzona mieliznami, utworzonemi przez ławice ostryg. Muszle tych mięczaków oblepiały wystające z wody korzenie nadbrzeżnych drzew, a w muszlach gnieździły się małe kraby — Pinnotheres. Inne znowu kraby, barwne i chyże, biegały po bagnistych brzegach, czaiły się w swoich norach, czyhając na pełzające i wdrapujące się na drzewa rybki (Periophtalmus Koelreuteri). Kraby te miały czerwone różki, któremi przywabiały zdobycz, i jedną nogę dużą, zbrojną w potężne kleszcze, drugą zaś znacznie mniejszą. O ile mogłem sprawdzić, należą one do rodzaju Gelasimus fluviatilis.
Trzęsawisko roiło się od wodnego ptactwa czaple, bąki i drobniejsze brodźce miały tu wyborne i obfite pożywienie. W gąszczu nadbrzeżnym rechotały małpy, w rzece pluskały się co chwila ryby. Tuż przy naszej pirodze dojrzeliśmy dwie ryby-igły.
Na kamieniach i na ławicach ostrygowych wdzieliśmy kilka krokodyli, które szybko zemknęły do wody, wydając rozwartemi, zębatemi paszczami głośne syczenie. Wszystkie strzały moje do nich były nieudane, bo zabić krokodyla nie jest rzeczą łatwą. Trzeba koniecznie trafić go w głowę, w okolicy ucha, inaczej, nawet śmiertelnie ugodzony, zsunie się do wody i ukryje na dnie rzeki, śród kamieni lub konarów zatopionych drzew.
Kabutaj jest rajem dla rybaków. Ryby duże i małe co chwila wyskakują z wody. Całe stada ich mkną w pobliżu naszej łodzi, zmykając przed pościgiem drapieżników wodnych. Na rzece spotkaliśmy kilkanaście pirog rybackich, zajętych połowem. Na drobnych czółenkach, wyżłobionych z jednego kloca drzewa, siedziało okrakiem po dwóch rybaków z nogami, zwisającemi nad wodą. Każdy z łowców miał po trzy wędki, a raczej sznury z ciężarkami i haczykami. Wędki były zarzucone do wody; linki dwóch wędek trzymał rybak zaciśnięte pomiędzy dużym a drugim palcem każdej stopy, trzeciej zaś w lewej ręce. Wolną ręką prawą wyciągał linki, gdy ryby zaczynały gwałtownie je szarpać. Nie było chwili, żebym nie widział srebrnych, szerokich ciał ryb, wrzucanych do łodzi.
Jeden z naszych wioślarzy, mówiący trochę po francusku, opowiadał nam z ożywieniem o wielkiem zwierzęciu Ma. Zrozumiałem, że był to lamantyn (Manatus), ssące wodne zwierzę z rodzaju fok, uważane przez niektóre szczepy za zwierzę święte i za przodka. Nazwa zwierza „Ma“ weszło w skład imienia tych szczepów, naprzykład: Mandiugów, Malinké, Bamana i innych.
Nie spotkaliśmy ani razu tego okazu na wolności, chociaż parę razy widziałem jego skórę i mięso na targach w Konakry i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Długość największej skóry sięgała dwóch metrów.
Dubreka jest miejscem, skąd, jak już wspomniałem, wywożą do Europy i na wewnętrzny rynek afrykański dużą ilość orzechów „Kola“, tego niezbędnego dla tubylców narkotyku. Kola uzdrawia murzyna i zabezpiecza przed różnemi chorobami, gasi pragnienie i zabija głód podczas ciężkich marszów, daje mu chwile rozkosznego zapomnienia i słodkich wizyj, a wreszcie jest talizmanem miłości, gdyż za setkę tych orzechów lada ojciec sprzeda swoją córkę.
W pobliskich Dubrece lasach, jak zresztą w całej dżungli gwinejskiej znaleźć można dużo nieznanych nauce roślin, posiadających nadzwyczajną siłę leczniczą i trującą.
H. Pobegnin studjował zastosowanie znanych botanice roślin w medycynie murzyńskiej. Przytoczę z jego pracy[23] kilka przykładów. Owoce drzewa jedwabnego (Asclepias gigantea) służą jako środek na trąd i inne choroby skórne; „kinkiliba“ (Combretum micran thum) na żółtą febrę; kora tamaryndowa — na choroby żołądkowe i na rany; „kossa-fina“ (Vernonia senegalensis) — otrzymała nazwę „chiny czarnych ludzi“ i stanowi doskonałe lekarstwo na malarję; popiół z drzewa bananowego tamuje krew, płynącą z rany.
Lecz to są rzeczy znane i przez tubylców nie ukrywane.
Natomiast wszystko to, co stanowi tajemnicę czarowników, znachorów murzyńskich, pozostaje niezbadanem.
A kryje się tu szerokie pole do pouczających studjów.
Bardzo poważni urzędnicy kolonjalni zapewniali mnie, że czarownicy znają roślinę, która wywołuje wściekliznę u zwierząt i ludzi, lecz znają też inne zioła, które leczą od wścieklizny z najpewniejszym i niezawodnym skutkiem; czarownicy stosują różne rośliny dla zwiększenia ilości mleka u kobiet, krów i kóz, używając w tym celu między innemi Ficus sycomorus. Znachorzy przyrządzają napój roślinny, po którego wypiciu wpada się w stan epilepsji i wypowiada prorocze zdania. Podniecanie zmysłów, powrót sił młodzieńczych, wywołanie zazdrości, usunięcie wroga — na wszystko istnieją poza zaklęciami i amuletami środki roślinnego pochodzenia.
Jednak na pierwszym planie należy wspomnieć o potężnej truciźnie, wyrabianej z kory drzewa „tali“ lub „teli“[24].
Działanie tej trucizny i jej obyczajowe zastosowanie najlepiej ujmuje opowieść, słyszana w Konakry w wigilję Bożego Narodzenia od pewnego kupca miejscowego, znającego całą Zachodnią Afrykę.
Pewnego razu — zaczął opowiadać mój znajomy, — przybył do naszego portu statek z Marsylji. Jedna tylko pasażerka wysiadła w przystani i natychmiast udała się do rezydencji gubernatorskiej.
Zgłosiwszy się do dyżurnego urzędnika, pokazała paszport i oznajmiła, że jest żoną kaprala pułku strzelców senegalskich, Moriba Diallo, który jest... synem króla szczepu Malinké.
— Ależ my tu nie mamy żadnego króla! — zaprotestował urzędnik.
— Wiem o tem! — odparła kobieta z godnością. — Mój mąż uskarżał się właśnie na władze francuskie, że znoszą do szczętu wpływy i aureolę dawnych rodów królewskich, że nasza administracja działa wbrew tradycjom ludności i mimowoli dopomaga do szerzenia się śród tubylców islamu, który zawsze opiera się na panujących i wpływowych rodzinach.
Urzędnik ze zdziwieniem spojrzał na mówiącą, bo to samo zdanie czytał w dziełach różnych poważnych autorów i w raportach wyższych urzędników. Po chwili ochłonął i rzekł:
— Być może, być może, droga pani, że wszystko to jest tak, lecz twierdzę z całą stanowczością, że o „królu“, noszącym nazwisko Diallo, nigdy nikt nie słyszał w kolonjach!
Kobieta opuściła oczy i zacisnęła usta, nieprzejednana i nieprzekonana.
— Czego pani sobie życzy od administracji? — pytał tymczasem urzędnik.
— Chcę odnaleźć swego męża i przy nim zamieszkać! — objaśniła, podnosząc niebieskie, smutne oczy.
— Nie łatwem będzie zadanie wyszukania Moriba Diallo, bo prawdopodobnie wielu murzynów nosi to samo imię i nazwisko... — zauważył urzędnik. — Poproszę panią teraz o kilka informacyj, które muszę wnieść do protokołu. Imię pani?
— Magdalena.
— Panieńskie nazwisko?
— Truot.
— Lata i wyznanie?
— Dwadzieścia siedem. Rzymsko-katolickie.
— Wykształcenie? Zawód?
— Skończyłam szkołę rękodzielniczą. Jestem z zawodu hafciarką.
— W jakim kościele odbył się ślub pani z kapralem Diallo?
— W kościele katolickim przy szpitalu św. Rocha w M., gdzie po bitwie nad Marną mój obecny mąż leżał ranny.
— Więc Moriba Diallo był chrześcijaninem?
— Tak powiedział księdzu...
— Dlaczego pani nie przyjechała tu razem z mężem?
— Gdy go wysyłano ze szpitala do Afryki jako inwalidę, nie miałam pieniędzy na podróż.
— Rząd niezawodnie wydałby pani bilet wolnej jazdy i pewną sumę pieniężną — zauważył urzędnik.
— Dlaczego pani nie zwróciła się do władz?
— Moriba Diallo powiedział mi, że jemu, królewskiemu synowi, nie wypada korzystać z zapomogi rządu, i obiecał przysłać mi pieniędzy z domu — odpowiedziała pani Magdalena z pewną dumą w głosie.
— Więc on przysłał pani nareszcie potrzebne pieniądze?
— Nie! Przyjechałam na swój koszt.
— Czy kapral Diallo pisał do pani listy?
— Nie...
— Czyż pani nie rozumie, że kapral Diallo jest zwykłym łobuzem, który wykorzystał niedoświadczenie pani, jej naiwność? — wybuchnął urzędnik.
— Nie, panie! — zawołała kobieta, podnosząc smutne oczy. — Myślę, że Moriba jest chory po tych strasznych ranach, które odniósł, walcząc za Francję, więc nie mógł ani pisać, ani przysłać mi pieniędzy. O! Ja widziałam te rany, gdy przychodziłam do szpitala, aby szyć dla rannych bohaterów bieliznę, zwijać bandaże... Co noc przychodziłam, aby czemkolwiek służyć Francji w ciężkiej chwili potrzeby i niebezpieczeństwa. On z pewnością jest bardzo chory, może, nawet już nie żyje. W takim wypadku chcę chociażby pomodlić się na jego mogile i krzyż nad nią postawić...
Złożyła ręce, jak do modlitwy, i błagalnie spoglądała w oczy urzędnikowi.
Ten chciał jeszcze o coś pytać, lecz nagle zmienił postanowienie i rzekł cichym głosem:
— Każę panią ulokować w gościnnych pokojach przy oficerskich koszarach i natychmiast rozpocznę poszukiwanie kaprala.
Napisał kilka słów na kartce, zawołał woźnego i kazał zaprowadzić panią Magdalenę Diallo do koszar.
Tegoż dnia rozpoczęły się poszukiwania Moriba Diallo, a że kaprali strzelców senegalskich nie było zbyt wielu w kolonji, a straszliwie poranionych w bitwie na Marnie — jeszcze mniej, więc wkrótce odnaleziono murzyna i w towarzystwie żołnierza wyprawiono go do biura gubernatora.
Urzędnik kazał go wprowadzić do swego gabinetu, spodziewając się ujrzeć inwalidę, pokaleczonego, chorego i znękanego.
Do biura wszedł olbrzymi, tęgi, jak dąb, murzyn, z charakterystycznemi dla szczepu Malinké tatuowanemi bliznami, idącemi przez policzki, od kącików oczu aż do ust. Był nagi, czerwona przepaska otaczała mu biodra. Urzędnik przyjrzał się uważnie tubylcowi. Istotnie, murzyn miał na brzuchu, piersiach i boku straszliwe ślady ran, lecz ciało czarnego człowieka po powrocie na rodzinną ziemię zwalczyło wszystko i powróciło do zdrowia.
— Te blizny otrzymałeś na wojnie? — zapytał urzędnik.
Murzyn wyszczerzył ogromne, białe, jak u pantery, kły i zaśmiał się bezczelnie i głucho.
— No, tak, mussu! Na wojnie! To wrogowie Francji tak mnie pięknie wytatuowali — wykrzyknął chrapliwym głosem.
— Moriba Diallo! — zaczął urzędnik. — We Francji ożeniłeś się z panną Magdaleną Truot?
— Dlaczego nie miałem się żenić, gdy białe kobiety same wieszały mi się na szyi! — odparł, bezczelnie mrużąc oczy.
— Jakto? — zapytał urzędnik.
— Ożeniłem się tam kilkakrotnie! — śmiał się kapral. — Przecież my, murzyni, możemy mieć po kilka żon. W Darghay pozostawiłem pięć, dlaczego we Francji nie miałem pozostawić trzech? Same chciały, abym się z niemi ożenił. No, więc się i ożeniłem! Niech choć coś mam za przelaną krew na wojnie. Poznałem białe kobiety, ciekawe miłości murzyńskiej! Cha! cha! cha!
Śmiał się długo i bezczelnie, ale urzędnik podniósł głos, więc kapral umilkł, prostując się po wojskowemu.
— Za te twoje sztuki możesz się dostać do więzienia, łobuzie! — groźnym głosem rzucił urzędnik. — Dlaczego podawałeś się tym kobietom za królewskiego syna i za chrześcijanina?
Murzyn nie wytrzymał i znowu parsknął śmiechem.
— Robiłem tak, jak robili moi biali koledzy ze szpitala. Każdy z nich, przymilając się kobietom, twierdził, że jest synem hrabiego. Ja swego ojca uczciłem tytułem królewskim... przez miłość synowską... A co do chrześcijaństwa, no, to, przecież biali mówią, że wszyscy ludzie są braćmi, ja chciałem mieć białe siostry, które, jak tylko co, zaraz ciągną do kościoła. A mnie to nie robiło różnicy! Chrześcijanin, to chrześcijanin! U siebie, w dżungli, zlezie to odrazu z człowieka, jak połysk z lufy karabinu... W 25-ym pułku jadłem polewkę z kartofli i kapusty, a przecież tu o tej strawie zapomniałem... Tak i z tym Bogiem białych!
Mówił to, zanosząc się od śmiechu i wykręcając białka oczu.
— Czy panna Magdalena pokochała ciebie? — dopytywał się urzędnik, hamując wybuch gniewu.
— Czemu nie miałaby kochać?! — zawołał kapral. — Żaden biały jejby nie pokochał, bo była biedna, blada, nieśmiała, nieładna, smutna, samotna... Mówiła mi, że nie może dłużej żyć sama, że potrzebuje człowieka, który mógłby ją zrozumieć, powiedzieć do niej kilka słów serdecznych! O, one wszystkie takie, te białe kobiety. Na to każdą można wziąć! Nieraz całemi nocami prawiła mi o swojem życiu sierocem, a ja tylko oczy mrużyłem i ustami cmokałem, i to jej już wystarczało. Powiedziała kiedyś felczerowi, że Moriba Diallo jest subtelny. Cha! cha! cha! Nie wiem, co to znaczy, ale pewno coś dobrego, bo felczer od tej pory kazał dawać mi podwójną porcję wiktu.
Dziki, czarny człowiek, bezczelny, już zepsuty w Europie nicpoń, nieświadomie ujął w swojem szyderczem opowiadaniu dramat samotnych kobiet, tych coraz liczniejszych ofiar współczesnych warunków życia i form społecznych.
Urzędnik to zrozumiał i kazał woźnemu powiadomić panią Magdalenę Diallo, że jej mąż przybył.
Zjawiła się wkrótce. Nic nie mówiąc, objęła murzyna za szyję i przytuliła się do niego, jak małe, skrzywdzone dziecko.
W duszy urzędnika zaczęły walczyć dwa różne uczucia — wrażenie wstrętu, rozgoryczenia na widok „upadku“ białej kobiety i głębokie współczucie dla istoty brzydkiej, bladej i tak samotnej, tak potrzebującej miłości i przyjaźni, że nawet w tym nagim, dzikim kapralu strzelców senegalskich odczuła ślady subtelności, której śród białych mężczyzn, niestety, znaleźć nie mogła. Urzędnik wprost ze strachem oczekiwał jakiegoś brutalnego ruchu, czy drwiącego słowa ze strony murzyna. Kapral jednak nagle spoważniał, stał sztywny i zamyślony, a po chwili położył na głowie kobiety swoją potężną dłoń.
Zapanowało milczenie. Przerwał je urzędnik zapytaniem:
— Czy pani i teraz chce zamieszkać przy mężu?
— O, tak, panie! — zawołała kobieta, tuląc się do szerokiej piersi murzyna.
— Kapralu Moriba Diallo! — zwrócił się do tubylca urzędnik. — Czy słyszałeś?
— Słyszałem, mussu! — brzmiała cicha odpowiedź.
— Czy możesz utrzymać białą żonę własną pracą?
Murzyn wzruszył ramionami i mruknął:
— W zagrodzie starczy dla wszystkich prosa, fonio, bobów i oleju. Trzeba tylko więcej pracować...
— Będę pracowała bez wytchnienia! — wybuchnęła biała kobieta.
Urzędnik zamyślił się na chwilę, potarł czoło i zimnym głosem oznajmił:
— Skoro jest to życzeniem i postanowieniem pani, nie mogę mu stawać na przeszkodzie. Muszę tylko uprzedzić panią, że klimat Afryki i warunki życia tubylców są dla białych kobiet zabójcze.
— Ja wytrzymam wszystko! — rzekła, patrząc mu w oczy, kobieta. — Wolę śmierć, niż powrót do dawnego życia bez radości i przyjaźni... Nigdy! Nigdy!
— W takim razie — powiedział urzędnik — każę napisać dla pani pozwolenie na korzystanie z tragarzy do niesienia hamaku i bagaży. Odbierze to pani w kancelarji. A teraz — szczęśliwej drogi i powodzenia!
Biała kobieta i kapral wyszli. Stojący przy drzwiach woźny zasłaniał dłonią usta i śmiał się. Urzędnik spojrzał na niego i nagle zawołał:
— Przyprowadź mi tu na chwilę Moriba Diallo — samego!
Gdy murzyn wszedł, badawczo patrząc w twarz urzędnika, ten zbliżył się do niego, zajrzał mu w oczy i, nachyliwszy się mu do ucha, szepnął:
— Pamiętaj, kapralu Diallo, że w razie, gdyby coś się przydarzyło tej kobiecie,... pójdziesz na galery, do Kajenny! Pamiętaj!...
Powiedziawszy to, wypchnął go za drzwi i długo chodził po biurze, mrucząc:
— Przeklęte życie! Zbrodnicza cywilizacja! Rewolucji, rewolucji potrzeba, aby wstrząsnęła od dołu do góry wszystkiem — społeczeństwem, prawem, religją, przekonaniami!!...
Nazajutrz po tych wypadkach, wnet po wschodzie słońca, wyruszyła z miasta do dżungli, do dalekiej wioski, mała karawana. Ośmiu murzynów niosło na zmianę hamak z białą kobietą, a ośmiu innych — jej bagaże. Przewodnikiem był sam kapral Diallo. Szedł na czele orszaku, śpiewając ponurym głosem lub gwiżdżąc; do żony wcale się nie zbliżał i nie mówił. Ona też nie zwracała się do niego z pytaniami, pozostając w głębokiej zadumie. Po dwu dniach dopiero murzyn podszedł do hamaku i rozpoczął rozmowę. Przyznał się, że nie jest chrześcijaninem, że posiada pięć innych, czarnych żon, ale obiecał, że będzie dobry dla białej kobiety i będzie się nią opiekował.
— Dziękuję ci, Moriba! — szepnęła kobieta.
— Niema za co! — odparł murzyn. — Boję się tylko tego, jak się zżyjesz z tamtemi żonami... Nie mogę ich przecież wyrzucić z domu?
— Naturalnie! — odpowiedziała kobieta. — Pozostaw to mnie. Ja wszystko załatwię!
Wyrzekła te słowa takim przekonywującym głosem, że murzyn odrazu się uspokoił i poweselał. Znowu zaczął śpiewać i gwizdać. Stał się jednak bardziej troskliwym o panią Magdalenę. W niebezpiecznych miejscach, gdy tragarze schodzili z gór, Moriba podtrzymywał hamak żony, a przy przeprawach przez rzeki sam przenosił ją na rękach; ona zaś łagodnie tuliła się do jego piersi.
Gdy jeden z tragarzy, widząc to, zaśmiał się i rzucił jakiś brutalny frazes, Diallo postawił żonę na kamieniu, wystającym z łożyska rzeki, i, podszedłszy do tragarza, potężnem uderzeniem pięści zbił go z nóg i głową zanurzył go w wodzie.
— Sale négre![25] — mruknął pogardliwie i groźnie kapral. — Spróbuj jeszcze raz powtórzyć, coś powiedział!
Przez cały czas podróży nikt już nie próbował zażartować z Diallo i jego żony.
Po kilku dniach małżeństwo dotarło do zagrody Moriba Diallo. Pięć czarnych żon, otoczonych gromadą dzieciaków w milczeniu i ze zdumieniem przyglądało się białej kobiecie — żonie ich męża i ojca. W chwilę później tłum Malinké otoczył dom Diallo, długo się przypatrywał nowej żonie, a później zaczął rozpytywać, ile za nią Moriba zapłacił jej ojcu i wójtowi jej wsi, ile ma dzieci, jakie przyniosła ze sobą rzeczy. Moriba ze śmiechem tłumaczył pani Magdalenie te pytania. Śmieli się oboje. Murzyni podziwiali każdy przedmiot, wyjmowany z kuferków i koszyków białej kobiety, a czarne żony coraz bardziej ponuremi oczami przyglądały się współzawodniczce.
— To nie ja jej sprawiłem, to należy do niej, bo sama sobie kupiła te rzeczy we Francji — objaśniał Diallo, rozumiejąc, co się dzieje w głowach czarnych kobiet, zazdrośnych nie o niego, lecz o jego szczodrość. — Słuchajcie! Jeżeli która z was zrobi jej coś złego — biada wam!
Mówiąc to, schylił się i podniósł z ziemi dużą, ciężką maczetę do rąbania mięsa i drzewa.
Była w tym ruchu niema groźba. Zrozumieli to wszyscy — i czarne żony, i dzieci i tłum sąsiadów, a że kaprala obawiano się i szanowano, jako bywalca i mówiącego po francusku, stanowisko pani Magdaleny odrazu stało się uprzywilejowanem i mocnem.
Już tego samego wieczoru biała kobieta wraz z innemi żonami pracowała w zagrodzie, przygotowując strawę dla całej rodziny.
— Długo możnaby opowiadać, jak się ułożyło życie europejskiej kobiety w zagrodzie męża-murzyna! — mówił mój znajomy. — Tysiące szczegółów, tysiące drobnych przykrości, kompromisów, rozczarowań, a poza wszystkiem — ciężka, nad siły praca i jeszcze cięższa i nieprzerwana walka z klimatem, ze zwiększającą się z dnia na dzień słabością, atakami febry, wreszcie przerażający panią Magdalenę zbliżający się termin narodzin dziecka. Przerażało ją to nie tylko dlatego, że nie miałaby żadnej pomocy lekarskiej, lecz najbardziej dlatego, że teraz po raz pierwszy przyszła jej myśl, dręcząca ją niepokojem i strachem. Jakie ona urodzi dziecię? Czy będzie ono białe, czy czarne? Na myśl, że wyda na świat istotę o czarnej skórze, pod którą będzie płynęła jej krew — rumieniec wstydu i hańby, tego uczucia, odziedziczonego po białej rasie, oblewał bladą, wycieńczoną twarz kobiety. Kochała swego czarnego męża i nie wstydziła się go. Bała się, nienawidziła i już naprzód czuła wstręt nieprzezwyciężony do czarnego dziecka, które wkrótce miało się urodzić! Czuła podświadomie, że byłoby to ciosem dla aureoli i honoru białej rasy; czuła to od pierwszych dni poczęcia dziecka całym swoim instynktem, nie myśląc nawet o tem i, być może, nie umiejąc nawet wyrazić słowami miotających nią uczuć...
Moriba Diallo tymczasem bardzo przywiązał się do białej żony; był z niej dumny, bo ona potrafiła podnieść dobrobyt w domu i otoczyć go szacunkiem; Diallo czuł się szczęśliwy w oczekiwaniu potomka, a w jego dziecinnej głowie pierwotnego człowieka błyskać zaczęła myśl:
— Gdyby to był syn!... Gdyby się urodził mały, biały człowiek!...
Kapral żył teraz tą nadzieją, lecz nikomu z tem się nie zwierzał.
Wypadło mu opuścić dom na kilka dni, gdyż musiał przyjąć udział w wielkiem polowaniu, urządzanem raz w roku przez ludność całego obwodu.
We wsi pozostały tylko kobiety i dzieci.
Podczas nieobecności kaprala zawitała do wioski mała karawana.
Byli to francuzi. Jeden z nich był urzędnikiem z sąsiedniej dużej osady, drugi — agronomem rządowym. Agronom zażądał odrazu, aby mu pokazano zagrodę Moriba Diallo.
Ujrzawszy panią Magdalenę, objaśnił, że w biurze gubernatora polecono mu odwiedzić ją, zapytać o stan jej zdrowia i o to, jak się ułożyło jej życie w rodzinie murzyńskiej. Kobieta była bardzo wzruszona dobrocią gubernatora i uprzejmością urzędników, którzy umyślnie zrobili dwa dzienne etapy, aby ją odwiedzić.
Pani Magdalena zakrzątnęła się i wkrótce zaprosiła Francuzów do stołu. Czarne żony gorejącemi, mściwemi oczami śledziły każdy jej ruch; później odeszły i, usiadłszy w cieniu drzew, zaczęły coś szeptać do siebie, śmiać się i wygrażać pięściami w stronę zagrody.
Tymczasem spragniona towarzystwa z równymi sobie ludźmi pani Magdalena szczegółowo opowiadała Francuzom o swem przeszłem, nędznem, samotnem życiu i o teraźniejszości, nie ukrywając, że wkrótce stanie się matką. Męczące ją oddawna troski i obawy ujęła w pytaniu:
— Czy z murzyna i białej kobiety może się urodzić dziecko białe?
— Niestety, nigdy to nie bywa, pani! — odparł urzędnik. — W tem jest całe nieszczęście i hańba kobiety!... O, przepraszam panią! — zawołał, zauważywszy, że pani Magdalena nagle zbladła.
— Nic to... nic! — uspokoiła go kobieta. — Dobrze, że pan to powiedział, bo ja to sama czułam, a nie mogłam wyrazić tego słowami...
Mimo usiłowań Francuzów rozmowa więcej się nie kleiła, więc urzędnicy pożegnali panią Diallo i opuścili wioskę, oświadczając, że się spieszą zpowrotem.
Pani Magdalena pozostała sama. Siedziała nieruchoma, zdruzgotana, pozbawiona już najmniejszej iskierki tlącej w niej dotąd nadziei. Zdawało się jej, że słowo „hańba“ płonie na jej czole palącemi zgłoskami, jak ponure znamię wyklęcia.
Gdyby wiedziała ta religijna francuska kobieta, o prostaczej duszy i o gołębiem sercu, że stała się matką wyklętego przez Boga potomka bratobójcy Kaina, którego czarni ludzie uważają za swego dalekiego praojca, to zbuntowałaby się jej dusza, a serce umarłoby w mękach rozpaczy. Na szczęście żona kaprala Moriba Diallo nic o tem nie wiedziała.
W chwili, gdy zrozpaczona kobieta nie miała sił, aby się podnieść z miejsca, pięć czarnych żon kaprala siedziało przed czarownikiem w jego chacie, ukrytej w gąszczu dżungli.
Nie patrząc w oczy strasznego starca i wciąż przebierając w palcach amulety, chroniące od złych duchów, murzynki opowiadały mu, że ich mąż przyprowadził do zagrody białą kobietę, że woli ją od nich, że wszystko się w domu zmieniło od chwili zjawienia się „białej“, że Moriba Diallo myśli tylko o niej, chociaż ona obraża domowe fetysze, bo kazała wynieść je z chaty i stoją teraz w opuszczonym śpichrzu, a ich miseczki ofiarne oddawna są puste. Opowiadały dalej, mściwe i zazdrosne o względy i dary męża, że słyszały, jak Moriba Diallo opowiadał białej kobiecie o czarownikach, o ich mądrości i sile, jak mówił jej o potędze fetyszów, a biała żona śmiała się i objaśniała mężowi coś, czego one nie mogły zrozumieć.
— Jeżeli tak dalej pójdzie — szeptały złowrogo i namiętnie murzynki — mieszkańcy nie wpuszczą czarownika do wioski, nie będą mu przynosili prosa, ryżu, mięsa i dolo[26], a może przyjść nawet taki dzień, gdy go wydadzą w ręce Francuzów, którzy ścigają „ludzi, działających w cieniu“[27]... Już się na to zanosi, bo dziś właśnie przybyli biali naczelnicy, biała kobieta coś im długo opowiadała...
Czarne żony Moriba Diallo do północy szeptały, łgały i miotały słowa nienawiści, aż czarownikowi płonąć zaczęły oczy, zadrżały grube wargi, odsłaniając duże, żółte zęby.
— Milczcie! — rzekł chrapliwym głosem. — Będę naradzał się z duchami dżungli...
Długo siedział zadumany nad małem ogniskiem, rzucając na węgle zioła i kawałki kory, aż się cały szałas zapełnił dymem.
— Zbliżcie się do mnie! — rzekł nareszcie. — Duchy nauczyły mnie, co mamy zrobić z białą kobietą. Słuchajcie uważnie, a pamiętajcie, że, jeżeli powiecie komuś, że to ja was nauczyłem, duchy zaduszą was i wasze dzieci...
Sześć czarnych, ciemnych głów schyliło się nad ogniskiem i naradzało się długo... długo.
W tydzień później przybiegł do wsi młody tubylec, oznajmiając, że tegoż wieczoru powrócą myśliwi. Gdy ta wieść doszła do zagrody Moriba Diallo, jedna z czarnych żon natychmiast wysunęła się z domu i jęła przedzierać się przez dżungle, aż wyszła na ścieżkę, którą mieli powracać mężczyźni. Tu ukryła się w krzakach i cierpliwie czekała.
Już po zachodzie słońca wynurzył się z dżungli tłum mężczyzn z kapralem na czele. Czarna żona wybiegła mu na spotkanie i, odprowadziwszy na stronę, szeptała mu coś natarczywie, aż odepchnął ją i wielkim krokiem podążył do wsi.
Gdy Moriba Diallo zjawił się w chacie, był mroczny i groźny.
Podejrzliwie spojrzał na smutną twarz białej kobiety i, parsknąwszy nozdrzami, rzucił pytanie:
— Już zaczynasz przyjmować w tajemnicy białych?
Pani Magdalena spokojnie zaczęła mu tłumaczyć przyczynę przybycia urzędników, lecz Moriba Diallo, podbudzony przez czarną żonę, stawał się coraz brutalniejszy i zasypywał kobietę obrażającemi ją zarzutami.
Zaczęła płakać cicho, bezradnie.
Widząc to, Moriba kopnął ją nogą i rzucił żonie obelżywe, najbardziej hańbiące słowo, jakie słyszał za czasów, gdy razem z kolegami odwiedzał w miastach francuskich małe domki o czerwonych latarniach i zamkniętych zawsze okiennicach.
— Nie wierzę ci! — ryknął. — Musisz dowieść, że jesteś niewinna!
— Uczynię wszystko, co zechcesz — odparła, łkając, kobieta, przerażona wściekłością czarnego olbrzyma.
— Dobrze! Jutro poddasz się próbie czarownika... ty... — i znowu padło ohydne, hańbiące słowo.
— Jestem gotowa na wszystko! — szepnęła biała kobieta, nie rozumiejąc zamiaru męża.
Moriba Diallo wybiegł z domu i pędził do czarownika. Przesiedział z nim całą noc, pomagając mu w jego ponurych czynnościach. Czarownik utłukł na proszek suchej kory drzewa „teli“, skropił wszystko musującem „dolo“ i, umieściwszy w małej miseczce, nakrył grubemi szmatami. Gdy się proszek zagrzał, wsypał go do innej miseczki ze świeżem piwem, wrzucił szczyptę jakichś ziół, wyszeptał zaklęcia i dopiero wtedy podniósł oczy ku pułapowi. Ujrzał wdzierające się przez szpary szare światło przedświtu.
— Czas już! Chodźmy! — rzekł, wstając.
Ostrożnie, niosąc na zmianę miseczkę z napojem, szli przez brussę.
— Jeżeli jest niewinna — trujący napój „teli“ nie zaszkodzi jej; jeżeli zdradziła — zginie, nim wyschną resztki płynu w miseczce — mruczał czarownik.
— A jeżeli jest niewinna, a „teli“ zabije ją... zaczął Moriba Diallo, wyrażając nurtujące go zwątpienie.
— Duchy wiedzą, co jest sprawiedliwe, a co jest niesprawiedliwe! — rzekł stanowczym głosem czarownik, podnosząc rękę nad głowę. — Starzy ludzie znają prawo duchów na ziemi...
Gdy zbliżyli się do domu, słońce już było wysoko, a biała kobieta krzątała się w zagrodzie.
— Chodź tu! — zawołał na nią Moriba.
Podeszła bez wahania, nieświadoma tego, co miało się stać.
— Pij! — rzekł kapral, wyciągając miseczkę z trującym płynem.
Spojrzała w oczy mężowi i, milcząc, wypiła wszystko, do dna. Uczyniwszy to, poszła ku domowi, lecz tuż przy parkanie zaczęła się chylić, uklękła, a po chwili osunęła się twarzą na ziemię.
Czarownik podszedł, przewrócił nieruchome ciało nawznak, ujrzał cienką strugę krwi, wypływającą z ust i szepnął:
— Była winna!... Nikt nie widział... Zanieś ciało do dżungli i zostaw na kamieniach wyschłego potoku!
Moriba Diallo uczynił, jak radził czarownik.
Powracając do wsi, ciągle się oglądał i nadsłuchiwał.
Nagle drgnął i zatrzymał się, utkwiwszy oczy w jasno-niebieskie, rozpalone niebo. Ujrzał tam trzy ruchome, czarne plamki; z każdą chwilą stawały się wyraźniejsze i większe, aż kapral rozejrzał je dokładnie. Były to sępy, a krążyły, kwiląc żałośnie, nad miejscem, gdzie Moriba Diallo zostawił zwłoki białej żony.
Murzyn cały dzień spędził pod parkanem domu, śledząc to, co się działo nad daleką dżunglą. A działy się tam dziwne rzeczy. Całe chmary drapieżnego ptactwa uwijały się, krążyły, spadały na ziemię, biły się w powietrzu, wyrywając sobie zdobycz, kwiląc, kracząc i piszcząc złemi głosami.
Noc zapadła, a Moriba wciąż siedział, patrzał, i słuchał. W mroku znikły sylwetki bijących się ptaków, ale ich głosy rozlegały się jeszcze długo, a umilkły wtedy, gdy od strony wyschłego potoku rozległ się chichot hyjeny i łkające zawodzenie szakala.
Wtedy dopiero podniósł się ze swego miejsca Moriba Diallo, spostrzegł wyglądające z poza płotu głowy swoich czarnych żon, dojrzał ich płonące, pełne ciekawości oczy i nagle usłyszał wyraźnie słowa urzędnika z biura gubernatora:
— Pamiętaj, kapralu Diallo, że w razie, gdyby coś się przydarzyło tej kobiecie,... pójdziesz na galery, do Kajenny! Pamiętaj!...
Niczem niepohamowany strach porwał murzyna i zmusił go do ucieczki przed ścigającem go widmem. Biegł przez dżunglę, sadząc, jak antylopa, przez rowy i kamienie, nieczuły na wpijające się mu w ciało kolce krzaków i ostre kamienie, raniące mu stopy.
Moriba Diallo zanurzał się coraz głębiej w dżunglę, przepływał rzeki i biegł, biegł ku zbawczej granicy angielskiej kolonji, skąd już nigdy nie miał powrócić do swej zagrody, gdyż tam — obok cienia zabitej białej żony stało potworne widmo straszliwej Kajenny.
Opowiadanie o tragicznym losie białej kobiety, która stała się członkiem rodziny murzyńskiej słyszałem w Konakry, siedząc na werandzie hotelu po spożytej wieczerzy wigilijnej. Tak! Nie zapomnieliśmy tam, pomiędzy 8° a 9° północnej szerokości, o naszej polskiej tradycji. Żona moja zorganizowała z pomocą czarnego kucharza Mamona prawdziwą wigilijną ucztę, nawet na „sianie“, z różnemi rybami i... makiem. Przełamaliśmy się opłatkiem, przywiezionym z Warszawy, wspominając rodzinę, przyjaciół i znajomych. Nad stołem naszym powiewały chorągiewki o barwach polskich, w wazie z lodem[28] stały biało-czerwone kwiaty, wymownie świadcząc o tem, że do płomiennej krainy przybyliśmy z mroźnej i śnieżnej północy.
Potem poszliśmy do kościoła na pasterkę.
Noc była duszna, gorąca. Na niebie płonęły miljony gwiazd, cicho szumiał ocean; zdaleka, koło latarni morskiej na wyspie Tamarze, niecierpliwie huczał parowiec, prosząc, aby go w tę noc tradycyjną, mistyczną wpuszczono do portu.
Nabożeństwo odprawiał biskup zakonu Białych Ojców w ogrodzie kościelnym, przy wspaniale przybranym ołtarzu. Ogród był oświetlony girlandami elektrycznych lampek, a ciemne gałęzie drzew mangowych i pomarańczowych tworzyły sklepienie. Tłumy tubylców w europejskich strojach lub w nowych białych „bubu“ zapełniały ogród. Czarny organista grał na fisharmonji, małe murzyniątka w komżach uwijały się przy ołtarzu, doskonale prowadzony chór śpiewał z powagą i namaszczeniem, a tłum wtórował mu, powtarzając słowa łacińskich psalmów.
Tubylcy modlili się gorąco, z przejęciem, niektórzy — z francuskich książek do nabożeństwa, inni — przebierając w palcach paciorki różańców i wlepiając oddane, płonące oczy w postać Chrystusa na wielkim, drewnianym krzyżu, lub w stojącą u jego podnóża rzeźbioną Matkę Boską z Lourdes. Czarne chrześcijanki w białych sukniach, wzruszone i przejęte tajemnicą chwili, przystępowały do św. komunji, po spożyciu cząstki ciała i krwi Boga padając na twarz przed ołtarzem. Nastrój panował podniosły, przepojony mistycyzmem, zapomnianym już oddawna w świątyniach krajów cywilizowanych.
Zacząłem się rozglądać uważnie, badając tłum i zastanawiając się nad tem, kto się tu korzy przed ołtarzem i czem pociąga nauka Chrystusa afrykańskich wyznawców.
Rozumiałem myśli tych kobiet, wzruszonych przyjęciem widzialnych cząstek istoty Boga. Ten Ukrzyżowany ustalił prawo, nieznane tu, prawo połączenia się na całe życie jednego męża z jedną żoną; było to prawo, zapewniające kobiecie szacunek i byt pod strzechą domu męża aż do śmierci. Jakżeż mogłyby te niewolnice nie miłować ukrzyżowanego Boga?! Jakżeż śmiałyby nie korzyć się przed Nim i nie wysławiać imienia Tego, który wyzwalał je z więzów zupełnej zależności i bezbronności wobec władzy pana i męża?!
Rozumiałem uwielbianie Chrystusa przez czarny tłum mężczyzn, bo nie widziałem tu dumnych, dostojnych twarzy starszyzny i potomków niedawno panujących rodzin murzyńskich, nie mogłem dojrzeć wolnych, bogatych rolników i pasterzy z brussy Dolnej Gwinei lub z gór Futa-Dżalon. Tu, pod ciemnem sklepieniem mangowych konarów, korzyli się przed tym ołtarzem dawni niewolnicy i ich potomkowie, pozbawieni wszelkich praw w środowisku murzyńskiem, ludzie bezdomni i bezbronni, których Zbawiciel usiłował, zdawało się, ogarnąć rozkrzyżowanemi ramionami, przytulić do piersi, ukoić słowami pociechy i miłości i zapowiedzieć nowe przyjście Swoje. O niem mówił właśnie głosem groźnym, przenikającym do serca i mózgu kaznodzieja, powtarzając za ewangelistą Łukaszem słowa Chrystusa:
„Na ziemi będzie uciśnienie narodów i rozpacz, gdy zaszumi morze i jego wały, gdy ludzie drętwieć będą w strachu przed oczekiwaniem tego, co spadnie na wszystek świat“...
Te wierzące tłumy czarnych chrześcijan przyjmowały cząstkę ciała i krwi ukrzyżowanego Zbawiciela, a nikt więcej głębiej, i gorącej od nich nie mógł odczuwać tajemnicy tego misterjum. Nikt, bo przecież ich ojcowie czynili to samo, zjadając skrwawione okruchy ciała ludzkiej ofiary, złożonej na cześć płodnej w dary doczesne bogini — Ziemi, łącząc się z nią więzami krwi i wspólnoty duszy!
Nauka Chrystusa, nauka przeznaczona dla ubogich w duchu, skruszonych i uniżonych, smętnych i jęczących, cichych i pokornych, głodnych i spragnionych sprawiedliwości, jak wszędzie na całej ziemi, znalazła posłuch śród ubogich, uniżonych i krzywdzonych.
Lecz wolni ludzie dżungli i gór afrykańskich nie garną się pod ramiona krzyża męki i zbawienia.
Chrześcijaństwo jest w umyśle czarnego tubylca ściśle związane z białym człowiekiem — posiadającym straszliwą, piorunującą broń palną, umiejącym odcinać chore członki, nie zabijając człowieka, rozmawiać na odległość, przenosić się z miejsca na miejsce bez hamaku i konia, posługując się wozem bez zaprzęgu, latać w powietrzu, przepływać ocean, posługiwać się błyskawicą i piorunem i robić niewolnikami całe ludy.
„Chrześcijanin-Nazara jest czarownikiem i my mamy przed nim strach!“ — mówią murzyni muzułmanie i fetyszyści.
Czarne szczepy boją się chrześcijan, ale też i nienawidzą ich, gdyż oni burzą cały ustrój ich tradycyjnego społeczeństwa.
Na pierwszem miejscu tego burzenia życia tubylczego należy postawić zasadę jednożeństwa. W tem się kryje zagłada czarnej rasy, ponieważ klimat i warunki życia wymagają wielożeństwa, które odpowiada naturze tubylców, osłabia wpływ wysokiego procentu umierających dzieci, pokrywa zapotrzebowanie rąk roboczych przy uprawie roli i ciężkich obowiązków przy obsłudze domu.
Taki stan rzeczy doskonale rozumieją nawet misjonarze, a niektórzy politycy występowali już z projektem legalizowania wielożeństwa śród nawróconych na chrześcijaństwo murzynów[29].
Drugim słabym punktem chrześcijaństwa dla szerzenia się jego w środowisku afrykańskiem jest walka z niewolnictwem, na którem opiera się cały dobrobyt rodzin murzyńskich, przymusowe zrównanie praw właściciela i niewolnika, i nareszcie — ciosy, zadawane przez chrześcijańską administrację władzy i wpływowi starszyzny tubylczej.
Wszystko to toruje drogę islamowi, niosącemu z sobą ideje, wrogie białej rasie. Islam szerzy się wśród arystokratycznych i wpływowych rodzin tubylczych, bo uznaje tradycyjne władanie niewolnikami i ich potomkami, popiera poligamję i tworzy naturalne granice prawne dla ludzi wolnych i dla niewolników.
W w. VII-ym i VIII-ym naszej ery islam już był raz zwyciężył w Afryce, walcząc tą właśnie bronią. Wszakże tunisyjski Sfaks był od II-go wieku ostoją kościoła chrześcijańskiego w Afryce północnej i szerzył naukę Nazareńczyka coraz dalej i dalej, docierając aż do Muluji, lecz przyszedł Sidi-Okba, apostoł Proroka, miecz Allaha, syn bezpłodnej, rozpalonej pustyni, ustalił prawo obyczajowe, zrozumiałe i konieczne dla czarnego człowieka, i obalił krzyż, broniący słabych, uciśnionych i jęczących.
W tych warunkach chrześcijańska nauka nie ma przed sobą przyszłości na czarnym lądzie.
Jeżeli nadejdzie czas, w którym wszyscy czarni niewolnicy-chrześcijanie staną się wolnymi ludźmi i z pomocą władz europejskich otrzymają swoją własną ziemię, wtedy niezawodnie, stając się niezależnymi posiadaczami roli, wszyscy powrócą do wielożeństwa, do islamu lub do kultu przodków i fetyszów. Takie wypadki mają miejsce i w naszych czasach, a historja kolonizacji w Afryce daje dużo podobnych przykładów.
Misje religijne portugalskie, kierowane przez diecezję Wysp Zielonego Przylądka, rozrzucone po całem atlantyckiem wybrzeżu Afryki, nawróciły około miljona murzynów. Obecnie potomkowie czarnych chrześcijan składają ofiary fetyszom, a domy, w których mieściły się misje i szkoły religijne, zapadają się, zburzone przez wilgoć i termity.
Misjonarze rożnych kościołów chrześcijańskich wiedzą dobrze, że praca ich wydaje owoc bardzo kruchy, rozpadający się wnet, gdy znika nad nim nieprzerwana, pieczołowita opieka, nie zawsze możliwa i wykonalna.
Jedna tylko okoliczność daje nauce Chrystusa nadzieję zwycięstwa, lecz dużo wody upłynie w rzekach afrykańskich, zanim nastąpi ta chwila.
Uczyni to cywilizacja europejska, o ile do tego czasu nie zginie sama. Gdy medycyna doprowadzi do normy ilość umierających dzieci i nauczy ludność walczyć z chorobami, gdy technika przetnie cały kontynent kolejami i drogami samochodowemi, gdy agronomja zmieni jałowe ziemie w żyzne pola i wprowadzi mechaniczne pługi i inne narzędzia rolnicze do gospodarki murzyńskiej — wtedy znikną wielożeństwo i niewolnictwo, wtedy prawdziwie wolny murzyn — czy patrycjusz, czy plebeusz — zrozumieją naukę Chrystusa, błogosławiącego nie tylko słabym, uciśnionym i ubogim duchem, lecz także potężnym a miłosiernym i pokój czyniącym; wtedy garnąć się zaczną czarne szczepy pod ukrzyżowane ramiona Zbawiciela, gdyż nikt głębiej od nich nie odczuje płonącego miłością serca Syna człowieczego, tak drogiego i jasnego dla ich gołębich, dziecinnych serc i prostaczych mózgów.
Jestem przekonany, że, o ile śród innych ras chrześcijaństwo zrodziło cywilizację, o tyle w Afryce — cywilizacja przyniesie naukę Chrystusa i na zawsze ją utrwali.
Zupełnie przypadkowo myśli te znalazły potwierdzenie w kilka godzin później.
O świcie pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia opuściliśmy Konakry. Jechaliśmy na wschód linją, prowadzącą do Nigru.
Przed oknami wagonu mknęły lasy gwinejskie, plantacje bananów i ananasów, małe wioski murzynów Sussu, rojne stacyjki kolejowe, gdzie przybycie kursującego dwa razy w tygodniu pociągu osobowego stanowiło widowisko pierwszorzędne. Z nabitych publicznością do sufitu wagonów trzeciej i czwartej klasy wylęgali na peron przekupnie-murzyni i rozpoczynali handel tuż, na ziemi, sprzedając klejnoty, tkaniny, chustki, nici i igły — dla kobiet, a bubu, pantofle fajki i noże — dla mężczyzn, karmelki zaś i pierniki — dla dzieci. Wieśniacy przynosili z brussy skóry lamparcie, rogi antylop, orzechy kola, arachidy, pomarańcze, banany i cukierki murzyńskie — „sumbara“, przyrządzane z soku pewnej rośliny. Odbywał się handel zwyczajny i zamienny przy akompanjamencie krzyków, śpiewu i dźwięków „soko“.
Bogobojni muzułmanie Fulah, odszedłszy kilka kroków od tłumu, czynili rytualne obmywania, bili pokłony do ziemi i korzyli się przed Allahem, obróciwszy twarz na Wschód, w kierunku Mekki.
Czarny maszynista i jego pomocnik palacz, czarny naczelnik stacji, czarni konduktorzy czekali na naturalny koniec improwizowanego targu, a później lokomotywa huczała przeciągle i mknęła, wlokąc za sobą łańcuch wozów, robiła zawrotne skręty, wspinała się na pagórki i, jak wściekła, staczała się na łeb na szyję w równinę, pędząc dalej i dalej w obłokach czerwonego kurzu, w chaosie turkotu kół, brzęku łańcuchów, skrzypu hamulców i wrzasku czarnych pasażerów.
Pierwsza większa stacja wypadła w Kindji, położonej śród gór Futa-Dżalon, otaczających już plant kolejowy ze wszystkich stron.
Tu spotkało nas bardzo przykre niepowodzenie, gdyż mieliśmy zamiar zwiedzić Instytut Pasteura, znajdujący się w okolicach stacji, lecz, jak się okazało, pociąg stał tu tylko godzinę.
Na peronie spotkał nas zastępca dyrektora Instytutu i w krótkich zarysach przedstawił plan dokonywanych badań. Już w Warszawie otrzymałem z Instytutu jego raport[30] z opisem prac, kierowanych przez p. J. Willbert podług programu prof. Calmete’a.
Żywym materjałem dla badań są małpy: szympansy, genony, babuiny i inne. W raporcie Instytutu migają przed oczami imiona: Luciola, Gertruda, Gison, Butor, Baby, Róża, Emilja, Hektor, Lulu, Tekla, Tonio, Katarzyna, Juno, Zizi itd.
A przy tych imionach najczęściej widzę krzyż i słowa: „Zmarła na gruźlicę.“
Te imiona należą do małp różnych gatunków. Przywleczono je z dżungli i użyto w badaniach nad sposobami walki ze straszliwą klęską, dziesiątkującą ludzkość.
Lekarze zastrzykują małpom pod skórę lub wprowadzają do żołądka żywe kultury bakteryj Calmette-Guerin, czyli tak zwaną „BCG“. Małpy znoszą te operacje bez żadnych objawów chorobliwych i stają się po zastosowaniu tego zabiegu odpornemi na gruźlicę co najmniej w ciągu jednego roku. Powtarzając zabieg każdego roku, można, jak się zdaje, nazawsze uchronić małpę, a więc prawdopodobnie i człowieka, od zarażenia się gruźlicą.
Jednakże, gdy przyglądaliśmy się naszej „Kaśce“, tej miłej i mądrej szympansiczce, sposób dokonywania tych prób wydał mi się przerażającym i wprost potwornym.
Do wspólnej klatki wsadza badacz trzy małpy — jedną, chorą na gruźlicę, drugą, zabezpieczoną zastrzykiem BCG, i trzecią, tak zwanego „świadka“ — zupełnie zdrową, nie poddaną działaniu zbawczych bakteryj.
Czytam o nich w sprawozdaniu Instytutu: „Butor“, samica, szympans, 4 lata z zastrzykiem bakteryj — pozostaje w dobrem zdrowiu do 15 czerwca 1925 r.
Jej towarzyszka — „Ida“, 8-letnia szympansica, chora na suchoty, zmarła na tę chorobę 28 listopada 1924 r.
Tragiczny „świadek“, 5-letnia szympansica „Tekla“, umarła 5. grudnia 1924 r. na gruźlicę...
Biedactwo! Męczennica! Męczennice za ludzkość...
Z czasem, gdy wszystkie szympansy wyginą na ofiarnym ołtarzu Nauki, wdzięczna ludzkość powinna wznieść na ich cześć wspaniały pomnik, uwieczniwszy niesamowite kształty, rysy twarzy, mądre i beznadziejnie tęskne oczy „starych, dawnych ludzi“, jak nazywają murzyni tych milczących męczenników.
Pomnik powinien być bardzo piękny i potężny, a postać szympansa — odlana z bronzu w postawie stojącej, z ręką wyciągniętą łagodnym, lecz stanowczym ruchem. Dziwna bowiem rzecz! Nawet dziki szympans po kilku godzinach niewoli, a czasem nawet odrazu, wyciąga do człowieka swoją rękę i, patrząc mu badawczo w oczy swemi tęsknemi źrenicami, zdaje się mówić:
— Masz moją dłoń! Nie bój się! Przyszedłem tu, aby nieść ci pomoc i bronić cię!
Czyż nie pomagają ludziom, nie bronią ich wszystkie te Idy, Katarzyny i Gertrudy, w pokorze i milczeniu umierające w klatkach instytutu Pasteura na polu bitwy ze straszliwą armją bakteryj gruźlicy?
Za Kindją aż do stacji Mamu ciągnęły się lasy — prawdziwa dżungla leśna, dziewicza. Na gałęziach, zwisających nad plantem, siedziały małpy — duże, brunatne „kuladié-ularé“, jak nazywają Fulah, i „płaczki“ podług tcrminologji kolonistów francuskich. Były to Cercopithecus Patas — wrogowie plantatorów, bezczelni rabusie i bandyci, plądrujący pola, a nawet gromadą napadający na ludzi i na lamparta.
Te brunatne poczwary, widząc mknący pociąg, gniewnie potrząsały gałęziami i ciskały kawałki kory lub owoce.
Zdziwiła mnie obfitość małp tuż przy plancie kolejowym. Jednak wkrótce zrozumiałem, że to pożar leśny wyparł je z dżungli. Lasy z obydwu stron kolei paliły się. W niektórych miejscach płomień dobiegł już do rowu, oddzielającego plant od dżungli i z hałasem pożerał suchą trawę i krzaki. Z haszczy co chwila wypadały wypłoszone zające, palmowe wiewiórki i różne drobne zwierzątka. Wśród dymu, iskier, płonących szczątków trzcin i liści miotały się w powietrzu stadka kuropatw, perliczek, dzikich gołębi i różnego innego ptactwa, a wyżej, nad morzem ognia, tkwiły już pod obłokami drapieżne sępy i orły. Czekały cierpliwie, aż płomień, nasyciwszy swą żądzę zniszczenia, zgaśnie, pozostawiając na czarnej, zwęglonej ziemi trupy zwierząt i ptaków.
Widziałem tu po raz pierwszy ogromnego[31] czarnego ptaka o białych końcach skrzydeł i o potwornym dzióbie z rogową, pustą wewnątrz narością nad nim, tworzącą rodzaj hełmu. Służy ona prawdopodobnie jako rezonator, wzmacniający siłę jego głosu. Francuscy koloniści nazywają go „tukanem“, lecz jest to wielki kalao (Bucorax Abyssinicus), pożeracz gadów. Jak mi opowiadano w Gwinei, kalao posiada zawsze dwie samice, które urządzają gniazda w dziupli drzewa; gdy samica złoży jaja, samiec zamurowuje ją w dziupli, zostawiając tylko otwór dla dostarczania jej pokarmu. Kilka tych ptaków zmykało przed pożarem, odlatując w stronę wysokich szczytów, wznoszących się na północ od kolei. Za niemi leciały ciemno-szare ptaki, o długich, ciężkich dziobach, które nadają lotowi falisty charakter. Były to też kalao, lecz znacznie mniejsze — Lophoceros nasutus, ptak nader ostrożny i chytry. Zabić dużego kalao jest rzeczą łatwą, lecz mały sprawił nam wiele kłopotu, zanim zdobyliśmy ten okaz dla naszych zbiorów.
W pobliżu wiosek spostrzegłem znaczne stada baranów i dość rosłe, bułane krowy i byki.
Od chwili, gdy nas otoczyły góry, znikli bez śladu starzy znajomi — Sussu. Zmienił się typ domów i typ ludzi. Byliśmy w kraju Fulah, najeźdźców, którzy wyparli niegdyś Sussu-Hyksosów z ich gór i zawładnęli temi obszarami doskonałych pastwisk.
O 7-ej wieczorem pociąg stanął na stacji Mamu, skąd mieliśmy samochodami jechać na północ, w góry, a dalej iść już pieszo, posługując się hamakami i tragarzami.
W Mamu przyjął nas gościnnie miejscowy administrator rządowy i po kolacji pokazywał nam park, należący do jego rezydencji.
Jasna noc zawładnęła ziemią, w srebrnym połysku księżyca, niby czarne fale nieznanego i skamieniałego morza, piętrzyły się na południu i północy łańcuchy grzbietu Futa-Dżalon. Niżej, w dolinie, migotały światełka na stacji kolejowej i w osadzie, a na horyzoncie drgała, upadając i wznosząc się, szkarłatna ściana płonącej dżungli.
Zupełnie nisko, u stóp góry, pienił się i srebrzył potok, a nad nim unosiły się i chybotały nikłe widma nocnych mgieł. Od szczytów dalekich powiał nagle zimny podmuch i doniósł jękliwe nawoływania muezzina[32]...
Drżeliśmy przez całą noc w wagonie... Nasza „Kaśka“ zaczęła zapamiętale kichać...
Cóż dziwnego! Wyjechaliśmy zrana tegoż dnia z Konakry przy +36 C° w cieniu a wieczorem i w nocy mieliśmy zaledwie 6 C° ciepła, bo nasz pociąg nieznacznie i powoli wgramolił się na wysokość około tysiąca metrów...
Pierwszy raz od czasu przekroczenia zwrotnika wyglądaliśmy z upragnieniem słońca...
Z rana wyszedłem z wagonu i ujrzałem Białego Ojca, który chodził po peronie dworca kolejowego z brewjarzem i modlił się. Kilku murzynów Fulah, a śród nich jeden, sądząc z ubrania i okazywanych mu honorów, marabut[33] z obawą przyglądało się zakonnikowi. Gdy mnich zaczął bić się w pierś, tubylcy rozpoczęli zaklęcia i kreślili palcami lewej ręki magiczne znaki, broniące przed napaścią złych duchów. Wkrótce cały tłum tubylców rozprószył się w różne strony. Peron opustoszał, a na nim pozostał tylko zakonnik w białym habicie, z czarnym krzyżem na piersi...
Sługa Chrystusa był zupełnie samotny...
Od Mamu do Labé mieliśmy około 150 kilometrów wspaniałej drogi samochodowej, wykutej w skałach grzbietu-Futa Dżalon. Porosłe lasem zbocza gór, głębokie wąwozy z biegnącemi w nich potokami, ukrytemi w gąszczu drzew i krzaków, cieszyły wzrok. Stada zielonych małp (Cercopithecus callitrichus) lub „gokivi“ o psich głowach (Papio Sphinx) przebiegały często drogę lub zrywały się z kamienistych płaszczyzn i uciekały w zabawnych susach. Lasy Futa-Dżalon składają się z baobabów, „diola“ (fałszywy mahoń — Khaya Senegalensis), palisandrów, palmy latanji (Borassus flabilliformis), drzew manglowych (Rhisophora mangle), „bentigué“, (Eriodendron anfractuosum), teli, sandan, sili i z innych gatunków o nazwach tubylczych.
W pobliżu wiosek spostrzegaliśmy pola bawełny, w wilgotnych dolinach ryż, lecz pospolitem zbożem pozostaje proso. W kilku miejscach widzieliśmy amerykańskie pługi, ciągnione przez płowe lub rude woły.
Zmienił się także typ domków tubylczych.
Sądząc z wyglądu ich budowli, okrągłych, ciasnych, wzniesionych z ubitej gliny, o strzechach słomianych, nisko zwisających nad jedynem wejściem, prawie zawsze zamkniętem, mieszkańcy tych siedzib muszą się odznaczać nieufnym, nietowarzyskim charakterem, brakiem gościnności. Istotnie, nie zbliżali się do nas, a dzieciaki zmykały przed nami z krzykiem i piskiem przeraźliwym.
Mężczyźni noszą tu białe „bubu“, również białe, okrągłe czapeczki z lekkiej tkaniny, krótkie i szerokie spodnie, umocowane zawiązkami do kostek nóg; zupełnie takie same ubrania widziałem na Berberach, Mongołach i Chińczykach.
Tuziemki w ciemnych „bubu“ zadziwiły nas swojemi fryzurami. Jeżeli dziewczyny Sussu noszą swe skomplikowane fryzury wyłącznie w okresie operacji, dowodzącej ich dojrzałości, to dla kobiet Fulah są one uczesaniem codziennem.
Włosy, ukarbowane i przepuszczone przez bambusowy, pałąkowaty drążek, umieszczony wzdłuż głowy, tworzą nad czołem grzebieniasty hełm. Z boków i z tyłu bujne loki spinają łańcuszkami z monet, mosiężnych kółek lub paciorków. Dla zabezpieczenia tego uczesania nakładają elegantki na głowę wzorzyste czepki, podobne do frygijskich kołpaków. Klejnoty w uszach, na rękach, nogach i palcach uzupełniają ten niepospolity strój kobiet Fulah. Patrząc na nie, mimowoli przypomniałem sobie stare czasy, gdy w ciągu prawie dwu lat spotykałem koczowiska nomadów środkowo-azjatyckich, pomiędzy wschodniemi odnogami Ałtaju, pustynią Gobi, a rzeką Kerulen i ostatniemi uskokami Wielkiego Chinganu; tam widziałem w jurtach chanów i książąt podobne, chociaż nieco zmienione, uczesania żółtych niewiast. Znowu wzrok mój wynajdywał w tłumie tubylców, a szczególnie śród starszyzny, zacierające się już ślady... jeźdźców mongolskich, nie znających obawy przed żadną odległością.
Szczep Fulah, władający górami Futa-Dżalon, stracił już, jak wszystkie szczepy afrykańskie, swój pierwotny typ, bo podczas wędrówki swojej, trwającej, o ile wierzyć można najnowszym badaniom, około 12 000 lat, wchłonął w siebie krew i cechy zewnętrzne tysięcznych szczepów, należących do różnych ras.
W kilka godzin później siedziałem przed domem kacyka prowincji Bomboli, nader uroczystego Kierna Sulemana i przyglądałem mu się uważnie, słuchając improwizowanego koncertu, danego przez moją żonę na skrzypcach przy akompanjamencie „koro“, olbrzymiej harfy o 21 strunach, podobnej do oglądanych na freskach egipskich.
Gościnny kacyk posiadał twarz bardzo zabawną, lecz będącą jednocześnie świadectwem wysokiej rasy. Jasno-ceglasta cera, foremny nos i usta, wypukłe czoło i dobrze sformowana, podłużna czaszka, doprawdy, nie przypominały wcale „murzyna“, jak my ich sobie zwykle wyobrażamy! Znam setki murzynów amerykańskich i ręczę, że śród nich więcej znaleźć można typowych murzynów, niż w górach Futa-Dżalon. Jestem przekonany, że metysi murzyńscy, pozostawieni, jak to widzimy w Ameryce, w granicach przymusowej endogamji, bardzo szybko powracają do prototypu negritów.
Zresztą dowodzi żywotności typu historja metysów amerykańskich i portugalskich w Afryce.
— Ojcowie nasi panowali nad Egiptem — powiedział z dumą aresztant Fulah na wyspach Loos.
Szukajmy więc tych pozostałości krainy Ozirysa, Horusa i Ra!
Legendy nic już nie mówią, bo stały się stekiem gadek różnych innych szczepów.
Kult? Surowy Koran wypalił wszelkie wspomnienia o słonecznych bóstwach żyznej doliny Nilu.
„Allah jest Bogiem i niema nad Allaha innych bogów i nie było!...“ — mówią prawowierni muzułmanie Fulah.
Sztuka górali Futa-Dżalon daje pierwsze wskazówki. Rzeźby i malowidła na łożach i ścianach, rysunek barwnych słomianek, misternie uplecionych z włókien rafji, przypominają wzory egipskie.
Ubranie kobiet Fulah są aż do najmniejszych szczegółów egipskiemi „kalazirisami“, uczesanie naśladuje egipskie czepki, peruki i babilońskie rytualne fryzury. Nazwa gór Futa-Dżalon wywołuje w pamięci nazwę ludów Fut, zamieszkałych przed tysiącoleciami w Egipcie, skąd ich wyparł jeden z faraonów, któremu wdzięczni poddani dali przydomek „białego byka, zmuszającego do ucieczki ludy Fut“.
Nazwa szczepu Fulah brzmi, jak Fellan egipski...
Ileż ledwie dostrzegalnych śladów znaleźć można, na historycznym szlaku ludów, sunących od wschodu na zachód! jakie obszerne pole dla domysłów, hipotez i fantazji!
Jednak nawet najbujniejsza wyobraźnia nie prześcignie tego, co skrupulatni uczeni wyczytali ze szczątków dawno umarłych ludzi, z napisów, pozostałych na murach świątyń, piramid i grobowców, na zwojach papyrusów, ukrytych w trumnach z mumjami władców, wodzów i książąt krainy boga Ra, co odczuli w sposobach ciosania i układania bloków kamiennych w prastarych budowlach, pochodzących z najbardziej zamierzchłych czasów, co usłyszeli w dźwiękach języków różnych szczepów, rozsianych po obliczu ziemi, czego się domyślili, wpatrując się w czerepy wynajdywanych w głębi ziemi naczyń, co wydarli tajemniczym obliczom posągów bogów i bogiń, co odcyfrowali z niesfornych i niezgrabnych rysunków i znaków, wyciętych w skałach lub namalowanych zapomocą czerwonej, żelazistej ziemi przez ludzi jaskiniowych lub przez plemiona, które ukrywały się w głębokich wąwozach i szczelinach górskich przed pościgiem najeźdźców...
Jest to najpiękniejszy, najbardziej fantastyczny romans, a jednak tchnie z niego prawda i dziejowa tragedja wzlotu i upadku, potęgi i nędzy, żądzy ciała i porywu ducha, przemawia niebiańskie bóstwo i potworny, czołgający się po ziemi smok!
Czerwona, szlachetna cera Fulah, Peuhl i całego szeregu drobniejszych szczepów, pochodzących od tych najczystszych czerwonoskórych ludzi, otacza je szacunkiem śród czarnych plemion, bo jest oznaką władców, purpurą królewską, a nazwy „Koron“, „Ar“, „Har“, „Oule“, „Ou“ pozostały oznaką rodzin panujących, potomków ludzi czerwonych.
Z pomroku wieków wyłaniają się gigantyczne dziejowe obrazy ludów, które przez 12 000 lat bez przerwy walczyły o byt...
Zagadkowi Atlanci, gnani wraz z potomkami Kusa, ludem Misr, jakiemiś potwornemi potęgami ziemi, oceanu lub nieba, przechodzą przez całą północ czarnego lądu, szerząc zniszczenie i śmierć, aż zaczynają walczyć z wojownikami Egiptu.
Uczeni[34] znaleźli czaszki i kości tych najeźdźców na wyspach Kanaryjskich, w Kabylji, na Korsyce i na południu Europy; szli więc z zachodu, rozpływając się dwiema strugami — na wschód i na północny wschód, pozostawiając po sobie trwające do naszych czasów budowle megalityczne. Ojczyzną ludów Misr była jednak Azja, szmat ziemi-pramatki człowieka, ograniczony Międzyrzeczem i morzem Czerwonem.
Kiedyż i z jakiej przyczyny odbyli potomkowie Kusa, syna Kainowego, wędrówkę do Atlantów, zapożyczając od nich czerwonej cery i nieznanej na wschodzie cywilizacji?
Te czerwonoskóre ludy, nazwane przez Egipcjan imieniem Fut, długo przebywały w granicach państwa faraonów, niepokojąc rdzennych władców Teb, a nawet panujące dynastje Hyksosów — królów-pastuchów. Wojska „synów słońca“, mających w koronie swej znaki węża i ptaka[35], walczyły z niemi i z biegiem czasu wypierały z Egiptu mniejsze lub większe hordy niespokojnych przybyszów. Fut nie mogli iść na północ, do Syrji i Palestyny, bo stamtąd ciągnęły ludy chetyckie, zagrażające Egiptowi faraonów Setti I i Ramsesa II, wspólnie panujących w Tebach i Tanisie, przedzierali się więc na zachód. Tam się spotkali z murzyńskiemi szczepami, którym przynieśli egipskie symbole ubóstwianych ptaków — znak „Ou“ lub „Oua“, nadając tym czarnym ludom nazwę Oua, łącząc się z niemi więzami pokrewieństwa i posuwając się dalej — na zachód.
Za Wysokim Atlasem spotkały się ludy Fut ze szczepami znaku Ma, ryby. Były to ludy, przybyłe w odległych czasach z Azji, może Chetyci, Syryjczycy, wyznawcy kultu bogini Ma, z opierającemi się na jej ramionach lwami, bogini, czczonej ofiarą obrzezania mężczyzn, ofiarą dziewictwa i krwawą ofiarą pierworodnego syna, zabijanego na ołtarzu bóstwa.
Chetyci mogli przejść do Afryki przez Egipt, gdyż stanowili naród liczny, zorganizowany i potężny. Nieraz, z pewnością jeszcze przed XVII-tą dynastją faraonów, najeżdżali dolinę Nilu, a za Ramzesa najazd Chetytów stanowi już prawdziwą klęskę, opisaną w poemacie egipskim Pentaura-Remesseida. Lud Kheta (lub Keta) posiadał wysoką kulturę, zbliżoną do asyryjskiej i egipskiej, nieodczytane dotąd pismo i potężne miasta: Karkhemisz, Kadesz, Sindżirli i Arzawa. Jeden z faraonów wystosował do władcy Arzawy pismo, które usiłował odczytać norweski uczony J-A. Knutdson. W swojej nader porywającej pracy[36] Knutdson przychodzi do wniosku, że Chetyci byli aryjczykami i znajduje podobieństwo pomiędzy ich mową, a językami armeńskim, litewskim, słowiańskim i greckim. W piśmie z Arzawy norweski uczony znalazł dużo wyrazów, które znajdujemy u murzynów znaku — Ma, a między innemi słynne „ar, har, gara“, co ma oznaczać — her — bohatera, władcę, skąd istotnie jeden krok do purpury królewskiej, do czerwonego człowieka-króla.
Co do bogini „Ma“, którą nazywano także Amma, to imiona jej spotkać można w nazwach różnych szczepów murzyńskich, używających znaku Ma — ryby, i totemów, oznaczających potwory wodne — krokodyla i hipopotama. Mnie się zdaje, że znaku „ma“ nie należy nawiązywać do ryby lub innych wodnych zwierząt, lecz raczej do symbolów tej chetyckiej bogini, którą później murzyni utożsamili z temi zwierzętami, jak boga Pta w Egipcie ucieleśniono w byku Apisie. Te ryby, azjatyckie symbole, były znane w Babilonji, gdzie je przydawano bogowi Ea, a w Fenicji i Syrji — bogini Atargatis-Derkato. Pierwsi chrześcijanie używali znaku ryby jako emblematu przynależności do stowarzyszenia, którem był kościół apostolski, a emblematu tego zapożyczyli od środowiska azjatyckiego.
Nowa krew wpłynęła do żył dawnych sojuszników czerwonoskórych Atlantów i nowe utworzyły się szczepy, pomne jednak na „koron“ i „gara“ — te „totemy“ barwne, oznaczające purpurę królewską. Jedne z tych szczepów przejmowały od Fut cześć dla bóstw żeńskich, inne dla męskich, jedne poddawały się pod znak ptaka, inne pod znak ryby lub węża, uznając to lub inne pokrewieństwo szczepów, wyrażone w dźwiękach „ar, gara, har, sar, mar“, świadczących o pochodzeniu od czerwonoskórych władców.
Ludy Fut, łącząc się z innemi szczepami lub walcząc z niemi, ciągnęły dalej i dalej, aż doszły do gór, nadały im swoje imię Futa i wyparły stąd „ludzi węża“ — Sussu, uważając się za naród ptaka — Pul, Peuhl, Ful, Fulah...
Dlaczego jednak te czerwonoskóre szczepy poszły dalej, tak daleko, że można je spotkać nawet na południe i na wschód od jeziora Czad? Przecież nie szukały one na tych jałowych obszarach pastwisk dla swoich stad?... A jednak pozostały tam do dnia dzisiejszego i, jak oazy w pustyni, tkwią śród mrowiska plemion czarnych?...
Czy nie jest to inne rozgałęzienie Egipcjan Fut, inny ich potok, płynący do serca Afryki zupełnie odrębną drogą? Czy zjawisko to nie jest wynikiem wielkiego buntu czerwonoskórych wojowników za czasów faraona Psammetika? Ten władca obraził swoich poddanych nadaniem szczególnych przywilejów najemnym wojskom, a wtedy 240 000 rdzennych czerwonoskórych wojowników, walczących pod znakiem świętego ptaka Horusa, podniosło rokosz i rozpoczęło pochód na południe, ku źródłom Nilu, w głąb czarnego lądu. Przerażony Psammetik posłał do nich ludzi zaufanych, aby wspomnieniem porzuconych ognisk domowych i żon powstrzymali buntowników od zamiaru opuszczenia kraju na zawsze. Wtedy wódz ich, potrząsając mieczem, zawołał:
— Powiedzcie synowi Ra, że mieczami naszemi zdobędziemy dla siebie nowe domy i nowe żony!
Ci wychodźcy znikli wkrótce w głębinach Afryki, w morzu czarnych plemion. Czyż nie oni to zaczęli posuwać się od źródeł Nilu i wielkich wschodnich jezior na zachód, pozostawiając na swej drodze placówki, bronione przez czerwonoskórych wojowników, dopóki nie połączyli się z górskim ludem Fut, przynosząc ze sobą kult Horusa, boskiego Fta, czy Pta, władcy Memfisu, boga ziemi, odradzającego się w byku Apisie?
Naturalnie, że miejsce i czas przyjęcia znaków Ptaka i Ryby mogłoby wskazać drogę, którą spadła na Afrykę czerwona rasa. Jednak widzimy czerwonych Peuhl, rozrzuconych od wschodnich brzegów jeziora Czad aż do Atlantyku, a mówiących językiem, pokrewnym mowie niektórych wschodnio-afrykańskich szczepów i ludów azjatyckich; to daje prawo szukania ojczyzny Fut, a więc Peuhl i Fulah na przeciwległym brzegu Czerwonego morza, lub przynajmniej w Egipcie.
Taka jest ta czerwona zagadka czarnego lądu, a żyjący dotąd tajemniczy przedstawiciele tej zagadki, tubylcy Peuhl i Fulah, otaczali nas tłumnie, gdy nasze samochody zatrzymywały się przy studniach lub przy zagrodach miejscowych potentatów, takich wspaniałych, dostojnych, opierających się majestatycznie na laskach... królów-kapłanów, może faraonów, synów Ra, kapłanów Ozirisa, Horusa i Pta.
Mimowoli oczekiwałem, że ujrzę wspaniałego starca, podnoszącego ręce do słońca i śpiewającego hymn do Ammon-Ra.[37]
„O ludzie, coście wyszli z oczu boga Ammon-Ra! Rozprószyliście się, jak piasek pustyni, po obliczu ziemi, wy — owieczki boskiego Ra; podzieliliście się na wrogie sobie rodziny, niepomne wspólnej ojczyzny — świetlanych źrenic boga. Egipcjanie nazwali się Rotu, oddając się pod opiekę wielkiego Ra; czarni ludzie przybrali imię Nahsi, a Horus jest ich wodzem; ci, którzy przywędrowali do Azji, noszą imię Ammon, a ludy o skórze białej, zwani Sokhit, mają za patronkę Sokhit, boginię o lwiej głowie, władczynię nieba, małżonkę potężnego Pta, lubującą się w wojnach, ogniu i zniszczeniu.“
Podczas swego pobytu w górach Futa-Dżalon, śród czerwonoskórych Fulah, szukałem zagasającego już echa tradycyj i kultu, przyniesionych z doliny Nilu, Tygrysu i Eufratu lub z innych części olbrzymiej połaci azjatyckiej. Wypytywałem o to urzędników i kupców francuskich i syryjskich, lecz, niestety — bez rezultatu! Bezwzględny i surowy islam wszystko zatarł, zniszczył i wypalił ogniem swego fanatyzmu religijnego.
W Bomboli widziałem tylko egipskie oblicze czerwonoskórego królika i „koro“, tak bardzo podobną do instrumentów, znanych z fresków nad mogiłą egipskiej Ti.
Kilka kilometrów zaledwie dzieli tę wieś od siedziby administratora francuskiego w osadzie Pita, gdzie pani Albert, żona nieobecnego urzędnika, przyjmując nas nader gościnnie, pokazała nam murzyńską fabrykację krochmalu z manjoku oraz sznurów z włókien kaktusów sizal,[38] nazywanego z Hiszpanji — pita. W kolonjach Zachodniej Afryki widzieliśmy nieraz znaczne plantacje agawy dostarczającej mocnych włókien, nadających się do tkania z nich materjału na worki i żagle.
Stąd mieliśmy spory kawał drogi do Labe, głównego punktu administracyjnego całej prowincji tejże nazwy. Jadąc, spotykaliśmy stada turkawek i dużych dzikich gołębi, dropie i marabuta, bardzo poważnie szperającego w wysokiej trawie. Czego szukał tam ten zabawny ptak, przypominający nauczyciela starej daty z łysą głową, długą, chudą szyją, wystającą z niezupełnie czystego kołnierzyka, i w czarnym fraku? Marabuty nie są wybredne w jedzeniu, bo walczą z sępami o padlinę, pożerają węże, jaja ptasie i pisklęta.
Przed wieczorem okrążyły nasze samochody kłąb z kwitnącemi krzakami i stanęły przed bardzo malowniczą rezydencją państwa Maugin.
Pan Jules Maugin był doświadczonym kolonjalnym urzędnikiem, znającym murzynów i ich kraj, jak własną kieszeń. Od niego dowiedziałem się, że w okresie zdobywania przez Francuzów kolonij w tej części Afryki panował w górach Futa-Dżalon potomek czerwonych władców, Almami Bakar Biro, który długo walczył z francuskiemi oddziałami, aż musiał uledz przewadze oręża. Jednak akt poddania się Francji podpisał nie on, lecz król prowincji Tymbi-Tumi imieniem Thiernu Ibrahima.
Słuchałem tego opowiadania podczas pierwszego, wstępnego obiadu w towarzystwie miłego, dowcipnego p. Maugin i jego czarującej żony. Odrazu czuliśmy się, jak śród dawnych przyjaciół. Była to bardzo szczęśliwa okoliczność, bo w Labe mieliśmy spędzić kilka dni.
Dzięki staraniom komendantów Maugin, Filatriau i Brulé odbyliśmy bardzo pouczający marsz wzdłuż grzbietu Futa-Dżalon. Prawda, że nie widzieliśmy w drodze słynnych z malowniczości wodospadów, lecz o tej porze roku woda wszędzie prawie zupełnie wysycha, więc żałowaliśmy naszego czasu, aby zboczyć z drogi i ujrzeć suche łożysko rzeki.
Nasz marsz w górach Futa objął około 600 kilometrów drogi. Poznaliśmy tu ludność różnych obwodów, rządzonych przez miejscowych książąt: Kierna Sulemana, Mori Tonu, Alfa Amadu Bajlo i Alfa Amara. Są to potomkowie dawnych panujących rodzin, otoczonych szacunkiem ludności, gdyż czerwona skóra tych władców zastępuje w oczach tubylców wspaniałą purpurę królewską. W ostatnich czasach administracja francuska zrozumiała, że nie wolno bezkarnie poniżać autorytetu potomków dawnych władców, i stara się utrzymywać ich na stanowisku kierowników prowincyj, usuwając ich od piastowania tej godności wyłącznie w wypadkach wrogiej akcji przeciw Francji. Ci szefowie okręgów są najlepszymi pomocnikami francuskich administratorów w szerzeniu cywilizacji, wyrażającej się tymczasem wyłącznie w zastosowaniu nowych systemów rolniczych oraz w werbowaniu młodzieży tubylczej do szkół francuskich w Konakry i Dakarze, gdzie murzyni kształcą się na niższych urzędników, lekarzy, felczerów, techników, rzemieślników, a kobiety — na akuszerki.
Książęta Fulah, czyli tak zwani „almami“, są ludźmi zamożnymi, mieszkającymi poza obrębem swoich wiosek-stolic. Siedziby ich tworzą osobne osady, bardzo gęsto zaludnione i otoczone albo murem, albo żywopłotem. Oprócz dużych chat władców, widzieliśmy szereg innych, gdzie się mieszczą żony, każda w osobnym domu, krewni władcy i jego pierwszej żony, słudzy, grioci i griotki.
Każda żona ma ściśle określony dzień, w którym mąż spędza z nią cały czas. Biada mężowi, jeżeli przez nieuwagę, obojętność lub lekkomyślność złamie rozkład swoich obowiązków małżeńskich! Wtedy zaczynają się w domu awantury, intrygi, a zemsta przybiera nieraz nawet postać zbrodni. Żona, do której należy dzień i noc jej męża i pana, obowiązana jest prowadzić tego dnia gospodarstwo, przyrządzając strawę dla całego domu pod kierownictwem pierwszej żony, nieraz już oddawna opuszczonej, lecz mocno trzymającej w swoich rękach wodze rządów całej rezydencji, często zaś nawet wszystkich spraw swego męża.
Strawę podaje się w pewnym etykietalnym porządku: najpierw spożywa ją władca sam lub w towarzystwie najbliższych przyjaciół i krewnych płci męskiej, później żony, za niemi krewni, dalej — synowie, po nich — córki, a potem już słudzy stanu wolnego i grioci, na ostatku zaś — niewolnicy. Władca używa nieraz przy uczcie osobnego naczynia, z którego nikt inny korzystać nie może. Jest to pozostałość z dawnych czasów, gdy głowę domu uważano jednocześnie za kapłana. Ten pogląd na ojca rodziny przechował się zresztą śród szczepów fetyszyótów. Potrawy, podawane do obiadu i kolacji, są dla wszystkich jednakowe. Są to różne kasze (Kus-Kus), rzadko mięso wołowe, baranie albo ptactwo domowe. Rzecz zrozumiała, że droga od stołu władcy do słomianki niewolnika jest dość długa, a więc najlepsze kawałki strawy nie dochodzą już do potomków dawnych niewolników. Jednak zauważyć należy, że gospodyni nigdy nie pozostawia tych niezbędnych dla dobrobytu całej rodziny pracowników bez dostatecznego pokarmu, a więc dorzuca im zawsze coś ze spiżarni — orzechy arachidowe, proso, ryż i olej roślinny.
Z całego otoczenia władcy jedna kategorja stołowników nie jest pod względem ilości i jakości pożywienia nigdy pokrzywdzona. Są to grioci-błazny, śpiewacy, baśniarze, tancerki i tancerze.
Jeżeli im się coś nie podoba, układają wlot piosenkę, wydrwiwającą skąpą gospodynię, łączą tę jej cechę ze swoim panem, i — cały dwór, cała wieś zaczyna pokryjomu nucić nową melodję lub z ust do ust opowiadać świeży dowcip o potomku czerwonych królów. Tego się obawiają żony, bo nieraz prowadzi to do rozwodu; truchleją przed tem władcy, bo być ośmieszonym znaczy stracić wpływ nieograniczony na tysiące podwładnych, a jest to klęska, ponieważ władze francuskie mogą usunąć takiego nieudolnego kierownika prowincji.
Napatrzyliśmy się na tych nicponiów-griotów i ich towarzyszki-griotki!
O ile mogę sądzić z tego, com widział i słyszał, tworzą grioci kastę tak samo, jak naprzykład kowale, garncarze, skórnicy, tkacze, lecz ta kasta zwykle dzieli się na dwie grupy. Pierwszą z nich stanowią grioci publiczni, obsługujący ludność w wypadkach, gdy potrzebne są śpiewy, tańce, zabawianie tłumu, opowiadanie starych legend, bajek lub krotochwilnych historyjek. Rzesze griotów wychowują się pod kierownictwem starych griotów i griotek, przekazujących swoim następcom tradycję i sztukę kasty, pod wielu względami podobnej do istniejącej w Japonji kasty gejsz, tancerek, śpiewaczek i przedstawicielek starych obyczajów narodowych, opartych na eposie bohaterskim. Grioci-śpiewacy są również bardami, wysławiającymi dawnych bohaterów, noszących przydomki „ar“, „oul“ i „gara“, i ich prawnuków — swoich panów.
Z tej grupy werbują władcy członków drugiej części kasty — griotów nadwornych; ci ludzie często nabierają tak wielkiego wpływu, szczególnie podczas walk pomiędzy współzawodniczącemi rodzinami książąt tubylczych, walk, posiłkujących się podstępem, intrygami i zdradą, że obsługiwani przez nich potentaci nieraz rujnują się na nich; francuska administracja, wiedząc o tem, stara się wykorzenić zwyczaj utrzymywania przez książąt całej hordy griotów.
Niektóre spostrzeżenia moje, poczynione w Futa-Dżalon, pozwalają mi domyślać się, że także czarownicy uprawiają nieraz sztukę griotów, czy to samodzielnie, czy też wychowując kadry własnych griotów o specjalnem zabarwieniu.
Ludność tubylcza uważa griotów za kastę niższą, to jednak nie przeszkadza griotkom wychodzić za mąż za ludzi stanu wolnego, a griotom stawać się czasem zięciami i szwagrami nawet książąt miejscowych.
Grioci mają swoje oznaki i swój totem — kuropatwę, i z nich odrazu poznają przynależność innych griotów do przyjaznej lub wrogiej rodziny tejże kasty. Prawie ciągle w liczbie naszych czarnych tragarzy mieliśmy jednego lub dwóch griotów, grających ustawicznie na „soko“ lub „karenderu“[39], opowiadających o różnych zabawnych przygodach zwierząt i ludzi, doskonale imitujących ryk lwa, szczekanie szakala luk pisk zająca, a dowcipkujących i tańczących bez przerwy.
Kasta griotów jest stara, jak tradycja murzyńska, a zaniesiona tu z Azji, gdzie istnieją podobne ugrupowania.
Społeczeństwo murzyńskie przechowało ustrój patrjarchalny. Na czele jego stoją rodziny królewskie, korzystające u Fulah z tytułów: Modi, Tierno lub Alfa.
Wolni ludzie są wasalami tych rodzin, tworzą różne kasty lub należą do rodzin, uprawiających rolę i hodujących bydło.
Trzecią grupę stanowią niewolnicy, właściwie potomkowie dawnych jeńców wojennych. Oni się rodzą, wychowują i umierają w domach swych panów. Postępowanie właściciela z niewolnikami jest zupełnie dobre, a potomek dawnego jeńca może się wykupić, płacąc za siebie pewne wynagrodzenie lub podejmując się wykonania jakiejś roboty, naprzykład wycięcia dżungli i przygotowania nowego pola dla prosa. Jednak z tego prawa niewolnicy bardzo rzadko korzystają, gdyż stan wolny bez posiadania własnej ziemi nie daje im obecnie żadnych przywilejów.
Rodziny, spokrewnione pomiędzy sobą, posługują się wspólnemi „totemami“, szczepy mają swoje „diamu“, a często także kasty posiadają swoje „diamu“, czyli specjalne nazwy i swoje własne „totemy“.
„Totem“, czyli „ntene“ lub „tana“, a w języku fulah — „wodà“ — jest to pewnego rodzaju herb rodu. O totemach i totemizmie napisano wiele dzieł i starano się ująć ten temat z różnych punktów widzenia, dochodząc czasem do wprost fantastycznych wniosków. Pozwolę sobie na wypowiedzenie swego zdania, opartego na rozmowie z pewnym mulatem, synem Francuza i murzynki szczepu Baga, wychowanym w szkole francuskiej, człowiekiem, który wiele czytał i myślał.
Mój znajomy zaczął tak:
— „Pierwsi ludzie tej ziemi mieszkali w jaskiniach. Wszystko dokoła było dla nich nieznane, przerażające i potężne; szalone potoki i rzeki, zalewające olbrzymie obszary kraju, potworne, niebezpieczne zwierzęta nurtów i lasów, gady i ptaki drapieżne. Śród nich były też takie, które odrazu przyszły do człowieka. Były to koza, bawolica z małym byczkiem, pies, różne ptactwo, jak perliczka, kaczka, gęś i skalna kurka. Były zwierzęta i ptaki, pomagające jaskiniowemu człowiekowi w jego wyprawach w głąb kraju po zdobycz. „Miodowy ptaszek“ wskazywał mu dziuple, gdzie pszczoły nagromadziły miód; ptaszek „Mama diabi“ ostrzegał go przed jadowitemi wężami; zielony wąż zabijał trujące jaszczurki, pająki i skorpiony; hjena oznajmiała wylew rzeki; orły i sępy prowadziły go tam, gdzie pasły się stada antylop; zielono-granatowy drozd wskazywał mu ukryte źródła wody; biała czapla broniła jego bydła przed robactwem; lamantyn i kajman służyły mu za doradców, gdzie powinien czyhać z harpunem na duże ryby...
— Pierwotny człowiek, siedząc bezczynnie przy ognisku i widząc przez otwór jaskini ruchomą, szarą zasłonę padającego deszczu w porze ulewnej, zamyślił się nad tem, i po pewnym czasie węglem lub czerwoną gliną zaczął kreślić na ścianach swego schroniska nieforemne kształty olbrzymiego lwa, plamistego lamparta, potężnego pytona, dzikiego bawołu, bo czuł mistyczny strach przed ich siłą i wściekłością; później zaczął lepić z gliny posążki tych przerażających go zwierząt, a wychodząc do dżungli, brał je ze sobą, aby odstraszały od niego złe hestje i chroniły go przed niemi. Tak się zrodziły złe duchy-dżinny, diny... pierwsze pogaństwo, pierwsze amulety i pierwsze zaklęcia.
— Z dobremi zwierzętami było łatwiej. Wychodząc na łowy, jaskiniowy człowiek wzywał ich, mrucząc:
— Przybywajcie, dobre, przyjazne istoty, pomagajcie mi i osłaniajcie przed niebezpieczeństwem, przed mocą złych dżinnów!
— W ten sposób wzniósł się pierwszy Olimp bóstw — świetlanych, dobrych i — mrocznych, złych bogów. Ile wieków istniał w takim stanie człowiek, jakich nowych bogów ze świata zwierzęcego i roślinnego wprowadził na swój Olimp — tego nikt nigdy nie odgadnie.
— Jednak z biegiem czasu nabył jaskiniowy człowiek nieznanej dotąd zdolności, napełniającej jego serce najwyższem przerażeniem i przejmującej dreszczem. Po nocach, gdy spał kamiennym snem, nawiedzać go zaczęły sny; widział swego ojca i dziada, tego, który był przodkiem rodu i żył w opowieściach, przechodzących od potomka do potomka; po chwili znikli, a na ich miejscu widział człowiek różne potwory, wrogie mu i przyjazne, zobaczył potem samego siebie w dżungli i w domu i — struchlał w obliczu największej tajemnicy, największej, bo przetrwała do naszego czasu, nie odsłaniając swego, być może, groźnego oblicza. Jaskiniowy myśliwy i rybak zrozumiał, że życie i śmierć są bratem i siostrą, bo oto on, żyjący i patrzący w tej chwili na płonące ognisko domowe, rozdwoił się w nocy i obcował z umarłymi przodkami, a oni mówili do niego, dawali mu rady; a później nagle zmienili się, przeistoczyli w ciała zwierząt i ptaków, a na miejscu, gdzie z nimi obcował, stał płowy lew — zjawa nocna, nowa forma jego własnej istoty. Zapamiętał wszystko dokładnie i nie zapominał, bo te sny się powtarzały coraz częściej i wyraźniej...
— Było to dla jaskiniowego mieszkańca ziemi objawieniem, był to okres, gdy zrodziła się filozofja i kult. Zrozumiał bowiem człowiek, że on sam i wszystko zostało związane łańcuchem wzajemnych przekształceń, idących w nieskończoność form i czasu. „Miodowy ptak“ mógł być jego matką, on sam — lwem, przed którym drżał ten łowiec, walczący z potworami procą, zrobioną z ljany i kawałka surowej skóry.
— Zjawił się kult przodków i pierwszy „totem“, bo oto człowiek z jaskini przybrał miano lwa i jego znak, kółko z czterema punktami, wyobrażające głowę lwa, zaczął malować lub nakłówać sobie na piersi i ramionach. Dzieci człowieka-lwa i dzieci tych dzieci, i wnukowie ich wnuków ponieśli w bezkresną dal, gdzie się kryły losy pokoleń i szczepów, dumny znak rodu...
— Tak było u wszystkich ludów ziemi! — ciągnął dalej mulat. — Możnaby myśleć, że tylko szlachetne zwierzęta doszły do zaszczytu stania się totemami, ale to przeczyłoby wypowiedzianym przed chwilą dziejom totemu. Znamy już dużo okresów i szczegółów historji Egiptu, gdzie arcykapłani i faraonowie widywali we śnie swoich bogów, którzy się zamieniali w zwierzęta i ptaki, nie zawsze bohaterskie i szlachetne.. Czy źle mówię?“
Istotnie, mulat miał rację, bo przecie sfinks z Karnaku ma głowę barana, Ta-Urt — krokodyla, Serke — ciało skorpjona, Ra i Horus — oblicze orła i małego jastrzębia, Bast — głowę kotki, Thot — ibisa, Set — orła, Sebek i Anubis — psa, Kert — hipopotama. Przypomniałem sobie hindusów, u których bóg wiatru Hanuman posiada kształty i twarz czerwonej małpy, a Wisznu — ciało ryby; przypomniałem sobie Jakutów, uważających gęsi, bociany i kruki za totemy, Oroczonów i Goldów, czczących duchy przodków w srokach, krukach i drozdach, wiem, że Tybetańczycy uważają za swoich prarodziców małpę i niewiastę książęcego rodu, że Mongołowie mają się za spokrewnionych z rybami i wodnem ptactwem i ze cyganie nazywają siebie Kalia[40], co znaczy „czarny“, a co odpowiada w zupełności „czarnemu wężowi-demonowi“, zwalczonemu przez Krisznę.
Nie ulega wątpliwości, że zwyczaj tatuowania ciała jest ściśle związany z totemami. Pierwotnie tatuowano całkowity totem, co wiemy z dziejów czerwonoskórych Północnej Ameryki, lecz z biegiem czasu figura totemu stała się symboliczną. Widziałem w Afryce tatuowane znaki, podobne do widełek, przeciętych dwiema kreskami, a oznaczające krokodyla z rozwartą paszczą; widziałem podwójne widełki, przecięte jedną kreską, a przedstawiające rybę z ogonem i dwiema płetwami. Te znaki przypominają bardzo nasze, europejskie runy. Czy runy nie są znakami totemicznemi? Jeżeli tak, to heraldyka miałaby inne oświetlenie historyczne i genetyczne. A hełmy rycerskie z rogami byka, skóry niedźwiedzia, pantery i rysia, rysunki zwierząt na tarczach wojowników, czy nie mogą mieć łączności z pojęciem totemu?
Tyle myśli nasunęły mi opowiadania o „ntene“, „tana „wodà“ i innych wyrazach, oznaczających „totem“, o czem przedtem przewertowałem sporo specjalnych, bardzo uczonych i zawiłych prac.
Jednak objaśnienie, dane przez mulata, najwięcej trafiło mi do przekonania, ponieważ najściślej odpowiada na pytanie, dlaczego Egipcjanie, Hindowie, Chińczycy i inni nadali swoim potężnym bogom kształty lub głowy nieraz niepoczesnych lub szkodliwych i niebezpiecznych zwierząt.
Islam nie zdołał dotąd zwalczyć totemów i prawdopodobnie nie prędko je zwalczy.
Z nosicielami totemów, myśliwymi Fulah, polowaliśmy w górach Futa-Dżalon. Są to zapaleni strzelcy, posiadający najczęściej łuki i zatrute strzały, lecz często też olbrzymie falkonety 10-go i nawet 8-go kalibru, skałkowe, nabijane odłamkami starego żelaziwa. Polowanie nasze w tych zaludnionych okolicach, szczególnie po ogłuszających tam-tamach, towarzyszących nam prawie ciągle, nie mogły być udane. Strzelaliśmy małe rude antylopy (Cephalophus rufilatus) i pokrewne im Cephalophus dorsalis, ciemno-szare antylopy na niskich nogach; samki i samce obydwu tych gatunków są uzbrojone w różki, tylko z tą różnicą, że samce posiadają tę broń, ozdobioną narościami w formie pierścieni, samice zaś mają rogi gładkie, stożkowate a nader ostre; spotykaliśmy też Cephalophus Maxwelli, którą europejczycy, z powodu charakterystycznych ruchów zwierzęcia, nazywają „świńską antylopą“, co nie przeszkadza jednak murzynom uważać jej za fetysz; z jej biegu czarownicy przepowiadają przyszłość, skóry używają jako lekarstwa na różne choroby i jako materjału na amulety; proszek z jego rogów słynie jako potężny środek na bezpłodność ludzi i zwierząt domowych, a muzułmańscy marabuci używają tych zgrabnych rożków na futerały do umieszczania w nich wersetów Koranu, co przynosi szczęście właścicielowi.
Strzelaliśmy po drodze dropie (Neotis Dentami i Trachelotis senegalensis), kuropatwy o czerwonych nogach (Francolinus ashantensis) i o nogach czarnych (Francolinus bicalcaratus); przepiórki zwykłe (Coturnix coturni), kury skalne (Ptilopachys fuscus) o różowych dziobach i nogach; pentady (Numida meleagris) czyli perliczki; kurki wodne (Limnocorax niger), ukoronowane żórawie (Balearica patonina), zające o małych głowach i krótkich nogach (Lepus capensis lub L. ochropus)[41].
W niektórych wioskach obstępowały mnie rzesze chorych murzynów. Cierpiącym na reumatyzm dawałem zwykle aspirynę, lecz moi pacjenci żądali nieznanego mi lekarstwa, które nazywali po francusku ceinture d’idiot, Pas idjoty?! Dopiero później się dowiedziałem, że miało to oznaczać „teinture d’iode“, czyli zwykły jod, rozpuszczony w alkoholu, używany do smarowania bolących stawów. Inni znowu błagali o „ripatation“, co było zepsutą nazwą iodure de potassium (jodanek potasu). Tego środka nie posiadałem, a tymczasem był on istotnie potrzebny moim klientom, gdyż chorowali na przymiot. Na całej olbrzymiej przestrzeni trójkątu Labe-Tuge-Bissikrima był zaledwie jeden lekarz i para felczerów-tubylców.
Lekarz rozporządzał małym, bardzo niewspółcześnie urządzonym szpitalikiem, dokąd schodziły się setki tubylców, chorych na przymiot, hańbę białej rasy, importującej do kraju czarnych szczepów tę straszną chorobę, szerzącą się tu z nadzwyczajną szybkością. W Gwinei istnieje w Konakry duży szpital imienia Balley’a, pozatem w całej kolonji, liczącej około 2 miljony mieszkańców, pracuje 11 lekarzy, 8 felczerów, 102 sanitarjuszy i 3 akuszerki-murzynki, na co administracja kolonji, rozumiejąc znaczenie medycyny w kraju, wydaje dziesiątą część swego budżetu.
Lekarz z Labé wywarł na mnie silne wrażenie i pozostawił po sobie wspomnienie, pełne głębokiego współczucia. Myślący, oczytany, o umyśle krytycznym, pędził życie na odludziu, zjadany przez febrę i chorobę wątroby, nastrojony sceptycznie dla siebie i dla innych. Doktór wypowiedział szereg bardzo trafnych myśli, charakteryzujących psychologję osiadłych w kolonjach białych ludzi, dla których po pewnym czasie jedynym łącznikiem z cywilizacją europejską stają się ogrody warzywne, urządzane przy rezydencjach i na plantacjach, oraz dobra kuchnia. — Pozatem wszystkie inne łączniki z Europą zrywają się całkowicie, i z białego człowieka powstaje specjalny typ kolonisty, nie znajdującego już dla siebie miejsca na innym kontynencie.
To mówił lekarz, który przemaszerował niemal wszystkie kolonje w Afryce i który teraz wypoczywał w Labé, gdzie zupełnie przypadkowo zebrało się wyjątkowo kulturalne towarzystwo urzędnicze, składające się z państwa Maugin i rodzin jego pomocnika i kierownika szkoły. Tak się dziwnie złożyło, że imię polskie nie było tu obce, bo doktor kolegował z Polakami na fakultecie medycznym we Francji, pomocnik komendanta nosił polskie nazwisko, Bujno, a żona nauczyciela mieszkała dłuższy czas w Petersburgu, przyjaźniąc się z polskiemi rodzinami; sami państwo Maugin znali dzieła Mickiewicza i Sienkiewicza i czytali moje książki, wydane w języku francuskim.
To też, gdy w parę tygodni później spotkaliśmy państwa Maugin daleko w górach, urządziliśmy im przyjęcie „u siebie“ w namiocie, nad którym powiewała nasza flaga polska, tak serdecznie wszędzie w Afryce witana.
Z Labé wyruszyliśmy na czele całej karawany, złożonej z 70-ciu tragarzy, niosących hamaki i nasze bagaże. Każdy tragarz może nieść na głowie nie więcej, niż 25 kilogramów, więc musieliśmy urządzić walne przeładowanie ekspedycyjnych bagaży. Dowództwo nad tragarzami objął podchorąży — murzyn szczepu Malinké z pięknem tatuowaniem przez całą twarz, wysoki i silny; drugi doglądał bagaży, a trzeci szedł przed nami, zamawiając i organizując zawczasu noclegi w karawan-serajach, czyli w zajazdach, zbudowanych przez władze francuskie, a podtrzymywanych i obsługiwanych przez wójtów wiosek. Były to zwykłe chaty murzyńskie, bardzo czyste i dobrze utrzymane. Obok zajazdów mieściła się kuchnia i chata dla eskorty i służby podróżników. Ponieważ zabraliśmy trzech żołnierzy i trzech murzynów, wynajętych do spełnienia czynności kucharza i lokajów-boy’ów, więc mieliśmy swoich ludzi zawsze pod ręką.
Królik Labé, sędziwy i dostojny Mori Tonu, odprowadzał nas przez dwa dni aż do granicy swojej prowincji, urządzając na naszą cześć wspaniałe, hałaśliwe tam-tamy, popisy griotów, owacje ludności i inne rozrywki, wywołujące tak straszliwy kurz, że tylko powaga białych ludzi nie pozwalała nam na ustawiczne kichanie i urąganie temu ceremonjałowi gościnności Fulah. Zato widzieliśmy wszystko, co się dziać może w tej dziedzinie życia tubylców.
Po uprzejmym Mori Tonu, potomku czerwonoskórych władców Futa, pozostały nam miłe pamiątki: piękny miecz i artystyczne plecionki z rafji, roboty dwudziestu żon sędziwego „almami“. Gdy później uważnie przestudjowałem subtelne rysunki tych przedmiotów, wynalazłem ich bliskie pokrewieństwo ze wzorami egipskiemi, indyjskiemi oraz babilońsko-asyryjskiemi.
Hrabia de Sanderwal,[42] jeden z tych podróżników-konkwistadorów, którzy poprzedzali zdobycie tej części Gwinei, mówi o góralach dosyć zjadliwie:
— Jeżeli Fulah wszedł do twego domu, nie pozostawiaj go samego w ciemnym kącie, bo napewno coś ci ukradnie...
Muszę jednak zapewnić, że przez cały czas nasze podróży nic nam nie zginęło, chociaż złodzieje mieli ku temu dużo sposobności. Niechże to świadectwo posłuży ku obronie potomków czerwonoskórych szczepów w oczach ludzkości!
Pożegnawszy króla Mori Tonu, karawana nasza posuwała się na północ ku osadzie Tuge, gdzie znajdowała się rezydencja komendanta Filatriau.
Za Labé zaczęły wkrótce zjawiać się roślinne okazy, świadczące, iż wchodzimy w strefę sudańską. Tu i owdzie spotykaliśmy krzaczki „pomarańcz wielbłądzich“, pokryte drobnemi, złocistemi owocami, poszukiwanemi przez „okręty pustyni“, a oglądane już przeze mnie podczas mojej podróży po Afryce Północnej; gęste zarośla karłowatej palmy „dum“; gaiki mimozowe; nagie drzewa „gundy-gule“ o dużych, zielonych owocach, podobnych do pomarańcz, i kaktusy.
Na olbrzymich przestrzeniach wysokich płaskowyży grzbietu górskiego ciągnęły się anemiczne lasy, mające wygląd północnych, o cienkich, wykoszlawionych drzewach i gęstych zaroślach kłujących krzaków. Czasami tylko biło w oczy dziwne drzewo.
Zupełnie pozbawione liści, o gałęziach wykrzywionych i pogiętych, o korze, najeżonej ostremi kolcami i narościami, a przypominającej skórę krokodyla, drzewa te były pokryte dużemi, szkarłatnemi kwiatami. Mięsiste, niby z krwawiącego roast-beef’u wycięte, płonęły one na jednobarwnem żółto-szarem tle górkiej brussy, pociągając ku sobie oczy podróżników, nieliczne o tej porze okazy motyli i roje pszczół.
Były to drzewa kapokowe (Bombax), dające duże, podłużne orzechy. Nieraz widziałem, jak spadał na ziemię dojrzały owoc i z głośnym hukiem pękał, a wtedy na ziemi wykwitała biała plama, niby kupka połyskującego śniegu. Był to roślinny jedwab, cieniutkie biało-srebrzyste włókienka kapoku, używane w Europie do nabijania materaców i poduszek. Włókna kapokowe powodują nader niebezpieczne zapalenia oczu i, wskutek łatwej palności — pożary. Próbowałem parę razy zapalać kapokową watę iskrą, wykrzesaną z krzemienia, i zawsze mi się to udawało. Różnych części drzewa kapokowego używa się w medycynie tubylczej w tych samych wypadkach, co i baobabu, a więc przy dezynterji, przy chorobach płucnych i przy malarji.
W lasach spotykaliśmy niezwalczone zarośla intruza roślinnego, przywiezionego niegdyś przez Portugalczyków. Były to krzaki Jatropha curcas — nieoceniony materjał dla żywopłotów, broniących pól manjokowych przed małpami; kory tej rośliny używa się jako silnego środka przeczyszczającego.
Zrzadka tylko, w pewnych dolinkach, osłoniętych górami i posiadających wodę, spotykaliśmy lasy, złożone z dużych drzew, a zaludnione przez małpy.
Im dalej posuwaliśmy się na północ, tem częściej przechodziliśmy przez ponure płaszczyzny, pokryte gdzieniegdzie zaroślami krzaków, wybijających się z pośród zwałów czerwonych, potrzaskanych skał laterytowych. Zdawało się nam, że widzimy przed sobą krajobraz księżycowy — krajobraz umarłej planety, gdzie o ostatnie iskierki życia walczą jeszcze rośliny koszlawe, znękane i skarłowaciałe, lecz wytrwale czepiające się swemi korzeniami kamieni, rozpuszczające je swemi sokami i urabiające z nich żyzną glebę. Z pomiędzy kamieni i grubego piasku wysuwały gdzieniegdzie swoje jaskrawe płatki lśniąco-żółte kwiaty, wyrastające wprost z ziemi na krótkiej, grubej, pozbawionej liści łodydze.
Na ponurych wyżynach można było spotkać szakale i hieny.
Czem się tu żywią te drapieżniki? — nasuwało się mimowoli pytanie.
Obszary te obfitują w miljony kopców termitowych. Całe kilometry kwadratowe, jak okiem sięgnąć, są usiane budowlami termitów. W sąsiedztwie z niemi można było zauważyć znaczną ilość nor drobnych gryzoniów, myszy i szczurów, z dużym, dosięgającym rozmiarów królika „szczurem-złodziejem“ (Cricetomys gambianus) na czele. Wszystkie te zwierzęta napadały na spichrze termitów i szerzyły w nich spustoszenie. Szczególnie szkodliwym jest prawdopodobnie szczur-złodziej. Murzyni nazywają go „Niené Balé“ i, gdy złapią go żywcem, urządzają sobie krwawe widowisko. Wieszają szczura na gałęzi za ogon w ten sposób, aby zlekka tylko dotykał ziemi pazurami. Szczur, nie mogąc stanąć na ziemi, miota się długo, aż wpada we wściekłość i sam sobie odgryza łapy. To widowisko stało się tradycją tubylców, ponieważ nienawidzą straszliwego szkodnika i uważają go za zwierzę o wcielonej w niem duszy zbrodniarza. Był nim jakiś potentat, który niesprawiedliwie oskarżył swoją żonę o zdradę i odrąbał jej dłonie.
Za tego nikczemnego zazdrośnika pokutują teraz nieszczęśliwe „Niené Balé“.
Człowiek zawsze potrafi winę swoją złożyć na innych!
Spotykaliśmy tu duże i głębokie nory jeżozwierzy (Hystrix cristata) oraz ziemnego prosięcia — zjadaczy mrówek i termitów. Nory ziemnego prosięcia są głębokie na kilka metrów, a ponieważ ukryte są w trawie, stanowią niebezpieczną pułapkę dla podróżnika i myśliwego. Fulah polują na te zwierzęta, gdyż posiadają one tajemnicze, magiczne właściwości. Górale, chociaż przyjęli naukę Mahometa, pozostali zabobonnymi, jak prawdziwi murzyni.
Mięso ziemnego prosięcia nie jest dobre, i arystokraci oddają je niewolnikom, pozostawiając dla siebie wyłącznie prawą łapę zwierza. Wysuszona na słońcu, stanowi ona talizman, wstrzymujący wichry i burze, niszczący wpływ trucizny i broniący przed ospą.
Pozornie jałowe wyżyny górskie obfitują zatem w różne zwierzęta, więc drapieżne szakale i hieny mają tu w chaszczach i niedostępnych wąwozach dosyć pożywienia.
W bardziej żyznych miejscowościach widzieliśmy drobne antylopy i sporo ptactwa.
31-go grudnia 1925 r. przybyliśmy do wioski Tangali i postanowiliśmy w miejscowym karawan-seraju oczekiwać nowego roku. Ze stalowych skrzyń wydobyliśmy oprócz czerwonego bordoskiego wina także butelkę szampana, udekorowaliśmy naszą chwilową siedzibę flagami polskiemi i francuskiemi, ozdobiliśmy stół kwiatami i, gdy stary wyga Mamon, nasz kucharz, podał zwykłą kolację, składającą się z kur pod różnemi postaciami, konserwowanej zielonej fasolki i jakiegoś srogiego puddingu — uczta noworoczna była zaaranżowana.
Wznieśliśmy toasty za pomyślność Polski, za pokój na ziemi i za szczęście naszych przyjaciół.
„Kaśka“ spróbowała przy tej okazji po raz pierwszy szampana i, zdaje się, poczuła wielki pociąg do szlachetnych trunków. Takie maleństwo, a już się zna na markach szampańskich!
Murzynki uraczyły nas miodem. Istotnie, podchodząc do wsi, widzieliśmy kilkanaście uli ze słomy i kory, umieszczonych na drzewach.
Na obszernym dziedzińcu karawan-seraju rosło stare, rozłożyste drzewo pomarańczowe. Nasi tragarze zapalili pod niem ognisko, rozsiedli się dokoła, spożywając kus-kus z ryżu i popijając przyniesione z wioski „dolo“, musujące piwo z prosa.
Rozlegały się głuche dźwięki „soko“, urwane zwrotki piosenki, cichy śmiech, a wszystko to milkło nagle, gdy stary griot wiejski poważnym głosem rozpoczynał jedną ze swych opowieści...
Z oddali — od strony osady, dolatywały huczenia bębnów i okrzyki, wydawane przez tańczących tubylców. Od skał dochodził daleki chichot hieny i porykiwanie geparda... W powietrzu śmigały nietoperze i lelki, uganiające się za owadami.
W oddzielnej chacie rozlokowali się nasi „obrońcy“, żołnierze eskorty. Podszedłem do nich i tu po raz pierwszy spostrzegłem, że mają przy sobie kobiety. Jedną z nich była hebanowo-czarna murzynka szczepu Malinké w pięknym zawoju na głowie, drugą — bronzowa Peuhl o smętnej twarzy i rozmarzonych oczach. Była zupełnie przystojna, zgrabna, wiotka.
— Skąd te piękne panie? — zapytałem żartobliwie.
— To nasze żony! — odpowiedział, prostując się, czarny podchorąży. — Idą z nami, tylko pan ich nie widział, gdyż wychodzą przed wyruszeniem karawany... Baliśmy się, że pan będzie przeciwny temu!
— Nic mi to nie przeszkadza — odparłem. — Lecz pocóż zmuszacie te panie do przebywania z wami setek kilometrów. To je nuży...
— Wolimy, żeby one się czuły znużone, niż mielibyśmy się później męczyć sami, poszukując ich... Pozostawione w domu, uciekłyby z innymi... — meldował podchorąży.
— Tak, to poważna przyczyna! — zauważyłem, zrozumiawszy, że te hebanowe i bronzowe piękności nie są jednak zbyt pewne i zasługujące na zaufanie. Spojrzałem na nie badawczo, lecz twarze kobiet były nieruchome, a oczy przysłonięte tajemnicą.
Przechodząc dziennie po 25—35 kilometrów, doszliśmy po kilku dniach do Tugé, gdzie komendant Filatriau przyjął nas hucznym tamtamem, kierowanym przez griotów króla Alfa Amadu Bajlo, olbrzymich, wypasionych drabów, śpiewających i grających na różnych instrumentach.
Ulokowano nas bardzo wygodnie w przewiewnych domach o werandach, wychodzących na obszerną kotlinę; przecinała ją rzeka o dwu nazwach, biegnąca ze szczytów okolicznych, lesistych gór. Domy, czyste i starannie utrzymane, posiadały, jak zwykle, pod fundamentem termity i mrówki, a w szczelinach pomiędzy deskami sufitu i w słomianym dachu — olbrzymie, jadowite pająki. Że były jadowite, przekonaliśmy się, gdy jeden z tych rozbójników ugryzł naszą „Kaśkę“ pod prawem okiem.
Boże wielki! Jak wyglądała nasza wychowanka! Oko jej spuchło, a twarz się wykrzywiła. Zupełnie — dobry pijak po nocnej bójce w szynku! Robiliśmy małej szympansiczce okłady i opatrunki, sami zaś, nauczeni jej doświadczeniem, spaliśmy pod siatkami.
Obchodząc z p. Filatriau osadę Tugé, zwiedziliśmy dobrze utrzymany i obficie w jarzyny europejskie zaopatrzony ogród warzywny, a potem siedzibę miejscowego królika, gorącego wyznawcy islamu, co manifestował dużą ilością Koranów, zawieszonych na specjalnych słupkach, ochraniających święte księgi od termitów, wielkich amatorów dobrze wyprawionych okładek skórzanych. Długo stałem na moście, przyglądając się życiu rzeczułki. Dojrzałem tam dużo drobnych rybek z rodzaju Hemichromis fasciatus oraz małych krewet, powierzchownie niczem się od morskich Crangon vulgaris nie odróżniających. Jedliśmy te krewety i przekonaliśmy się, że i smakiem przypominały zwykłe krewety morskie.
W osadzie poznałem dwu kupców syryjskich, pp. Mileda i Sambera, skupujących od tubylców kauczuk i skóry, a handlujących tkaninami, mąką i bakaljami.
Komendant Filatriau przed niespełna rokiem stracił był żonę, a jego czworo drobnych dzieci wychowywało się we Francji. W Tugé był on zupełnie samotny. Od najbliższego europejczyka dzieliły go cztery dni marszu. Ciche, bardzo malownicze Tugé stanowiło miejsce, dla samotnego człowieka niebezpieczne. Najbardziej ponure myśli mogły przyjść tu do głowy...
Na szczęście, komendant mieszkał tu dopiero od kilku dni, więc nie odczuwał jeszcze zabójczych skutków samotności, tembardziej, że nasze przybycie wnosiło urozmaicenie, a mieli tu lada dzień przybyć państwo Maugin, doktor i dwóch oficerów dla przeprowadzenia poboru rekrutów do wojsk kolonjalnych.
— Ale później, później... zostanę sam, zupełnie sam! — mówił do mnie komendant, a w głosie jego wyczułem trwogę.
Tymczasem, oprowadzając nas po osadzie i po okolicach, komendant sam niemal zwiedzał po raz pierwszy swoją nową placówkę.
Pewnego dnia wypadł sąd; byłem obecny na procesie. Niemłoda już kobieta, niewolnica, skarżyła swego pana o niewypłacenie jej obiecanych trzydziestu franków za zdobyty kauczuk.
— Jestem niewolnicą i dlatego mój pan skrzywdził mnie — mówiła obojętnym głosem, siedząc na podłodze przed stołem komendanta i sędziego w jednej osobie.
— Francja nie zna niewolnictwa — oświadczył pan Filatriau — jesteś wolna, możesz iść, dokąd chcesz, możesz się wynająć innemu człowiekowi. Wydam ci zaraz papier, dowodzący, że jesteś wolna, i nikt nie może zmusić cię do dalszej pracy u twego dawnego pana.
— O! Ja tego nie chcę! — odparła kobieta. — Urodziłam się, wyrosłam, zestarzałam się i umrę w domu mego pana. Chcę tylko dostać 30 franków, bo je zapracowałam z mojemi dziećmi w brussie, zbierając kauczuk.
— Odejdź — rzekł komendant, — i powiedz oskarżonemu przez ciebie człowiekowi, aby tu wszedł.
Po chwili stanął na progu murzyn i zatrzymał się w bardzo nieśmiałej postawie.
— Czy ta kobieta zapracowała swoje 30 franków? — spytał p. Filatriau.
— Tak...
— Czy zapłacono jej tę sumę? — pytał dalej komendant.
— Tak! Lecz chłopiec, któremu poleciłem oddać pieniądze, zbiegł... mamrotał murzyn, a słowa jego objaśniał tłumacz.
— Możesz odnaleźć tego chłopca i odebrać mu te pieniądze?
— Mogę...
— Biegnij więc i przed zachodem słońca przynieś mi całą kwotę, a ja sam oddam ją tej kobiecie, która nie jest twoją niewolnicą, bo Francja nie zna niewolnictwa! — powtórzył z naciskiem komendant.
— Dobrze, naczelniku! — odparł murzyn.
W pół godziny później już wchodził do biura i wręczał 30 franków, jakoby odebranych chłopcu.
Pieniądze oddano kobiecie.
— Czy obydwie strony są zadowolone? — upewnił się p. Filatriau.
— Zadowolone! — odparli murzyn i niewolnica.
— No, to wracajcie w spokoju do domu! — rzekł komendant. — A ty, kobieto, pamiętaj, że, jeżeli ten człowiek skrzywdzi cię ponownie, będę myślał, że uważa cię za niewolnicę. Ciebie obronię, a on pójdzie do więzienia. Bądźcie zdrowi!
Proces był skończony.
Podczas naszego pobytu w Labé i Tugé dokonywano w tych obwodach poboru rekrutów. Miejscowi królowie, nazywani oficjalnie szefami prowincji, na rozkaz władz francuskich zgromadzili młodzież w wieku poborowym z wiosek swoich obwodów. Młodzież murzyńska stawiła się licznie i bardzo ochoczo, gdyż pociąga ją barwny strój strzelców senegalskich, posiadanie prawdziwej broni, możliwość wojenki, a poniekąd też opowiadania starych żołnierzy o tem, co widzieli i czego doświadczyli w Europie lub przynajmniej w takich dużych miastach, jak Dakar, Bamako, Konakry, Uagadugu i Bingerville.
Większość jednak doznała zawodu, ponieważ młody lejtenant i jego pomocnik-sierżant bardzo surowo oglądali kandydatów na obrońców Francji. Młodzież, zebrana na dziedzińcu rezydencji komendanta, istotnie nie miała zbyt wspaniałego wyglądu. Mali, chudzi i zdegenerowani murzyni, nie tylko Fulah lecz i innych szczepów, rozrzuconych małemi osadami w środowisku czerwonoskórych górali, mieli najczęściej zdeformowane od urodzenia brzuchy z wystającemi na kształt ogromnych guzów pępkami, zawadzającemi przy noszeniu ładownicy i pasa, krzywe, chude nogi, poniszczone, płaskie stopy, marne zęby, różne choroby naskórne i skutki wenerycznych, nieraz dziedzicznych chorób — nie nadawali się więc do wojska i odrzucano ich. Przyjęto zaledwie nieznaczny odsetek. Gdy patrzyłem na tych zwyrodniałych młodzieńców, mimowoli przychodziła mi myśl, że rośli, wspaniali potomkowie panujących rodzin, rdzennie arystokratyczni Fulah, umieli w jakiś sposób uniknąć służby w wojsku, lub może sami wstępowali do wyborowych pułków i dlatego nie przechodzili przez ręce młodego lejtenanta. Prawdopodobnie tu byli wyłącznie plebejusze i potomkowie niewolników. Może właśnie dlatego zachowywał się lejtenant dość ordynarnie względem rekrutów, krzycząc na nich, nadając im dość dosadne, chociaż nie zupełnie miłe przezwiska i, gdy zbyt blisko się do niego przysuwali, odpychał ich kopnięciem nogi.
Widziałem kilka razy ponure spojrzenia, rzucane na oficera przez murzynów, traktowanych zwykle przez władze cywilne bez porównania grzeczniej i kulturalniej.
Nie wiem, może się mylę, lecz mam wrażenie, że właśnie takie zachowanie się lejtenanta omal nie zgubiło mojej ekspedycji. Było to w Tugé, w dzień naszego wyjścia z tej osady dalej na wschód. W wigilję tego dnia przybył właśnie na pobór ten sam lejtenant i zaczął stosować swoją metodę traktowania „dzikich“. Komendant Filatriau ulokował oficera i sierżanta w drugiej połowie domu, gdzie stali moi pomocnicy i gdzie były złożone wszystkie bagaże ekspedycyjne, a więc wstęgi kinematograficzne, zapasy ładunków, broń i wogóle cały nasz ekwipunek. W nocy wybuchł nagle pożar i w ciągu niespełna pół godziny pożarł cały dom do szczętu. Tylko przytomność moich pomocników, pp. J. i K. Giżyckich, uratowała im życie i nasze bagaże.
Powtarzam, że mogę się mylić co do istotnej przyczyny podpalenia domu przez niewykrytego sprawcę; sądzę jednak, że bardzo przykry i obrażający sposób obchodzenia się z ludźmi, po raz pierwszy i ostatni widziany przeze mnie w zwiedzonych kolonjach, nie mógł przejść bez śladu. Wcześniej czy później musiało to wywołać niepożądany wybuch niezadowolenia „dzikich“, posiadających takie tragiczne przysłowie, jak: „Do kesi koé’ do yele ko yé’“ — „to, co u jednych wzbudza śmiech, drugim wyciska łzy“...
Przyjęci do wojska młodzieńcy nie posiadali się z radości, a duma ich rosła z godziny na godzinę. Szczytem szczęścia był moment, gdy, stojąc już w jasno-piaskowych spodniach i kurtkach, otrzymali szerokie, jaskrawo-czerwone pasy i takież fezy. Gdy, okręceni kilku zwojami czerwonej tkaniny i „ukoronowani“ czerwonemi czapeczkami, stanęli w szeregu, z czarnych i bronzowych twarzy biły radość i duma. Milczeli i spoglądali na siebie z powagą i wzajemnym szacunkiem. Gdy zbliżali się do nich rodzice i o coś pytali, barwni żołnierze raczyli od niechcenia, pobłażliwie dawać krótkie, dobitne odpowiedzi.
W oczach naszych odbywała się gwałtowna metamorfoza. Drobny rolnik, półnagi pastuch, myśliwy z dżungli, bezczelny griot-baśniarz, a nieraz nawet wprost włóczęga, pędzący życie w chaszczach rodzimej brussy, wolny, leśny człowiek nagle stawał się członkiem społeczeństwa, odczuwał powagę swego nowego zawodu.
Być może, że podświadomie rozumieli ci ludzie, iż od tej chwili mają bronić dorobku cywilizacji i całości państwa, które wydało na sławę ludzkości wielkich encyklopedystów, uczonych, filozofów, pisarzy, artystów, polityków, nazywających swoją ojczyznę „notre belle France“; od tej chwili tak mają ten kraj nazywać czarni, młodzi wojownicy — i mają śpiewać na jej cześć tchnącą werwą i odwagą — Marsyljankę. W każdym razie wnet po skończonych formalnościach stary, czarny sierżant nucił już tę pieśń, a młodzi żołnierze wtórowali mu. Gdy dojdą do swoich koszar w jednem z miast kolonjalnych, będą już niezawodnie umieli dziarsko salutować oficerom, przykładając czarną dłoń do czerwonego fezu, i bardzo rytmicznie śpiewać Marsyljankę z niezrównanym temperamentem.
W okolicach Tugé urządzono dla nas dwa polowania. Chociaż wzięło w nich udział około tysiąca zaganiaczy, nie widzieliśmy innej zwierzyny, oprócz zielonych małp i papio. Murzyni, uzbrojeni w łuki, dzidy i strzelby, ustrzelili małego dzika-fakoszera o wstrętnym ryju, z narościami pod oczami i bardzo już wystąjącemi kłami, parę drobnych antylop i kuropatw, a nadto jednego chłopaka, który dostał od murzyna-wójta trochę śrutu w nogę. My zaś widzieliśmy wyłącznie małpy.
Nie była to zwierzyna do pozazdroszczenia, lecz zato uczyniłem szereg nader interesujących spostrzeżeń nad tymi bandytami, napadającymi na pola tubylcze.
Osaczone ze wszystkich stron, starały się małpy wymknąć z groźnego koła, lecz gdy zrozumiały, że ono się szczelnie zamknęło, uciekły do środka i zaczęły wysyłać wywiadowców dla zbadania sytuacji. Małpy-wywiadowcy skradały się do linji zaganiaczy i strzelców, nadsłuchiwały, wdrapywały się na drzewa, oglądały okolicę i cichem rechotaniem donosiły o stanie rzeczy komuś, kto kierował całą akcją obronną.
Myślę, że był to stary, olbrzymi Papio sphinx, z gęstą grzywą już siwiejących włosów na karku, ten właśnie, który, idąc w gęstwinie wierzchołków drzew, tak niefortunnie wyszedł na p. Kamila Giżyckiego i spadł na ziemię, strącony kulą z automatycznego Winchesteru.
Naganiacze spędzili całą brać małpią na dno głębokiego wąwozu, zarośniętego wysokiemi drzewami, gdzie się rozpoczęła gęsta strzelanina, niebezpieczna zarówno dla osaczonych małp, jak i dla namiętnych, czarnych myśliwych. Strzały przelatywały równocześnie w różnych kierunkach, a nad głowami, koło uszu i pod nogami gwizdały kule, gruby śrut i kawałki rdzawego żelaziwa, używanego do nabijania murzyńskich falkonetów.
Dlaczego podczas tego polowania nie zabito conajmniej pięćdziesięciu zaganiaczy i któregoś z nas — nie rozumiem! Zraniono tylko, jak już wspomniałem, jednego chłopca, ścigającego postrzeloną małpę.
Co do mnie, to po pierwszych strzałach, przekonawszy się, że mogę polec obok pierwszego lepszego papio, wycofałem się i wkrótce ujrzałem króla Alfa Amadu Bajlo, siedzącego za skałą, gdzie nie groziła mu żadna kula. Przykucnąłem przy nim i — spędziliśmy czas na miłej pogawędce, bo przystojny i ujmujący „król“ mówił biegle po francusku.
Wkrótce zostały na pobojowisku trupy zabitych małp i kilka rannych ze związanemi wtył rękami.
Jeńcy, ponuremi, pałającemi rozpaczą i nienawiścią oczyma spoglądali na otaczający ich tłum murzynów. Niektóre małpy, robiąc wielkie susy, starały się przerwać przez żywą przegrodę, lecz padały pod ciosami kijów i maczet.
Inne pozostawały nieruchome, rozumiejąc bezcelowość wszelkich wysiłków wobec tylu czyhających na ich życie wrogów. Jedna z papio, samica, poruszyła się nagle wpatrzona w stos sztywnych już małpich ciał, i zaczęła powoli iść ku nim. Zatrzymała się przy zabitych, zaczęła węszyć i cicho pokrzykiwać. Po chwili głową i ramieniem odrzuciła leżącego trupa i znalazła pod nim małą małpkę. Schyliła się nad nią, zaczęła ją całować i lizać, podała jej pierś do ssania, chuchała jej w martwą twarz, a, przekonawszy się, że śmierć już porwała drogą dla jej macierzyńskiego serca istotę, podniosła głowę. Oczy samki były pełne łez, twarz rozpaczliwie wykrzywiona. Zaczęła groźnie szczerzyć zęby i szczekać przeciągle a wściekle. Nareszcie, pozostawiając po za sobą krwawy ślad, ranna małpa jęła skakać ludziom do twarzy i piersi, skowycząc i szczękając zębami, aż padła pod ciosami maczet i szabel.
Murzyni zaczęli bez litości dobijać ranne zwierzęta, śmiejąc się i dowcipkując. Czarny człowiek nie zna współczucia dla bólu bliźniego, a tem mniej dla zwierząt. Nie dorósł jeszcze do tego uczucia, które wyrabia się na pierwszych etapach cywilizacji, a w miarę dochodzenia jej do szczytów, znowu zanika, pozostając tylko w tradycji, pełnej hypokryzji i pozornego sentymentu. Widzimy to na każdym kroku w Europie.
Od czasu tych krwawych, tragicznych scen, nigdy już do małp nie strzelałem i strzelać nie będę.
Pożegnawszy naszych przyjaciół, maszerowaliśmy wkrótce dalej, zdążając w stronę Dingiraj — następnej osady, gdzie się mieściła rezydencja francuskiego komendanta-administratora, a gdzie mogliśmy znaleźć nowych tragarzy.
Nasz czarny podchorąży z żoną prowadził nas dalej. Mijaliśmy wioskę po wiosce, i w nich widzieliśmy po raz pierwszy młodzieńców, niedawno obrzezanych.
Mieli na sobie żółte szaty, kołpaki z piórami, a w ręku trzymali lance, przystrojone pękami włosów. Błąkali się po całej wsi i okolicy, śpiewając i gromadząc koło siebie innych chłopaków, z którymi zakładali stowarzyszenie, ślubując sobie wzajemnie przyjaźń i wierność do śmierci. Na jednym z naszych noclegów zjawiły się dziewczęta, poddane już operacji, dowodzącej ich dojrzałości. Były zawinięte w czarne płachty i starannie uczesane. Zatrzymały się szeregiem przed zajmowanym przez nas domem i, opierając się na wysokich laskach i wystykując niemi takt, śpiewały nam różne rytualne piosenki, z czego najwięcej cieszyła się moja żona, studjująca muzykę afrykańską.
Przychodzili do nas chorzy na różne dolegliwości, a między nimi był weteran wojny światowej, inwalida Alfa Felaba Bari, bohater z Sommy; prosił nas, abyśmy go ratowali, gdyż po pełnem wrażeń życiu bojowem wieś zabijała go swoją monotonją i śmiertelną nudą.
Tak doszliśmy do rzeki Bafing, stanowiącej początek potężnego Senegalu; okazało się, że to rzeka dosyć szeroka i głęboka. W kilku miejscach widzieliśmy skały, podnoszące się z jej łożyska; tu niezawodnie urządzały sobie legowisko krokodyle, a nawet hipopotamy. Istotnie, zwierzęta te były dość pospolite w Bafingu, lecz nasi tragarze i przewoźnicy robili tyle hałasu, że mieszkańcy rzecznych nurtów uciekali jaknajdalej.
Przed przeprawą upadł nagle jeden z naszych tragarzy i zaczął jęczeć, trzymając się za pierś.
— Co się stało? — zapytałem, widząc, że nasz podchorąży zamierza podnieść tragarza uderzeniem harapu.
— Ten człowiek nie ma głowy do noszenia bagaży! — objaśnił mi jeden z murzynów, mówiących po francusku.
— Więc pocóż go za to bić? — zawołałem.
— Bo to nieuczciwie podejmować się roboty, do której niema się zdolności! — odparł z przekonaniem w głosie.
Kazałem wyprawić tragarza do domu, a jego porcję bagaży rozłożyć na pozostałych, z czego wcale nie byli zadowoleni, energicznie złorzecząc odchodzącemu koledze.
Ale to prawda, że, co kraj — to obyczaj!
U nas, w Europie, mówi się, że ktoś niema głowy do języków, do malarstwa, muzyki lub matematyki, a tu — stosuje się to do tych, którzy nie mogą przenieść na przestrzeni 25 kilometrów ładunku, ważącego 25 kilogramów, a złożonego ze skrzynki z nabojami, worka z łóżkami polowemi, lub koszyka z konserwami w blaszankach. Istotnie, dla noszenia bagaży na głowie trzeba mieć specjalne zdolności, ukryte w twardej czaszce murzyńskiej. Wystarczy, aby do żył posiadacza takiej czaszki domieszało się kilka kropel krwi białej rasy, i — koniec! Znikają „zdolności“ i człek „niema już głowy“ do zawodu tragarza...
Okolica, którą przechodziliśmy, była słabo zaludniona, chociaż, o ile mogłem sądzić, powinny się tam znaleźć dobre, żyzne i dość dogodne tereny dla rolnictwa. W łożyskach kilku wyschłych potoków dostrzegło moje doświadczone oko syberyjskiego podróżnika prawie niezawodne oznaki obecności złotodajnego piasku.
Po paru dniach, przekroczywszy niewysokie góry, ujrzeliśmy w dolinie zabudowania Dingiraj, tonące w bujnej roślinności, zielonej nawet o tej porze roku dzięki małemu potokowi i sieci sztucznie odprowadzonych od niego odnóg.
Na nasze spotkanie wyszedł miejscowy komendant p. Brule z żoną i wskazał nam dom, przygotowany dla przyjęcia gości.
Dingiraj — jest ośrodkiem innego już szczepu, a mianowicie tak zwanych Tukuler lub Torodo. Są to mieszańcy najeźdźców Fulali z murzynami różnych szczepów, oraz z Maurami i innemi ludami, należącemi do białej rasy. Duża domieszka krwi aryjskiej wytworzyła szczep nadzwyczaj zdolny, energiczny, trochę zbyt przebiegły i nieszczery, lecz pracowity i wytrwały. Tukuler są fanatycznymi wyznawcami islamu i miłośnikami niezależności szczepowej, o którą w niedalekiej przeszłości prowadzili krwawe walki z sąsiadami; w tych walkach odgrywało Dingiraj ważną rolę, gdyż tu właśnie wznosiła się najsilniejsza forteca tego szczepu. Widziałem w wiosce w pobliżu osady kobiety o subtelnych rysach twarzy, o karbowanych włosach, przykrytych niedbale narzuconą białą, przezroczystą chustką. Kobiety Tukuler lubią się stroić w modne na Wschodzie azjatyckim bursztyny, korale, złote i sztuczne klejnoty.
Bardzo malownicze obrazki tworzyły grupy mężczyzn i kobiet Torodo na tle otaczającego nasz dom ogrodu z drzewami pomarańczowemi, cytrynowemi, mangowemi, kola i krzakami gojawy.
Państwo Brulé ofiarowali nam dla polskiego ogrodu zoologicznego w Poznaniu roczną samkę — szympansa „Magdę“; wyprawiłem ją wkrótce do instytutu Pasteura w Kindji, aby mi ją stamtąd przysłano, gdy nasz statek w drodze powrotnej zatrzyma się w Konakry.
Dingiraj obfituje w różne ptactwo i rzadkie owady. Spotkaliśmy tu dużo pięknych, barwnych ptaków, sroki sójki, drozdy i ptaki-muchy. Opowiadano nam tu o wypadkach niebezpiecznych ugryzień przez skorpjony i o atakach jaszczurek „taranta“, wypuszczających parzący płyn; wieczorem widzieliśmy na ścianie małego brunatnego pająka, zabijającego te jaszczurki.
Bardzo zainteresowała mnie wiadomość, że tubylcy wierzą w istnienie fantastycznego potworu, grasującego w pewnych okresach po okolicznej dżungli. Nazywają go „so fali uara“.
To straszne zwierzę ma połączone kształty konia, osła i lamparta.
Skąd mogła się zrodzić legenda o takim potworze?
Koń nie był znany w tej części Afryki przed najściem Sussu, prawdopodobnie osła też przygnano tu z Egiptu i Abisynji. Tubylcem z tej trójki jest tylko lampart. Zdaje się, że „so fali uara“ stał się potworem nie odrazu, lecz z biegiem czasu, a mianowicie wtedy, gdy w pamięci tubylców zacierać się zaczęły wspomnienia o jeźdźcach, siedzących na koniach i mułach, pokrytych skórami lamparciemi. Ci ludzie nieśli ze sobą śmierć, a ich okrutne serca, potężne ramiona i niespodziewane, błyskawiczne napady zostały uwiecznione w potwornych kształtach legendarnego „so fali uara“.
W nocy nie widzieliśmy, coprawda, pałających oczu potworu, słyszeliśmy zato głośne szczekanie i warczenie geparda, a wkrótce zrozumieliśmy przyczynę jego niepokoju. Pożar dżungli, ukryty za górami, otaczającemi osadę, wbiegł nagle na okoliczne szczyty i zaczął szaleć, z hukiem i trzaskiem pożerając suchą trawę i krzaki, wzlatując na wierzchołki drzew i ognistemi potokami spływając na dolinę. Dokoła Dingiraj paliła się dżungla. W popłochu uciekały zające, mangusty, zielone małpy i inne zwierzęta, chyłkiem sunęły stadka kuropatw i perliczek, w powietrzu miotało się z kwileniem oszalałe drobne ptactwo.
Wkrótce płomień, dobiegłszy do błotnistej ziemi, zagasnął.
Noc stała się jeszcze bardziej czarna, a w jej mroku mogły się czaić nietylko szakale i gepardy, lecz nawet zrodzony w wyobraźni, potężny a straszliwy „so fali uara“. Całe stada nietoperzy[43] — od rudawki olbrzymiej (Epomophorus monstruosus), posiadającej złośliwy psi pysk, do najdrobniejszych czarnych karłów (Vesperus minutus) uwijały się dokoła, ścigając ćmy, latające termity i inne owady, spłoszone pożarem leśnym. Z nietoperzami współzawodniczyły lelki czteroskrzydlate (Macrodipteryx longipennis), długoogoniaste (Scotornis longicaudatus) i pospolite (Caprimulgus europaeus), spotykane od Skandynawji do przylądku Dobrej Nadziei.
Murzyni nazywają lelki „nocnemi jaskółkami“, a Niemcy nadali tym ptakom tę samą nazwę.
Z Dingiraj mieliśmy jeszcze kilka dni marszu na południe, w kierunku drogi żelaznej. Z grzbietu Futa-Dżalon pozostały tylko niewysokie pagórki, lecz i one wkrótce znikły; wyszliśmy na równinę — żyzną, bogatą, przeciętą rzeką Tinkisso i jej dopływami.
Przypominam sobie jeden z naszych noclegów. Było to w Tumanea, dużej osadzie murzynów Dialonké. Spotkaliśmy tu kilku tubylców, mówiących po francusku.
Gdy wchodziliśmy do wsi, ujrzeliśmy na lewo od drogi obszerne błota, porośnięte wysoką, zieloną trawą i drobnemi krzakami. Śród zieleni połyskiwały tafle wody. Na niedużych jeziorkach żerowały stada kaczek, na brzegach tkwiły czaple i biegały brodźce.
— Kto z was poprowadzi nas na te błota na polowanie? — zapytałem tubylców.
Nikt się nie odezwał i dopiero, gdy nasz podchorąży powtórzył moje pytanie, jeden z murzynów rzekł:
— My nie możemy prowadzić! Te błota są święte! W nich mieszka ryczący krokodyl...
Zdumieniu naszemu nie było granic. Ryczący krokodyl?! Krokodyle bardzo dobitnie i groźnie syczą, lecz, żeby ryczały, o tem nie słyszeliśmy nigdy!
Nasze badania w tym kierunku do niczego nie doprowadziły. Tubylcy powtarzali, że w błotach ma swoją siedzibę ryczący krokodyl, i nic innego wyciągnąć z nich nie mogłem.
— Tak! To — prawda! — zawyrokował wreszcie podchorąży i jakoś zbyt szybko opuścił oczy.
Pan Kamil Giżycki, zapalony myśliwy, wziął karabin i poszedł w stronę błota. Spostrzegłem, że cała niemal wieś wyległa na małe wzgórze i śledziła śmiałka. Niestety, p. Kamil napotkał takie trzęsawisko, że nie mógł dotrzeć do brzegu jeziora i powrócił z niczem. Tajemnica pozostała tajemnicą.
Jeżeli ten krokodyl istotnie ryczał, nie mógł on być krokodylem, lecz hipopotamem, który posiada straszliwy głos, być może, najbardziej przerażający i donośny pośród ryków i wycia innych dużych zwierząt dżungli.
Jeżeli był to hipopotam — wtedy tajemnica trochęby się odsłoniła.
Sąsiadami murzynów Dialonké i Tukuler są Malinké, szczep znaku ryby Ma i wszystkich potworów wodnych, w których nazwie znajduje się pierwiastek „ma“, a więc — hipopotama i krokodyla. Są to totemy murzynów Malinké, a sąsiednie szczepy najwidoczniej przyjęły te totemy.
Lecz myśl moja, podniecona zagadką trzęsawiska Tumanea i prastaremi obyczajami dawnych mieszkańców Afryki, wyrywa się z ramek etnograficznych hipotez i wpada w prąd innych zupełnie domysłów.
Nie są to jednak domysły czcze, pozbawione podstaw.
O, nie! W parę miesięcy, w innem miejscu słyszałem opowieść... Ona rzuciła promień światła na dawne, już zdaje się, wygasające obyczaje...
... Ku końcowi się zbliżała zasuszna pora roku. Żar słoneczny wypalił wszystko na ziemi. Nigdzie dokoła nie można było dostrzec ani zdziebiełka świeżej trawy, ani najmniejszego barwnego kwiatka, ani zielonego listka. Stały do rdzenia spalone trzciny, krzaki i drzewa o popękanej korze... Niby ślady węży, co się wdarły do piersi ziemi, ciągnęły się szczeliny w wyschłej na kamień glebie... Odleciały ptaki i powędrowały gdzieś daleko zwierzęta... Tylko termity i mrówki pozostały, lecz i one ukryły się głębiej w mrocznych podziemiach swoich gniazd.
Mieszkańcy wioski, drobni rolnicy, spoglądali przerażonemi oczami na bezbarwne, rozżarzone niebo, wyczekując, czy nie wypłyną na nie szarawe obłoczki, zwiastuny zbliżającego się „tornada“[44]. Oddawna pragnęły go te bezbronne istoty, otoczone rojem złych, czyhających duchów, umierające z głodu, bo śpichrze już stały puste, a na polach nikt wygrzebać nie mógł żadnego ziarnka arachidów lub bobu! Tornada powinny były już nadejść, a nie nadchodziły...
Wtedy do dżungli-brussy poszli starcy i powrócili późno w nocy z człowiekiem, mającym straszliwy wygląd. Miał na sobie ubranie z łyka, wydartego z kory rafji, na głowie kołpak, na twarzy przerażającą, pomalowaną w barwne pasy i centki rogatą maskę o opadającej na piersi i ramiona grzywie z ogonów końskich i włókien roślinnych.
Długo się naradzali starcy z czarownikiem, a gdy skończyli naradę, pozostawili go samego na polu, sto razy przekopanem w bezowocnem poszukiwaniu zapominanego manjoku lub bobu.
Czarownik długo siedział nieruchomy i skupiony, aż zapadająca noc pochłonęła go. Zniknął odrazu wszystkim z oczu, rozpłynął się bez śladu w potokach mroku. Wieśniacy myśleli, że odleciał do dżungli w postaci tajemniczego nocnego ptaka. Gdy jednak księżyc zaczął srebrzyć wierzchołki nagich drzew, a po chwili pobielił spiczaste strzechy chat, usłyszeli go. Z pola dochodziło głuche warczenie, przechodzące w ponure wycie, wzmagające się szybko, aż się zmieniło w groźny, potężny ryk. Struchleli wszyscy i nie śmieli wyjrzeć z chat, bo wiedzieli, że czarownik rozmawia z duchami przodków i z dżinnami[45] i że wkrótce mają się rozstrzygnąć losy mieszkańców wioski.
Starzy i młodzi, niewiasty i dzieci — wszystko, co żyło, umilkło naraz, wszystko zamarło w oczekiwaniu. Nikt nie odzywał się, niektórzy nawet oddychać głośno nie śmieli. Cisza zaległa dookoła, cisza, — pełna naprężenia i trwogi. Słychać było bicia serc, nerwowy oddech, cykanie nietoperzy, uganiających się pod pułapem za owadami.
Po północy dopiero ustał ryk, dochodzący z pola... Wkrótce zaczął czarownik chodzić szybko od chaty do chaty i wykrzykiwać:
— Dinne[46] objawiły swoją wolę... Starcy niech idą na naradę ku potokowi... za Segali... Gundé!... Gundé!...[47]
Do potoku był spory kawał drogi.
Starzy ludzie wioski szli długo, a na ścieżce widzieli wyraźne ślady czarownika.
Do świtu zostawała zaledwie godzina, gdy dotarli do brzegu potoku. Był zupełnie wyschnięty i kamieniste łożysko jego świeciło się białemi, okrągłemi kamieniami, podobnemi do czaszek ludzkich... Zaledwie w kilku miejscach, gdzie prąd wyrył głębokie doły, pozostała woda.
Nad jednem z takich miejsc spostrzegli starcy czarownika. Stał i pilnie oglądał brzeg i wystające z wody kamienie.
Otoczyli kołem tajemniczego człowieka z dżungli.
Czarownik podniósł straszliwą głowę z obliczem, ukrytem pod maską, i ryknął:
— Duch burzy wcielił się w krokodyla, żyjącego w nurtach potoku, w tem miejscu... Należy go przebłagać ofiarą... ofiarą, oblaną krwią serca... łzami duszy...
Starcy milczeli, przypominając sobie dawne dzieje, gdy się takie ofiary składało przed każdą porą ulew, aby duchy deszczu niosły zarodki płodności dla pól, stad i kobiet... Teraz, gdy biali ludzie panują na ich ziemi, coraz rzadziej to się zdarza...
— Rozumiecie? — spytał czarownik.
— Rozumiemy, potężny człowieku, działający w mroku! — odparli — Lecz kogo mamy złożyć w ofierze?
— Pierwszą dziewczynę, która przyjdzie nad potok, aby myć kalebasy domowe!... — mruknął straszny człowiek i zniknął w krzakach nadbrzeżnych.
Starcy naradzali się krótko i po chwili czaili się już w zaroślach, obróciwszy twarze w stronę ścieżki, biegnącej do wioski.
Gdy pierwsze blaski słońca upadły na szczyty dalekich pagórków, na brzegu zjawiła się młoda, bo zaledwie trzynaście wiosen licząca dziewczynka, córka wójta; szła, ostrożnie stąpając po okrągłych, ruchomych kamieniach, niosąc na głowie siedem dużych mis.
Doszła do miejsca, gdzie była woda i, postawiwszy na ziemi misy, zrzuciła płachtę, pozostając naga, do wiotkiej liany podobna — do liany, na której nagle wybujały dwa dojrzałe, pełne soków owoce.
Po chwili otoczył ją tłum starców. Rozległ się plusk padającego do wody ciała, przeraźliwy, drgający śmiertelnym lękiem krzyk, tupot nóg rozbiegających się ludzi, łoskot toczących się kamieni, nowy plusk i nowy, jeszcze bardziej przeraźhwy, pełen bólu krzyk... Znowu zaległa cisza jeszcze uśpionej, bezwładnej dżungli...
Starcy powrócili do wsi i oznajmili, aby nikt się nie odważał tego dnia iść nad potok, bo tam grasuje krwiożercza „morhomene uara“[48]... Istotnie, groźny ryk dochodził zdaleka od strony Segali.
Tegoż południa z poza lasu wypłynęły ciemno-szare obłoki, stłoczyły się i skupiły w czarną chmurę. Wkrótce zaczęły wypadać z niej ogniste węże i ryczeć — ryczeć tak, że aż woły padały na kolana i ukrywały głowy w trawie. Lunął deszcz... lał potokami, niosąc wyczerpanym polom płodność, wycieńczonemu bydłu — świeżą trawę, która odrazu wyjrzała z rozmokłej gleby, a zrozpaczonym ludziom — nadzieję i radość.
Cała wioska się cieszyła. Gdy ulewa na krótko ustała, wszyscy wylegli z chat, klaskali w dłonie, śpiewali, tańczyli huczny, wesoły tamtam.
Tylko jedna kobieta stała na uboczu, smutna i niespokojna. Była to żona wójta. Stała, co chwila zwracając wzrok w stronę Segali, i nadsłuchiwała.
Po chwili łzy zaczęły jej spływać z oczu. Lecz deszcz lunął nagle z nową silą, a przecież przysłowie murzyńskie mądrze mówi, że „nikt nie widzi łez nawet najlepszego przyjaciela podczas ulewy“...
To zestawienie dwu opowieści, słyszanych w różne czasy włóczęgi po ziemi afrykańskiej, spowodował „ryczący krokodyl“ z trzęsawiska koło Tumanea...
Tak ponure myśli o krwawej ofierze podniecała jeszcze bardziej ta okoliczność, że sami staliśmy się „krwawą ofiarą“, składaną moskitom i gryzącym muchom, rojącym się w błotnistych okolicach osady...
Znam ową plagę tajgi syberyjskiej i tundry północnej, lecz i ta afrykańska chmara krwiożerczych zbójów czegoś warta!
Ich atak zmusił nas nawet do nawiązania pokojowych, dyplomatycznych stosunków z ohydnemi pająkami, stonogami, tarantami i nietoperzami — wrogami latających nicponiów i bandytów.
Nie można było marzyć o śnie! Z trzęsawiska zalatywały tu do naszego domu coraz to nowe i bardziej liczne zastępy gryzących owadów. Byliśmy zmuszeni do ucieczki, gdyż nawet siatki nas nie broniły. Drobne muszki wślizgiwały się wszędzie i gryzły, gryzły bez litości i wytchnienia. Ubraliśmy się i wyszliśmy na werandę, gdzie świeży powiew chwilami odpędzał bandytów.
Północ już minęła. Przygasły ogniska i tylko żarzące się węgle rzucały czerwone błyski na ciemne, skulone postacie tragarzy. W oddali spała wieś murzyńska. Zrzadka odzywały się psy przeciągiem szczekaniem. Księżyc płynął majestatycznie, wylewając na ziemię kaskady zimnych, niebieskawych promieni. Jego martwe oblicze odbijało się w zwierciedle dalekiego jeziorka, tonącego w ramie czarnych trzcin. Dochodziły nas stamtąd głuche krzyki wodnego ptactwa.
Zdaleka płynęły na falach srebrnej ciszy inne odgłosy, ponure i groźne, a wtórowały im jękliwe zawodzenia. To plamisty władca dżungli, lampart, ucztował w niedostępnej kniei, a płochliwe szakale zwęszyły go i podawały sobie głosy od ostępu do ostępu.
Ze szmerem szybowały w mroku nietoperze i ptaki nocne. Śpiący na szczycie baobabu sęp zbudził się nagle i zakwilił żałośnie. Coś miotać się zaczęło na porośniętych suchą trawą zwałach kamiennych i z głośnym skowytem biegło dalej.
Basowym głosem zarechotały małpy od strony pola.
Niewidzialne istoty co chwila mąciły ciszę. Szmery, szelesty, zgrzyty i skrzypy rozlegały się na suchej ziemi, w zaroślach trawy i krzaków, z gęstwiny liści pomarańczowych, ze ścian, ze słomianej strzechy domu, z powietrza i z pod ziemi...
Pająki, stonogi, skolopendry, chrabąszcze, ćmy i jaszczurki wydawały te niejasne dźwięki, budzące niepokój. Lecz i pod ziemią wrzała praca, kipiało życie, pełne szmerów i ech. To termity i mrówki drążyły ziemię i drzewo, rozrywały piasek, wlokły drobne kamienie i znosiły do swoich podziemnych kryjówek resztki owoców i ciał martwych istot.
Przepojona ciszą i bezwładem wielkiego znużenia i wyczerpania noc afrykańska wchłaniała w siebie drgające smugi martwego blasku księżycowego i wszystkie odgłosy bujnego, przesiąkniętego walką i przelewem krwi życia największych i najdrobniejszych zwierząt — od hipopotama i lamparta do drobnej gryzącej muszki i przezroczystej, czerwonej mrówki...
W godzinę po wschodzie słońca byliśmy już w drodze. Z pól arachidów, kukurydzy, prosa i bobu zmykały na widok naszej karawany stada małp, zrywały się kuropatwy, dropie i perliczki; parę razy spłoszyliśmy piękne żórawie ukoronowane,[49] wymownie świadczące o bliskości rzeki.
Z krzaków zerwał się siedzący tuż przy drodze turako, nazywany przez murzynów z porodu bardzo charakterystycznego krzyku imieniem „koko“ (Corythaeolus cristatus). Ptak dosięgał rozmiarów dużej kuropatwy, połyskiwał w słońcu wspaniałemi niebieskiemi, granatowemi i żółto-zielonemi piórami na grzbiecie, szyi i piersi oraz czerwonemi nogami. Skrzydła i ogon strojnego ptaka zdobiły czarne, niebieskie i zielone pasy. Zblizka widziałem go na sawannie Wybrzeża Kości Słoniowej, chociaż krzyk jego słyszałem często w różnych miejscowościach podzwrotnikowej Afryki.
Pewnego wieczoru ujrzeliśmy w oddali linję drogi żelaznej i zabudowania stacji Bissikrima. Czarny sierżant wskazał nam dom mieszkalny, gdzie mogliśmy przenocować i przepakować nasze bagaże, zastosowując je do warunków transportu kolejowego.
Zaczęliśmy się rozlokowywać, gdy nagle wpadła moja żona i zawołała:
— Patrzcie, co się dzieje na werandzie!
Wybiegliśmy z pokoju, lecz byliśmy zmuszeni natychmiast się cofnąć. Zaatakowały nas setki złośliwie brzęczących pszczół. Okazało się, że na werandzie stała szafa, w której pszczoły urządziły sobie ul. Dom, zajęty przez nas, oddawna był opuszczony, i w szafie, przez nikogo nie płoszone, wygodnie ulokowały się pszczoły. Nie wychodziliśmy na werandę, pszczoły też nie zaglądały do wnętrza domu. Jednak po pewnym czasie kilka z nich wleciało do pokoju, zbadało sytuację, obwąchało nas i nasze rzeczy i odleciało. Od tej chwili mogliśmy już spokojnie przechodzić przez werandę. Pszczoły zrozumiały, że nie będziemy im w niczem przeszkadzali, i już nie atakowały, jak przedtem, usiłując odpędzić nas od bezprawnie zagarniętej przez siebie francuskiej szafy, której z pewnością nigdy się nie śniło, że się stanie ulem pszczół afrykańskich.
W kilka miesięcy później mieliśmy także wypadek z pszczołami, chociaż okoliczności były inne. W Bissikrima my odegraliśmy rolę najeźdźców i intruzów, a w Uagadugu[50] pszczoły dokonały bezczelnego najścia na nasz dom.
Pewnego razu, podczas obiadu, wleciało do pokoju kilka pszczół, pokręciło się, zajrzało do kredensu, gdzie, na nieszczęście, stał słoik z miodem, i odleciało pozornie spokojnie. W pół godziny później przybył cały rój i zaczął z groźnem buczeniem latać po lokalu, chwilami objawiając zamiar bezpośredniego zaatakowania znajdujących się przy stole ludzi. Uzbroiwszy się w serwety i ręczniki rozpoczęliśmy rozpaczliwą walkę z najeźdźcami i udało się nam zmusić ich do ucieczki.
Lecz domy afrykańskie nie posiadają szyb w oknach, więc pszczoły znów się zjawiły. Postanowiliśmy zbadać ich zamiary, aby obmyśleć taktykę obrony.
Pszczoły zaczęły się wkrótce na dobre ulokowywać w kredensie. Widząc, że ich nie uspokoimy, zgodziły się łaskawie na współżycie, ale my nie mogliśmy na to przystać, ponieważ w kredensie mieliśmy pochowane zapasy konserw, cukru, kawy i wina. Pszczoły zażarcie broniły dostępu do zdobytej placówki.
— Teraz nic się na to nie poradzi! — zawyrokował znajomy urzędnik miejscowy. — Będziecie państwo zmuszeni odstąpić pszczołom kredens, a w parę dni — całe mieszkanie...
— Zobaczymy! — zawołałem. — Bez walki nie ustąpię ani piędzi ziemi!...
Robiliśmy w podróży zbiory owadów, mieliśmy więc niezawodnie środki na nie. Wzięliśmy kilka słoików i, napełniwszy je aromatycznym, odurzającym eterem octowym, rozpoczęliśmy wojnę gazową, umieszczając na półkach kredensu słoiki z trutką. Walka trwała dwa dni, a skończyła się naszem zwycięstwem. Pszczoły nie mogły znieść ostrego zapachu eteru i zaczęły odlatywać partjami, aż wreszcie wyniosły się zupełnie.
Obok stacji kolejowej Bissikrima wyrosła duża osada tubylcza. Chociaż okoliczna ludność należy do szczepów Fulah, Malinké i Bajlo, — jednak spotkać tu można tubylców przeróżnych szczepów, jak Hubbu, Dialonké, Manding, Mikheforé, Tenda, Toma i Kissien, chętnie przybywających do tego ożywionego punktu handlowego, obfitującego w sklepy francuskich, syryjskich, arabskich i murzyńskich kupców.
Już przed kolacją ukończyliśmy pakowanie bagaży i załatwienie formalności na stacji, więc zająłem się doprowadzeniem do porządku notatek z okresu naszego marszu przez górzystą krainę Futa-Dżalon i pisaniem korespondencyj do polskich i zagranicznych pism.
Pan Jerzy Giżycki pracował w ciemnym pokoju nad wywoływaniem klisz fotograficznych, a p. Kamil z p. Cainuset, inżynierem kolejowym, uzbroiwszy się w lampki acetylenowe, wyruszyli na nocne polowanie. Powrócili późno, lecz przynieśli serwala[51] i parę antylop, a widzieli na kamieniach, wystających z rzeki Tinkisso, pałające ślepie dużego krokodyla.
Inżynier Camuset był nader malowniczym typem. Mały, krępy, o rumianej twarzy i energicznych, wesołych oczach, mógł służyć za wzór siły, zdrowia i równowagi duchowej. Wygląd jego zewnętrzny stanowczo zaprzeczał ogólnie panującemu zdaniu, że biały człowiek nie może długo pozostawać w kolonjach bezkarnie. P. Camuset spędził już kilkanaście lat w Gwinei, nie porzucając kraju, i czuł się wyśmienicie.
Jednak przez cały czas podróży spotkałem zaledwie dwa takie typy; uważam je za rodzaj mitologicznych salamander, które podobno wybornie się czują nawet w ogniu.
Nasz nowy znajomy słynął jako znakomity myśliwy, postrach bawołów, lampartów i dużych antylop; na podwórzu swego domku wychowywał w klatce młodego lamparta, zgrabnego w kształtach, a dzikiego i nieufnego. Gdy mały drapieżnik patrzył mi w oczy swemi okrągłemi, zielonemi ślepiami, zdawało mi się, że chce powiedzieć, ocierając się o pręty klatki:
— To tylko chwilowe... Jeszcze trochę, i — rozwalę to pudło, dam nura do dżungli, a wtedy — spotkamy się!...
Pan Camuset jest znawcą miejscowej fauny i już dużo okazów wysłał do zwierzyńców francuskich. Dowodził mi, że lamparty[52] zachodniej Afryki spotyka się w dwóch odmianach: zwykłej, o jasnem, szaro-żółtem zabarwieniu i czarnych plamach na skórze, oraz o bardziej brunatnem futrze i nieco innym rysunku centek.
Mały, uwięziony lamparcik należał do tej drugiej odmiany, odznaczającej się szczególną drapieżnością i niepohamowanym temperamentem.
Nazajutrz, odprowadzani przez gościnnego p. Camuset, wsiedliśmy do pociągu i przed zachodem słońca byliśmy w jednem z największych miast Gwinei Kurussie. Na dworcu spotkał nas miejscowy komendant, hrabia Henryk de Cousin de Lavalliere z urzędnikami.
Komendant oświadczył nam, że rodzina de Lavallier’ów była spokrewniona z królem Janem Sobieskim. Nie mogłem zrozumieć z objaśnień hrabiego, w jaki sposób miało się wytworzyć to pokrewieństwo, chociaż bardzo stanowczo obstawał przy tem. Był to stary urzędnik kolonjalny, noszący na sobie wszystkie ślady długiego pobytu w Afryce, gdzie nabył nawyknień, które niezawodnie postawiły go poza granicami możliwości istnienia w warunkach życia europejskiego. Bardzo silne wywarł na mnie wrażenie ten rasowy, oczytany, dowcipny, dobrze wychowany człowiek, zatruty do ostatniej kropli krwi, do ostatniego nerwu gorącym jadem zwrotnika.
Być może jednak, że to smutne wspomnienie o p. Lavalliere spotęgowały inne wrażenia. Oczekiwało nas bowiem w Kurussie sporo listów, a śród nich jeden z tragiczną wiadomością o zgonie dwu mocarzy polskiej literatury — Stefana Żeromskiego i Władysława Reymonta. Była to wieść tak straszna, że zabiła w nas na kilka dni radość wchłaniania coraz to nowych i bardziej silnych wrażeń.
Zapoznaliśmy się z dużą osadą handlową i tubylczą, ciągnącą się wzdłuż plantu kolejowego aż do mostu nad Nigrem. Liczne sklepy, obszerny bazar, kilka dróg, prowadzących z Kurussy do obwodów Sigiri, Kissidugu i Farana, potężny Niger i droga żelazna[53] czynią z tego miasta nie tylko ważną placówkę kolonjalnej polityki, lecz nadto wybitny punkt handlowy[54].
Domki murzynów Malinké, czyste i obszerne, świadczą o znacznym dobrobycie, a liczne śpichrze, nieznane tubylcom jeszcze przed kilku laty, mówią o zapobiegliwości i oszczędności, zaszczepionej czarnym ludziom przez Francuzów. Handel miejscowy znajduje się przeważnie w rękach kupców syryjskich, często eksploatujących naiwnych klientów.
Sąsiedztwo Nigru z jego lesistemi brzegami dało się nam we znaki, bo moskity niepokoiły nas w dzień i w nocy.
Nazajutrz po przybyciu do Kurussy złożyłem wizytę komendantowi. Nie zastałem go jednak w domu, natomiast przyjął mnie jego pomocnik, bardzo ponury jegomość o długiej, czarnej brodzie i ciemnych okularach.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu rozpoczął ze mną rozmowę o rosyjskich bolszewikach. Chociaż starałem się wytłomaczyć mu, że ta dżuma współczesna nie wkroczyła do mego kraju, nic nie pomogło! Pomocnik komendanta koniecznie chciał o bolszewizmie i komunizmie uciąć długą pogawędkę.
Rozstaliśmy się z tym brodatym panem dość zimno. Nie mogło zresztą być inaczej.. Ja, jako zdecydowany przeciwnik manji komunistycznej i mafji bolszewickiej, popsułem wątrobę temu panu, prenumerującemu francuskie pisma komunistyczne i dokładnie obznajomionemu z propagandową literaturą, wydawaną we Francji przez poselstwo sowieckie. Był to jeden z dwu apologetów komunizmu, spotkanych przeze mnie w kolonjach Zachodniej Afryki. Drugim był sędziwy uczony, prof. I. I. Iwanow, delegowany przez Moskwę na zwiedzenie instytutu Pasteura w Kindji. Spotkaliśmy się z nim na powrotnej drodze, gdyż wsiadł na nasz statek w Konakry i płynął z nami do Bordo. Profesora Iwanowa, jako wysłannika Sowietów — rozumiem, lecz co ma do roboty zwolennik komunizmu i dzikiego bolszewizmu rosyjskiego na placówce pomocnika komendanta w kolonjach, śród czarnych tubylców — tego zrozumieć nie mogę! To też przykro mi było, gdy tegoż dnia, wyszedłszy na spotkanie przybyłego do Kurussy gubernatora Poiret, spostrzegłem na dworcu czarnobrodego jegomościa, wygalowanego i umundurowanego.
Wieczór spędziliśmy u p. de Lavalliere, gdzie poznaliśmy aż dwie jego żony — rodzone siostry — Fatumé Diamé Kaba i Kondié Kaba, pochodzące z królewskiego rodu Alfa Amadu, należącego do czystej, szlachetnej rasy Sankara. Komendant ma z niemi dwu synów, mulatów, noszących jego hrabiowskie nazwisko, a z pewnością szczycących się także pokrewieństwem z obrońcą Wiednia, królem polskim, Janem III.
Nie wiem, co mogły dać duszy oczytanego de Lavalliera jego czarne małżonki, chociaż były one prawnuczkami króla Alfa Amadu?
Sam komendant, zaznajamiając mnie ze swemi damami, obwieszonemi ciężkiemi, złotemi klejnotami, wydawał się nieco zmieszanym, gdyż widocznie nie potrafiłem ukryć swego zdumienia. Wkrótce jednak zapanował nad sobą i, niby się usprawiedliwiając, zauważył:
— Mam z niemi wszelkie wygody! Nie tylko dobrze znają się na kuchni, lecz umieją prasować sztywne gorsy i kołnierzyki i utrzymywać we wzorowym porządku moją garderobę...
Zrozumiałem, że dla hrabiego de Lavalliere w tem właśnie tkwił decydujący powód do związania swego życia z prawnuczkami króla Amadu i do spalenia poza sobą wszystkich mostów odwrotu w krainę ludzi własnej rasy i warstwy społecznej.
O ty, płomienna, buchająca żarem i oparami jadowitemi kraino, co czynisz z białymi przybyszami? Jak się strasznie mścisz na najeźdźcach, zabijając w nich duszę, zdolną do porywów i wzlotów!
Z dworca, po spotkaniu p. Poiret i po krótkiej z nim rozmowie udaliśmy się wprost do portu Kurussy. Czarni majtkowie już ładowali nasze bagaże na dwie żelazne lodzie ze zbudowanemi na nich domkami drewnianemi, zaopatrzonemi w kuchnię. Tu rozstawiono nasze łóżka polowe, stoliki i krzesełka. Łodzie zmieniły się odrazu w pływające, przytulne domostwa, w których mieliśmy spędzić dwa tygodnie. Tak długo bowiem miała trwać nasza podróż z biegiem Nigru do Bamako, stolicy Sudanu, skąd przybyły po nas te dwie przemiłe i bardzo wygodne „szalandy“, jak tu nazywają pływające domki.
Moja żona odrazu się w nich zakrzątnęła i wkrótce zmieniła szalandę w przyjemną i estetyczną siedzibę.
Podczas prac nad urządzeniem wnętrza naszych domków majtkowie Malinké, odtrącając się od dna rzeki długiemi drągami, wypłynęli z portu, a potężny Niger odrazu porwał łodzie i poniósł w nieznaną jeszcze dal...
Gdy teraz myślą powracam do wartkiej, ruchomej drogi, „wielkiej, miłościwej Issa“[55] widzę na niej dwie łodzie, płynące pod powiewającą nad niemi polską flagą, zaniesioną przez nas aż tu — do serca Afryki. Przypominam sobie lata młodzieńcze, gdy marzyłem o wyprawach i odkryciach Stanleya i Livingstona, a gdy gnębiła mnie myśl, że nielitościwym wyrokiem losów zmuszony będę płynąć tym samym Nigrem pod jakimś obcym znakiem.
A jednak życie odmieniło wszystko i, chociaż siwizna przyprószyła mi głowę, a po Stanleyach i innych wielkich podróżnikach dla mnie, literata polskiego, pozostała do badań tylko dziedzina dusz ludzi różnych barw — na Nigrze, na wysokim maszcie łodzi „Dżenne“ dumnie powiewała flaga wolnej Polski, mojej ojczyzny!
Niger pozostawił mi we wspomnieniach ślad jakiegoś tragizmu...
Bo i jest on w części swego biegu, pomiędzy Sigiri a Say, tragicznym wojownikiem, obrońcą czarnych szczepów, spokrewnionych z najstarszemi ludami Afryki, uchodzącemi coraz dalej i dalej na południowy wschód lądu, gdzie szukają schronienia w niedostępnej dżungli, do której już zbiegły przed najeźdźcami potentaty kniei — słonie.
Niger stanowi jedyną tamę dla fal piaszczystego morza Sahary. Gdyby znikły jego mętne nurty, — piaski pustyni przeciągnęłyby swoje martwe i zabójcze macki i zaczęłyby zagarniać połać po połaci tych pól, na których teraz pracowity Malinké zbiera plon pól, wydartych dżungli w pocie czoła, w dymach pożarów leśnych, w znoju skwarnych dni.
Walka potężnej rzeki z pustynią trwa od wieków.
Piaski już odsunęły łożysko rzeki, już przecięły jej potworny potok ciągnącemi się na całe kilometry mieliznami i obszernemi łachami, już usypały setki mniejszych i większych wysepek. Lecz potężny Niger nie daje za wygranę, podmywa przeciwległy brzeg i zdobywa utracone przestrzenie metr po metrze. Rzeka walczy z uporem, z rozpaczliwym wysiłkiem. W porze deszczowej rozlewa się na dziesiątki i setki kilometrów,[56] atakiem zdobywa piaszczyste tereny, porywa je i, zakręciwszy w wirach, niesie na wschód i południe, aby swoich jeńców rzucić do stóp Oceanu.
Przed ujściem Tinkisso są brzegi Nigru górzyste i leśne, dalej daje się już wyraźniej odczuwać wpływ pustyni. Znikają wyżyny i lasy, a na ich miejscu zjawia się równina i morze trawy, stanowiącej brussę sudańską. Coraz częściej spotykaliśmy tam grupy wysepek, labirynty odnóg i rozgałęzień rzeki, więcej mielizn, wystających skał i piaszczystych łach, wcinających się w główny prąd.
Cały szereg wiosek: Irkito, Mamfora, Balatu, Jara, Damsa i innych, zaludnionych przez rybaków Malinké, czepia się brzegów rzeki, karmiącej ludzi.
Ubogie to na pozór i brudne siedziby, lecz dokoła nich ciągną się pola uprawne, a rzeka zabezpiecza im urodzaj prosa, kukurydzy, ryżu.
Na Nigrze rzadko można spotkać płynące zdaleka łodzie. Czasami tylko widzieliśmy je, naładowane orzechami kola, workami z mąką, prosem i arachidami. Zato małych pirog rybackich spotykaliśmy dużo.
Śledziliśmy, jak łowcy wyciągali sieci i wyrzucali na brzeg stosy miotających się ryb, jak porywały je sępy, jastrzębie i odważny orzeł-rybak. Na przeciwległym brzegu łach przechadzały się, w oczekiwaniu swej kolei, — żórawie, marabuty,[57] czaple, spatule,[58] pelikany i ogromny bocian senegalski o czerwonym z czarną pręgą dzióbie.[59]
W labiryncie pomiędzy wyspami żerowały stada małych dzikich kaczek,[60] gęsi czarnych i gambijskich[61] o karminowych głowach i groźnych ostrogach na skrzydłach.
Tuż nad wodą biegały różne brodźce — od małego bekasika do dużych okazów o biało-czarnem opierzeniu, o żółtych, zwisających od dzioba, miękkich narościach i ostrogach na zgięciu skrzydeł.
Polowaliśmy na ptactwo, takie niepłochliwe, a takie mocne, że się go prawie nie imał śrót naszych dubeltówek. Polowaliśmy dla zbiorów naszych na siedzące na drzewach i krzakach kormorany i szare czaple, na barwne bąki i ibisy, zastygłe tuż nad wodą. Zdobywaliśmy raz po raz kuropatwy i perliczki, wybiegające z dżungli na brzeg rzeki. Widzieliśmy różne zwierzęta podczas wodopoju — szakale, hieny, mangusty, dzikie koty i antylopy, lecz z łodzi, będącej w ruchu, i to na wartkiej rzece, trudno strzelać, tem bardziej, że mieszkańcy brussy zdaleka już węszyli nas i znikali w chaszczach nadbrzeżnych.
Na błotnistych brzegach wysepek lub na kamieniach, przegradzających bieg rzeki, wdzieliśmy nieraz krokodyle „bama“; posiadają one w swojem imieniu święty pierwiastek „ma“, oznakę ryby, fetysz dźwiękowy, przyniesiony przez dalekich przodków szczepu z Azji, gdzie groźna bogini „Ma“ o ciele rybiem miała swoją siedzibę. Krokodyl „bama“, lamantyn — „ma“ i hipopotam — „mali“ pozostają totemami Malinké i ochrania je prawo „tabu“, zakazujące zabijania tych zwierząt.
Na Nigrze po raz pierwszy ujrzeliśmy potworne łby hipopotamów, z hałasem wyrzucających wodę z chrapów.
Małe oczy zwierząt szybko i uważnie oglądały okolicę, krótkie uszy łowiły każdy szmer, najlżejszy plusk wody. Po chwili, spostrzegłszy łodzie, znikały w nurtach rzeki, wynurzając się coraz dalej i dalej i szybko płynąc z prądem. Jednak wkrótce zjawiły się głowy hipopotamów już za nami. Widocznie przepłynęły pod nami i powracały na bardziej głębokie miejsca, rzadkie o tej porze roku, gdy Niger wyłania coraz więcej mielizn i skał.
Spotykaliśmy tu krokodyle. Te gady przedpotopowe nie wahają się napadać na ludzi, a podczas naszej podróży w jednem miejscu porwały nawet konia, schwyciwszy go podczas wodopoju za pysk. Przy miejscach, uczęszczanych przez przychodzące do wody zwierzęta, krokodyle czekają na zdobycz, leżąc tuż przy brzegu, niby zatopione pnie drzew lub szaro-zielone, omszałe głazy.
Rybacy Malinké noszą na piersi talizmany, chroniące od straszliwych paszcz krokodyli, znają zaklęcie, złożone z sakramentalnych słów, mówiących o pokrewieństwie dalekich pradziadów z potworami rodzimej rzeki.
Przyglądając się niedostępnej dżungli, docierającej do urwistych brzegów Nigru, skałom, przegradzającym jego wartki prąd, chybkim, wywrotnym pirogom rybackim i straszliwym zębatym paszczom krokodyli, wygrzewających się na kamieniach lub ostrożnie sunących powierzchnią wody, z której wynurzają się zaledwie małe, złe oczy i rozdęte nozdrza, — ujrzałem we mgle wieków przodków Malinké, uzbrojonych w harpuny o ostrzach z kości i kamienia.
Ile przygnębiającego, a budzącego bujną wyobraźnię lęku odczuwali pierwotni rybacy przed opancerzonemi, zuchwałemi i potężnemi „bama“!
Widziałem piękne ciała rybaków, miotających się w trwożnym śnie i rozdzierających nocną ciszę swoich ubogich schronisk przeraźliwym krzykiem sennej mary:
— Bama! Bama!
W pierwotnej wyobraźni rybaka mknęły korowody nocnych zjaw, podczas gdy w jego wzburzonym umyśle kołowały bez związku w wirze postaci i wypadków: harpun, miotany w ryby, czarne, śmigające na głębinie ciało „ma“[62] i nagle tuż obok, w tajemniczo krótkiem mgnieniu oka zjawiająca się postać zmarłego dziada, a po nim — za chwilę grzebieniasty ogon i zębata paszcza „bama“.
Na Nigrze zrozumiałem chwilę narodzin totemów i rodzinne, tragiczne więzy pomiędzy przodkiem, noszącym święty znak chetyckiej bogini ryby — Ma, a „ma“ — lamantynem, „bama“ — krokodylem i „mali“ — hipopotamem, — bo były to postacie, nawiedzające i przerażające pierwotnego Malinké, pogrążonego w trwożnym śnie po znojnym, w ciężkiej pracy i niebezpieczeństwie spędzonym dniu.
Zrozumiałem, dlaczego inni rybacy Torodo i Sarakolle nazywają ukoronowanego żórawia imieniem, zawierającem świętą sylabę — „ma“. Ten żóraw „koma“ był ich sojusznikiem, gdyż przenikliwym krzykiem i nagłą ucieczką swoją przestrzegał tubylca przed zbliżaniem się świętego, otoczonego postrachem „bama“.
Siedząc przed domkiem na dziobie łodzi, słuchając cichej gwary murzyńskiej lub nuconej półgłosem pieśni, kołysany pluskiem drągów bambusowych, miarowo opuszczanych do wody rękami czarnych majtków, myślałem o różnych sprawach, na pozór drobnych, a zagadkowych.
Naprzykład, dlaczego Malinké używają na amulety biało-fioletowych, magicznych muszelek „kori“,[63] i dlaczego te same muszelki noszą na kapeluszach nasi tatrzańscy górale? Ani Malinké, ani nasi górale nie mają tych muszli w swoim kraju, lecz kupcy sprowadzają je dla nich z oceanu Indyjskiego...
Dlaczego niektórzy myśliwi, polujący na słonie, noszą hełmy ze znakiem azjatycko-indyjskiej „swastyki“ i dlaczego nasi górale mają ten obcy dla nich emblemat na domach i na ciupagach?
Jakieś ludy, rozumiejące znaczenie „kori“ i swastyki, wyszedłszy z głębin Azji, rozprószyły się po kuli ziemskiej, roznosząc swoje przesądy, znaki mistyczne i swoją krew. W Tatrach mógł je pozostawić po sobie Atylla — bicz Boży, w Afryce ci sami przybysze, którzy przynieśli z sobą święty znak bogini-ryby. A jeżeli odbyło się to w ten sposób, to czyż nie istnieją zadzierzgnięte od wieków i wieków więzy rodzinne pomiędzy północą Starego Świata, a jego południem?
W te piękne wieczory na Nigrze, gdy palące słońce już tonąć zaczynało w złocistych i różowych mgłach zachodu, a turkusowe i szmaragdowe niebo powolnie wchłaniało w siebie szkarłat rubinów tonącej za horyzontem płomiennej planety; gdy tuż nad wodą sunęły, niby eskadry jednopłatowców, hufce srebrzysto-białych czapli,[64] miarowo i spokojnie tnących silnemi skrzydłami już uśpione powietrze; gdy się rozlegał głośny plusk dużych ryb, igrających z ostatniemi błyskami słońca na migotliwych falach, i leniwe okrzyki znużonych skwarem ptaków — chciało się wierzyć, że wszyscy ludzie są braćmi i że to braterstwo odczują sercem i duszą, a w szmerze krążącej w żyłach krwi dosłyszą kiedyś upragnione, wymarzone przez miljony pokoleń słowa: „niech się stanie pokój na ziemi!“...
Gdy pogrążeni w zachwycie płynęliśmy Nigrem w jasne, widmowe noce księżycowe, zdawało się nam, że jesteśmy przeniesieni do innego świata, zatopionego w otchłani niebieskich, leniwie falujących strug, spływających z nieba. Zdawało się, że ten świat mieści się w połyskującej wstędze płonącej i gasnącej co chwila srebrnej drogi, otoczonej czarnemi murami dżungli, zbiegającej ku rzece, a ukrywającej wielką tajemnicę.
Droga ta prowadziła do nieznanej krainy, leżącej gdzieś wysoko, poza światami, dalej od gwiazd najdalszych, ledwie dostrzegalnych na wschodniej połaci bezdennego i bezkreślnego namiotu nieba. Nie dająca się wyrazić słowami muzyka rozbrzmiewała nieustannie, wynurzając się z cichych strug, powolnych, stygnących kaskad tajemniczego światła — a może nie muzyka, tylko odruchy znużonej, a nagle pozostawionej w bezwładzie duszy? może dzwonienie krwi w skroniach? może ustające, słabnące ruchy ciągle podnieconego serca, znużonego już życiem, pełnem dążeń i wrażeń, niepojętej trwogi, gorących pragnień, niepohamowanej tęsknicy i radości, złowrogich przeczuć i rozkoszy dokonywania zamierzeń?
Muzyka brzmi od wody, dżungli, powietrza, nieba, księżyca i gwiazd, a jej cicha melodja zaciera ślady przeżyć wczorajszych i dzisiejszych i, zlekka muskając miękkiemi skrzydłami, wygładza jakąś białą płaszczyznę, przygotowaną do wyrycia na niej nowych trosk i nowych dążeń.
Piękne były te noce-ballady na potężnym, dzikim Nigrze, gdy skały i drzewa przybierały kształty potworów, a potwory zamieniały się w nieruchome i niegroźne kamienie lub konary drzew, które zatonęły.
Dżungla nocna mówi szeptem, nigdy nie milknącym; nocna droga wodna milczy, przejęta tajemnicą zapłodnienia ziemi mistycznym siewem bladego księżyca, a duszy człowieczej — świetlanemi, nigdy nie doścignionemi marzeniami, kojącemi i darzącemi cichą radością.
Innych wrażeń doznałem podczas nocy ciemnych, otchłannych, groźnych i zaczajonych, gdy tylko gwiazdy spoglądały obojętnym, odwiecznym wzrokiem na miotającą się, cierpiącą i konającą ziemię.
Pędząca ku dalekiemu oceanowi rzeka staje się czarniejsza od otaczającego mroku. Chwilami tylko migną tu i owdzie i utoną bez śladu odbicia gwiazd lub przemknie po płaskich grzbietach najbliższych fal błysk zapalanego papierosa. Z ciemnej nocy występują niejasne, miękkie kształty drzew, zarośli trzcin i krzaków; znienacka, tuż przed dziobem łodzi wyłaniają się ostre rafy i zatopione łachy piaszczyste. Z nich wpadają do wody z sykiem i pluskiem potężnym długie cielska gadów i zrywają się z krzykiem i piskiem czeredy ptactwa, długo jeszcze miotającego się w mroku i płoszącego ciszę jękiem trwogi.
W takie noce zapalałem lampę acetylenową z reflektorem i rzucałem jasny snop promieni na wodę i uciekające brzegi.
W mętnych nurtach widziałem czarne i srebrzyste ciała ryb, wypływających ku światłu. Mogłem rozróżnić powolne ruchy płetw i zdumione, okrągłe oczy.
Tuż przy wodzie, z piasku lub z trawy, rosnącej na wilgotnej ziemi, błyskały od czasu do czasu oczarowane i ubezwładnione rażącem światłem krwawo-ogniste ślepia krokodyla, zielone, zwodnicze oczy drobnych drapieżników, płonące źrenice szczurów wodnych i ptaków.
Promienie lampy ślizgały się dalej i wyżej, przebijały gąszcz drzew i krzaków i odkrywały coraz to nowe istoty. Na zwisających nad rzeką gałęziach siedziały uśpione kaczki,[65] zimorodki i kormorany; wyżej — na wierzchołkach nadbrzeżnych drzew — biało-śnieżne czaple i żórawie, szukające tu schronienia przed drapieżnemi mangustami i cywetami,[66] ślizgającemi się bez szmeru, niby węże, w chaszczach.
Często zrywały się z drzew stadka nocujących w pobliżu rzeki kuropatw i perliczek.
Promienie lampy sunęły dalej po wygiętych konarach potwornych baobabów, podobnych do skłębionych i walczących pytonów. Śród wykrzywionych gałęzi odkrywałem sylwetki śpiących sępów i orłów.
Gdy pewnej nocy skierowałem promień lampy przed siebie, z mroku wypłynęło nagle widmo.
Była to duża łódź żaglowa, płynąca przeciwko prądowi. Majtkowie spali w namiocie ze słomianych mat i tylko jeden człowiek w białym burnusie stał przy sterze, lawirując wśród wysepek i raf. Stał biały i nieruchomy i wraz z białym żaglem przypominał zjawę niejasną, wyłaniającą się z czarnych czeluści nocy. Łódź przesunęła się z lewej burty naszej szalandy, pozostawiając po sobie lekki zapach dymu przygasłego na pokładzie ogniska...
Lampa oświetliła postacie naszych majtków. Silnemi ramionami wyciągali okute drągi z wody, wyrzucali je przed siebie i wbijali w dno. Oparłszy się całem ciałem, odpychali się z ciężkiem westchnieniem wysiłku, a później, gdy łódź nabierała rozpędu, schylali się i szli wzdłuż burty, wsparci ramieniem na końcach bambusowych drągów, szeleszcząc bosemi stopami na żelazie pokładu.
Powiew świeży, przechodzący w dość silny wiatr, rozpędził gorące opary.
Murzyni zaczęli jeden po drugim wdziewać na siebie ubranie. Wysoki majtek wciągnął na nagie bary gladjatora coś czarnego, bardzo dziwnie leżącego na nim. Oświeciłem go dobrze i ujrzałem... czarny żakiet europejski.
Zastanowiło mnie, skąd mógł tu dotrzeć ten czarny strój. Z pewnością w całej Afryce od zwrotnika do zwrotnika nie mógłbym znaleźć na białym człowieku czarnego, ciepłego żakietu.
Postanowiłem sprawę tę zbadać podczas porannego postoju przy jakiejś łasze, gdzie zwykle nasi majtkowie przyrządzali sobie na ognisku strawę: kaszę z rybami, złapanemi w sieć.
Snuły mi się po głowie różne domysły. Wiedziałem, że murzyni chętnie nabywają stare europejskie ubrania cywilne i oficerskie. Spotykałem już tubylców w mundurach lekarzy wojskowych, w paltach, w hełmach kirasjerów francuskich, w staromodnych surdutach i w olbrzymich, nieforemnych cylindrach, które przywędrowały tu z krainy Burów.
Jednak interesujące były koleje losu tych części ubrania białych ludzi, te szlaki i etapy, prowadzące od eleganckich panów europejskich do czarnych torsów murzynów Malinké, Sussu, Bambara i Mossi!
Czarny żakiet, widziany na zziębniętym majtku, stanowczo niepokoił mnie. Niecierpliwie czekałem ranka.
Komendantem naszej łodzi był stary włóczykij, piastujący godność pilota statków, kursujących po Nigrze w okresie dużej wody. Żona moja przezwała go „admirałem na tacy“.
Było to bardzo trafne porównanie. „Admirał“ nasz bowiem siedział stale na żelaznej pokrywie luki, prowadzącej pod pokład szalandy; pozostawał na tej „tacy“ nieruchomy, przebierając paciorki muzułmańskiego różańca i mamrocząc chwalebne hymny do Proroka.
Gdy o świcie usłyszałem głos „admirała na tacy“, zerwałem się z łóżka i wyszedłem na pokład. Był mglisty, dość zimny poranek. Majtkowie krzątali się żwawo, koło sporządzenia gorącej strawy. Poszedłem do żakietowego dżentlemena i, poczęstowawszy go papierosem, zacząłem uważnie oglądać jego strój. Był to stary żakiet — zniszczony, o wyrwanych guzikach, zaciasny na potężną pierś i atletyczne bary majtka, lecz jeszcze dzielnie się trzymający, gdyż tkanina była mocna, niegdyś, zapewne, droga.
Na pierwszy rzut oka nic nic mówiło o losach żakietu. Zwyczajny, dymisjonowany, bezdomny starowina, szukający przytułku chociażby na murzyńskim grzbiecie...
Odchyliłem kołnierz i od strony wewnętrznej znalazłem na jedwabnej tasiemce półwytarte już złote litery. Chciałem poznać imię krawca, aby domyśleć się pochodzenia rzeczy.
Przeczytałem: „Mandl, Moskwa“.
Była to znana firma, mająca swoje filje niemal we wszystkich większych miastach Rosji.
Budząca niepokój ciekawość owładnęła mną. Szukałem dalej. Odchyliłem podszewkę wewnętrznych kieszeni. W jednej z nich znalazłem niegdyś białe, obecnie bardzo brudne pasemko tkaniny, a na niem atramentem napisane nazwisko pierwszego właściciela żakietu.
Z trudem odczytałem rosyjski napis: „Doktor Sergjusz Mikołajewicz Kononow“.
Niezawodnie, żakiet przybył tu z Rosji, z kraju niebywałej tragedji dziejowej, szalejącej na olbrzymiej przestrzeni luźnie skleconego przez zaborcze rządy imperjum, do którego usiłowano przemocą lub podstępem wcielić obrońcę chrześcijańskiego zachodu od wschodniej dziczy — Polaka, dzikiego, pierwotnego rybaka — Ostjaka, miłującego ponad wszystko wolność Gruzina i kierowanego przez szamanów koczownika Oroczona, pastucha — Burjata i potomka Złotej Hordy — Kirgiza, wyznawcę Buddy — Kałmuka i przechowującego tradycje Kalewali — Finna północnego Uralu.
Pochłonięty swemi myślami i nie zwracając uwagi na zdumienie i zakłopotanie murzyna, uważnie oglądałem tajemniczy żakiet. Czarny właściciel jego obawiał się, prawdopodobnie, że chcę go pozbawić tak pięknej rzeczy, wzbudzającej ku niemu szacunek rodaków.
Na lewej stronie piersi wykryłem dziurę, sporą dziurę, będącą niezawodnie śladem kuli.
W każdym razie po przeszyciu tkaniny kula utkwiła w piersi jego właściciela. Duża plama na podszewce, a w rogu wewnętrznej kieszeni — prawdopodobnie, resztki skrzepłej, zczerniałej krwi świadczyły wymownie o nieznanym nikomu dramacie.
Zauważyłem przy oglądaniu żakietu jeszcze dwa drobne szczegóły.
Usiadłem na kamieniach, przyglądając się murzynom, jedzącym ze wspólnego kotła codzienny kuskus, lecz myślami odbiegłem daleko, do krwawego 1918 roku w Moskwie. Wtedy nieraz widziałem, jak z bolszewickich więzień wywożono wozami bieliznę, ubrania i buty więźniów, straconych ostatniej nocy.
Wywożono to wszystko na rynek, gdzie je sprzedawano tłumowi.
Z pewnością żakiet mego majtka odbył w ten sam sposób ostatni etap swej dalekiej i zagadkowej wędrówki z Moskwy nad Niger.
Historja czarnego żakietu, należącego do majtka z „Dżenne“, była niezawodnie bardzo niezwykła dla stosunków państw cywilizowanych, a, niestety, całkiem zwykła dla Rosji, kierowanej przez genjalnych komedjantów-bandytów lub szaleńców z pod znaku komunizmu.
Widziałem cały przebieg wypadków, bo obserwowałem je przez długi czas grasującego w Rosji bolszewizmu.
...Młody lekarz Sergjusz Kononow wychodził z uniwersytetu po raz ostatni. Był szczęśliwy i dumny, bo właśnie przed chwilą starannie schował do kieszeni dyplom. Teraz życie stało przed nim otworem. Widział swoją drogę życiową jasno, nie łudził się zbytnio wygórowanemi nadziejami i nie truł się pesymistycznemi przeczuciami. Oczekiwała go ciężka praca, skromna karjera lekarza w małem miasteczku i, może, po dziesięciu latach — w jednej ze stolic. Czuł jednak, że byt będzie miał zabezpieczony, ponieważ zaś nie posiadał niezwykłych ambicyj, był spokojny. Pragnął jednak młody lekarz nie tylko spokoju, lecz i szczęścia osobistego, a więc pędził teraz na Łubiankę[67], gdzie mieszkała rodzina starych znajomych. Tam już od roku Kononow ulokował swoje serce przy młodej, bardzo przystojnej panience — Marji Kriwcowoj.
— Mam dyplom! mam dyplom! — zawołał wesołym głosem Kononow, wpadając do domu Kriwcowych.
Wszyscy otoczyli go, ściskali i winszowali.
— Teraz jeszcze rok i — ślub! — oznajmił młody lekarz, całując narzeczoną w rękę.
— Z Bogiem! — odezwali się rodzice.
Nikt wtedy nie wątpił, że wszystko się spełni po myśli tych skromnych ludzi. Życie człowieka od czasów jaskiniowych aż do naszego wieku wybujałej cywilizacji pozostaje zjawiskiem nader prostem i łatwem do kierowania. Jednak życie społeczeństwa i narodu, wciśniętych w ramy państwa, stało się nieobliczalnem i bardziej skomplikowanem, niż współczesne największe maszyny, wyrabiające nieraz najdrobniejsze przedmioty — guziki, szpilki lub haczyki, jak dwie krople wody podobne do siebie; maszyny nieraz zaczynają chaotycznie wyrzucać te przedmioty i niszczyć je, gdy coś się psuje w ich mechanizmie.
Tak się też stało i w tym wypadku życiowym.
Maszyna państwowa się popsuła i zamiast ślubu, doktor Sergjusz Kononow w osiem miesięcy po skończeniu uniwersytetu już pracował w małym szpitalu pułkowym, stojącym gdzieś na galicyjskim froncie. Porwała go bowiem i wyrzuciła na nieprzewidziane miejsce i nieznane losy wojna światowa.
Trwała ta rzeź, uprawniona i uświęcona przez kościół i „najwyższe ideały“ narodowe i państwowe, niezmiernie długo, a zakończyła się rewolucją. Kononow z całem przekonaniem protestował przeciwko zbrodni wodzów rewolucyjnych, gubiących armję, nareszcie opuścił pułk i powrócił do Moskwy. Jeszcze w drodze, rozmyślając nad minionym okresem czasu, doktor zdawał sobie sprawę z tego, że już nie odczuwa młodzieńczej radości i podniecenia, że przeżycia osobiste, widok cierpień i nędzy ludzkiej, tysiączne wypadki śmierci, porywającej w jego oczach poszarpanych w strzępy żołnierzy, zniechęcenie i rozgoryczenie zgasiły w nim promień słońca — towarzysza młodych serc i młodych dusz.
Cieszył się, że ujrzy kochaną dziewczynę, lecz jednocześnie czuł, że, gdyby niespodziewanie zatrzymał się w drodze — nie rozpaczałby, nie biłby głową o mur, jak z pewnością czyniłby to przed czterema laty...
Nie wiedział Kononow, że życie wycisnęło swój ślad i na przyszłej towarzyszce jego życia. Pozostawiona samej sobie, panna Marja Kriwcowa przeżyła już chwile zwątpienia, wahań, pewnego żalu do siebie i rodziców o to, że była już związana z Kononowem, porobiła dużo spostrzeżeń, porównywała swego narzeczonego z innymi mężczyznami, bardziej barwnymi i ambitnymi, chociaż, być może, mniej wartościowymi i czystymi od skromnego lekarza pułkowego.
Spotkali się ze sobą serdecznie, lecz o ileż zimniej, niż wtedy, gdy on, zajęty w klinice lub na egzaminach, nie zjawiał się przez dwa dni! A przecież minęły już cztery długie, straszliwe lata!...
Jednak powoli przywiązanie i zaufanie powróciły, a z niemi razem odżywać zaczęła dawna miłość. Znowu zakwitła nadzieja w sercu Kononowa, a promyk słoneczny zaczął częściej zaglądać do duszy...
Znowu wszystko stało się takie jasne i proste, zrozumiałe i niestraszne.
Szybko zbliżał się termin ślubu, więc doktor zamówił dla siebie w dużym sklepie Mandla frak — na uroczystość weselną i bardzo dobry żakiet wizytowy.
Młody był doktor Kononow! Wiedziałem o tem dobrze oglądając ubranie, które niegdyś do niego należało.
Na podszewce kieszeni stało wypisane „Doktor Sergjusz Mikołajewicz Kononow“...
Aha! Więc nawet przed krawcem nie mógł się oprzeć pokusie pochwalenia się swoim uczonym tytułem. Tego nigdy nie uczyniłby człowiek starszy... Na prawej klapie żakietu odnalazłem ślad, odciśnięty metalem. Niezawodnie był to ślad srebrnego znaku lekarskiego, noszonego w Rosji wyłącznie przez młodych ludzi. Butonierka lewej klapy była znacznie rozszerzona. Widocznie nieraz wkładano w nią kwiatek — oznakę młodości.
Były to jednak badania sędziego śledczego, badania całkiem zbyteczne. Dość było spojrzeć na wymiar żakietu, na jego proste ramiona i na wcięcie w wąskim pasie, na jego długość, żeby odrazu powiedzieć, iż Kononow był człowiekiem młodym, wysokiego wzrostu, zgrabnym i szczupłym...
Więc szczęśliwy posiadacz żakietu znowu widział przed sobą drogę życiową; żadna mgła nie przysłaniała przed nim horyzontu.
Nagle nadszedł październik 1917 roku, gdy tłum uliczny, złożony z wyrzutków społeczeństwa, kierowanych przez zbrodniczych siewców komunizmu, zburzył gmach państwa, losy ludu i poszczególnych obywateli. W tym wirze wypadków zginął doktor Sergjusz Mikołajewicz Kononow, zginął bezmyślnie i niepotrzebnie, jak zginęły miljony Rosjan.
Komisarzem obwodu, gdzie się znajdowało mieszkanie Kononowa, został komunista — felczer szpitala, kierowanego przez doktora na froncie. Felczer wiedział o protestach Kononowa przeciwko rewolucji i zaaresztował go. Wrzucono więźnia do lochu Czeki, skąd od czasu do czasu wywlekano go na śledztwo, prowadzone przez sędziego, byłego aresztanta kryminalnego.
Śmiano się z Kononowa, gdy w otoczeniu żołnierzy z bagnetami maszerował do sędziego. Śmiano się, gdyż dziwnym wydawał się w tem strasznem miejscu elegancki żakiet więźnia. Miał go Kononow na sobie w chwili aresztowania, gdy powrócił od narzeczonej i znalazł w swojem mieszkaniu zasadzkę.
Pewnej nocy otworzono loch i wywołano pięciu więźniów, a śród nich wymieniono nazwisko Kononowa. Prowadzili ich wąskim kurytarzem, aż wyszli na podwórze, gdzie tuż przy wyjściu stał olbrzymi drab i strzelał do nich z rewolweru. Kononow i jego towarzysze nie powrócili już nigdy do swego lochu i nikt ich nigdy na tej ziemi nie ujrzy.
Z zabitych ściągano ubrania i buty, pakowano do worów i wynoszono na rynek, gdzie tego skrwawionego „towaru“ gromadziło się coraz więcej i więcej. Jakieś pomysłowe osobniki długo skupywały ubrania „zlikwidowanych burżujów“ i wiozły różnemi drogami do Odessy, skąd towar, nieco uporządkowany, wysłano zagranicę.
Inne już osobniki sprzedawały te tragiczne pamiątki po zamordowanych niewinnych ludziach do Małej Azji, do Egiptu, Marokka, Tunisu, skąd arabscy kupcy wieźli je dalej do Maurytanji i Sudanu — nad Niger.
Taką krwawą drogą przeniósł się prawdopodobnie żakiet Kononowa z eleganckiego sklepu Mandla w Moskwie nad Niger, przeszedłszy lepsze czasy, gdy bywał w miłym domku na Łubiance, w schludnem mieszkaniu doktora, w teatrach i kawiarniach, aż zanurzył się w mrocznym lochu Czeki, skąd, skrwawiony i przeszyty kulą, powędrował na rynek, do Odessy i po kilku właścicielach dotarł do potężnego karku majtka Malinké
Doprawdy, uważam za rzecz wprost mistycznie groźną i straszliwą, że nawet najprostsze przedmioty jak naprzykład ten czarny, zniszczony żakiet od Mandla, spotkany na Nigrze, w naszym wieku szaleństwa i zbrodni nabierają tragicznego wprost znaczenia.
Dość smutne rozmyślania nad żakietem majtka przerwało jakieś niewidzialne żyjątko, podnoszące wilgotny piasek. Gdy się wydostało na jego powierzchnię okazało się, że był to mięczak, który zaczął dość szybko pełznąć naprzód, ostremi końcami muszli kreśląc na piasku głęboką bruzdę. Ledwiem się poruszył, żeby go pochwycić, mięczak z nadzwyczajną szybkością zrobił dwa obroty i zarył się bez śladu.
Znalazłem na tej łasze sporo pospolitych mięczaków,[68] zwykle żyjących w europejskich rzekach. Jednak zauważyłem tu jedną, zdaje się bardzo ważną różnicę. Muszle mięczaków były nader grube i twarde, z pewnością pięć razy grubsze od muszli rodzaju europejskiego. Zależy to niezawodnie od warunków walki o byt. Mocne szczęki krokodyla, potężne dzioby dużego i małego sępa[69], senegalskiego bociana i żórawi zmusiły z biegiem czasu te mięczaki do budowania bardziej trwałej skorupy, stanowiącej „orzech, twardy do zgryzienia”.
Niedaleko od naszych szaland ujrzeliśmy kilka piróg tubylczych, ciągnących sieć ku wąskiej odnodze rzeki, płynącej pomiędzy mielizną a wysokim brzegiem. Odnoga ta była przegrodzona płotem z bambusów, posiadającym duże otwory ze stojącemi za niemi okrągłemi sieciami w formie matni. Uciekające przed pirogami ryby wpadały w te sieci.
Przypomniałem sobie, że zupełnie takie same przegrody, czyli „zakoły”, stawiają na rzekach północy syberyjskiej Ostjacy, a w całej Syberji — miejscowi chłopi. Jest to zbrodniczy sposób połowu i szybko prowadzi do zaniku ryb.
Płynąc Nigrem, widzieliśmy nieraz takie przegrody, i koło nich stada drapieżnego ptactwa.
Brzegi rzeki stawały się coraz bardziej równinne, a na nich szalał pożar dżungli. Czarny dym przysłaniał horyzont i nawet słońce nie mogło przebić swemi promieniami tej zasłony. Gdy ogień, pożerający trawę i krzaki, niewidzialny z pokładu łodzi, dobiegał do drzew, wtedy wyrzucał wysoko czerwone, miotające się płachty płomieni, biegł ze zdumiewającą szybkością aż do najwyższych gałęzi i tu nagle znikał, niby skoczywszy do góry w otchłań zadymionego nieba. Zbliżając się do zarośli, stojących nad rzeką, płomień z hałasem, hukiem, trzaskiem i wyciem łykał swą ognistą paszczą trawę i krzaki i wokamgnieniu przypadał do czarnej, zwęglonej ziemi, niby wsiąkając w nią.
Po nocach krwawe łuny drgały i pląsały na niebie, gasząc gwiazdy, a płonące żagwie i iskry unosiły się nad morzem trawy, roznosząc ogień dalej i dalej.
Do rzeki cisnęły się wylękłe zwierzęta; czeredy przerażonego ptactwa różnych gatunków siedziały tuż nad wodą.
Tylko biało-czarny orzeł szybował pod obłokami, klekocąc drapieżnie, i zawieszone wyżej od niego sępy krzyczały żałośnie na stypę.
Pożar leśny towarzyszył nam przez cały czas. Zapominaliśmy o nim tylko wtedy, gdy nasze łodzie zgrzytały żelaznem dnem o kamienie podwodne, kręciły się bezładnie w wirach, lub wpadały z rozpędu na mielizny. Wprost się nie chciało wierzyć, że za jakie 6—7 miesięcy, podczas ulew, poziom wody podniesie się o siedem i pół metra, zatapiając niski brzeg na dziesiątki kilometrów!
Gdy minęliśmy wieś Damsa, znikło na chwilę błogie uczucie, że znajdujemy się daleko od europejskiej cywilizacji. Ujrzeliśmy bowiem murowane słupy z zawieszonym nad Nigrem drutem telegrafu. Długo patrzyłem z jakąś trwogą na znikające w oddali echa Europy, aż je zasłonił nagi olbrzym-baobab, pokryty zwisającemi owocami na długich łodygach. Wkrótce zapomniałem o telegrafie, gdyż ujrzałem piękne widowisko.
Rybak Malinké, z powiązką na biodrach, stał na dzióbie chybkiej, wywrotnej pirogi, trzymając sieć w rękach. Zdawało się, że to śpiżowy gladjator — „retiarius“, wyprężywszy mięśnie na piersiach i barkach, ożył przed nami. Stał nieruchomy, wpatrzony w rzekę, aż nagle rozprężył się i szerokim ruchem rzucił sieć. Obwieszona ciężarkami sieć rozpostarła się w formie koła, przypominając ruchem jastrzębia, porywającego zdobycz. Sieć tę istotnie nazywają „jastrzębiem”.
Nieraz przybijaliśmy do brzegu, aby się zaopatrzyć w żywność dla siebie i majtków, i zwiedzaliśmy wioski tubylcze.
Nieraz spotykaliśmy chorych na wole oraz na miejscową straszliwą chorobę — „gundu“. Jest to rozrastanie się kości czoła i nosa w takim rozmiarze, że twarz się zupełnie deformuje, a oczy znikają pod wyrastającemi narościami. Lekarze francuscy badają obecnie tę chorobę, lecz murzyni starannie ukrywają ją, ponieważ uważają dotkniętych nią rodaków za talizmany, broniące całej okolicy przed nieszczęściem. Taki przesąd związany jest z wyglądem zewnętrznym chorego, przypominającym głowę hipopotama, zwierzę-totem, posiadające w swojem imieniu „mali“ mistyczną sylabę „ma“.
Dotknięci chorobą „gundu“ tubylcy-talizmany mają bardzo ważne zadanie. Bronią oni bowiem swoich rodaków przed fatalnemi, magicznemi wpływami „terediugu“. Tem imieniem nazywają mężczyzn o spadających na czoło włosach i o kosmyku rzadkiej brody pod dolną wargą, lub kobiety, posiadające włosy na czole. Mężczyźni-terediugu niszczą mimowoli swoją złą, magiczną siłą urodzaje i dobytek murzynów, kobiety zaś są skazane przez duchy na utracenie wszystkich najbliższych sobie osób i na samotny zgon bez przytułku i opieki, swoją zaś obecnością powodują klęski rodzinne.
Przeciwko „terediugu“ najskuteczniejszym talizmanem ma być człowiek chory na „gundu“.
Podobny przesąd istniał, jak wiadomo, jeszcze niedawno w Azji w stosunku do chorych na trąd. Mieli oni w mniemaniu Hindusów i Malajczyków przynosić szczęście. W Chinach południowych wkładano na nowonarodzone niemowlęta ubranie trędowatych. Myśliwi północno-wschodniej Syberji, Oroczony i Goldy, poszukują nawet trędowatych, gdyż ich dotknięcie zapewnia powodzenie w łowach.
Uciekały tymczasem, zostając za nami, brzegi Nigru, coraz niższe, coraz częściej pokryte piaszczystemi wydmami. Na piąty dzień przybyliśmy do Sigiri, dużej, ludnej osady z rezydencją komendanta prowincji. Odrazu po przybiciu do brzegu, gdzie na wodzie kołysało się około setki łodzi z towarami, zauważyłem dobrze mi znaną scenę.
Stary Arab, jeden z tych, co pędzą bydło z oaz Sahary w głąb kolonij, siedział w cieniu drzew i odważał na małych wagach złoty piasek. Okazało się, że w obwodzie Sigiri znane są od czasów zamierzchłych pokłady złotodajnej ziemi. Biali ludzie nieraz próbowali tu szczęścia, lecz dla chciwych przybyszów piaski Sigiri nie zawierały dostatecznej ilości żółtego metalu. Malinké zaś wygrzebują ze swoich piasków złoto i sprzedają je Arabom i Syryjczykom.
Uderzyła nas duża ilość bardzo pięknych i postawnych kobiet, o fryzurach przedzielonych zapomocą czterech warkoczyków na cztery części. Płomienne, wyzywające oczy, namiętne usta, leniwe ruchy i tajemniczy uśmiech świadczyły o dość lekkich obyczajach kobiet Malinké. W parę godzin później dowiedzieliśmy się, że miejscowe kobiety odznaczają się istotnie wielką lekkomyślnością i rozpustą, a urzędnik, opowiadający o tem, dziwił się, że wyłącznie w Sigiri tuziemki Malinké są płoche.
Ja się temu nie dziwiłem bynajmniej. Przeciąłem w różnych kierunkach złotodajną Syberję i wiem, że tam, gdzie „żółty szatan“ pokazuje swoje oblicze — moralność, uczciwość i szlachetność znikają pod jego jadowitem tchnieniem.
Tu, nad Nigrem, tak, jak nad inną wielką rzeką, Leną, wszyscy, niestety, wiedzieli, że za złoto można kupić cnotę i szacunek ludzki, a więc nikt się w niczem nie krępował, pożądliwie patrząc w oblicze żółtego szatana.
W Sigiri poznaliśmy państwo Lewonowiczów. On — z pochodzenia Polak, lecz już zruszczony całkowicie, ona — Rosjanka. Uciekli z piekła sowieckiego, długo się tułali po świecie, aż dotarli do Paryża. Tu klepali czas jakiś prawdziwą biedę, aż p. Lewonowiczowi udało się otrzymać posadę lekarza w kolonjach. Siedzi teraz w swym szpitalu w Sigiri, leczy chorych na wole i dolegliwości, zaszczepione tubylcom przez białych ludzi, sam choruje na malarję, lecz czuje się szczęśliwym, wiedząc, że jutro nie powloką go do więzienia i na miejsce stracenia.
W oczach i w głosach państwa Lewonowiczów spostrzegłem to, co zawsze mię uderza w Rosjanach na emigracji — tragizm poczucia własnej bezsilności, tęsknotę za utraconą ojczyzną i męczącą trwogę o los bliskich, pozostawionych za czerwoną granicą.
Zrobiliśmy tu nowe zakupy żywności i po kilku godzinach pobytu w Sigiri już płynęliśmy dalej. Nocowaliśmy przy jakiejś obszernej łasze piaszczystej, otoczonej gęstemi zaroślami, gdzie przez całą noc rozlegało się pół-szczekanie, pół-miauczenie dużego, plamistego kota, geparda. Znaleźć go jednak nie mogliśmy, mimo, że przeszukaliśmy okoliczną dżunglę, świecąc sobie naszemi acetylenowemi lampami.
Szkoda, bo gepard (Cynaelurus jubatus), wróg hyjen i szakali, nie jest zwykłym kotem-drapieżnikiem. Jest to zwierzę, stojące pomiędzy psem a kotem. Bardzo wysmukły na swoich wysokich nogach, posiada nieruchome pazury i nic rozszerzające się przy chodzeniu i napadzie palce. Na południu Turkiestanu, w Chiwie i Bucharze widziałem gepardy oswojone i wytresowane, jak psy myśliwskie, a łagodne i posłuszne, niby pokojowe pinczery. Używano ich do polowań.
Po pięciu dniach trafiliśmy z naszemi łodziami do najniebezpieczniejszej części Nigru. Całe łożysko rzeki było na kilka kilometrów przegrodzone kamieniami. Niger płynął szalonym pędem, tworząc wiry, obracające w kółko nasze ciężkie szalandy mimo potężnych wysiłków majtków. Spotkaliśmy w tem miejscu kilka pirog tubylczych z towarami, porwanych przez prąd.
Skaliste, najeżone rafami łożysko ciągnęło się z nieznacznemi przerwami aż do Bamako, gdzie cały Niger był przegrodzony murem wysoko ponad wodę wystających skał. Rzeka przebiła w nich trzy wąskie szczeliny i, tworząc wodospady i wściekłe wiry, mknęła dalej na wschód. Z powodu tych skał statki nawet w okresie wysokiej wody dochodzą tylko do Bamako.
Zdaleka ujrzeliśmy Bamako, stolicę Sudanu. Samo miasto kryło się jeszcze za drzewami, gdy spostrzegliśmy już potężne maszty telegrafu bez drutu, a nad niemi masyw góry Kuluba z pałacem gubernatora kolonji na szczycie.
W pół godziny dopiero wynurzyło się Bamako z poza drzew. Zjawiły się naprzód niskie zabudowania portu, stateczki, stojące w oczekiwaniu dużej wody na kotwicach lub na brzegu, gdzie je naprawiano i malowano, później składy firm handlowych i całe morze drobnych domków tubylczych i europejskich.
Wkrótce przybiliśmy do brzegu. Skierowałem się do miasta, aby przedstawić się gubernatorowi i znaleźć dla nas wszystkich przytułek.
Było to tembardziej niezbędne, że byliśmy zmęczeni długą drogą wodną bez ruchu, a moja biedaczka żona, nielitościwie pogryziona przez moskity w Kurussie i na Nigrze, miała już oznaki malarji.
Gubernator, p. Terrasson de Fougeres, przyjął mnie bardzo uprzejmie, i w godzinę po wizycie u niego już rozlokowaliśmy się w przytulnym domku na szczycie Kuluba.
Gwinea, kraj Sussu, Fulah i „Synów ziemi“, pozostała za nami. Pozostali na zachodzie przedstawiciele pierwotnych kultów, zmieszani z najeźdźcami o kulturze azjatyckiej, zawierającej echa ubóstwiania Baala, Astarty i Ma i szczątki cywilizacji egipskiej, pozostającej w rysunkach, rzeźbach i w znakach Węża i Ptaka — tych emblematach korony „synów słońca“ — dawnych faraonów, panujących w Tebach.
Zrozumienie duszy tych szczepów, a jeszcze bardziej — warunków ich życia i istniejącego w tych szerokościach stosunku przejawów energji ludzkiej do klimatu wyrobiło pewien kierunek polityki francuskiej administracji względem tubylców. Jak już pisałem, odbywa się tam walka o zwolnienie murzynów z więzów nielitościwej natury; zastosowanie pomocniczej siły zwierząt pociągowych i pługa amerykańskiego, nauczenie wyzyskiwania leżących odłogiem naturalnych bogactw skwarnego kraju i pociąganie ludności zachęcającym przykładem do współczesnej cywilizacji. Żadnego przymusu nie stosuje administracja do tubylców Gwinei. Cała gra osnuta jest na wpływach psychologicznych.
Przyszłość najbliższa dowiedzie, czy obrano stosowną drogę przyłączenia tej kolonji do wspólnej pracy dla dobra Francji, a w przyszłości, być może, i — dla całej ludzkości.
W Sudanie inna przewodnia myśl kieruje miejscową polityką.
Gubernator Terrasson de Fouègres rozumie także, że dla wejścia do wielkiej rodziny ludzkiej tubylcy powinni przejść szkołę i nauczyć się nowych sposobów rolnictwa i rzemiosł, lecz jednocześnie pamięta o pewnym fakcie. Był to frazes, wypowiedziany przez jednego z angielskich ministrów w dobie zdobywania przez Francję Sudanu.
— Pozwólcie galijskiemu kogutowi grzebać się w piaskach Sudanu! — rzekł pogardliwie minister w parlamencie, zaniepokojonym o los angielskich kolonij afrykańskich.
Francuzi wiedzą, że na glebie Sudanu, uciskanego przez Saharę, nie można nawet marzyć ani o rolnictwie, ani o rozwoju przemysłu bez zaciętej, ciężkiej walki. Próżny więc i bezowocny będzie wysiłek, skierowany wyłącznie ku nauczaniu tubylców. To nie dałoby im w sudańskich warunkach nic oprócz zawodu i jeszcze większego wysiłku, tak nużącego w klimacie ich ojczyzny.
Generalny gubernator Zachodniej Afryki, Carde, z pewnością, długo się wahał, nim powziął heroiczne postanowienie, wyrażone w tak zw. „programie Carda“. Jest to olbrzymi, niemal gigantyczny plan przemiany piaszczystych, jałowych obszarów środkowego Sudanu w miejscowość, zdatną dla najbardziej współczesnego rolnictwa i dla zaopatrywania Francji w bawełnę, coby uniezależniło przemysł ojczysty od rynków angielskich i amerykańskich.
W pp. Terrasson de Fougères, w inż. E. Bélime i amerykaninie d-rze Forbes znalazł generalny gubernator energicznych i oddanych wykonawców olbrzymiego planu.
Ci ludzie wiedzą, że warunkiem dobrobytu w klimacie podzwrotnikowym jest woda; pamiętają przykład Indyj angielskich, gdzie pomiędzy r. 1832 a r. 1848 ogromne połacie kraju nawiedziła posucha, a gdzie ludność miejscowa, wymierając z głodu, zmniejszyła się o 37 %. Jednak energiczny rząd angielski dał hindusom wodę, urządziwszy tamy na rzekach Kistna i Dowlesvaram, a w roku 1854-ym zakończył budowę kanału, prowadzącego od Gangesu, i w ten sposób zwalczył na zawsze widmo nieurodzaju i głodu.
We francuskiej Afryce Zachodniej bezgraniczne a pozbawione wody obszary pozostają niezaludnione.
Historycy twierdzą, że hordy najeźdźców z Maurytanji zmusiły ludność do ucieczki i one to zburzyły i rozpędziły na cztery wiatry dawnych obywateli olbrzymiego i potężnego imperjum Gana lub Ghana. Jednak wystarczy zwiedzić chociażby obwód Kita, w stronę Nioro, lub przestrzeń pomiędzy Segu i Sama, żeby zrozumieć, że inny, jeszcze bardziej potężny nieprzyjaciel zniewolił dawną ludność Gana cofać się za Niger — ku południowi.
Jest to Sahara, coraz dalej i dalej wyciągająca swoje zabójcze macki, a niezwalczona, jak dopust boży, jak przekleństwo złych duchów-dżinnów, w których tubylcy wierzą, niezależnie od tego, czy są wyznawcami islamu, czy też czcicielami fetyszów.
Jednak wskutek perjodycznie następujących lat posuchy, nawet stosunkowo urodzajne prowincje sudańskie przeżywają nieraz straszliwe katastrofy, jakie się zdarzyły w 1903 i 1914 roku, gdy widmo śmierci głodowej szalało od Bamako aż do Tombuktu.
Obszary, położone na północ od Senegalu i Nigru i poddane zabójczemu działaniu Sahary, ludność oddawna już porzuciła i obecnie leżą one odłogiem.
Program Carda obejmuje obydwa te obszary i projektuje budowę olbrzymiej sieci kanałów nawadniających. Projekt ten jest już w stadjum wykonania.
W Senegalu (Senegambja) zwrócono główną uwagę na zakładanie studni i montowanie najprostszych urządzeń mechanicznych dla dostarczenia wody na pola tubylcze. Wybór mechanizmów stanowi nader ważną kwestję, bo pompy współczesne są nietrwałe, nie zawsze mogą być zastosowane do miejscowych warunków, a, co jest najważniejsze, wymagają opału, którego w tych miejscowościach, bezleśnych i pozbawionych węgla, znaleźć nie można.
Oprócz tego administracja zmuszona jest liczyć się z umysłowością tubylców.
Murzyn bynajmniej nie jest pozbawiony inteligencji, łatwo może się nauczyć bardzo trudnych nawet i całkiem nowych rzeczy, lecz dotychczas — nigdy nie okazywał daru wynalazczości. Całe domowe życie tubylców dowodzi tego, gdyż używają naczyń i narzędzi domowych i rolniczych, jak naprzykład kalebasów, moździerza do rozbijania prosa, siekiery, złożonej ze zgiętego pod kątem korzenia z wetkniętym weń kawałkiem żelaza, małej motyki, niezdarnie tylko zastępującej chociażby najbardziej pierwotny pług, olbrzymiego, ciężkiego noża, używanego jako miecz i jako siekiera. Przed wtargnięciem Arabów murzyni nie znali żelaza i dopiero maurytańscy „heddad“, kowale, nauczyli ich sztuki przekształcania kamienia na metal; tkactwo przynieśli im kartagińscy kupcy, sztukę wyprawiania skór — koczownicy Twaregowie i Berberowie.
Podczas podróży nieraz spostrzegałem u tubylców ten brak zdolności do wynalazków. Gdy się coś psuło, murzyn czuł się bezradny.
Administracja francuska zmuszona więc jest bardzo oględnie wybierać najprostsze mechanizmy, aby murzyńscy rzemieślnicy mogli z łatwością niemi kierować i naprawiać je.
Irygacja północnej części Senegalu, a nawet południowej Maurytanji przyciągnie ludność na miejsca dawnych koczowisk pasterskich i terenów rolnych, a równocześnie biali koloniści będą tu mogli z powodzeniem kultywować bawełnę egipskich gatunków.
Bardziej rozległe i poważne roboty prowadzi się obecnie w Sudanie. Cała polityka ekonomiczna tej kolonji płynie pod znakiem nawodnienia olbrzymiego obszaru ziemi od Bamako do Tombuktu z wciągnięciem w sferę irygacyjnych kanałów lewego i prawego brzegu Nigru.
Terrasson de Fougères oraz inż. Bélime pokazali mi pierwszy etap tej olbrzymiej roboty. Na wschód od Bamako potężne progi skalne, Sotuba, przegradzają Niger. Na nich będą ustawione sztuczne tamy, które odprowadzą wodę Nigru do dwóch kanałów: — jeden, ciągnący się aż za Nyamina, drugi — leżący na prawym brzegu i prowadzący w stronę Segu, gdzie będzie dawał wodę obszarom, zawartym pomiędzy Nigrem a rzeką Bani. Pierwszy z tych kanałów będzie gotów za rok lub dwa i nie tylko pozwoli tubylcom i kolonistom uprawiać na jałowej obecnie ziemi proso, manjok, fonio i bawełnę, lecz da statkom możność omijania niebezpiecznych zawsze progów i zabierania nadmiaru zboża i bawełny na wywóz do Europy.
Zwiedzałem łożysko przyszłego kanału Nyamina i, oddając sprawiedliwość potędze techniki i genjuszowi ludzkiemu, mimowoli kilka razy ciężko wzdychałem.
Zdarzało się to zawsze tam, gdzie na wyschłej ziemi, stanowiącej podczas wylewu Nigru jego łożysko, spostrzegałem odciśnięte okrągłe, głębokie ślady hipopotamów.
Za dwa lata będą tu pieniły wodę parowe statki. Naturalne przejścia przez skały Sotuba będą przegrodzone tamami — i nigdy już, nigdy nie zajrzy tu żaden hipopotam! Już obecnie nie bardzo one lubią hałaśliwe Bamako, ale jednak zdarza się, że wpadają tu i plądrują warzywny ogród wielkiej, podług najnowszego systemu wzniesionej stacji telegrafu bezdrutowego. Lecz przychodzi już koniec ich panowania w rodzimym Nigrze! Po dziesięciu latach nie spotka ich już myśliwy afrykański bliżej, niż w Ansongo lub Gao.
W pobliżu Bamako, we wsi N’Gagnale będą ustawione hydro-elektryczne maszyny, a wysychająca obecnie rzeka Faya będzie przekształcona w zapasowy basen.
Na wschód od Segu, od osady Sansanding pójdzie inny kanał, ożywiający martwą obecnie płaszczyznę Masiny.
Wreszcie czwarty i ostatni teren, tak zwana wewnętrzna delta Nigru, leżąca na zachód od Tombuktu. Tu mamy całą sieć jezior — od największego Fagebin do drobniejszych, Debo, Kararu, Takadji, Tenda itd., które łączą się podczas okresu ulew i tworzą olbrzymią lagunę, szeroką na 270 km. Zadanie techników stanowi zebranie tej wody w naturalne rezerwoary i użycia jej przez ludność i plantatorów w okresie posuchy.
Takiego to olbrzymiego wysiłku podjęła się administracja kolonjalna, zamierzająca wyrwać naturze rozległe obszary, położone pomiędzy Bamako i Tombuktu a wystarczające dla dwakroć liczniejszej ludności, niż przebywająca obecnie w całym Sudanie. Ten plan otwiera horyzonty na uniezależnienie całego tkackiego przemysłu Francji od zagranicznych rynków bawełny.
Jedno z francuskich prywatnych przedsiębiorstw, kierowane przez paryskiego bankiera p. Hirscha „Compagnie de culture cotonnière du Niger”, posiada w Dire i Sama 6000 hektarów nawodnionej przez siebie ziemi, gdzie plantatorzy kultywują bawełnę, proso, kukurydzę i arachidy. Irygacja odbywa się za pomocą potężnych pomp, wlewających wodę do sieci kanałów. Jak poważne jest to przedsiębiorstwo, osądzić można z tego, że w samem tylko Sama wykopano kanałów 10 400 metrów, a więc 10 i pół kilometra; całego terenu bronią przed zalaniem wodą Nigru wysokie nasypy faszynowe ciągnące się na przestrzeni 20 kilometrów.
Na polach plantacyj pracują ogromne traktory i mechaniczne pługi różnych systemów; urodzaje są dobre, z każdym rokiem coraz obfitsze.
Amerykanin doktor Forbes robi szereg doświadczeń nad wyborem gatunków bawełny, najbardziej stosownej do uprawiania kultury w miejscowych warunkach. Ponieważ bawełna tubylcza, zaniesiona tu niegdyś z Egiptu, może przez Sussu lub Peuhl, dostarcza zbyt krótkiego włókna, specjaliści szukają odpowiednich gatunków, przywożonych z angielskiej Nigerji, z Egiptu i ze Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki. Nad temi zagadnieniami pracują stacje doświadczalne, które jednocześnie nauczają tubylców europejskich sposobów uprawy prosa, arachidów, kukurydzy i hodowli bydła. Zwiedziłem dwie takie stacje: Nienébalé, gdzie na plantacji, nawadnianej zapomocą pompy, dyrektor p. F. Bouvier kultywuje bawełnę amerykańskiego gatunku „Allen”, dającego dobre urodzaje w Nigerji, a nadto kukurydzę, proso, arachidy, manjok, pataty[70] boby, „toria”[71], jarzyny i pokarm dla roboczego bydła, owiec i kóz, oraz Barueli, gdzie odbywa się sucha kultura bawełny, oparta nie na nawadnianiu, lecz wyłącznie na selekcji tej rośliny. Dyrektor p. G. Froment pokazywał nam tu tubylczą bawełnę o włóknie długiem na 24 mm i amerykańską „Allen” — na 28—30 mm.
Ponieważ bogactwo ludności stanowi bydło, a próby krzyżowania miejscowych owiec z merynosami dały pomyślne wyniki, administracja bada uważnie tę kwestję. Jest to zadanie nie łatwe, gdyż Arabowie i Twaregowie, przybywający tu z Sahary, przynoszą ze sobą różne choroby bydła, jak śliniak i księgosusz; doświadczalna stacja zootechniczna, kierowana przez specjalistę instytutu Pasteur‘a, doktora Curaceau, który walczył z temi chorobami w Polsce w 1920 i 1921 r., wyrabia potrzebne surowice i ustanawia strefy kwarantanny. Założona przy stacji szkoła weterynaryjna kształci tubylczą młodzież w tym zawodzie, niezbędnym dla dobrobytu kraju.
Taki jest wysiłek białych ludzi, wysiłek, skierowany ku temu, aby zwalczyć wrogą naturę i przygotować tereny dla pracy tubylczej ludności i białych plantatorów. Gdy plan będzie wykończony, administracja w ten lub inny sposób przekona ludność, aby bez obawy zajmowała wyrwane Saharze obszary, niegdyś przez tuziemców opuszczone. Narazie nie pójdzie to łatwo, lecz już po roku, gdy urodzaje będą świetne i pewne, tubylcy pociągną tłumnie na nowe tereny, zapewniające im dobrobyt.
Olbrzymi, na szereg długich lat pomyślany plan odkrył się przed mojemi oczami zaraz po przybyciu naszem na Kulubę, gdy p. Terrasson de Fougeres zaprowadził mnie na górny taras swego pałacu i, pokazując srebrną, wężową wstęgę Nigru, opowiadał o Sudanie, o polityce generalnego gubernatora i o swoich zarządzeniach.
Niger był już przysłonięty lekką mgłą wieczorną, a w niej tonęło Bamako. Widziałem jednak jeszcze to miasto, pełne zadziwiających kontrastów. Blisko stóp masywnej Kuluby wznosiły się wytworne gmachy biur rządowych, szpitale, szkoły i poczta, dalej — domy firm handlowych, jakieś wysokie i rozległe budynki o dziwnej architekturze, za miastem zaś koronkowe maszty radio-telegrafu, hangary lotnicze i setki drobnych, szarych domków tubylczych, zbudowanych z ubitej ziemi i otoczonych drzewkami papai i mimoz. To zbiorowisko tubylczych siedzib pocięte jest na prawidłowe kwadraty ulicami, zbiegającemi się pod kątem prostym, co pozwala na wypadek epidemji wykluczać dzielnicę po dzielnicy. Czarne plamy wysokich drzew wskazywały miejsca placów i ogrodów publicznych...
Po chwili zapadła nagle noc, a w całem mieście zapłonęły szeregi elektrycznych latarni, znacząc kierunek ulic. Główna ulica, biegnąca prawie od brzegu Nigru aż do Kuluby, była obsadzona staremi drzewami. Przez ich gąszcz połyskiwały lampki, zawieszone na słupach telegraficznych. Ulica wspinała się na strome zbocza góry i tu, wijąc się na przestrzeni trzech kilometrów, nagłemi skrętami wychodziła na sam szczyt góry, majestatycznie panującej nad doliną Nigru.
Pałac, potężny i ciężki w swych monumentalnych kształtach, stał zadumany i skupiony zarazem, przejęty doniosłością zadania: walką z naturą sudańską o dobrobyt i spokój jej różnoplemiennej ludności i pewną trwogą, czy nie stanie mu na przeszkodzie wkraczający tu islam, surowa nauka Proroka, którą do kolonji przynoszą nie tylko koczowniczy Arabowie i Twaregowie, lecz, zdawałoby się, sam piasek i gorący dech mściwej, bezwzględnej pustyni. Nauka Mahometa niesie ze sobą nienawiść dla chrześcijańskiej Europy, a ziarna wrogości i krwawych, dumnych marzeń, niby siew jadowity, rzuca do mózgów i serc miljonów barwnych ludzi — prostaków w czasie pokoju i poddania się losowi, a więc wojowników, odważnych i porywczych w dobie walki z orężem w ręku.
Nieraz już Francuzi i Anglicy spotykali się w Afryce z zielonym sztandarem Proroka, nieraz widzieli groźny półksiężyc nad tłumami sfanatyzowanych tuziemców, a, chociaż tłumili te wybuchy wojowniczości i ekstazy religijnej, echa ich przez szereg lat przejmowały serca białych zdobywców trwogą.
Z głębin pustyni przybywali ukryci pod burnusami zwykłych pasterzy i przewodników karawan kupieckich emisarjusze islamu, fałszywi prorocy, Mahdi[72], nieuznani jeszcze przez naród, i szerzyli zamieszanie i niepokój śród tubylców, wzbudzali w nich nieufność i nienawiść dla wy znawców Aissa — Proroka z Nazaretu, który nie chciał ująć w swoje ręce berła i miecza władcy, gdyż „królestwo Jego nie było z tego świata“.
Nazareńczyk niósł swoją naukę miłości i pocieszania dla tych, którzy utracili już nadzieję i szczęście na ziemi, gdzie ginęli z głodu, od trądu i dżumy, gdzie jęczeli pod jarzmem faryzeuszów i poborców nadmiernych podatków, gdzie ramiona ich broczyły krwią pod ciosami rzymskich żołdaków. Nazareńczyk mówił im o królu-Bogu, litościwym, sprawiedliwym i miłującym, zapraszał do królestwa niebieskiego po skończonej męce ziemskiej. Nic nie dawał dla życia ludzi, tylko odkrywał jasne drogi dla ich dusz po śmierci.
Nauka Chrystusa osłabiała wpływy tych, którzy marzyli o zrzuceniu jarzma potężnego Rzymu.
W sześć wieków po Nazareńczyku zjawił się Mahomed, syn Abd-Allaha i Aminy, urodzonej w Mekce, z rodu sławnych Hasim Korejszytów.
On zrozumiał prawo natury, że istota żyjąca myśli i marzy o życiu, a więc o walce. Mahomed odrzucił Chrystusową gałąź palmową, oznakę pokory i pokoju, a w dłoń ujął miecz.
— Będziecie władcami ziemi od morza do morza. Wrogowie wasi służyć wam będą, a gdy przez całe życie powtarzać będziecie z wiarą: „La Illah Illa Allah u Mahomed rasul Allah, Allah akbar“ — otworzy się przed wami niebieska kraina, gdzie doznacie nowych rozkoszy, o mumeni![73] — nauczał prorok z Mekki.
Obiecywał on wyznawcom swoim szczęście za życia i jeszcze większe szczęście — po śmierci. Tem właśnie pociągnął do siebie ludy i szczepy, pędzące w skwarnych, jałowych krajach życie pełne trudów i nędzy, tą wiarą w zwycięstwo stworzył potężne monarchje Osmanidów, Idryssydów, Almorawidów i Almohadów.
Muzułmanie nienawidzą wyznawców Chrystusa, którzy swoją potęgą odsuwają godzinę zemsty i ostatecznego zwycięstwa mumenów w walce o szczęście na ziemi.
Majestatyczny pałac, uwieńczony trójbarwną flagą Francji, widział wyraźnie ze szczytu Kuluby błąkające się za Nigrem w tumanie piasków Sahary widma dumnych i krwawych marzeń wojowników wschodniego Proroka i w coraz głębszą i cięższą wpadał zadumę i troskę o przyszłe losy wielkiego dzieła swego narodu.
Takie zapewne myśli nałożyły pieczęć skupienia i powagi na młodą, przystojną twarz Terrasson de Fougéresa, a w oczach jego zapaliły ognie uporu i chęci do walki o sprawiedliwe dzieło.
W oczach najbliższych pomocników gubernatora, pp. Descemet i Bélime, spostrzegłem troskę i zacięcie i zrozumiałem, że czują się tak, jak wodzowie przed bitwą, mającą rozstrzygnąć losy całej wojny. A byłaby to wojna ciężka, gdyż w szrankach przeciwników stałyby Sahara, Prorok i dziecinna, prostacza, twarda, jak skała, nieufność fanatycznych tubylców, którzy każdą klęskę kładą na karb złych duchów, otaczających białych władców.
Gdyby kolonje Zachodniej Afryki były zaludnione wyłącznie przez fetyszystów, administracja znalazłaby niezawodnie w tych szczepach, wywodzących się od twórców i organizatorów wielkich potęg państwowych w starożytności i w wiekach średnich, chętnych i ufnych pomocników.
Jednak na przeszkodzie stoi nieugięty islam, podtrzymujący wrogie nastroje w stosunku do białych, nietylko wśród tubylców-muzułmanów, lecz i wśród fetyszystów, a marzący o zwycięstwie w Afryce. W tym celu ściąga on wyznawców Proroka do Mekki i Medyny, gdzie marabuci i kierownicy politycznych i religijnych stowarzyszeń wpajają w nich nadzieję prędkiego zwycięstwa, wygnania białych i przyjścia Mahdi, miecza Allaha. Agitatorzy muzułmańscy wynajdują w tłumach pątników natury namiętne, ambitne i skierowują ich myśli i czyny w pożądanym dla islamu kierunku.
Taki wypadek zaszedł niedawno, w r. 1911, gdy murzyn szczepu Sarrakole, imieniem Fode Ismailia, po powrocie z Mekki zamierzał założyć w prowincji Kayes[74] podwaliny nowego imperjum i rozpocząć świętą wojnę z „niewiernymi”.
W roku 1915 podstępni kierownicy islamu podnieśli powstanie tubylców szczepu Bambara w rejonie Beledugu[75] a, zrozumiawszy słabość powstańców, nie podtrzymali ich. W tymże roku na północy Sudanu powstali Maurowie przeciwko Francuzom, lecz, nie podtrzymani przez otaczającą ich ludność pogańską, zmuszeni byli poddać się.
Gdy wciągu kilku następnych dni zwiedzałem Bamako, a szczególnie rynek — barwny, pełen ruchu, nawoływań, przekupniów, wymyślań i zaklęć, śmiechu i żartów kupujących, ryku osłów i wielbłądów, rżenia koni, beczenia owiec i baranów, okrzyków wędrujących marabutów, muzyki i improwizowanych tamtamów — oczy moje wyszukiwały mimowoli w tłumie granatowych burnusów — synów pustyni, o głowach, pokrytych długiemi, gęstemi włosami, spadającemi aż na ramiona, biało ubranych, poważnych mułłów i talebów muzułmańskich, wspaniałych jeźdźców na gorących, rasowych koniach, raczej rycerzy, niż kupców, handlujących bydłem i nie umiejących z pokorą nosić zniszczonych burnusów i zdeptanych pantofli maurytańskich pasterzy.
Oni to przynoszą tu, nad Niger, dumne i śmiałe nadzieje, iż zbliża się czas przyjścia prawdziwego, jedynego Mahdi, niosącego wiernym zwycięstwo, chociaż nadejdzie ono tuż przed kroczącym już ostatecznym sądem i zagładą ziemi. Będzie to wódz, którego imać się nie będą ani strzała, ani kule, ani stal. Jednakże wódz heretyków, Massiku Bodiani, zabije Mahdiego i będzie panował przez 40 lat, aż przyjdzie muzułmański Jezus, Issa, poprzedzający zjawienie się potwora Babatu, mającego, za wolą Allaha, zniszczyć ziemię.
Oni opowiadają na rynku, że Mahdi już przyszedł, że wkrótce zjawi się w Sudanie, swojej ojczyźnie. Ma to być murzyn, Ahmadu Hassimi, wtajemniczony do głębi w naukę Proroka i od szeregu lat przebywający w świętej Mekce.
O wszystkiem tem wiedzą i pamiętają kierownicy polityki w Sudanie, i dlatego twarze ich wyrażają troskę.
Kilka razy przechodziłem koło meczetów, posiadających wszelkie oznaki architektury świątyń Sahary; spotykałem je w r. 1924, gdym wkraczał do pustyni od północy.
Widziałem w Bamako marabutów, talebów i kapłanów różnych stopni, gdy, otoczeni słuchaczami, nauczali, od czasu do czasu zaglądając do świętej księgi. Nie wiem, czy to, co mówili, odpowiadało suratom Koranu, wiem tylko, że tłum słuchał uważnie i w skupieniu ducha.
Wiem, że islam północno-afrykański pod wpływem niegdyś pogańskich Berberów i jeszcze bardziej oddanych pierwotnym kultom Mozabitów ogarnął wprawdzie te szczepy, lecz sam uległ wielkim zmianom, pod względem zabobonów i znaczenia magicznych praktyk wyprzedziwszy czcicieli fetyszów.
Niezawodnie, w Afryce podzwrotnikowej islam bardziej jeszcze, niż w Marokku, odszedł od formalnych, zimnych, lecz ściśle określonych przepisów wiary, pozostawiwszy nietkniętym tylko ducha nienawiści do niewiernych i zewnętrzny rytuał.
Pewien metys sudański, muzułmanin, były uczeń francuskiej szkoły w Dakarze, śmiejąc się i drwiąc cynicznie, opowiadał o tem, czego uczą „żywi święci” — marabuci.[76]
Po śmierci ludzi — ich dusze gromadzą się w głębokiej studni, znajdującej się w Mekce. Jedne z nich zmywają tam plamy grzechów, inne — nie mogą tego uczynić. Na znak, dany przez wysłańca Allaha, dusze zmieniają się w dawne istoty i stają przed sądem Twórcy. Ci, którzy zmyli z duszy swej plamy dokonanych grzechów, idą do raju, reszta — do pieklą, „diahnama“, gdzie w wiecznym ogniu znoszą katusze wszyscy niewierni, wrogowie Proroka.
Raj posiada siedem pałaców. W pierwszym mają siedzibę najświętsi, w ostatnim najmniej godni wiekuistej szczęśliwości. Wszelkie możliwe rozkosze życiowe — smaczne i tłuste potrawy, soczyste owoce, aromatyczne, orzeźwiające napoje, piękne i namiętne kobiety, ogniste rumaki, pokorni i zręczni niewolnicy, melodyjna muzyka, nieustające tańce i inne rozrywki — stanowią nagrodę dla mumenów, znajdujących się w każdym z siedmiu rajskich pałaców; jednak istnieje różnica, stosownie do zasług niebiańskich mieszkańców; w ostatnim z pałaców pożywienie jest najmniej tłuste, owoce nieco przejrzałe, napoje wodniste, kobiety... znacznie starsze i znacznie brzydsze, niż w pierwszych pałacach.
— Nie chciałbym być w siódmym — bezczelnie szczerząc zęby, mówił metys — nie lubię przejrzałych owoców i przejrzałych kobiet!
Co do mnie, mam nadzieję, że ze studni w Mekce metys wyjdzie tak plamisty, jak hyjena lub lampart, i bez żadnej wątpliwości pójdzie na patelnię do „diahnamy“.
Nie chciałem cieszyć go tą nadzieją, aby ze strachu nie przestał mi opowiadać, więc słuchałem dalej.
— Allah posiada miljony niewolników. Są to aniołowie, wykonawcy jego rozkazów. Oni kierują wszystkiemi przejawami natury — ulewami, suszą, burzą, falami morza, tumanami piasku pustyni, zjawiają się ludziom we śnie i głoszą im wolę Allaha; święci tylko mogą ich ujrzeć na jawie. Aniołowie mają olbrzymi worek, napełniony wodą. Żeby napoić ziemię deszczem, wylewają wodę z wora; gdy ona pada na chmury, rozlega się grzmot. Błyskawica jest mieczem Allaha, karzącym grzeszników.
Czarownicy posiadają zdolność zjadania duszy ludzkiej tak, jak nienasycona nigdy ziemia pożera ciało.
Gdy nieboszczyk spocznie w mogile, ziemia ściska go siedem razy, aż zwłoki oddadzą pierwszą kroplę mleka, wyssanego z piersi matki.
Złe i dobre duchy napełniają ziemię i wszystko, co na niej się znajduje. Duchy mają swoich szpiegów w powietrzu, w wodzie i w dżungli. Są to drapieżne ptaki, ryby i dzikie zwierzęta...
— Czy zauważył pan tego sępa, co krążył nad nami? — pytał mnie metys, zwracając do mnie bezczelną, roześmianą twarz. — Podsłuchał nas i niezawodnie opowie o wszystkiem złym duchom. Dla pana — to nic, bo, czy tak, czy owak, będzie się pan smażył w „diahnamie“, lecz ja będę na ostatecznym sądzie źle widziany. Zresztą powiem, że chciałem pana nawrócić na muzułmanizm. Niech pan wtedy przyświadczy!
— Dobrze, zrobione! — zgodziłem się. — Jednak niech mi pan szczerze powie, w co właściwie pan wierzy?
Metys parsknął śmiechem i zawołał:
— Każdy człowiek nosi w sobie swego Boga, lecz nie jest on podobny do tego, o którym rozpowiadają „słudzy boży“! A czy pański Bóg jest taki, o jakim mówią wasi „biali ojcowie“?...
Wchodziliśmy na śliską drogę teologicznych dociekań. Przerwałem ją za pomocą pięciu franków i — rozstałem się z czarnym sceptykiem.
W każdym razie z jego opowiadania wyciągnąłem wniosek, że islam afrykański oddawna stał się również najprawdziwszym „metysem“, a przecież niektórzy znawcy nauki Proroka nie chcą temu wierzyć. Żeby im ostatecznie popsuć humor, pozwolę sobie na wypowiedzenie zdania, że czystego islamu obecnie nigdzie znaleźć nie można.
Religja, dająca zbyt dużo zasadniczych, oderwanych przepisów, nieraz istotnie lub pozornie absurdalnych — nie może nie wywołać jawnego lub ukrytego protestu z chwilą, gdy zniknie strach przed karą.
Tymczasem nie spotykamy tego śród fetyszystów, żyjących w obliczu natury i wyłącznie od mej zależnych.
Gdy odbywałem konną wyprawę w Sudanie, z Kita do dżungli, położonej za rzeką Baulé, spędziłem sporo czasu śród fetyszystów Bambara, potomków dawnych władców imperjum Kaarta.
Drobne wioski murzynów tego szczepu toną, jak małe wysepki w pustyni oceanu, w chaszczach brussy. Zdarzało się, iż mieszkańcy tych wiosek nigdy w życiu nie dochodzili do osiedli swoich sąsiadów, a znali tylko własne chaty i okoliczną dżunglę-karmicielkę.
Od czasu do czasu zjawiał się w osadzie czarownik, przynosząc wieści z szerokiego świata, wieści radosne, przerażające lub przepojone mistyczną tajemnicą. Temi opowiadaniami urabiał on, podług swego planu, umysły ciemnych, ciągle wylęknionych Bambara.
W jednej z wiosek spotkałem czarownika, przybyłego z dżungli. Długo z nim rozmawiałem, posługując się tłumaczem.
Tajemniczy człowiek, chudy, o płonących, fanatycznych oczach i nieruchomej twarzy, powolnie cedząc przez żółte zęby zawiłe słowa, najpierw długo usiłował przekonać mię o tem, że nie jest istotą żywą, materjalną, lecz sobowtórem, cieniem wielkiego czarownika, nigdy nie porzucającego swego schroniska w wertepach brussy.
Rozwodził się nad tem długo, bacznie śledząc, czy wierzę mu, czy przypadkiem uśmiech nie przemknie po mojej twarzy.
Jednak poczuł do mnie zaufanie, gdyż zachowałem powagę i spokój do końca rozmowy. Przecież przeszedłem wspaniałą szkołę tajemniczych, zagadkowych opowiadań, gdy siadywałem niegdyś przy ogniskach szamanów lub w ukrytych w głębi szczelin górskich szałasach i jurtach[77] cudotwórców lamaickich i buddyjskich. Niczem już nie mógł zadziwić mnie czarny czarownik Bambara! Słuchałem go więc uważnie i spokojnie Ani razu nie napomknął on choćby jednem słowem o istnieniu dawnych wspaniałych cesarstw Segu i Kaarta, gdzie władcy Bambara z godnością trzymali w ręku berło królewskie, zapominając o niem tylko dla miecza, rozsławiającego po całym Nigrze ich groźne imiona.
Coraz częściej zato powtarzał słowo „dya“, wskazując palcem swój cień, ciągnący się na żółtym piasku podwórka wiejskiego.
— Wielki czarownik — mówił mój nowy przyjaciel — pozostał tam w dżungli, w ciszy swojej chaty. Ja jestem jego „dya“ i wolny przebiegam całą ziemię, od krańca do krańca...
Niby tajemniczy szelest lub daleki szmer, rozlegające się o północy pod sklepieniami starych zamków, gdzie przechadzają się niewidzialne cienie dawnych właścicieli, niby odbicia i echa nazawsze zapomnianych wypadków, zabrzmiało to niezrozumiałe słowo — „dya“. Jednocześnie coś, niby wspomnienie o dniach minionych, jęło mnie dręczyć i niepokoić.
Słowo za słowem, myśl za myślą zacząłem wchłaniać i rozważać, słuchając czarownika; a on nagle stał się szczerym i mównym, wyłaniając się coraz bardziej z mgły tajemniczości.
Sto tomów dzieł najpoważniejszych, zastępy luminarzy wszystkich akademij razem wziętych, nie dałyby mi odrobiny nawet tego, com usłyszał od czarownika Namara Diadiri, com odczuł w jego ochrypłym głosie i w jego czarnych, pałających oczach!
Diadiri mówił, z trwogą oglądając się dokoła:
— Widzisz drzewo, trawę, kamień, skały dziwnych kształtów, wartką strugę potoku, biały obłok, świecącą gwiazdę, blady księżyc i tchnące ogniem słońce?... Czy wiesz, że są to żywe istoty... podobne do nas — ludzi? Czy wiesz, że mają one swój rozum i swoją wolę?
— Nieraz upłynąć może tyle czasu, że zrodzone dziś niemowlę zginie w pamięci wnuków swoich wnuków, a ten kamień lub ten stary „ogni“[78] będzie ci się wydawał pozbawionym woli i ruchu, lecz pamiętaj, że przyjdzie czas, gdy nagle ożyją i — biada wtedy człowiekowi, jeżeli spadnie nań ich gniew. Pamiętaj zawsze i wszędzie, że wszystko, co widzą twoje oczy, ma swoje troski, cierpienia i swoje radości i że odczuwa je tak, jak ty je odczuwasz! Mały kamień — słabiej, olbrzymia góra — potężniej, płomienne słońce — goręcej lub boleśniej, morze — głębiej...
— W człowieku znajdziesz odporność i spokój kamienia, odrodzenie się drzewa, nienaruszone niczem prawo obiegu gwiazd, płomienność i żar słońca we krwi i w myśli.
— Górski szczyt, kamień, leżący w brussie, potężne drzewo, drobne źdźbła traw, padająca lub zapalająca się w nocy gwiazda, wschodzące i zachodzące sionce, hipopotam w nurtach rzeki, płochliwa antylopa, krwiożerczy lampart,... wszystko, co spostrzec może twoje oko, żyje, rozumie, raduje się, cierpi i pragnie wszystko to bracia twoi, bo wszystkie zrodziła Ziemia, bo we wszystkiem gnieżdżą się dusze przodków, ludzi dawno umarłych, oczekujących przyjścia do swego grona nas — żyjących...
— Dlaczego tak myślisz? — zapytałem, słuchając tych wynurzeń czarownika.
— Dlaczego? — odparł szeptem. — Spójrz, jak się kładzie na ziemi twoja „dya“! Czyż nie mają swojej „dya“ — góry, drzewa, i zwierzęta? czyż promienny dzień nie jest „dya“ słońca, a noc w dobie pełni — „dya“ księżyca?
— Dya?... — szepnąłem.
— Tak — „dya“! Jest ona, jak światło gwiazd, lub jak zapach kwiatów, co się sączy z ciał ludzi, zwierząt, kamieni, drzew... W tej chwili, gdy mówię do ciebie, czarownik śpi pod strzechą swojej chaty, a ja, jego „dya“, zwolniona podczas jego uśpienia, jestem tu, daleko...
— Jesteś duszą czarownika? — spytałem.
— Nie! Dusza przykuta jest do żywego ciała i zrywa swoje więzy tylko wtedy, gdy ciało przestaje żyć...
— Jednak masz rozum, więc musisz posiadać duszę — zauważyłem, myśląc jednocześnie, że nie otrzymam żadnej odpowiedzi.
Lecz Diadiri błysnął oczami i dumą się powlokła jego nieruchoma twarz.
— „Dya“ jest tyle, ile widzimy rzeczy na ziemi, ile gwiazd na niebie, ile ziarnek piasku na pustyni, ile kropel wody w morzach i rzekach... Jak ty odróżnisz mnie w tłumie innych ludzi, tak moja dya pozna twoją, bo niepodobne są, jak odrębnemi się wydają nasze ciała i nasze myśli. Tu na ziemi możemy się nie rozumieć... mówimy bowiem różnemi językami, modlimy się nie do tychsamych bogów, inne myśli rodzą się w duszach naszych. Lecz, gdy ciała ludzi i przedmiotów wyłonią z siebie „dya“, wtedy zaczynają się rozumieć, bo dusza ich jest duszą „nyama“ — wielkiej „dya“ całego świata. To jest rozumem każdej „dya“, przynoszącej człowiekowi ze swych samotnych wędrówek nową i czystą mądrość. Starcy mają jej najwięcej i dlatego są mędrcami... Do „nyama“ pogrążają się dusze, zwolnione po śmierci ludzi, z otchłani „nyama“ wstępują one do innych ciał...
— „Nyama“ jest dobra, czy zła? — zapytałem.
Czarownik podniósł na mnie oczy i odparł:
— Nyama jest sprawiedliwa i nienaruszona, jak bieg gwiazd...
Chciałem zadać jeszcze kilka pytań, lecz powrócili z polowania moi towarzysze wyprawy i czarownik zmieszał się z tłumem tropicieli i tragarzy. Nie mogłem go później nigdzie znaleźć. Znikł, jak „dya“ w „nyama“!
A jednak te dziwne słowa o materjalizującym się cieniu istot nie były zbyt dalekie od istniejących hinduskich i europejskich poglądów na treść życia fizycznego i psychicznego. Były bardziej bezpośrednie, niemal namacalne, ukrywające w swej naiwnej prostocie źródło mistycznego lęku.
Gdy w kilka tygodni po tej rozmowie obudziłem nagle swego śpiącego boya, a on zaczął macać się po głowie, piersi i bokach — zrozumiałem proces myślowy, odbywający się w jego mózgu.
Boy spał, a jego zwolniona „dya“ powędrowała daleko, być może, za daleko nawet. Ja, budząc boya, zmusiłem go do nagłego zerwania się na równe nogi. Uczyniło to ciało, lecz czy „dya“ zdążyła powrócić do niego?
Tego boy nie wiedział, więc macał się po całem ciele, badając, czy mu czegoś nie brakuje, co świadczyłoby, o nieobecności „dya“.
Obudzenie śpiącego człowieka, do którego nie powróciła jego „dya“, grozi chorobą, a nawet śmiercią.
Cały szereg cennych spostrzeżeń dała mi wyprawa moja ku pograniczu obwodu Nioro, które wchodziło niegdyś w skład imperjum Kaarta.
Podróż tę odbyłem w dwa etapy. Jeden przez 10 godzin koleją z Bamako do Kita — miasta, gdzie nieraz mieszkali dawni władcy Bambara, a gdzie podczas wtargnięcia białej rasy wrzała zawierucha wojenna; drugi — w ciągu trzech dni konno z Kita do dżungli, przeciętej rzeką Baule.
Kita, gdzie musiałem spędzić dwa dni na przygotowaniach do konnej wyprawy, pozostawiła mi po sobie wiele wspomnień.
Tu po raz pierwszy, dzięki synowi miejscowego komendanta, młodemu Jerzemu Bouys, biegle mówiącemu językiem Bambaru, mogłem usłyszeć bezpośrednio od tubylców ich opowiadania ludowe i ich przysłowia. Tu też przyjrzałem się bliżej życiu i dziełu Zakonu Białych Ojców i Sióstr Misjonarek.
Obiegłszy malowniczą osadę z jej nader ożywionym, barwnym rynkiem, zatłoczonym murzynami i Maurami z Sahelu, z jej pięknemi alejami i kilku dziwacznemi figowcami, wykoszlawionemi, spróchniałemi, pełnemi guzów, narości i dziupli, a otoczonemi legendami i zabobonami — udałem się do zakładu Sióstr Misjonarek zakonu Notre Dame d’Afrique. Tam spotkałem stroniące od świata, pogodzone z losem, pracowite zakonnice, zajęte zawodowem kształceniem nawróconych i nienawróconych dziewcząt murzyńskich. Uczą je tkackiej sztuki, rysunku i haftowania, a czarny drobiazg okazuje serdeczne przywiązanie do swoich opiekunek.
Śród zakonnic poznałem jedną, która od 26 lat nie porzuca Sudanu. Zwiędła twarz, łagodne, wesołe, nawet figlarne oczy dobrej babci, lecz usta... Te usta uśmiechają się spokojnie i pobłażliwie, gdyż wiedzą, że już to, co przywiodło ich właścicielkę za mur klasztorny, nigdy nie zmusi ich do gorzkiego grymasu płaczu, do wydania bolesnego jęku lub rozpaczliwego łkania.
Przeżyła wszystko i życie jej stało się cichym, zawsze pogodnym zmrokiem, tą szarą godziną, gdy walczą ostatnie promienie zachodzącego słońca z pierwszemi potokami czarnych cieniów nocnych.
Ta spokojna, łagodna i krotochwilna zakonnica dosiada nieraz konia i odbywa samotne, dalekie wyprawy do dżungli, do ukrytych w niej osiedli murzyńskich, gdzie podtrzymuje w wierze nowych chrześcijan, dopomaga im w chorobie i w biedzie, a, zgromadziwszy mieszkańców wioski, w czystej, kwiecistej mowie Bambara opowiada o wielkiem dziele białych ludzi, o ich niejasnem dla nich samych marzeniu o wiecznym pokoju i szczęściu wszystkich na ziemi, o wzniosłych boskich słowach Chrystusa — wielkiego proroka miłości.
Siostra wie, że nie może być pewna ani dnia, ani godziny, gdy nowi chrześcijanie zaczną się nagle modlić do fetyszów i na ich cześć rżnąć ofiarne kurczęta — lecz się tem nie zraża. Wierzy bowiem, że słowa miłości Chrystusowej nie przebrzmią pustym dźwiękiem, lecz zapadną głęboko do serc i mózgów tych ludzi; wie, że, chociaż ten siew boży zniknie może pod warstwą prastarych zabobonów i kultu, jednak z czasem w duszach wnuków przebije tę powłokę i już jako nieobcy plon pokryje przez nią, skromną pracownicę, użyźniony łan.
Zakonnice pracują w miejscowym szpitaliku, uczą w szkole.
W klasztorze Białych Ojców widziałem przełożonego i trzech braci. Wszyscy pochodzą ze starych, dobrych rodzin francuskich i ciężko pracują na obcej, wrogiej ziemi. Nie nawracają murzynów, lecz dopomagają im w walce z naturą, uczą ich swoim przykładem, pociągają za sobą ku dalekiemu tymczasem celowi.
Co przywiodło tu tych ludzi? Jakie burze życiowe, jakie tragiczne przeżycia i ciężkie doświadczenia zmusiły ich do ukrycia zbolałej piersi pod białym habitem, do uśmierzenia namiętnie bijących serc ciężkim, czarnym krzyżem, do utrapienia ciała w ogniu podzwrotnikowego słońca, w zaczajonej ciszy dżungli?
Małe, ciasne cele mnichów mogłyby opowiedzieć, co widziały i słyszały w swych murach, gdy noc zapadnie a cisza zajrzy do każdego zakątka bezdennemi oczami wielkiej tęsknoty. Czułem wyraźnie, dotkliwie, że westchnienia, niby duże ćmy, szeleściły tu nieraz pod ciemnym pułapem; gorzkie łzy niezagasłych a już czczych wspomnień padały i wsiąkały w ubitą glinę podłogi; jakieś szepty gorące, rozpaczliwe, wbijały się, niby ostrza zatrutych strzał, w ściany cel Białych Ojców.
Wiem, że są pracowici, oddani swojej misji, gotowi na wszystko, lecz wiem też, że tylko prawdziwa męka, ból duszy lub rany serca mogły rzucić tych białych mnichów na skwar, samotność i ciężkie istnienie tu, w Sudanie, gdzie wszystko jest obce, wrogie i gdzie praca ich, niby okręt, zbłąkany na oceanie, nigdy nie widzi migających w oddali ogni latarni morskiej...
Konna wyprawa moja obejmowała obszary, położone na północ od Kita. Droga, przecięta w brussie, prowadziła ku brzegom rzeki Baulé. Nie dochodziła jednak do niej, urywała się koło wioski Sandianbugu; dalej mieliśmy już przed sobą jedynie ścieżkę, ciągnącą się do Baule. Na przeciwległym brzegu rzeki panowała dzika dżungla, gdzie podobno europejczycy nie bywali dotąd. Dżungla dochodzi aż do dużej osady Nioro. Cała jednak droga przechodziła przez dżunglę, gdzie ciągle widzieliśmy stadka antylop, dzików-fakoszerow i kuropatw.
Nasz tropiciel, Faramusa Keita, zatrzymał naszą karawanę przy małej wiosce, przytulonej do wysokich, malowniczych skał, przeciętych głębokim wąwozem, ciemnym i tchnącym gorącą wilgocią. Nad wąwozem leżało jakieś drzewo, które spadło niegdyś i tworzyło most; w zaroślach i na spadkach skał roiło się od małp, napadających często na tubylcze pola. W szczelinach śród kamieni gnieździły się setki dzikich gołębi, a wyżej, w małych, niedostępnych jaskiniach miały swoje schronisko orły.
W tej wiosce przyłączył się do nas nowy tropiciel.
Nazywał się Buru-So. Mały, zupełnie kwadratowy, o twarzy raczej mongolskiej, niż murzyńskiej, zdradzał niepospolitą siłę i wytrwałość. Dzielny Buru-So nie miał żadnej broni, oprócz noża myśliwskiego w pięknej, barwnemi rzemykami ozdobionej pochwie.
Zdziwiło mnie ubranie tropiciela. Było niegdyś żółte, lecz z biegiem czasu pokryły je różnokolorowe łaty — czerwone, czarne, granatowe, zielone; dym ogniska powlókł je sadzą i smołą. Na głowie miał czepek z nausznikami, bardzo do chińskich czapeczek ludowych podobny, także w łaty i plamy.
Dopiero później, w dżungli, zrozumiałem, poco się tak wystroił Buru-So. Było to ubranie myśliwskie, zupełnie znikające na szaro-żołtem tle brussy, z tkwiącemi tu i owdzie czarnemi pniami opalonych drzew, z drobnemi, zielonemi krzaczkami „karite“, z płonącemi kwiatami „kapoku“ i czerwonemi odłamkami skał laterytowych.
Widziałem Buru-So na polowaniu, gdy szedł ze mną przez dżunglę na Baulé, i podziwiałem go. Na ścieżce, wydeptanej przez antylopy, widziałem ciągle setki śladów, lecz tropiciel szedł szybko, swoim posuwistym, lekkim krokiem nie sprawiając najmniejszego szmeru, nie zawadzając o trawę i gałęzie krzaków, nie czepiając się kolców lian, bo one ślizgały się po przetłuszczonem od potu ubraniu murzyna.
Nagle Buru-So stanął, jak wryty, i wbił jarzące się oczy w ziemię. Po chwili, ledwie dostrzegalnie odwracając głowę, zaczął węszyć i, uczyniwszy znak ręką, opuścił mnie. Widziałem, jak się ślizgał śród krzaków i wysokiej trawy, aż znikł mi z oczu. Wkrótce ujrzałem go znowu. Wchodził właśnie na prawie nagi, kamienisty pagórek, a jednocześnie z drugiej strony wyszła pręgowana antylopa.
Buru-So znieruchomiał. Antylopa podniosła głowę i uważnie przyglądała się człowiekowi. Widocznie uważała go za pień martwego drzewa, gdyż postąpiła kilka kroków w jego stronę, a po chwili, spokojnie skubiąc trawę, zanurzyła się w chaszczach.
Prowadzeni przez naszych myśliwych, mijaliśmy wioski murzyńskie, z pokojową, potulną i gościnną ludnością, pola bawełny, prosa i arachidów, wyschłe łożyska potoków, wpadających do Baulé.
Na noclegach, gdy siadywaliśmy przy kolacji, przyrządzonej przez doskonałego kucharza-murzyna, towarzyszącego p. Bouysowi, mieszkańcy wiosek otaczali nas tłumnie. Zawsze się tak zdarzało, że jakiś starszy tubylec, usiadłszy przed naszym stołem i gryząc podarowany mu kawałek cukru, zaczynał opowiadać gadkę ludową.
Zapisałem kilka z nich, lecz jedna szczególnie zwróciła na siebie moją uwagę, gdyż jest w niej pewien interesujący podkład psychologiczny, a zabarwienie ma dramatyczne.
— „Powiedział stary Farana-Duso do córki: — zaczął swoją opowieść sędziwy wójt wioski — Jesteś dorosła, musisz znaleźć sobie męża bogatego, aby był podporą dla całej naszej rodziny, gdyż nędza gnębi nas. Powinien on być silnym, aby obronić nas przed zwierzem, wrogiem i przed głodem w chacie. — Młody Furabulu jest takim człowiekiem! — szepnęła dziewczyna i zasłoniła twarz rękami. — On w pojedynkę ściga panterę w górach, w walce zwycięża wszystkich młodzieńców całego obwodu...
— Furabulu jest biedakiem — odparł ojciec. — Ma starą, małą chatę!
— Samotny jest, więc innej nie potrzebuje — rzekła córka Farana-Duso. — Jednak w jego chacie zawsze jest proso, olej, sól i arachidy...
— Nie! — zawołał stary. — Wydam cię za kupca Sanu-Uari. — On — bogaty i potężny.
— Ojcze! — zaczęła błagać dziewczyna. — Sanu-Uari jest stary, a ja młoda i wszyscy mówią, że piękna...
— Młodość i piękność mijają... — mruknął ojciec. — Zostanie przyzwyczajenie i — bogactwo. Pójdziesz za Sanu-Uari!
— Ojcze! — prosiła Tasuma, córka Farana-Duso. — Burza też mija, lecz po sobie pozostawia wyrwane z korzeniami drzewa i zrzucone na ziemię strzechy chat. Noc mija, a rosa pozostaje i poi proso i manjok... Przechodzi dzień, a jego żar daje ciepło, nie znikające w nocy...
— Głupstwo! — zawołał Farana-Duso. — Głupstwo! Połączysz się z Sanu i o wszystkiem zapomnisz!
— Słońce nigdy nie łączy się z nocą, Mfa[79] — wykrzyknęła dziewczyna. — I ja nie połączę się z Sanu-Uari, raczej — umrę!
— Powinnaś iść za wolą rodziców! — groźnym głosem oświadczył ojciec.
Tasuma, widząc, że wszystko przepadło, wybiegła z domu i, dopadłszy brzegu rzeki, rzuciła się w jej nurty. Na krzyki zgromadzonych tu kobiet, zbiegła się cała wioska. Przybiegli Farana-Duso i Sanu-Uari.
Wszyscy stali i patrzyli, jak dziewczyna płynęła, porwana prądem, słabnąc coraz bardziej. Nikt się jednak nie odważał skoczyć do rzeki na ratunek tonącej. Sanu-Uari obiecywał śmiałkowi w nagrodę dwa woły i dwa barany, jeżeli uratuje Tasumę. Nikt się jednak nie ruszał z miejsca, gdyż wszyscy wiedzieli, że w wodzie czyha stary, drapieżny krokodyl — pożeracz ludzi.
Nagle przybiegł młody Furabulu i, ujrzawszy tonącą dziewczynę, skoczył do rzeki. W tej samej chwili wynurzył swoją zębatą paszczę krokodyl.
Jednak Furabulu dogonił dziewczynę i razem z nią skierował się ku przeciwległemu brzegowi. Sanu, widząc, że wkrótce już dopłyną i że krokodyl nie napada, rzucił się do rzeki, aby dogonić młodych ludzi i odebrać współzawodnikowi dziewczynę. W tej chwili jednak krokodyl runął na niego i wraz z kupcem pogrążył się na dno rzeki.
Od tego czasu stał się krokodyl fetyszem ludności, a młodzi ludzie składają mu dwa razy do roku w ofierze białe kurczęta, prosząc o to, aby dał im żony i mężów z miłości“...
Nieraz słuchaliśmy opowiadań murzyńskich do późnej nocy, a do nich dodawał swoje bajki i gadki Delimane, milutki, mały griot, rozkochany w młodym Bouysie i wszędzie mu towarzyszący. Najczęściej były to bajki o rozmawiających zwierzętach, obdarzonych wszystkiemi cechami ludzi, a dobrze rozumiejących, co znaczy sprawiedliwość i miłość dla słabych i nieszczęśiwych.
Posuwając się w stronę Baulé, wykryliśmy w gęstej dżungli bardzo malownicze skały. Wiatr i ulewy niszczyły je oddawna, to też zaczęły się już rozpadać i osypywać.
Nad płaskiemi szczytami wznosiło się zaledwie kilka skał w formie kolumn o dziwacznych głowicach lub o kształtach ludzi i potworów, lecz i one groziły już upadkiem, pożerane przez wichry i deszcze.
Skały tworzyły obszerny amfiteatr, pokryty drobnym żwirem i osypami kamieni. Z jałowego gruntu wyrastało kilka krzaków kłujących, o grubych, szarych, mięsistych łodygach. Gdy ściąłem nożem jedną gałąź, zaczął z niej wyciekać biały, lepki sok.
— Strzeż się! — rzekł do mnie Buru-So — jest to jadowita woda — broń złego „kudu“, władcy tych gór...
Byliśmy śród skał Dugu-Tigila, gdzie, jak głosi legenda, przed wiekami zebrały się wszystkie duchy dżungli, aby panowanie nad dżunglą oddać najpotężniejszemu. Tu, na twardej ziemi amfiteatru, odbył się pojedynek duchów, a nikt nie został zwycięzcą. Wtedy jeden z duchów, imieniem Dugu-Tigili, tupnął w gniewie nogą, i wnet wyrosły mięsiste, przepełnione trucizną krzaki. Przerażone duchy uznały przewagę Dugu i obrały go swoim „kudu“ — władcą.
Od tej chwili więc byliśmy w granicach posiadłości kudu Dugu Tigili!
Nie wiem, czy te krzaki istotnie były trujące, lecz muszę stwierdzić, że nie widzieliśmy tu śladu zwierząt, nie śmigały tu jaszczurki, nie latały ptaki i owady.
Od Dugu Tigili w ciągu jednego dnia dotarliśmy do brzegu Baulé i założyliśmy obóz w cieniu olbrzymich drzew, oplecionych lianami kauczukowemi.
Namioty nasze stały na wysokim brzegu Baulé. Rzeka miała dziwny wygląd. Łożysko, otoczone urwistemi brzegami, było przywalone olbrzymiemi głazami. W kilku zaledwie miejscach znaleźliśmy wodę. Cała rzeka wysycha w okresie upałów, pozostawiając szereg głębokich kotłów, w których przechowuje się woda. W tych kotłach żyły gdzieniegdzie hipopotamy i krokodyle, które nie zdążyły podczas dużej wody ukryć się w Senegalu; tu przychodziły na wodopój antylopy i drapieżniki, zamieszkujące okoliczną dżunglę. Wszędzie wzdłuż brzegów ciągnęły się ścieżki zwierzęce, a zbiegały nadół, tam, gdzie śród zwałów i głazów skalnych, przyniesionych zdaleka, czaiła się woda, ukryta w cieniu zwisających gałęzi fikusów i drzew mangliowych.
Codziennie zapuszczaliśmy się z naszymi tropicielami do dżungli.
Księga dżungli leżała tu otwarta przed naszemi oczami. Karty jej były zapisane wprost dziwnemi hieroglifami, a odwracały się same, zawsze nowe dziwy odkrywając przed naszym zdumionym i zachwyconym wzrokiem.
Na pagórkach, przysypanych drobnemi kamykami, znalazł Buru-So kilka rudych włosków, a trochę dalej głęboką bliznę na wystającym z ziemi korzeniu. Uśmiechnął się zagadkowo i jął opowiadać, że na tem miejscu zanocowało od wczoraj stadko małych antylop, a że znalazło śród kamieni trochę trawy, postanowiło spędzić tu cały dzień. Jeszcze dziś w południe antylopy pasły się na pagórku, aż nagle zaczęły uciekać, skacząc w popłochu przez kamienie i krzaki, pozostawiając na ziemi te długie rysy — ślady ślizgających się kopytek.
Co je spłoszyło?
Skradał się do nich drapieżnik i, zawadziwszy pazurem o korzeń drzewa, narobił niepotrzebnego hałasu, płosząc zdobycz. Była to cyweta, straszliwy wróg antylop. Na kamienistym gruncie nie znaleźliśmy odbić jej łap, lecz dalej w dżungli, na miękkiej glebie ujrzeliśmy je. Ścigała długo rącze antylopy w jednem miejscu przycisnęła je do samej rzeki, lecz wywinęły się jej i w szalonym pędzie, wyrywając sobie sierć na ostrych kolcach, pomknęły, pozostawiając napastnika za sobą.
Widzieliśmy ślady wszystkich czterech łap cywewty, gdy się zatrzymała, węszyła i nadsłuchiwała. Zrozumiawszy, że spłoszone antylopy nie dadzą się już prędko podejść, zapolowała na inną zwierzynę. Wpadła na odpoczywające w cieniu krzaku dzikie perliczki i porwała jedną. Kupka piór i kilka kropel zczerniałej krwi wymownie świadczyły o dramacie ptaka i triumfie drapieżnika.
Niedaleko od rzeki spostrzegłem dwa równoległe, głęboko wybite w ziemi rowy. Ciągnęły się długo, aż znikły na twardej ziemi. Te rowy wydeptały potężne nogi hipopotamów, udających się na żer do dżungli. Przez nikogo tu nie płoszone, szły daleko do brussy, odchodząc od brzegu o kilka kilometrów. Oglądałem miejsce, gdzie się pasły. Olbrzymy splądrowały dżunglę na znacznej przestrzeni, pożerając trawę i młode krzaczki, a zagiętemi kłami wyrywając z ziemi korzenie drzew. Na chropawej korze „kapoków“ pozostawiły hipopotami ślady, gdy się czochrały i ocierały o pnie swoją grubą skórą, ciętą dotkliwie przez bąki i kleszcze.
Można tu było zapolować na te potwory wodne, zaczaiwszy się na brzegu lub zrobiwszy zasadzkę w dżungli, a jednak nie uczyniliśmy tego.
Hipopotam stanów bowiem totem murzynów Bambara, a szczególnie, zdaje się, jest spokrewniony z przebiegłym Faramusa-Keita. Ze swemi „mali“[80] wyprowadził nas w pole ten murzyn — niecnota!
Gdy czyniłem mu za to gorzkie wyrzuty, z filozoficznym spokojem odpowiedział mi przysłowiem w języku Bambara:
— Be i da — yoro ntumu don uo![81]
Na piaszczystych miejscach dżungli kuropatwy, dropie, kurki skalne i inne dzikie kury pozostawiły po sobie liczne ślady — wygrzebane w ziemi dołki, zgubione pióra i porozrzucaną łuskę ziarn.
Przez chaszcze przemykały się, niby olbrzymie widma, duże antylopy-bawolce (Bubalis major), majaczając pomiędzy ruszającemi się wierzchołkami traw i krzaków dziwacznie wygiętemi rogami i niezgrabnie wyrzucanemi dogóry ciężkiemi kadłubami. Pozostawały po nich głębokie, okrągłe ślady, podobne do odbić kopyt mułów.
Mniejsze antylopy-pręgowane, „sing sin“ i „son“, niby w muzealnej księdze autografów zapisywały na piasku swoje imię, z taką łatwością odczytywane przez tropiciela-murzyna.
Opowiadał mi, jak one szły, co robiły, dokąd dążyły i o czem myślały...
Żyrafa przywędrowała tu w roku ubiegłym z bardziej północnych obwodów, gdy ziemia była jeszcze wilgotna po ulewach, i pozostawiła po sobie wężowe linje śladów, już zaczynających się zacierać. W innem miejscu przechodziły dzikie bawoły, znacząc kopytami swój szlak i wskazując na swoje rozmiary wysokością gałęzi z odgryzionemi niedawno młodemi pędami.
Drapieżne koty, wbijając w ziemię ostre, zakrzywione pazury, zapisały w księdze dżungli dzień i godzinę swego pobytu, swoje zamiary i swój odwrót do nieznanych nikomu kryjówek...
Myśliwy, słuchając opowieści, odczytywanej z tajemniczej księgi natury, mimowoli odczuwa gwałtowne bicie serca i dreszcz, przebiegający mu po grzbiecie.
Gdy padnie strzał z jego karabinu i gdy tropiciel dobija ugodzone zwierzę, jakiś smutek ogarnia duszę. Rodzi się myśl, że kula przerwała w tej chwili nić życia genjalnego autora, przyjmującego udział w tworzeniu wielkiej, porywającej księgi dżungli.
Przejdą całe miesiące, a nieznany czarny myśliwy zatrzyma się na tem miejscu, ujrzawszy ślad dużej antylopy, i będzie mruczał do samego siebie:
— Szła ku wodzie... Stanęła i zaczęła nadsłuchiwać, czujna i wyprężona, bo oto widzę, że przednie kopyta głęboko wryły się w ziemię... Nagle zawróciła i uczyniła skok... Tak! tak! Nie widzę śladu przednich nóg, lecz tylne kopyta przecięły ostrym końcem powierzchnię ziemi... Upadła, łamiąc dwie gałęzie krzaku... Krew?... tak!... Jeszcze nie uspokoiły się zwabione jej zapachem czerwone mrówki i granatowe, błyszczące żuki... Co się tu stało?
Zadając to pytanie, myśliwy szybko obiegnie całą okolicę, wyjdzie na ślad moich okutych trzewików i bosych nóg tropiciela... odnajdzie wyrzuconą łuskę naboju karabinowego i — wszystko zrozumie, doczytawszy do końca jeden z rozdziałów księgi.
W ten sposób odnalazł pewnego dnia Faramusa-Keita ślady lamparta, zupełnie świeże ślady, kierujące się w stronę kilku rozpadających się, zanikających skał. Skrzywił się nieznacznie, gdyż nie lubił nasz tropiciel skał i nieruchomych nurtów rzecznych. Przecież każdemu wiadomo, że są one siedzibą „świętych“ zwierząt i złych duchów, może samego „kudu“...
Jednak musiał prowadzić. W skałach znaleźliśmy legowisko lamparta, resztki niedojedzonego mięsa antylopy, ślady potężnych pazurów na ziemi i na drzewach a wreszcie ścieżkę, wydeptaną przez drapieżnika w niedostępnym gąszczu kłujących krzaków mimozowych, zaplątanych w sieci lian.
Władcy tych skał, plamistego lamparta, nie zastaliśmy w domu; z pewnością zwęszył nas zdaleka i inną drogą umknął do dżungli.
Przekonaliśmy się wkrótce, że plamisty kot zamieszkał w dawnej siedzibie ludzkiej. Obok legowiska lamparta znaleźliśmy obszerną jaskinię, posiadającą ślady palonych w mej niegdyś ognisk. Ściany groty były pokryte licznemi rysunkami, wyobrażającemi głowy bawole, strzały, kółka, kwadraciki...
Jaskinia ta nie była dotąd znana Francuzom, więc nazwałem ją „Grotą Polonia“. Znajduje się ona w prostej linji od wsi Sandianbugu, na przeciwległym brzegu Baulé o kilometr od skał, oddzielających dwa kotły w łożysku tej rzeki.
Przestudjowałem pracę prof. Houdas, dotyczącą starych rysunków i znaków pisemnych, wykrytych w Sudanie, a mianowicie w okolicach Bezenga, Karona, Songo itd. Widziałem fotografje tych rysunków i napisów. Pozwalam więc sobie twierdzić, że napisy i rysunki „groty Polonia“ nie są ani hieroglifami libijsko-berberyjskiemi, ani znakami alfabetu lamaszek, ani późniejszą pisownią arabską, jaką skonstatowano na kamieniu z cmentarzyska w Kuntah.
Wykryte podczas mojej wyprawy rysunki, zrobione na skałach zapomocą czerwonego hematytu[82] są nieco prawie odmiennego charakteru. Jeżeli niektóre kółka i przedzielone kwadraty przypominają libijsko-berberyjskie pismo, a krzyżyki pisownię „tamaszek“, używaną przez Twaregów Sahary — to samo istnienie obydwóch tych alfabetów w jednem miejscu, w formie, świadczącej o ciągłości rysunku czy napisu, zdaje się przemawiać przeciwko myśli, że Twaregowie i Berberowie skreślili te napisy w różnych okresach czasu.
— To dawni ludzie pozostawili po sobie te znaki, ludzie, którzy mieszkali w jaskiniach! — szeptem objaśniali nam murzyni.
W górach północnego Sudanu znaleziono wiele grot i skrytek, które zamieszkiwali niegdyś jaskiniowcy[83], więc prawdopodobnie, „grota Polonia“ była niegdyś schroniskiem pierwotnych ludzi, być może, tych właśnie, którzy pierwsi wytworzyli pojęcie o totemie, o duszy, o jej nieśmiertelności i o innych zjawiskach, do dnia dzisiejszego stanowiących zagadkę.
Jedna okoliczność przykuła moją uwagę. W napisach naszej groty często się powtarzały rysunki głowy bawolej oraz strzały, umieszczone w różnych pozycjach, nieraz niedogodnych do kreślenia dla człowieka, stojącego na ziemi. Każdy taki rysunek, umieszczony w innej płaszczyźnie, odpowiadał odrębnej niezawodnie idei lub znakowi alfabetu. Gdy w kilka miesięcy później szukałem w paryskich bibliotekach i muzeach w odnośnej literaturze podobnych znaków, znalazłem je na fotografjach starożytnych napisów zachodnio-azjatyckich, a mianowicie — na przechowywanej w Luwrze „steli Meszy“, pochodzącej z Syrji, a więc z kraju, gdzie boginię Atargatis (Derkato) przedstawiono z rybim ogonem, oraz na niedawno stosunkowo wykrytych w Tell-Amarna cegiełkach z napisami chetyckiemi[84], gdzie czczono boginię Ma, od której ta „święta“ sylaba przeszła do totemów Bambara, Malinké i innych dawnych posiadaczy tej dżungli i gór.
Nie jestem archeologiem, pamiętam jednak anegdotyczne wypadki z praktyki uczonych. Wiem, że pewien naiwny archeolog znalazł śród jaskiniowych rysunków... parowy statek i wywnioskował o wysokiej, zaginionej cywilizacji jakichś nieznanych przedhistorycznych ludów. Uczony stał się ofiarą okrutnego żarciku, a imię biedaka przeszło do historji...
Pamiętam tę anegdotę i chociaż, jako niearcheolog, mam większe prawo do popełnienia błędów, niż ów naiwny uczony, jednak myślę, że najlepiej zrobię, dając radę zawodowym archeologom, aby zbadali „grotę Polonia“. Kto wie? Może w niej znajdą ślady tych ludów, które przyniosły do Afryki znaki węża, ryby i ptaka, gdyż grota leży na naturalnym szlaku najeźdźców, którzy szli w głąb lądu od północnego wschodu, omijając Saharę.
Błąkając się w okolicach naszej groty, pochłaniałem z pomocą tropiciela coraz to nowe i nowe karty księgi dżungli.
Na schyłkach skał znaleźliśmy pewnego razu zgubioną przez jeżozwierza białobrunatną pasiastą igłę, długą na 30 cm. Leżała na linji śladów, głębokich wklęśnięć, otoczonych zagłębieniami, pochodzącemi od pazurów silnych łap.
Siady doprowadziły mnie do głębokiej nory; był to obszerny, lejkowatej formy dół, z korytarzem, idącym pod ziemią. Nora miała trzy wyjścia, a największa odległość pomiędzy niemi dochodziła do 120 metrów.
W innem miejscu wskazał murzyn mi świeżo wykopany rów, głęboki na 2 metry i zakończony szerokim tunelem, prowadzącym w głąb ziemi.
— Jeżozwierz? — zapytałem tropiciela, wskazując na norę.
— Nie! — odparł. — To dom Jendu...
Tem imieniem tubylcy nazywają prosię ziemne (Orycteropus senegalensis). Jest to tajemnicze zwierzę, a tak potężne, że burzy najmocniejsze kopce termitów i, jak twierdzą myśliwi, może w oczach widza w jednej chwili zaryć się pod ziemię. Do tych głębokich, zdradzieckich nor, ukrytych w gęstej trawie, wpadaliśmy nieraz podczas polowań, a konie nasze omal nie łamały sobie nóg.
Tropiciel wyszukał jeszcze jedną norę. Należała ona do łuskowca długoogonowego[85] — który obok jeżozwierza i prosięcia ziemnego jest również zaciekłym wrogiem mrówek i termitów. Łuskowiec uchodzi za zwierzę magiczne, gdyż woda z wpuszczoną do niej łuską zwierza zabezpiecza człowieka od wszelkich nieszczęść. Naturalnie jest to tak zwana „magja analogji“. Ponieważ zwierzę jest doskonale obronione przez swój pancerz przed napadem drapieżników, wężów, owadów i nawet przed strzałą tubylca — więc ekstrakt z łuski jego pancerza daje te same właściwości człowiekowi, pijącemu taki magiczny napój. Ten przesąd, jak opowiadali mi europejscy myśliwi, czyni niemożliwem przechowanie zdjętej z łuskowca skóry, ponieważ murzyni w oka mgnieniu wyrywają magiczne łuski na talizmany.
Podczas nocnych polowań z lampą acetylenową, gdy szukałem drapieżnych zwierząt i marzyłem o spotkaniu się z lampartem lub lwem, przeżywałem niezapomniane nigdy chwile.
...Wchodzę do morza ciemnej dżungli. Nie słyszę własnych kroków, bo mam na nogach miękkie trzewiki na grubej, ze sznurów splecionej podeszwie. Idę cicho, starając się ominąć gałęzie drzew i zwisające liany. Na sto metrów przede mną strzela snop promieni lampy i w ich białem świetle wyrastają prawie białe i mgliste, niby widma, drzewa, kamienie i ściana trzcin.
Gdy opuszczam głowę, aby spojrzeć pod nogi, natychmiast zaczynają płonąć na ziemi rozrzucone wszędzie szmaragdy. Zielone ogniki zapalają się i gasną, migając w trawie i śród kamieni. Schylam się niżej i widzę, że są to tajemnicze, nieruchome oczy olbrzymich pająków, czatujących na zdobycz.
Ponad trawą często migają czerwone błędne ogniki. To świecą się oczy uciekających antylop; nie strzelam do nich, więc widzę, jak, odbiegłszy, stają i patrzą na nieznane zjawisko świetlne, idące przez brussę.
Nagle błysnęły na wypalonej polanie pojedyncze punkciki czerwone. To zające jednem okiem zezują w moją stronę lub siedzący do mnie bokiem ptak obudził się i podniósł senną powiekę.
Dalej... Dalej!...
Gdzieś na zakręcie zwierzęcej ścieżki zamigotały czyjeś źrenice fosforycznym ogniem zielonym. Nie wypuszczam ich z oświetlonego pola promieni i idą ku tym oczom, nie wiedząc, do kogo należą. Widzę tylko dwoje ślepi groźnych, płomiennych, a zdumionych.
Zdaje się, że można już strzelać. Bucha strzał, biegnę i widzę, że drapieżna genetta o długim, pręgowatym ogonie stara się ostatnim wysiłkiem zaszyć w chaszcze. Nieraz po strzale zamiast strasznej dla kur i perliczek genetty lub cywety, ujrzeć można na ścieżce wijącego się w agonji lamparta.
Błąkając się po dżungli sudańskiej, zdobyłem kilka ciekawych okazów małego zwierzątka, podobnego do wiewiórki, o olbrzymich oczach, płonących, jak latarnie, w świetle lampy myśliwskiej. Francuzi nazywają to zwierzątko „pantona“, a należy ono, zdaje się, do rodziny „lemurydów“[86]; jest ono dość pospolite w całej dżungli sudańskiej, jednakże spotkać je można wyłącznie w nocy. Nieraz słyszałem żałośny krzyk „pantona“, gdy go podstępnie schwytała krwiożercza genetta.
W brussie na Baulé poznaliśmy prawdziwą dżunglę i tu zaczęliśmy już rozumieć i odczytywać duże i małe hieroglify, kreślone ręką Natury na ziemi, na skałach, na konarach drzew i nawet na zmiętej trawie i złamanych gałęziach krzaków.
Po uciążliwych polowaniach powracaliśmy do obozu po zachodzie słońca, a po kolacji słuchaliśmy do północy myśliwskich opowiadań tubylców i jeszcze bardziej ciekawych gadek ludowych.
O myśliwskich przygodach, potwornych w swej niewiarogodności, jeden z naszych murzynów, słuchając przechwałek bezczelnego Faramusa Keita, wyraził się dobitnie przysłowiem tubylczem:
— Chociaż jeździsz dobrze konno, nie staraj się jednak wsiąść koniowi na pysk!
Powiedziawszy to, machnął ręką i poszedł spać przy ognisku.
Mały Delimane, czupurny i figlarny griot, miał zawsze powodzenie u słuchaczy ze swemi wesołemi bajdami.
Wystrojony w starą pijamę p. Boyusa, Delimane, śmiejąc się głośniej od słuchaczy, opowiadał swoim dziecinnym głosikiem:
— Odważny był młody Didian i nie chciał siedzieć przy rodzicach w swojej chacie. Marzył o tem, aby zapolować na lwy. Ojciec jednak nie chciał dać mu na to swego zezwolenia. Gdy jednak chłopak upierał się i błagał, powiedział mu, że puści go, jeżeli wyszuka takiego myśliwego, który okaże się najszybszym z ludzi. Didian oznajmił o postanowieniu rodziców sąsiadom, sąsiedzi — swoim znajomym, znajomi sąsiadów — mieszkańcom bliższych i dalszych wiosek, ci znowu — wszystkim ludziom od morza do morza.
Wkrótce do wsi, zamieszkałej przez rodzinę Didian, przybyło trzech myśliwych. Wszyscy razem jęli opowiadać, że są najszybszymi ludźmi na świecie.
— Nsonsan bolé fali fe, nka den fe![87] — pogardliwie ruszając ramionami, odpowiedział przysłowiem ojciec Didiana, słuchając przechwałek przybyszów.
— Pokażemy, co umiemy! — zawołali myśliwi.
Na tem stanęło.
Pierwszy z przybyszów wziął naczynie i poszedł po wodę. Gdy wyciągnął napełniony „kalebas“[88] wyślizgnęła mu się z rąk laska, którą porwał prąd rzeki. Myśliwy jednak zdążył zanieść wodę do wsi, powrócić, tak prędko, że z tego samego miejsca, gdzie stał przedtem, wyciągnął laskę z wody, ponieważ odpłynęła zaledwie... na długość palca.
Widząc to, drugi myśliwy zapuścił się z ojcem Didian do dżungli i tu wytropił antylopę.
— Teraz uważaj! — zawołał myśliwy i wypuścił w zwierzę strzałę.
Strzała ze świstem pomknęła, lecz łucznik przegonił ją, schwytał uciekającą antylopę, a później pobiegł z powrotem i złapał strzałę w locie.
Przyszła kolej na trzeciego zawodnika.
Ten wyczekał, aż rozpoczęła się ulewa, a wtedy zaczął przebiegać od jednej wsi do drugiej z taką szybkością, że odbył całą drogę pomiędzy dwiema kroplami padającego deszczu.
— Cha — cha — cha! — śmieli się tubylcy, słuchając Delimane. — No i cóż? Z którym z trzech poszedł na polowanie twój Didian?
— Wcale — cha, cha! — nie poszedł na polowanie Didian! — zanosząc się od śmiechu, mówił chłopak. — Rodzice nie wiedzieli, któremu z myśliwych oddać pierwszeństwo.
— Opowiedz jeszcze jakąś bajkę, mały Delimane! — prosili słuchacze.
— A jakże! — przekomarzał się chłopak. — Późno już, chcę spać!
— Opowiedz! — rzekł p. Bouys i wcisnął griotowi do uśmiechniętej buzi karmelek.
Delimane zaśmiał się i, głośno chrupiąc przysmak, rzekł:
— Opowiem starą gadkę o tem, jak pewien człowiek, żyjący za czasów królestwa Kaarta, od igły doszedł do tronu.
— O! — wykrzyknęli słuchacze.
— Czy — „o“, czy nie „o“, a właśnie tak się temu człowiekowi przydarzyło! — odparł Delimane. — Posłuchajcie zatem!
— W pewnej biednej rodzinie najmłodszy syn, imieniem Sendiuba, jedząc „kus-kus“, oznajmił, że zmieni igłę na udko kurczęcia, bo już mu zbrzydła kasza bez mięsa. Wszyscy klepali go po ramieniu i śmieli się z niego, nazywając go przebiegłym Maurem. Jednak młodzieniec wynalazł wdowę, która potrzebowała igły. Przyszedł do niej i powiedział:
— Oddam ci tę igłę za udko tłustego kurczęcia.
— Zgoda! — odparła wdowa i dała mu, czego żądał.
Gdy młodzieniec pokazał rodzinie tłuste udko ptaka, wszyscy znowu zaczęli drwić z niego.
— Raz się w życiu trafia na głupszego od siebie! — mówili do niego.
— O nie! — odparł Sendiuba. — Czy wy znacie przysłowie: Ntori na kono-fen be ye digon-ta ye?[89]
— Znamy! — rzekli zdziwieni krewni.
— Wiedzcie zatem, że ja jestem kalao, a żaba i jej wnętrzności są — życiem. Ono zaś należy też do mnie. Wezmę od niego wszystko, co zechcę!
— Głupi jesteś i zarozumiały! — zawyrokował starszy brat.
— Co się mówi nad martwym lwem, nie mówi się tego w oczy żywemu! — odpowiedział Sendiuba przysłowiem[90] i dodał:
— Zobaczycie teraz, że za to udko ptasie dostanę konia!
Rodzina zaczęła szydzić z niego, lecz ojciec rzekł:
— Niech robi, co zamyślił!
Sendiuba poszedł i usiadł przy drodze za wsią. Drogą tą ciągnęło wojsko króla. Ujrzawszy wojownika, który ze żnużenia i głodu wlókł się z tyłu, młodzieniec zaproponował mu udko kurczęcia za konia. Wojownik chętnie się zgodził, lecz zjadłszy mięso, uderzył po koniu i uciekł. Sendiuba uśmiechnął się tylko i poszedł do króla.
— Królu! — rzekł młodzieniec. — Tyś mię skrzywdził, gdyż twój wojownik zjadł należące do mnie udko kurczęcia, a obiecanego za nie wierzchowca nie oddał. Żądam sprawiedliwości!
Król kazał wojownikowi oddać wieśniakowi konia.
Po pewnym czasie Sandiuba bez żadnego trudu oddał swego konia za siedem kotów, chociaż cała rodzina była w rozpaczy i wymyślała mu, jak umiała. Jednak młodzieniec postawił na swojem i, zabrawszy swoje koty, wyruszył w świat. Przyszedłszy do kraju, gdzie szczury pożarły króla i zagrażały całej ludności, oznajmił, że odda swoje koty na walkę ze szkodnikami, jeżeli za każdego kota otrzyma jednego silnego i młodego niewolnika.
Rodzina Sendiuba odrazu stała się zamożną, gdyż siedmiu silnych niewolników zorało nowe pola i zebrało obfity urodzaj prosa, arachidów i manjoku.
Trwało to jednak niedługo, bo pewnego dnia młodzieniec zaczął się zamyślać.
— Co cię dręczy? — zapytała matka.
— „Z pod każdej strzechy wychodzi dym!“ — odpowiedział Sendiuba, jak zwykle, starem przysłowiem, chcąc niem wyrazić, że każdy ma swoje troski.
— Powiedz! Chętnie ci dopomożemy! — zawołała rodzina.
Młodzieniec spojrzał na wszystkich smutnemi oczami i, podnosząc ramiona, rzekł:
— Przypomnę wam dawne przysłowie: „Próżno namawiać trędowatego na kupno pierścienia!“ On nie posiada już palców, więc nie kupi pierścienia, wy nie posiadacie zaufania do mnie, więc nie zrozumiecie mnie. Pocóż mam bez skutku tracić słowa?!
— Co chcesz uczynić? — spytał ojciec.
— Zamierzam wymienić naszych młodych, silnych niewolników na jednego trupa... — mruknął Sendiuba.
Rodzina wpadła w rozpacz i gniew, lecz młodzieniec, nic już nie mówiąc, zwołał niewolników i razem z nimi opuścił wieś.
W sąsiednim kraju nagle umarł król. Dowiedziawszy się o tem, Sendiuba przyszedł do synów zmarłego i rzekł do nich:
— Niepotrzebny wam jest trup ojca. Oddajcie mi go za siedmiu niewolników!
Chciwi synowie zgodzili się, a gdy w obecności starców i marabutów umowę zatwierdzono, Sendiuba wziął trupa, kazał go włóczyć w kurzu i błocie ulicznym i smagać biczem.
Cała ludność, widząc to, wzburzyła się i zamierzała zabić śmiałka, poniewierającego zwłoki króla.
Gdy tłum otoczył młodzieńca, ten rzekł:
— Poważam zwłoki zmarłego władcy, lecz chciałem pokazać wam, jacy są ci, którzy zajmą jego tron. Żądajcie, aby wykupili zwłoki, a ja ukarzę złych synów!
Tłum skierował się w stronę posiadłości królewskich.
Sendiuba zwrócił rodzinie zwłoki króla, wziąwszy za każdego danego im za nie niewolnika po 70 nowych, i powrócił do rodzinnej wsi.
Po pewnym czasie, widząc, że naród nienawidzi królewskich synów za chciwość i za znieważenie ojca po śmierci, Sendiuba, uzbroiwszy swych niewolników, napadł na sąsiednie państwo i zawładnął tronem.
Zazdrośni bracia nowego władcy pokryjomu złorzeczyli mu, nazywając go „chytrym Maurem“, lecz król Sendiuba, słysząc o tem od swoich griotów, uśmiechał się i powtarzał:
— Gdy małpa nie potrafi dosięgnąć ręką dojrzałego banana, mówi, że jest kwaśny!
Od tego czasu powiedzenie to stało się przysłowiem.
— Idę spać! Oczy mi się kleją! — zawołał Delimane i pobiegł do ogniska, gdzie leżało jego posłanie — kupa suchej trawy i wonnych liści karite.
Po drodze jednak zdążył w przelocie pociągnąć za nos jakiegoś zasypiającego murzyna i nagle, spojrzawszy na księżyc, rzucił pospolitą ludową zagadkę:
— „Jedna kulka ciasta zabiela całą rzekę“[91]. — Zgadnijcie, o czem mowa!
— Księżyc! Księżyc! — odezwało się kilka sennych głosów.
Powoli tłum się rozprószył. Leżąc w namiocie, słuchałem głosów dżungli, cichego szmeru wody, sączącej się przez kamienie łożyska rzeki, i szelestu latających dokoła nietoperzy...
Brussa w dzień i w nocy odsłaniała przed nami swoje tajemnice.
Widziałem na szczycie skał, gdzie mieściła się grota „Polonia“, duże pokłady kwarcu; niektóre odłamy jego nosiły ślady obróbki, inne przypominały zwykłe dla kamiennego wieku ostrza strzał. Może były to pozostałości po dawnych mieszkańcach wykrytej przez nas jaskini, a może — daleko późniejsze, zupełnie współczesne przedmioty, gdyż u murzynów spotykałem strzały, zakończone ostremi krzemieniami, a nawet siekiery z kamienia.
Idąc przez dżunglę, często spostrzegałem na swojej drodze drzewa kapokowe, roniące dojrzałe owoce. Padały one na ziemię i, z hukiem pękając, rozrzucały dokoła jedwabistą watę z tkwiącemi w niej ziarnami.
W chaszczach natrafiłem pewnego razu na dziwnej formy szałas. Stanowiły go trzy drągi, uwieńczone słomianą strzechą.
Gdy chciałem zbliżyć się do tego szałasu, mój tropiciel wstrzymał mnie, szepcząc:
— Gri-gri!...
Wiedziałem, że tem imieniem murzyni nazywają swoje fetysze. Poszedłem więc i uważnie zbadałem szałas.
Pod strzechą wisiały pęki piór sępich małe „kalebasy“ z wnętrznościami i wyschłą krwią ofiarnych ptaków, szmatki barwnej tkaniny, jakieś skórzane woreczki oraz gliniane naczynie ze zwisającemi z niego kiszkami jakiegoś dużego zwierzęcia, a może... człowieka?
— Chodź! Chodź stąd! — nalegał tropiciel. — On może przyjść, a wtedy...
— Kto może przyjść? — dopytywałem murzyna.
— On... — mruczał przerażony tubylec.
— Czarownik? — pytałem, wiedząc, że murzyni nigdy imienia tajemniczego człowieka nie wymawiają.
Kiwnął głową i pociągnął mnie za sobą.
Odszedłszy trochę, zaczął mój myśliwy odcinać nożem kawałek po kawałku jakąś lianę i chciwie ją wysysać. Gdy zauważył, że patrzę pytającym wzrokiem, objaśnił:
— To jest „ngaro“, liana, zawierająca w sobie dużo, dużo wody! Dobre duchy rozrzuciły ją w miejscach, pozbawionych wody, aby ludzie nie ginęli z pragnienia. „Ngaro“ ma korzenie długie, tak długie, że zawsze dochodzą do rzeki lub potoku i wysysają z niej wodę.
Nie wiem, czy „ngaro“ jest takim prawdziwym wodociągiem; myślę raczej, że korzenie jej opuszczają się głęboko, jak inne rośliny pustyni, szukające wody we wnętrzu piersi ziemi.
W dżungli obserwowałem dwa olbrzymie jastrzębie, bijące się o węża. Była to walka zażarta, pełna groźnego klekotu, syczenia i potężnych ciosów, zadawanych szponami. Walkę przerwał czubaty „biały orzeł“ (Spizaëtus bellicosus), wspaniały drapieżnik, porywający, jak mi opowiadano, nawet jagnięta i dzieci. Spadł, jak kamień, groźnie najeżył pióra na głowie i wydał okrzyk bojowy. Jastrzębie odleciały, kwiląc żałośnie, a tymczasem orzeł rozdzierał węża.
Gdy pewnego razu posuwałem się za szerzącym się i pochłaniającym zarośla pożarem, spostrzegłem dziwnego ptaka, lecącego wysoko nad płonącą dżunglą. Gdy zniżył się nieco, dojrzałem prawie czarne upierzenie z szerokim, jasnym pasem na skrzydłach i ruchomym czubem na czarnej głowie. Był to drapieżnik.
Gdy szybował w powietrzu, zadziwił mnie swoim lotem. Dokonywał w powietrzu niespodziewanych skoków, zwrotów, koziołkował, jak to czynią niektóre gatunki gołębi, padał znienacka, prawie dotykając piersią płomieni, i znowu w oka mgnieniu wzbijał się na znaczną wysokość. Nareszcie opuścił się na wierzchołek nagiego baobabu i usiadł. Spostrzegłem wtedy czerwone nogi i czerwony dziób. Ptak nagle się nadął, zamienił się w ciemną kulę, najeżając pióra na piersi i głowie. Wtedy poznałem go.
Miałem przed sobą sokoła-figlarza (Helotarsus ecaudatus) — wroga wężów.
Faramusa-Keita przysięgał, że, jeżeli cień figlarza pada na człowieka, jest to oznaką zbliżającej się śmierci.
We wschodniej Afryce murzyni nazywają tego sokoła „ptasim lekarzem“, gdyż, jak twierdzą, figlarz zdaleka przynosi lecznicze zioła. Inne ludy afrykańskie nadały temu drapieżnikowi nazwę „powietrznej małpy“.
Podczas pożarów, niszczących brussę w okolicach Baulé, zachwyci! mnie widok walki, której byłem mimowolnym świadkiem, wypoczywając po polowaniu w cieniu drzew.
Ujrzałem dużego, szaro-brunatnego ptaka, o czarnych końcach skrzydeł i dość długim ogonie. Biegł, wyciągnąwszy naprzód głowę z kilku czarnemi piórami, zwisającemi mu na kark. Widocznie ścigał coś w trawie. Wybiegł nareszcie na wy paloną doszczętnie polanę i tu właśnie odegrała się zażarta walka.
Ptak rzucił się na wroga, którego dojrzałem dopiero wtedy, gdy podniósł się z ziemi. Był to wąż, a gdy nadął i rozszerzył kark, zrozumiałem, że była to jadowita naja. Niby kij, rzucony silną ręką, wąż runął na ptaka, lecz ten przykrywając nogi skrzydłem, jak tarczą, drugiem skrzydłem podbił zdobycz do góry, schwycił ją w powietrzu dziobem i zaczął szarpać.
Zdaleka ptak ten był podobny do żórawia z powodu bardzo długich nóg. Był to „sekretarz“ (Serpentarius secretarius), nazwany tak dlatego, że zwisający czub przypominał zatknięte za ucho pióro... Błaha przyczyna i słabe podobieństwo dla nadania takiej prozaicznej nazwy!
Zapytałem murzynów, jak oni nazywają tego drapieżnika, zdecydowanego wroga wężów.
— Jest to „rumak djabła“! — odpowiedzieli.
To rozumiem! Imię — potężne i proszące się o legendę.
Stanowczo Europa wszystko doprowadza do poziomu mieszczańskiego, arcy-prozaicznego!
— Węże uciekają z okolic, gdzie przebywa małżeńska para „rumaków djabła“ — objaśnił mnie Buru-So.
— One się boją tych zwinnych i odważnych ptaków! — zawołał inny murzyn.
— Siran te saja sa — strach nie przeszkadza śmierci! — zauważył trzeci, uciekając się do przysłowia. — Węże boją się „rumaków djabła“, lecz giną od ich szponów i dziobów, bo ptaki wiedzą, gdzie przebywają węże i gdzie się zacznie palić dżungla. Przylatują więc i polują na uciekające przed ogniem żmije...
Na takich rozmowach, nie mających nic wspólnego z traktatami dyplomatycznemi, handlowemi, z kursami giełdowemi i plotkami wielkomiejskiemi, spędziłem dwa tygodnie w dżungli sudańskiej.
Po powrocie do Bamako spakowaliśmy nasze ustawicznie rosnące bagaże na ciężarowy samochód i wysłaliśmy je przed sobą do Sikasso, ku granicy kolonji Wysoka Wolta. Sami zaś spędziliśmy ostatni wieczór w towarzystwie gościnnego p. Terrasson de Fougéres i jego dzielnych współpracowników. Oprócz nas jednak tego wieczoru byli w pałacu gubernatora inni jeszcze goście. Przybyli jacyś objeżdżający zachodnią Afrykę parlamentarzyści, oraz inspektorowie kolonjalni; wśród nich poznaliśmy zupełnie sfrancuziałego Polaka, p. Lasockiego, oraz jednego z dyrektorów przedsiębiorstwa, budującego port w Gdyni.
Po kolacji podano kawę i napoje chłodzące na taras, urządzony na szczycie pałacu.
Była księżycowa, cicha noc.
Powietrze, uśpione i nieruchome, przepojone niebieskiem światłem księżyca i żarem, płynącym od murów, ziemi i palm, przypominało nieruchomy, umierający staw. Żona moja grała Szopena — tu, na szczycie Kuluby.
Dźwięki skrzypiec, niby znużone, omdlałe, leniwie płynęły w dal, gdzie migotała wstęga Nigru, pełnego błysków i iskier, zamglonego kurzawą drgających promieni, zadumanego o tem, co minęło i co już nie powróci nigdy... nigdy...
Gdy skrzypce umilkły, zdawało się, że dźwięki, zacichające i umierające nad pogrążonem w ciemnościach Bamako, toczyły się leniwie wdół i płynęły ponad wierzchołkami czarnych drzew, dalej i dalej, aż spadły gdzieś nad Nigrem z ostatniem cichem westchnieniem...
Nazajutrz o świcie, odprowadzani przez uprzejmych i przyjaznych gospodarzy, ruszyliśmy samochodem w stronę Kulikoro.
Przemknęliśmy przez Bamako, po raz ostatni rzucając wdzięczne spojrzenie na majestatyczną Kulubę, gdzie pozostawiliśmy nowych przyjaciół.
Wkrótce wyjechaliśmy na drogę, prowadzącą na wschód.
Mignęły przed nami ciemno-czerwone skały, tworzące niby potężne zamki obronne dawno zapomnianych rycerzy. Znaliśmy to miejsce, gdyż jeździliśmy tu nieraz przed zachodem słońca posłuchać szmeru niewielkiego wodospadu, odetchnąć zimniejszem powietrzem, przyjrzeć się zdaleka małpom, skaczącym śród głazów, wężom, plującym jadowitą śliną[92], i podziwiać ogromne szczury, gnieżdżące się w pobliżu pól. Szczury te (łacińska nazwa: Aulacodus svinderenianus) dochodzą do wielkości lisa, a stanowią zwierzynę, poszukiwaną przez tubylców. Są to gryzonie, którym mulaci portugalscy nadali niewłaściwe imię „aguti“.
Droga wybiegła na sam brzeg Nigru, gdzie jeden z moich pomocników zupełnie niespodzianie upolował bardzo pięknego wodnego ptaka, posiadającego czarne o zielonym połysku pióra i długą, cienką, jak wąż, szyję, przechodzącą w płaską głowę i zadziwiająco ostry dziób. Na grzbiecie i na skrzydłach posiadał ten ptak szerokie białe pasy. Był to Plotus levaillantii. Widziałem później gniazda tych ptaków, zbudowane z suchych gałęzi na przybrzeżnych drzewach. Zdobyczy swej szuka Plotus w wodzie, a nurkuje znakomicie i płynie szybko na wzór kormorana, bo należy zresztą do jednej z nim rodziny (Steganopodes).
W pobliżu tego miejsca, tam, gdzie skały przegradzają łożysko rzeki, zatrzymaliśmy się około kamieni Moribabugu.
Są to trzy ociosane kamienie, jakie w nieograniczonej wprost ilości spotykałem w Minusińskich stepach południowej Syberji — krainie dolmenów i przedhistorycznych cmentarzysk.
Tu, nad Nigrem, podobno niegdyś jeden z królów Kaarta podczas wojny z sąsiadami wbił swój oszczep i oznajmił, że dalej cofać się nie będzie.
Mnie się jednak zdaje, że te kamienie są zwykłym ołtarzem fetyszystów, uznających istnienie niebiańskiej trójcy: Ammo, wszechmogącego władcy świata, Tenga — ziemi rodzącej i ich syna Meleka — potężnego burzyciela.
Siady ognia wokoło kamieni potwierdziły moją myśl, że był to ołtarz trójcy, niezawodnie azjatyckiego lub egipskiego[93] pochodzenia. Ammo — bardzo przypomina Ammon-Ra, czczonego w Tebach, a Melek — Molocha z imienia i ze swoich niszczycielskich, pełnych okrucieństwa cech.
W Kulikoro, do którego dochodzi kolej z Bamako, przeprawiliśmy się promem na przeciwległy brzeg Nigru, obfitującego tu w ryby, krokodyle i lamantyny.
Ryby małe i duże, ciągle pluskające się dokoła promu, widzieliśmy istotnie, co do krokodyli zaś i lamantynów, to — tylko słyszeliśmy od rybaków.
Na ich więc sumieniu pozostawiam te potwory wodne.
Droga przecina dżunglę, wyschłą i żółtą, jak wszędzie, miejscami wytrzebioną już częściowo przez pożary. Drobne antylopy, perliczki, dropie i kuropatwy, czasem kalao lub ukoronowane żórawie zmykają, słysząc turkot naszego ciężarowego samochodu, mknącego w tumanie kurzu tuż za nami. Zwiedzamy w drodze doświadczalne plantacje bawełny w Nienébalé i Barueli, o których już wspominałem, mówiąc o programie Garda; wieczorem przyjeżdżamy do Segu, dużej osady, położonej tuż nad Nigrem, z rezydencją administratora prowincji.
Komendant wychodzi na nasze spotkanie. Jest to p. Battesti, stary, wprawny urzędnik kolonjalny. Nie włada on lewą ręką; wskutek rany, którą zadał mu niegdyś rybak Somonos, zamierzający zabić przedstawiciela władzy.
Zatrzymaliśmy się w bardzo wygodnym domku gościnnym, otoczonym pomarańczowemi i mangowemi drzewami. W ich gąszczu dyskretnie odzywał się ptak „gammier“, piszczały i cykały nietoperze, rechotały żaby. Niger, skąpany w świetle księżyca, lśnił się, jak stalowa klinga miecza; dalekie piaszczyste łachy bielały, niby przyprószone śniegiem.
Długo siedzieliśmy z żoną na werandzie naszego domku, patrząc, słuchając i dziękując Bogu za to, że świat jest tak uroczy i porywający.
Nazajutrz byliśmy obecni na nieudanym połowie ryb, a po południu pojechaliśmy na plantacje Sama, gdzie dyrektor, p. M. Humbert, pokazał nam wspomniane powyżej przedsiębiorstwo paryskiego bankiera Hirscha.
Po powrocie z Sama zwiedzałem Segu, zwłaszcza tubylczą osadę, gdzie znowu, jak w Dakarze, zauważyłem wrogie spojrzenia i nieprzyjazne mruczenia murzynów, gdy zapuszczałem się do labiryntu wąskich uliczek. Widocznie z Sahary wraz z czerwonym piaskiem zawsze przynosi wiatr zarazki muzułmańskiej nienawiści do białych ludzi — wyznawców Chrystusa...
Tę nieprzyjaźń widzimy już aż do Kutiali, gdzie anarchicznie nastrojeni murzyni szczepu Minianka zmusili władze francuskie do przykrócenia im cugli. Po zachodzie słońca, gdy czarny sierżant odtrąbi wieczorny sygnał, wszystko powinno zachowywać spokój. W Kutiali nie można już słyszeć trwających całą noc tamtamów, śmiechu i zabawy. Na każdy tamtam weselny lub pogrzebowy muszą tubylcy otrzymać pozwolenie komendanta.
Zwiedzamy w Kutiali fabrykę oczyszczania bawełny i pakowania jej w bele[94] na eksport, pięknie utrzymany ogród owocowy i warzywny oraz urządzoną przez władze fermę-szkołę dla tubylców.
Następnego ranka wyruszyliśmy dalej na południe i przed wieczorem przybyliśmy do Sikasso, starej stolicy dawnych królów murzyńskich. Widocznie potężni i zaborczy byli ci królowie, bo zbudowali miasto rozległe, a kilka szeregów murów, teraz już zburzonych, otaczało to wojownicze gniazdo.
Z biegiem czasu zmieniło się Sikasso w dużą, bogatą, handlową osadę, gdzie wznoszą się budynki administracji francuskiej.
Komendant, którego nazwiska nie pamiętam — bezbarwny blondyn, o neurastenicznej twarzy, ruchach i głosie, nienawidzący życia w kolonjach, typ zwykłego prowincjonalnego urzędnika biurowego — zaprosił nas na obiad.
Spotkaliśmy tu księcia de Croy i hrabiego Pomereu z żonami. Wracali z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie mieli świetne polowania, na dowód czego wieźli do Paryża piękne kły słonia, zabitego w okolicach Buaflé.
W miłej pogawędce z nimi spędziliśmy parę godzin.
Przed wieczorem ruszyli nasi znajomi drogą do Bamako, my zaś — na zwiedzenie malowniczych okolic Sikasso.
Dość dobrą drogą, płosząc ciągle kuropatwy i perliczki, mijając wioski murzyńskie szczepów Samokos i Tukuler, dojechaliśmy do Missiri-Koro.
Malownicza, lecz groźna grupa skał wyrasta niespodziewanie na pokrytej wypaloną brussą płaszczyźnie. Jest to grobowiec na cmentarzysku gór. Szczątki ich dawnych masywów, rozprószone na setki kilometrów dokoła, zmieniły się w gruby żwir i w potrzaskane odłamki kamienia. Missiri-Koro przypomina oazę na żółto-szarej płaszczyźnie. Dokoła ciemnych skał rosną zielone drzewa mimozowe, pseudo-mahoniowe[95], „dugura“, palisandry i jeszcze jakieś nieznane gatunki o okrągłych owocach, pokrytych niby czerwonym aksamitem.
Jeden z naszych szoferów-murzynów złapał w krzakach małą, brunatną żabkę i zabił ją bez miłosierdzia. Gdy zapytałem go, skąd takie okrucieństwo względem niewinnego stworzenia, objaśnił, że bydło, zjadając trawę wraz z wydzielinami tych żab, zapada na śmiertelną żołądkową chorobę. Nie było to nowością dla mnie, gdyż słyszałem o tem jeszcze w Gwinei.
Przez gąszcz krzaków, drzew i zarośli bambusów prowadziła ścieżka na okrągły, zarośnięty trawą teren, ze wszystkich stron otoczony skałami.
W niedużej grocie, z której wyciekało źródło, ujrzeliśmy rój pszczół. Byliśmy zmuszeni do szybkiej ucieczki.
W największym masywie skał znaleźliśmy olbrzymią, o wysokich, znikających w mroku sklepieniach jaskinię. Otwory w skałach dają dostęp wodzie deszczowej, która całemi kaskadami może spływać do groty. Padająca ze znacznej wysokości woda wyżłobiła sobie podziemne przejście, wybiegające daleko na płaszczyznę brussy.
W grotach i ciągnących się pod niemi korytarzach gnieżdżą się duże i małe nietoperze różnych gatunków. Gdy zaczęliśmy ciskać kamieniami do wyżłobionych przez wodę otworów, całe chmury tych zwierzątek zaczęły się wyrywać do głównej groty, miotać się i tłuc się z piskiem pod sklepieniem, płosząc inne, zawieszone na niem, niby czarne stalaktyty.
Szofer, który nieraz już zwiedzał z gubernatorem Missiri-Koro, opowiedział mi, że, kiedy Sikasso było jeszcze siedzibą króla So-Naba — w tych grotach ukrywano podczas oblężenia miasta skarby i broń; nieraz nawet ostatnie bitwy toczyły się śród tych ponurych skał.
Gdy wyszliśmy z groty, małpy, mieszkające na niedostępnych szczytach, powitały nas gniewnem rechotaniem i gradem kamieni. To wypłoszyło ze szczelin i niewidzialnych skrytek dzikie głębokie i barwne drozdy.
Wszędzie widzę ślady europejczyków: blaszanki od konserw, potłuczone butelki, zatłuszczone dzienniki, resztki niedawnych uczt.
Zdziwiła mnie jedna okoliczność. Zwykle bardzo ciekawi, tubylcy nie pobiegli za nami, gdy skierowaliśmy swe samochody z pobliskiej wioski na boczną drogę do Missiri-Koro.
Teraz, zwiedziwszy grotę, zrozumiałem przyczynę tego.
Groty te i przejście podziemne miały niezawodnie nie tylko swoje tradycje i legendy, lecz były miejscem świętem, gdzie przebywały duchy przodków, dobre i złe bóstwa, niewidzialni czarownicy i otaczające ich demony i potwory.
Ojcowie dzisiejszych starych murzynów szli tu na nocne misterja, na składanie krwawych ofiar, na naradę z potężnymi czarownikami.
Grota Missiri-Koro stanowiła naturalną świątynię, pełną tajemnicy i niepojętych, zagadkowych szeptów, szmerów, westchnień i jęków.
Teraz biali, nie znający strachu przed duchami i demonami, wchodzą do tych świętych grot, szukając w nich cienia i rozrywki; niepokojone przez nich „dżinny“ są ciągle gniewne i pałają zemstą, a więc żaden tubylec, chociażby najśmielszy, nie odważy się wejść pod sklepienia zbeszczeszczonej świątyni. Nawet nasi szoferzy, włóczący się oddawna po całym świecie, gdyż jeden z nich pływał jako palacz na morskich statkach, a drugi spędził kilka lat w kolonjach angielskich i hiszpańskich, nie odchodzili ani na krok od nas, niby małe, wylęknione dzieci.
W kilka dni później odsłonięto przede mną zupełnie niespodziewanie rąbek zasłony, ukrywającej karty dziejów Missiri-Koro.
Pewien kupiec, spotkany na jednym z popasów w Wysokiej Wolcie, opowiedział mi o dość niezwykłym wypadku.
— Zdarzyło się to przed kilkunastu laty — zaczął kupiec. — Były wtedy czasy nie zupełnie jeszcze spokojne, gdyż tu i ówdzie murzyni Minianka, Markas i Tukuler podnosili powstania, podniecając umysły reszty ludności, zachowującej się biernie. Nic więc dziwnego, że we wszystkich większych osadach stały zbrojne oddziały, dowodzone nieraz przez bardzo dzielnych oficerów.
Jednym z nich był kapitan Sabatier. Odznaczył się on jeszcze wtedy, gdy Francuzi posuwali się coraz głębiej i głębiej do Sudanu, gdy hojnie przelewali swoją krew, nie szczędząc jej dla ojczyzny. Słowem, kapitan Sabatier był oficerem, na którym główne dowództwo mogło zawsze polegać.
Pewnego razu przyszedł do kapitana murzyn-szpieg i doniósł, że handlarze bydła powrócili z północy z tamtego brzegu Nigru i że razem z nimi przybyli Twaregowie.
— Co robią tu ci koczownicy? — zapytał Sabatier.
— Jeszcze nie wiem, naczelniku, gdyż przybyli dopiero przed tygodniem i gdzieś przepadli, zupełnie jak strzała, wypuszczona w chaszcze dżungli... — odpowiedział murzyn.
— Rozkazuję ci dowiedzieć się o tem natychmiast i jutro o świcie donieść mi! — rzekł kapitan, — Rozumiesz?
Surowym i odważnym człowiekiem, nie lękającym się odpowiedzialności, był kapitan Sabatier, więc to „rozumiesz“ — zabrzmiało, jak pogróżka.
— Naczelniku... naczelniku! — zaczął wołać murzyn.
— Rozumiesz? — powtórzył kapitan, zaglądając w wystraszone źrenice szpiega.
— Już... już!... — odparł szeptem tubylec i wyślizgnął się z biura.
Kapitan natychmiast kazał osiodłać konia i długo jeździł po dżungli, otaczającej zburzone mury Sikasso. Niedaleko od skał Missiri-Koro bystre oczy kapitana Sabatiera dojrzały ślady wielbłądów.
Kapitan przybył do Sudan z pułku, kwaterującego w Algerji, na pograniczu Sahary, więc odrazu poznał nietylko ślady, lecz nawet gatunek wielbłądów. Były to lekkie, bystronogie wierzchowce „mehari“.
— Aha! — mruknął Sabatier. — Twaregowie udali się w stronę Missiri-Koro...
Kapitan nie pojechał tam jednak, bo wiedział, że spotkanie tłumu sfanatyzowanyoh tubylców groziło mu niechybną śmiercią.
Nazajutrz, skoro świt zajrzał do zajmowanej przez kapitana chaty, wszedł ordynans i oznajmił, że murzyn przybył i prosi o posłuchanie.
Po chwili szpieg stanął przed kapitanem i, oglądając się trwożnie, jął meldować wylękłym szeptem, że o wszystkiem się dowiedział.
— Twaregowie są w Missiri-Koro — rzekł Sabatier.
— Naczelnik już wie?! — wykrzyknął murzyn, zdumiony i jeszcze bardziej wystraszony.
— Wiem wszystko — powiedział kapitan — więc bacz, abyś mówił tylko prawdę, bo inaczej...
Oficer oczami wskazał leżący na biurku rewolwer.
Murzyn usiadł na podłodze i, mrużąc oczy, odpowiedział:
— Twaregowie rozbili obóz śród skał Missiri-Koro... Z nimi przybył poważany w Sahelu święty i uczony marabut z dwiema córkami... Do nich przychodzą tłumy tubylców, wyznających naukę Proroka... Marabut woła ich na świętą wojnę przeciwko białym... Dziewczyny, córki jego, są czarownicami i „saliira“ — prorokiniami. One przepowiadają wielkie zwycięstwo... opowiadają, że... że...
— Mów! Nie obawiaj się! — rzekł kapitan.
— One opowiadają, że wkrótce powstanie nowe, potężniejsze od wszystkich, jakie kiedykolwiek istniały, królestwo murzyńskie, ze stolicą w Sikasso...
— Co więcej wiesz? — spytał Sabatier.
— Dziś o północy ma się odbyć w grocie Missiri-Koro zebranie; sam marabut będzie przemawiał... Przybędą z Kutiali, z Mopti i Buguni wodzowie szczepów i potomkowie dawnych „almami“[96], aby się naradzić ostatecznie.
— Ostatecznie? — zapytał oficer.
— Tak! — szepnął murzyn. — Przed wojną...
— Czy powstańcy posiadają broń? — dopytywał się kapitan.
— Tymczasem — nie! — meldował szpieg. — Lecz córki marabuta mają po naradzie wyruszyć po broń do Agades[97], gdzie wszystko jest już przygotowane przez Twaregów i Maurów...
— Dość! — przerwał kapitan. — Dobrze wywiązałeś się z zadania i nagroda cię nie minie. Przyjdziesz teraz z doniesieniem, gdy córki marabuta postanowią wyruszyć w drogę!
Kapitan Sabatier natychmiast posłał raport do sztabu, oznajmiając, iż podejmuje się cały spisek wykryć, udać się razem z Twaregami do Agades i o wszystkiem donieść w odpowiedniej chwili.
W parę dni później przybył do Sikasso inny oficer dla objęcia załogi miasta; kapitan zaś, wybrawszy sobie dwu wiernych i odważnych spahisów,[98], przygotował konie, zdatne do tak długiej i ciężkiej wyprawy, i — czekał.
Pewnego wieczoru przyszedł murzyn-szpieg i doniósł, że córki marabuta wraz ze starym sługą po wschodzie słońca wyruszą w podróż. Tejże nocy kapitan ze swymi towarzyszami wyjechał w stronę Buguni; odjechawszy jednak kilka kilometrów od Sikasso, zeskoczyli jeźdźcy z siodeł, przebrali się w burnusy arabskie i, co koń wyskoczy, omijając miasto, wyjechali na drogę, prowadzącą do Dedugu.
Tu kazał kapitan ludziom zejść z koni i zaczaić się w dżungli.
Słońce już wysoko stało na niebie, gdy Sabatier i żołnierze usłyszeli tupot kopyt na kamieniach rzeki i wkrótce ujrzeli trzy wielbłądy i dwa konie. Trzech jeźdźców wparło wierzchowce do rzeki i, przebrnąwszy ją, wyjechało na drogę. Wtedy kapitan dał znak swoim ludziom i wynurzył się z chaszczy.
Jeźdźcy stanęli, z trwogą i zdumieniem patrząc na nieznajomych ludzi.
Kapitan pozdrowił ich po arabsku imieniem Allaha.
— Dokąd prowadzi wasza droga, przyjaciele? — spytał stary Twareg, którego twarz, wbrew obyczajowi koczowników pustyni, nie była zasłonięta czarnym „haikiem“.[99]
— W Agades rozkulbaczymy ostatecznie nasze konie! — odparł kapitan. — Mamy tam ważne sprawy. Posyła nas almami Mahomed Ben Okr... Sprawa nasza jest pilniejsza od waszej, mumeni,[100] ponieważ wy jedziecie po ręce dla walki, my — po rozum!
Stary przyglądał się nieznajomemu z podziwem i milczał.
— Nie wiem, o czem mówisz, przyjacielu! — odezwał się jeden z jeźdźców dźwięcznym, niewieścim głosem.
— Wiesz, lecz niby szakal, zacierający ślady, chcesz ukryć swoją myśl i zamiary! — odparł ze śmiechem kapitan. — Mahomed Ben Okr odkrył mi cały plan... Wiem, że jedziecie po broń dla powstania... Wiem to! Ja zaś jadę z doniesieniem od almami o zamierzeniach Francuzów, aby w Agadesie wiedzieli, co mają czynić, gdzie uderzyć, a gdzie przygotować się do obrony. Allah jest jeden! Allah — Sędzia i Mściciel!
— Bismillah! — zawołali Twaregowie. — Ten człowiek wtajemniczony jest we wszystkie sprawy, a sprawiedliwość i mądrość przemawiają przez niego!
— To się pokaże w Agadesie! — rzekł zagadkowym głosem kapitan.
— Jedźmy razem! — zaproponował drugi jeździec, siedzący na wspaniałym „mehari“. — Weselej będzie i bezpieczniej...
Sabatier drgnął. Usłyszał bowiem głos, zupełnie o tym samym dźwięku, jaki brzmiał w przemówieniu pierwszego jeźdźca.
Po chwili kapitan jechał pomiędzy dwoma wielbłądami i z ciekawością zaglądał w ukryte za czarnemi zasłonami twarze jeźdźców. Widział tylko podłużne, płomienne oczy, chwilami rozmarzone, chwilami drwiące. I znowu zdumienie ogarnęło oficera.
— Gdyby nagle te wielbłądy zmieniły miejsca, nie spostrzegłbym tego, gdyż postacie, ruchy, czarne burnusy, siodła, a szczególnie te oczy jeźdźców są zupełnie podobne do siebie... Dwa sobowtóry, czy co? — myślał kapitan.
— Jesteście uzbrojeni we francuskie karabiny... — odezwał się nagle nieufnym głosem jeden z jeźdźców, pochylając się ku oficerowi i bacznie mu się przyglądając.
— Siodła, uzdy i strzemiona — należą do białych — wtórował drugi. — Na zadach waszych koni widzę znaki spahisów francuskich?...
Kapitan dawno czekał na to pytanie, więc gwizdnął i ze śmiechem odpowiedział:
— Pantera ucieka nieraz od hieny, udając tchórzliwą, aby odciągnąć ją od powalonej antylopy i porwać bez walki część zdobyczy... Bywa, że zając skacze do oczu bawołowi, żeby odpędzić go od soczystej trawy...
— Mówisz zagadkami! — zauważyli jeźdźcy.
— Jakaż to zagadka?! — zaśmiał się kapitan. — Wy — zające, bo, udając odważnych, skaczecie do oczu Francuzom... wy — niewiasty!... Na Allaha! — podziwiam was z całego serca! Szczęśliwi mężowie lub kochankowie wasi!... Ja zaś pantera, sługa lwa — almami. My udajemy nieśmiałych i prosimy pomocy i obrony u Francuzów. Oszukaliśmy ich! Mają nas za swoich, a my zato mamy ich konie, siodła i karabiny. Cha — cha — cha!
— Bismillah! — wyszeptali jeźdźcy. — Masz na wszystko odpowiedź!...
— Czyż wy nie mielibyście odpowiedzi, gdybym was zapytał, dlaczego dzień jest taki upalny? Odpowiedzielibyście mi, że słońce to sprawiło. Prawda ma zawsze gotową odpowiedź!... Koran jest prawdą, a w Koranie znajdziecie odpowiedź na wszystkie wasze pytania. Zresztą, co wy możecie wiedzieć o Koranie, wy — niewiasty?!
Kapitan zaczął się głośno śmiać i puścił konia skokiem. Mehari natychmiast zrównały się z nim.
— Skąd wiesz, że my niewiasty? — rozległo się pytanie.
— Ujrzałem to w ogniu waszych oczu — najpiękniejszych na świecie oczu! — rzekł porywczym głosem oficer.
— Jeżeli jesteś mądry, nie zdradzaj tajemnicy ukrytego oblicza! — zawołała jedna z dziewcząt. — Każdy wie, co robi i za kogo ma się podawać...
— My widzimy też, co się dzieje w twojej duszy i głowie, lecz milczymy... do czasu... — mruknęła druga.
Kapitan mimowoli spoważniał.
— Czyżby one przejrzały moje zamiary? — zadał sobie trwożne pytanie. Po chwili uspokoił się i rzekł wesołym, beztroskim głosem:
— Jeżeli wiecie, to dlaczego nie każecie zjechać z drogi i zatrzymać się na nocleg? Za chwilę noc już spadnie na ziemię. Niech Allah ma nas w swej opiece!
W godzinę później w gęstej dżungli, zdala od drogi płonęło ognisko, przy którem w dużym kotle gotowała się strawa. Sześciu ludzi oświetlały czerwone, migotliwe płomienie. Było tam czterech mężczyzn i dwie piękne, młode kobiety.
Cicho gwarząc, oczekiwali, aż się rozgotują białe ziarna prosa, okraszonego kawałkami suszonego mięsa.
Kapitan z podziwem i zachwytem przyglądał się kobietom. Były piękne, wiotkie i powabne — to dojrzał odrazu; spostrzegł też, że na ich śniadych, ściągłych twarzach o ognistych oczach płonął chwilami gorący, namiętny rumieniec; wyczuwał, że pod czarnym burnusem drżały twarde, żądne piersi, do dzikich róż podobne. To niepokoiło kapitana i drażniło, lecz uczucie to znikło wobec zdumienia, które go nie opuszczało ani na chwilę. Dziewczęta były tak podobne do siebie, jak dwie krople wody.
Wiedział już, że jednej było na imię Amar, drugiej — Temir, lecz, gdy obie poszły po wodę, a powróciła tylko jedna, kapitan nie mógł odpowiedzieć sobie na pytanie: czy była to Amar, czy Temir?
Tak trwało przez kilka dni, aż nareszcie Sabatier rzekł:
— Jesteście podobne do siebie, jak dwie orlice, gdy lecą pod obłokami...
— Wspólna matka urodziła nas o jednej godzinie! — odparły ze śmiechem.
— Nikt nie potrafi was odróżnić! — zawołał kapitan.
Dziewczęta umilkły, a później jedna z nich szepnęła:
— Powiedziałeś, że jesteśmy, jak orlice pod obłokami... Żeby nas odróżnić, trzeba razem z nami wzbić się pod obłoki...
— Zajrzeć każdej zbliska do oczu i do serca! — dodała druga.
— Jabym chciał tam zajrzeć! — wybuchnął kapitan.
— Nie wolno... tobie czynić tego nie wolno! — zawołały przerażone.
— Dlaczego? — zdziwił się Sabatier.
— My jesteśmy „sahira“ — prorokinie i czarownice! Kto zajrzy nam w oczy i serce, ten nigdy od nas nie odejdzie... Ty zaś chcesz powrócić... na ciebie czekają... twoi przyjaciele... twój almami...
Tak odpowiedziały te kwiaty pustyni i zasłoniły twarze haikami. Lecz Francuz odrzucił zasłony, długo patrzał w oczy Amar i Temir, całował ich namiętne, gorące usta, czuł drżenie ich piersi, tulących się do niego, i żar młodych ramion, nic znających, a łaknących miłości...
— ...To już i koniec mojej opowieści — rzekł po krótkiem milczeniu kupiec.
— Jakto koniec! — zawołałem oburzony.
— Tylko tyle wiem, bo o tem opowiedzieli spahisi, powróciwszy z drogi. Przywieźli oni list od kapitana. Sabatier pisał, żeby na niego nie czekać, gdyż przeszedł na muzułmanizm, pojął za żony obydwie dziewczyny, że wstąpił do koczowniczego rodu Twaregów i znika w pustyni na zawsze. Jedno tylko obiecał kapitan-dezerter, że póki jego życia Twaregowie nie będą walczyli z Francuzami.
— No, i cóż dalej? Czy były jakie wieści o Sabatier? — pytałem.
— W Sikasso powstanie się nie udało, bo Twaregowie nie dostarczyli broni, a ten szczep uważa się teraz za najbardziej pokojowy i lojalny względem naszych władz — objaśnił kupiec.
— Ale Sabatier? Co robi Sabatier? — nie dawałem spokoju kupcowi.
— Podobno dotąd jeszcze koczuje z Twaregami. Ma dużą rodzinę. Jest głową szczepu... Unika spotkania się z białymi. — To już wszystko! Naprawdę, nic więcej o nim nie wiem! — zakończył kupiec.
Myśl moja pobiegła w stronę ponurych, tajemniczych skał i jaskiń Missiri-Koro, gdzie jedną ze mną drogą przeszły niegdyś mehari pięknych Amar i Temir, porywających bezpowrotnie duszę białego człowieka...
Gdy opuściliśmy Sikasso, kierując się ku granicy kolonji „Wysoka Wolta“, mieliśmy dwa spotkania, które teraz mogę uznać za prawdziwy omen, za przepowiednię oczekujących mię wrażeń.
Niedaleko od wioski Maon zatrzymaliśmy się na krótki wypoczynek. Jak zwykle, korzystając ze sposobności, zrobiłem małą wycieczkę do dżungli. Towarzyszył mi wójt, były żołnierz francuski, udekorowany za waleczność i mówiący po francusku.
Wziąłem ze sobą dubeltówkę i nie żałowałem tego, gdyż dżungla obfitowała w przeróżne, nader barwne ptactwo. Zadziwiającą była wielka ilość przeróżnych srok[101] oraz drozdów. Zdobyłem kilka tych ptaków, a wśród nich „kalao Tock“ (Lephoceros erythrorrynchus) o koralowym dziobie. Wkrótce zwrócił na siebie moją uwagę mały, brunatny ptaszek z jaskrawo czerwoną plamą na końcu grzbietu. Przelatując z krzaku na krzak, ptak ten, zdawało się, chciał nam towarzyszyć. Kilka razy siadał na ścieżce i uważnie, z zaciekawieniem nam się przyglądał.
Wójt uśmiechnął się i rzekł:
— Bure jest dobrym, świętym ptakiem...
— Dlaczego? — zapytałem.
— Bo przypomina rolnikom, że przychodzi czas robót w polu.
— Tak! To dobry ptak! — zgodziłem się.
— Słyszysz, jak wyraziście pogwizduje „bure?“ — zapytał tubylec.
— Słyszę.
— Niektóre tajne stowarzyszenia porozumiewają się pomiędzy sobą, pogwizdując, jak ten ptak — mówił dalej wójt.
— Nie wiedziałem tego. Poco jednak gwiżdżą? — zadałem pytanie.
— Mamy święte gaje, gdzie nie wolno używać ludzkiej mowy...
— Dlaczego?
— Bo każde słowo może obrazić bóstwo... Próbowano wynaleźć osobne wyrazy, lecz nic nie pomagało... Wtedy ludzie przyjęli od „bure“ jego mowę... — objaśnił murzyn.
Już przedtem czytałem, że tajne stowarzyszenia religijne i polityczne posługują się nieraz kryptologją; wiedziałem, że kobiety mówią nieraz innym językiem, niż mężczyźni, a przynajmniej używają innych zwrotów przy modłach, powitaniu, pożegnaniu i podziękowaniu, lecz tu po raz pierwszy i ostatni spotkałem źródło tajnej mowy — szczebiot i gwizdanie ptaszka „bure“[102].
Murzyni, jak również szczepy innych ras, naprzykład niektóre mongolskie i fińskie, nadają magiczne znaczenie pewnym wyrazom, a nawet sylabom, i starają się ich unikać. Tem się objaśnia używanie przez czarowników, szamanów i przez cygańskie wróżki niezrozumiałych słów i całych zdań.
Ludzie usiłują niemi zastąpić słowa, posiadające wpływ magiczny, ściągający na głowę człowieka gniew złych potęg.
Z tą „magiczną“, niezrozumiałą mową wróżek cygańskich zaznajomiłem się w Rosji i Hiszpanji, a słowa, słyszane gdzieś na południu Rosji, brzmiały tak samo, jak używane przez gitany w Grenadzie; szamani ostjaków posługują się zdaniami, wykrzykiwanemi przez fińskich czarowników z północnego Uralu, lub przez znachorów sojockich z gór Sajańskich. Pamiętam brzmienie niezrozumiałych zaklęć czarowników mongolskich, wróżących z kości i wnętrzności zwierząt i, chociaż nie mogę tego twierdzić z całą stanowczością, jednak myślę, że, słysząc zaklęcia murzyńskie, odróżniłem w nich znajome, niegdyś już słyszane na żółtym lądzie słowa z „mowy magów“, zrodzonej, być może, w tajnikach świętych, mistycznych „zuguratów“ assyro-babilońskich lub w świątyniach egipskich.
Taki język kryptologiczny, o charakterze magicznym, posiadają liczne w zachodniej Afryce stowarzyszenia tajne. Są to Simo, Do, Kono, Komo i inne, mające swoich najwyższych wtajemniczonych i szeregowych adeptów oraz swój własny rytuał obyczajów i misterjów. Stowarzyszenia te są podobne z organizacji do lóż masońskich; wtajemniczeni używają specjalnych strojów rytualnych, składają swoim fetyszom osobne ofiary, posiadają własne totemy, nieraz stosują jednakowe tatuowanie.
Rola tych tajnych stowarzyszeń jest dotąd, mimo bardzo licznych badań, dość niewyraźna. W każdym razie można teraz twierdzić, że wtajemniczeni tajnych organizacyj, o obliczach, ukrytych pod maską, są nauczycielami młodzieży w dziedzinie tradycyj, znachorstw, obrządków kultu, są bezwzględnymi wrogami nieuczciwych i zaborczych czarowników, przedstawicielami zasad „białej magji“, lekarzami oraz obrońcami i krzewicielami moralności.
Niektórzy francuscy i angielscy badacze nazywają te stowarzyszenia najlepszą policją. Takie brutalne porównanie ma jednak pewne podstawy, gdyż najwyżsi wtajemniczeni śledzą bacznie życie swego szczepu, nieraz w nocy zaglądając do domów tubylców, gdzie, podsłuchując i podpatrując, wykrywają zbrodnie lub występki. Wyrok wydaje stowarzyszenie niezależnie do zwykłego sądu starców, a karę wymierzają wtajemniczeni z całą stanowczością i bezwzględnością. Wyroki wykonywa się nieraz potajemnie. Nic więc dziwnego, że stowarzyszenie o takim charakterze musi posiadać swoją własną, tajną mowę. Jedną z nich jest mowa „bure“ — szczebiot niepokaźnego ptaszka dżungli.
Pewien stary oficer kolonjalny, obecnie znajdujący się już na emeryturze, opowiedział mi niedawny stosunkowo, krwawy epizod z historji kolonizacji europejskiej w Afryce.
— „Zdarzyło się to, mój panie, podczas wojny naszej z almami Samori, a więc pomiędzy 1894 a 1897 rokiem — opowiadał pułkownik. — Były to czasy niespokojne, czasy krwawe! W tym okresie Francuzi zdobywali północną część Wybrzeża Kości Słoniowej; Anglicy usiłowali wejść na lewy brzeg Wolty; odbywały się wyprawy wojenne do kraju dzikich Lobi; powstaniec Sarantye Mori urządzał zbrojne napady na angielskie oddziały... Czas był trwożny, niepewny! Wtedy to postanowił almami Samori zadać nam cios ostateczny. Jednak po zajęciu Gwinei i źródeł Nigru odrzuciliśmy Samori na południe. Przedsiębiorczy i nieugięty almami uplanował utworzenie niezależnego państwa murzyńskiego na wschodzie. Dla wykonania tego planu musiał nawiązać dobre stosunki z muzułmańskiem miastem Kongiem[103] — bogatem i podtrzymującem stałe stosunki ze Złotem Wybrzeżem, gdzie można było z łatwością nabywać broń, amunicję i konie. Jednak Kong dość zimno przyjął posłów wojowniczego króla, a gdy francuskie oddziały zbliżyły się do miasta, mieszkańcy jego zachowali się spokojnie. Po wyjściu Francuzów na północ, Samori napadł na Kong, zburzył miasto, a nieszczęśliwych mieszkańców uprowadził do niewoli i rozrzucił po całym Sudanie południowym i wschodnim.
„W pewnej wiosce, położonej niedaleko od Kudugu, osiedliło się kilka rodzin uciekinierów z Konga, otoczonych tubylcami szczepu Gurmanczów. Ponieważ wśród ukrywających się przed Samorim ludzi z Konga znajdowało się sporo wpływowych starców, almami przekupił kilku Gurmanczów i kazał im porwać dzieci swoich wrogów, zamierzając uczynić z nich zakładników. Istotnie, szpiegom Samori udało się wykraść dwóch chłopców i dziewczynę.
„Natychmiast po tym wypadku zaczęło trzech starców odwiedzać wioski Gurmanczów i nawiązywać bliższe stosunki z tubylcami. Murzyni zauważyli, że ci ludzie porozumiewali się pomiędzy sobą za pomocą gwizdków. Starcy, którzy należeli do tajnego stowarzyszenia, zdołali tymczasem dowiedzieć się o sprawcach zamachu na ich dzieci. Nie przeszedł miesiąc, a żaden ze szpiegów almami nie został już przy życiu. Niewidzialna ręka zamordowała ich w polu, podczas pracy na roli; i ta sama ręka wycięła do nogi wszystkich członków ich rodzin“.
Z tego opowiadania pułkownika zrozumiałem, jakie znaczenie mogą mieć tajne stowarzyszenia murzyńskie w tych wypadkach, gdy zjawiska politycznego życia zmuszą je do działania.
Kolonizacja angielska w Indjach miała sposobność spotkania się oko w oko z tajnemi organizacjami hindusów; europejczycy w Chinach — z bokserami i tajpingami, Rosjanie w Mandżurji z „czerwonemi brodami“, a działalność tych organizacji nie sprzyjała zamiarom kolonizatorów, gdyż mieli do czynienia z najwyższym fanatyzmem tubylców i z bardzo ściąłem, nieraz bohaterskiem — wykonywaniem przez adeptów stowarzyszeń rozkazów wtajemniczonych kierowników.
W chwili obecnej tajne organizacje murzyńskie nabierają szczególnego znaczenia na północy Sudanu i Nigerji, a więc tam, dokąd się przesącza agitacja muzułmańska, skierowana przeciwko białej rasie.
Takie było pierwsze spotkanie na obszarach Wysokiej Wolty. Drugie jeszcze bardziej mnie zainteresowało, gdyż miałem sposobność poznać czarownika. Miał on na głowie czapkę, raczej hełm, zrobiony z małego „kalebasa“, ozdobionego muszlami „kori“; na szyi i piersi pęk amuletów, w ręku magiczne przedmioty, używane w jego praktyce, wachlarz i miotełkę z włosów i traw, a także wycięty z korzenia drzewa mały stołeczek.
Narazie chciał umknąć do brussy, lecz samochód dogonił go i zatrzymał się obok.
Czarownik niczem, oprócz stroju, nie odróżniał się od zwykłych murzynów. Jednak zwracały na siebie uwagę jego ogromne, pełne ognia i jakiegoś rozmarzenia oczy, usta, nawykłe do głośnej mowy i rozkazywania, i niespracowane dłonie o długich, drżących palcach.
Mrucząc zaklęcia i zlekka wymachując magiczną miotełką, czarownik badawczo patrzył na mnie, podczas gdy operator filmował go i fotografował.
Potężny był to czarodziej, bo, gdy wyciągnął rękę po mój papieros, oddałem mu ostatni, jaki posiadałem przy sobie, skazując siebie na mękę w ciągu kilku godzin...
Nasi szoferzy z wielkim szacunkiem spoglądali na czarownika i w jego obecności nie śmieli „pary z ust puścić“, chociaż, co prawda, przy wściekłym upale w + 56° C nie było to też rzeczą arcy-łatwą.
Tak się odbyło nasze wkroczenie w granice Wysokiej Wolty.
Kolonja ta niedawno jeszcze stanowiła południową część Sudanu, lecz przed kilku laty została wydzielona w osobne terytorjum. Nowej kolonji nadano nazwę rzeki Wolta, mającej tu swoje trzy źródła Białe, Czerwone i Czarne, łączące się wkońcu i wpadające po przejściu angielskiego Złotego Wybrzeża do zatoki Gwinejskiej.
Wysoka Wolta jest najmłodszą z kolonij francuskich i, jako najmłodsza, ma dużo porywu, ale tymczasem natrafia w swojem życiu samodzielnem na poważne przeszkody.
Poryw jej wyraził się w przymusowym zapale, z jakim tubylcy, pod wpływem energicznego gubernatora, p. E. Heslinga, rzucili się do pracy na roli, szczególnie zaś do plantowania bawełny. Jest to kolonja, w której pomyślnie przeprowadzono politykę zniewolenia murzynów do pracy i wytworzenia klasy drobnych kapitalistów tubylczych.
Znowu pozwalam sobie na dalsze klasyfikowanie zwiedzonych kolonij zachodniej Afryki francuskiej. Poznałem Senegal, znajdujący się pod znakiem przymusowej nauki europejskiej i uspołecznienia tubylców; Gwineę — pod znakiem poszanowania tradycyj murzyńskich i pomocy, dawanej im w walce z naturą; Sudan — kraj olbrzymiego wysiłku białej rasy, Woltę — kolonję przymusu do pracy dla dobrobytu ludności.
Tak różne w założeniu systemy polityki kolonjalnej odbywają podróż po tej całej połaci czarnego lądu, nader pouczającą z punktu widzenia poznania psychologji ludów.
Płaszczyzna Wysokiej Wolty zaludniona jest dość gęsto[104] przez różne szczepy tubylcze. Główną masę ludności[105] stanowi szczep Mossi, liczący około 1 800 000 osobników. Resztę stanowią Gurunsi, Lobi, Bambara, Diula, Nioniussé, Nuruma, Bobo, Sissala, Soninké, Peuhl i Twaregowie na północnym wschodzie kolonji, na obszarach, przylegających do Nigru.
Wszystkie te szczepy, z wyjątkiem najstarszych Gurunsi i Bobo, są przybyszami; wyparli oni dawnych posiadaczy ziemi lub pochłonęli ich prawie bez śladu. Nawet Mossi, jedyny w Afryce szczep o prastarej i mocnej organizacji społecznej i państwowej, są emigrantami z południa. Na swojej drodze spotkali oni Minissisów, wchłonęli ich i zagarnęli ich posiadłości. Od tego czasu Minissisy stanowią odrębny, poważny, niemal „magiczny“ klan w społeczeństwie zwycięskich Mossi. Reszta szczepów niema żadnej pomiędzy sobą łączności, co zauważył jeszcze szkocki podróżnik Mungo-Park, a po nim niemiecki badacz — Krauze.
Wysoka Wolta jest niezawodnie krajem bogatym, dostarczającym wielu produktów rolnictwa i hodowli bydła.[106]
Popierając rolnictwo żywnościowe władze wprowadzają w życie pługi amerykańskie i zastosowanie siły bydła pociągowego oraz nawozów, największą jednak uwagę zwracają na nieco sztuczną dla tubylców kulturę bawełny, potrzebnej Francji. W tym celu zorganizowano pokazowe pola doświadczalne, gdzie odbywa się selekcja ziaren bawełny, kultywowanej na nienawodnionych polach. Rezultaty dają się już zauważyć, ponieważ krótkie włókno (18 mm) tubylczej bawełny powoli staje się dłuższem (24—32 mm).
Powtarzam jednak, że jest to kultura, sztucznie popierana i nie zupełnie zrozumiała dla tubylców. Starszyzna, wyżej umysłowo stojąca, widząc zyski, płynące z plantacyj bawełny, rozszerza coraz bardziej tereny swoich pól i stosuje siłę zwierząt pociągowych, pługi, nawóz i nawet częściowo nawadnianie; główna jednak masa ludności dość zimno poddaje się rozkazom administracji, usiłującej podnieść kulturę bawełny w swojej kolonji.[107]
Kupcy i władze posyłają ciężarowe samochody do osad, gdzie znajdują się terytorjalne składy bawełny, znoszonej z całej okolicy, płacą za nią ustalone ceny[108] i wywożą do portów, skierowując towar do Francji. Jednym z takich eksporterów jest p. Boussac, mający podobno udział w naszej Żyrardowskiej fabryce.
W Bamako i w Grand-Bassam widziałem bele bawełny, wysyłanej przez Boussaca pod adresem Żyrardowa. Kilka drobnych fabryczek, oczyszczających bawełnę, już puszczono w ruch. Na najbliższy czas projektuje się budowę większych zakładów tego typu.
Inne bogactwo kolonji stanowi bydło.[109]
Rogate bydło miejscowych ras dochodzi do 700 kilogr. wagi i dostarcza do 8 litrów mleka dziennie; barany i owce ważą do 100 klg. i posiadają dobrą wełnę i mięso. Wprowadzenie metysowanej rasy, zmieszanej z południowo-afrykańskiemi merynosami, ulepsza stopniowo kolonjalny gatunek tych zwierząt domowych. Największą dość bydła pędzi się do angielskiej kolonji Złotego Wybrzeża.[110] Stan bydła jest dość dobry, chociaż muchy tse-tse i różne epidemje niszczą w pewnych okresach to bogactwo kolonji; po zwiększeniu jednak ilości weterynarzy i ich pomocników oraz po zorganizowaniu służby zootechnicznej, klęski tego rodzaju będą usunięte nazawsze.
Jak już wspominałem, Wysoka Wolta jest młodą kolonją, więc nie posiada jeszcze ukończonych badań i planów ekonomicznych oraz organizacji handlowej.
Z bogactw mineralnych znane są: pokłady złota na ziemiach szczepu Lobi w prowincji Gaua, ruda żelazna w okolicach Bobo-Diulasso, w obwodzie zaś Uagadugu — pokłady granitów (pegmatytu) i kaoliny. Widziałem wszystkie te pokłady, lecz oprócz tego w łożyskach wyschłych rzek spostrzegałem nieraz kawałki rudy miedzi. Prawdopodobnie powinny się znaleźć w kolonji pokłady tego pożytecznego metalu, tem bardziej, że Mossi znają miedź i oddawna używają jej w życiu codziennem.
Bogactwa naturalne Wysokiej Wolty dozwalają spodziewać się w niedalekiej przyszłości szybkiego jej rozwoju, potrzeba na to jednak jeszcze wysiłku w jednym, najważniejszym kierunku. Wysoka Wolta nie posiada żadnego ujścia dla swoich produktów naturalnych, których wywieźć nie może przy obecnym stanie komunikacji w kraju. Istniejące drogi samochodowe, prowadzące od stolicy Uagadugu do Bamako (888 km) i do Buaké — gdzie się zaczyna kolej do portu Grand Bassam (832 km), oraz drogi pomiędzy stolicą a ważniejszemi osadami kolonji, nie wystarczają, gdyż są drogami sezonowemi, czynnemi wyłącznie w porze suszy. Wysoka Wolta, pozbawiona kolei, łączącej jej stolicę z morskiemi portami, nie może spełniać w całości swej roli ekonomicznej. Najpierwszym etapem polityki komunikacyjnej powinnoby być zbudowanie kolei, idącej od Grand Bassam na Bobo-Diulasso do Uagadugu, następnym zaś — dalszy jej bieg na Bamako lub Kulikoro.
W tym właśnie kierunku idą energiczne starania gubernatora Heslinga. Zachodzi jednak obawa o to, co się stanie z kulturą bawełny po przeprowadzeniu kolei i zorganizowaniu transportu. Jak już wspomniałem, miejscowa produkcja znacznej ilości bawełny jest aktem przymusowym, poza tem jest to kultura, wymagająca dużego wysiłku. Natomiast istnieje roślina, dająca doskonały dochód; są to arachidy. Gleba Wysokiej Wolty nie jest gorszą od gleby Senegalu dla kultury tych orzechów. Czy po uregulowaniu dróg komunikacyjnych łatwa i swojska kultura arachidów nie zabije trudnej, wymagającej dużych zachodów kultury bawełny?
Odrazu po przebyciu granicy Wysokiej Wolty spostrzegliśmy propagowane i popierane przez administrację plantacje bawełny.
Od sudańskiej granicy do pierwszej administracyjnej osady przecinaliśmy bogaty kraj rolniczy. Wyrwano już dżungli znaczne obszary roli, gdzie ciągle widzieliśmy plantacje bawełny, pola prosa, kukurydzy, kalebasów i mniejsze zagony, otaczające zagrody — wieśniaków, uprawiających tu manjok, pataty, injam,[111] arachidy groch i da, czyli konopie, używane do przyrządzania powrozów oraz haszyszu „kif“.
Dziwny wygląd mają wioski murzynów Diula i Bobo. Małe, do ulów podobne chatki, sklecone z trzciny i gliny, przyklejone jedna do drugiej, jak komórki woskowe w plastrze miodu, kręte korytarze — uliczki — takie są te wioski. Pięknie zbudowane kobiety kroczą posuwistym krokiem. Starsze mają górną lub dolną wargę przebitą, a w niej noszą albo kolczyk, albo kawałek białego drzewa lub kości. Spotykam kobiety o opuchniętych gardzielach. Są to chore na wole.
Kobiety mają na sobie tylko pęki zielonych liści zprzodu i ztyłu, lecz na szyjach i piersiach — dużo klejnotów.
We wsiach widzimy sporo bydła i drobiu. Zadziwiają nas niesłychanie tłuste kury i kurczęta. Wkrótce poznajemy przyczynę tego, przyglądając się karmieniu domowego ptactwa. Z brussy przybiegły właśnie dziewczęta, przynosząc pożywienie dla kur. Były to koszyczki, pełne... termitów, gnijącego mięsa i manjoku.
Kury wyłapały szybko wszystkie owady, a dziewczęta pobiegły do dżungli, niosąc z powrotem swoje koszyki z cuchnącem mięsem. Pozostawiły je przy kopcach termitów. W ciągu nocy owady zagospodarują się w koszykach a po wschodzie słońca pójdą na pokarm kurom. Tanie to, a bardzo dobre pożywienie!
Kur wszędzie po wsiach gromady, całe stada!
Dużo trzeba ich mieć, a świadczą o tem wznoszące się we wsiach ołtarze. Wysokie na 1½ metra stożkowate słupy, pomalowane na czerwono. Są to ołtarze na cześć męskiego wszechpotężnego bóstwa Ammo; na tych zaś ołtarzach kapłani ziemi przelewają obficie krew ofiarnych kurcząt. To samo się dzieje na ołtarzach domowych, poświęconych miejscowym bożkom lub duchom przodków.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem koniczny słup-ołtarz, wypłynęły przede mną z mroków wieków: falliczny kamień Baala, czarny kamień dostojnika lamaickiego Bogdo-Gegeni z Urgi, niektóre święte skały, dające płodność niewiastom marokańskim i algierskim, pewne kolumny w świątyniach indyjskich i japońskich — czerwona zaś barwa mówiła wyraźnie o świętości i władzy, jak purpura królewska, jak szaty kardynalskie...
A może była to barwa, świadcząca o bogach, przyniesionych tu do serca czarnego lądu przez potężnych najeźdźców o czerwonej skórze?
Zatrzymaliśmy się na nocleg w dużej, bogatej osadzie Bobo-Diulasso.
Kilka zacienionych wysokiemi drzewami ulic prowadzi do europejskiej dzielnicy, gdzie się mieści rezydencja komendanta, koszary żołnierskie, biura, szpitalik, garaż, fabryczka dla oczyszczenia bawełny i składy handlowe. Obok ciemno-szara masa domków Bobo, ukrytych za wysokiemi murami, tworzącemi wąskie i ciemne ulice. Niskie drzwi w murach prowadzą do wnętrza domostw tubylczych.
Spędziliśmy bardzo miły wieczór w rodzinie komendanta p. Bellot, wytrawnego i doświadczonego urzędnika kolonjalnego.
Gdy wieczorem siedziałem na schodach werandy naszego domu, zbliżył się do mnie stary murzyn, bardzo stary, bo srebrne włosy połyskiwały w drobnych kędziorach twardej, jak szczecina, czupryny.
Usiadł i przyglądał mi się bacznie, nadsłuchując. Zawołałem tłumacza.
— Nie przyjdzie tu? — zapytał nagle starzec.
— Kto? — odpowiedziałem pytaniem.
— Sierżant...
— Nie wiem! — powiedziałem. — Niema tu nic do roboty, więc pewno nie przyjdzie.
— To dobrze! — rzekł starzec. — Przyszedłem do ciebie z prośbą, gubernatorze!
Byłem zdumiony tem nieoczekiwanem zaawansowaniem mojej osoby.
— Nic jestem wcale gubernatorem! — zaprotestowałem.
Starzec uśmiechnął się chytrze i szepnął:
— Wiem, wiem, że nie chcesz, aby wiedziano, kim jesteś! Jednak przyglądałem się dziś, jak cię przyjmował komendant, a twój kucharz opowiadał, że władze wszędzie podejmują cię z szacunkiem, że przyjechałeś z Paryża, gubernatorze...
— No, niech i tak będzie! — zgodziłem się, widząc, że nie przekonam mego gościa. — O czem chcesz ze mną mówić?
— Przychodzę prosić cię o pomoc! — zawołał, składając błagalnie ręce. — Byłem w radzie starców i prosiłem o wstawienie się za mną kapłana ziemi, który jeden może zanosić modły ludzi do ducha Ziemi i składać mu ofiary, jednak wyrok był ten sam... Jestem bardzo nieszczęśliwy!... — szeptał stary murzyn.
— O co chodzi? — spytałem.
— Mam trzech synów. Dwóch z nich pozostawało na roli, trzeci, Bie, był w wojsku i, powróciwszy do wsi, stał się udręką moją i całej wsi. Bie zaczął porywać bydło sąsiadom, wykradać proso ze śpichrzów i sprzedawać złym ludziom. Sędziowie kilka razy już przywiązywali go sznurami do drzewa i trzymali go tam, dopóki nie spłaciłem poszkodowanym żądanej ilości prosa i oleju. Gdy nareszcie nie mogłem więcej płacić — syna mego, z wyroku rady starców, bito kijami... Nic jednak nie pomagało i Bie znowu kradł i kradł! Sąd skazał go na wygnanie ze wsi. Przed trzema laty powrócił, lecz nic się nie zmienił... Podczas sprzeczki zabił syna wójta. Musiałem zgodnie z obyczajem oddać najmłodszą córkę swoją do rodziny zabitego, jako żonę jego bratu.
— Poco? — wykrzyknęłem.
— Jakto — poco? — zdziwił się murzyn. — Poto, aby zrodziła syna, bo w nim osiedli się dusza zabitego. Jednak Nunuma nie miała dziecka i umarła...
— Umarła?
— Tak! — westchnął starzec. — Rodzina zabitego była gniewna na nią, prześladowała, żałowała dla niej pożywienia, mąż bił i znęcał się nad nią, zmuszał ją do pracy nad jej siły... Umarła Nunuma!...
Czułem się zupełnie bezradny wobec rodzinnego dramatu biedaka, więc zapytałem go znowu, co mógłbym dla niego uczynić.
— Wysłuchaj mnie do końca, gubernatorze! — prosił pokornym głosem starzec, trzęsąc siwiejącą głową. — Płacąc za syna i oddając z domu taką dobrą pracownicę, jaką była Nunuma, rodzina nasza zubożała do szczętu, a ja z nędzy, ciężkiej pracy i zgryzoty dobiegam już końca mego życia. Czasami czuję, że dusza moja się już rozpadła na dwie części. Jedna gotowa wyrwać się i dążyć do promiennej krainy, położonej wyżej słońca, aby złączyć się z Wielkim Duchem świata, druga zaś już upatruje dla siebie siedziby tu na ziemi, koło zagrody mojej i w brussie, gdy ciało moje zostanie złożone w ziemi i gdy po mojej śmierci minie tydzień ofiar pogrzebowych. Jestem stary, bardzo stary!... Pamiętam dawne czasy, gdy o białych ludziach nikt tu nie słyszał. Taki jestem stary! Duchy moich przodków przychodzą do mnie w nocy i wołają do siebie. Mój czas się zbliża...
Ciężko westchnął i po chwili mówił dalej, uważając, aby tłumacz zdążył objaśnić jego słowa.
— Gdy zubożeliśmy, byłem zmuszony wziąć do domu dwie nowe pracownice, aby zwiększyć rolę, bo stare pola nie rodziły prosa i kukurydzy. Wziąłem dwie młode żony — Sanialę i Bamgę. Bamga jest piękna i młoda... Weszła do mojej zagrody, jak kwiat, którego nie tknął jeszcze żaden owad, pijący słodki miód. Taką została Bamga... Teraz umrę prędko... nie mam braci... więc wszystko wraz z żonami memi odziedziczy Bie — mój syn — zbrodniarz. Już zaciera ręce i spogląda na Bamgę, jak pantera na białe jagnię... Bamga nie chce mieć go za męża... mówi, że raczej ucieknie do dżungli i zginie, porwana przez dzikie zwierzęta lub wrogie demony brussy... Gubernatorze, dobry gubernatorze! Ratuj mnie i Bamgę! Sąd starców i kapłan Ziemi nie mogą odmienić naszego prawa dziedzictwa. Ty możesz wszystko! Napisz papier, rozkaz i nikt się nie ośmieli dotknąć Bamgi! Zagroź synowi memu więzieniem, galerami... Ratuj! Ratuj!
Położenie moje było bardzo trudne wobec tego starca, załamującego w rozpaczy ręce i patrzącego mi w oczy tak, jakbym był potężnym „gri-gri“.
— Proszę oświadczyć temu człowiekowi, że, gdy będę w Uagadugu, pomówię o sprawie jego z gubernatorem — powiedziałem, zwracając się do tłumacza i podając mu jednocześnie swój notatnik, aby zapisał w nim imię mego gościa.
Gdy stary Bobo już odchodził, podarowałem mu dziesięć franków, a więc, licząc na kori, 1000 muszelek. Może odkupi się niemi od swojej zmory, Bie, a ten nicpoń nabędzie sobie inną żonę, bo przecież Bobo w głuchych zakątkach swego kraju nie płacą drożej za dziewczynę; w dużych nawet osadach mogą znaleźć dla siebie „dobrą żonę“ za 5000 muszelek kori.
Starzec był mi bardzo wdzięczny. Spełniłem swoją obietnicę i mówiłem z gubernatorem o sprawie sędziwego Tafa Ninki. Gubernator jednak oznajmił mi, że władze francuskie starają się nie mieszać do wewnętrznego życia tubylczego, ujętego w ramy prawa obyczajowego.
Jednak wieść o tem, że jedzie gubernator, miała swoje następstwa.
W jednej z wiosek, niedaleko za Bobo-Diulasso, przybiegła do mnie kobieta i prosiła o obronę przed czarownikiem. Sprawa ta była jednak zbyt skomplikowana i nawet kori nic tu pomóc nie mogły.
Kobiecie tej zmarł 15-letni syn. Murzyni są przekonani, że śmierć w młodym wieku zawsze jest nienaturalną, spowodowaną tem, że czarownik lub duch pożarł duszę człowieka. Tak też było i w tym wypadku.
— Dwóch młodzieńców nosiło ciało mego zmarłego syna po całej wsi, aby nieboszczyk „powiedział“, kto mu zabrał duszę. Na razie wskazał on na potok, przepływający za wsią. Złożyliśmy tedy ofiary duchowi potoku, gdyż widocznie ktoś z rodziny musiał go rozgniewać. W nocy jednak ujrzałam we śnie człowieka, gryzącego i szarpiącego pierś mego syna. Kazałem wtedy powtórnie nosić go po wsi, aż wskazał, nagle się wyprężywszy, na przechodzącego Kalefa. Starcy uznali go za złego czarownika i skazali na wygnanie. Kalefa opuścił wieś, lecz powrócił w postaci psa, który co wieczór przychodzi do naszej zagrody i wyje przez całą noc. Proszę, aby twoi ludzie zastrzelili tego psa-czarownika, gdyż inaczej ciągle będę w strachu, że wyrwie on duszę jeszcze komuś z naszej rodziny...
Nie będę przecież strzelał do cudzych psów, więc nic nie mogłem zrobić dla biednej kobiety. Poradziłem jej, aby się modliła do Boga, prosząc Go o pomoc.
— Do którego z bogów? — spytała. — Do boga Ziemi, dżungli, świętego drzewa lub potoku?
Znowu byłem w kłopocie, więc, milcząc, wskazałem na niebo. Kobieta spojrzała na mnie zdumionym i wylęknionym wzrokiem, a w nim przeczytałem rozpaczliwy krzyk:
— Ten Bóg jest tak daleko, że nie usłyszy modłów, błagań i hołdów ludzi całej wsi, a cóż dopiero takiej biednej, stroskanej kobiety, jak ona! Czyżby śmiała skierować prośbę matki w stronę Nieba, gdy sam kapłan modły swoje zanosi tylko do boga Ziemi?
Jadąc drogą, prowadzącą do Uagadugu, spostrzegłem tłum tubylców, otaczający człowieka, który na nasz widok umknął do dżungli. Tłumacz objaśnił, że był to „nion“, czyli czarownik, odsłaniający za pomocą czarodziejskiej laseczki przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Pytający trzyma czarownika za ręce i cichym głosem zadaje mu różne pytania; gdy laseczka podniesie się i uderzy w ziemię, jest to oznaką twierdzącej odpowiedzi na stawiane pytanie.
W niektórych wioskach mieszkali „nenso“, czyli fabrykańci fetyszów, leczniczych amuletów oraz masek i dziwacznych strojów, których używają wtajemniczeni tajnego stowarzyszenia „dus“, gdy obchodzą wsie, odpędzając złe duchy lub sprowadzając na pola deszcz, jak twierdzi podróżnik Binger[112]. Stowarzyszenie „dus“ nie jest zresztą pozbawione wszystkich innych cech istniejących tajnych organizacyj[113].
Z Bobo-Diulasso prowadzi świetna droga automobilowa przez Hunde do Boromo.
Ta osada, posiadająca znaczne składy bawełny, zwożonej przez tubylców, stoi na płaszczyźnie, przeciętej rzeką Czarna Wolta. Oprócz tego posiada Boromo rubasznego, dowcipnego komendanta, p. Pawła Huchard, jego gościnną, pogodną małżonkę, piękny ogród warzywny z truskawkami, kapustą, sałatą i innemi europejskiemi jarzynami; brudny, przepełniony termitami, jaszczurkami i pająkami zajezdny dom, prom na rzece, muchy tse-tse i... „Bar Wolta“.
Jest to mały domek, gdzie przybywający z tamtej strony rzeki rolnicy, szoferzy i ci, którzy mają załatwić jakąś sprawę w biurze komendanta, mogą wypocząć w cieniu i posilić się. Przy tym improwizowanym „barze“ stoi słup z szyldem, opatrzonym zabawnym napisem pomysłu p. Hucharda:
Napis ten zdobi wizerunek murzyna, pijącego piwo z małego kalebasa.
W salonie państwa Huchard ujrzałem starą, czarną banderę piracką z trupią głową i mimowoli pomyślałem, że jeszcze niedawno biała rasa z pełnem prawem mogła używać tego wspólnego sztandaru, jako godła wszystkich europejskich ludów, wdzierających się do Afryki.
Dzielny i wesoły p. Huchard ma tu do czynienia z 53 000 tubylców, należących do różnych ras: Peuhl, Bobo, Markas, Kos, Gurunsi i Mossi. Szczep Bobo stanowi 50 % całej ludności; chrześcijan tu niema, mimo sąsiedztwa misji Białych Ojców w Uagadugu; muzułmanów liczą 6000, pozostałe 47 000 są fetyszystami.
Komendant, stary paryżanin, daje sobie jednak z nimi radę, a tubylcy z życzliwym uśmiechem witają wesołego, o śmiałej, szczerej twarzy przedstawiciela administracji francuskiej. Być może, witaliby go jeszcze bardziej życzliwie, gdyby słyszeli, co mówił do mnie Huchard, zupełnie poważnie już broniąc interesów ludności tubylczej przeciwko niektórym systemom handlu europejskiego.
Najszlachetniejsze cechy francuskiej niezależnej, śmiałej a przepojonej humanizmem myśli połyskiwały, mieniły się, jak drogie kamienie, w gorącej mowie tego jowialnego urzędnika, przybierającego pozory dziwaka, być może poto, aby spokojnie, bez przykrych następstw, wygłaszać nie tylko paradoksy, lecz nawet — prawdę.
Gdy zdarzyło mi się w kilka tygodni później odwiedzić znowu p. Hucharda, spotkanie z nim sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
Opuściwszy Boromo, mieliśmy przed sobą 180 klm drogi do stolicy Wysokiej Wolty, dużego miasta Uagadugu. Droga biegnie wciąż przez żółtą, spaloną brussę, ze strzelającemi ku blademu niebu nagiemi baobabami, drzewami kapokowemi, mimozami i zielonemi karité.
Słońce praży tak straszliwie, że rozpalonych skórzanych poduszek naszego wozu nie można się dotknąć.
Moi pomocnicy co chwila wyskakują z samochodu i strzelają do antylop, obezwładnionych upałem i drzemiących w cieniu drzew, do dużych kalao i szarych czapel o szeroko otwartych z gorąca dziobach. Okolice — zaludnione, bo wszędzie widzimy pola bawełny, prosa i kukurydzy, obok — wsie, otoczone gęsto zabudowanemi śpichrzami; tubylcy, oblewając się potem, kroczą leniwie ścieżkami, niosąc kosze, pełne białej, jak śnieg, waty bawełnianej; często spotykamy w drodze murzynów, ciągnących dwukołowe, europejskie wózki, naładowane bawełną, którą wiozą do składów w Boromo lub Uagadugu.
O godzinie 2-ej przyjeżdżamy do stolicy. Olbrzymie, rozrzucone na dużej przestrzeni Uagadugu sprawia dziwne wrażenie. Długo nie mogłem zrozumieć, jakie budzi ono we mnie wspomnienie? Nareszcie określiłem je.
Zdawało mi się, że jestem w jakimś odgrzebanym z piasków grodzie asyryjskim lub babilońskim. Domy, jednostajne, o prostolinijnej, ciężkiej architekturze, o płaskich dachach, martwe w swej szarej barwie, stały przy zadziwiająco szerokich ulicach, gdzie jeszcze nic zdołały wyrosnąć świeżo zasadzone drzewka przyszłych bulwarów. Każda z tych arteryj miasta będzie z czasem podzielona na dwie równoległe ulice szeregiem nowych domów.
Gdy uprzytomniłem sobie zewnętrzny wygląd Uagadugu, mimowoli oczekiwałem zjawienia się tłumu dostojnych ludzi, o długich, trefionych brodach, ze lwami, duszonemi w mocarnych dłoniach — zupełnie takich, jakich widywałem na płaskorzeźbach asyryjskich. Zamiast nich jednak spotykałem nagich murzynów i murzynki, sudańczyków w białych „bubu“, Twaregów w czarnych i granatowych burnusach; zamiast ciężkiego turkotu dwukołowych wozów bojowych — cichy chrzęst mknących samochodów, hałas i szczęk toczących się ciężkich „kamionów“[115]. Z lekkim tupotem dreptały osiołki Maurów i szurgały bose nogi tubylców Mossi.
Obszerny plac z niskiemi gmachami składów bawełny, sklepami firm francuskich i syryjskich, warsztatami i garażami, mógłby w swych granicach zmieścić niejedno małe miasteczko. Główna ulica jest już częściowo zacieniona drzewami mangowemi i mimozami. Znajdujący się w starej dzielnicy dom i biuro miejscowego komendanta, malowniczy budynek klubu z placykiem tennisowym toną w cieniu wysokich drzew, obieranych każdego wieczoru przez zlatujące się z okolicy srebrzysto-białe czaple na miejsce noclegu; dalej, we wschodniej, nowej dzielnicy miasta — szaro-żółta płaszczyzna, a na niej jeszcze nie wykończone, monumentalne napozór gmachy, cegielnia i domy wyższych urzędników; dalej wznosi się niski, długi, zacieniony pałac gubernatora, p. E. Heslinga, biura administracji, koszary czarnych żołnierzy...
Dalej, jak okiem sięgnąć — dżungla stepowa, gdzieniegdzie urozmaicona ciemnemi gajami.
Samochody nasze zatrzymują się przy gmachu administracji kolonjalnej.
Zostawiam bilety wizytowe dla gubernatora i tu dowiaduję się, że już przygotowano dla nas dom, gdzie nas oczekuje nasz paryski znajomy, p. Delavignette, młody, zdolny literat, autor powieści „Toum“.
Jedziemy do swojej nowej siedziby, wyładowujemy bagaże, naprędce myjemy się i otrzepujemy z kurzu, gdyż jesteśmy zaproszeni na obiad do p. Delavignette’a.
W domu naszego przyjaciela usługiwały nam przy stole trzy bardzo piękne dziewczęta tubylcze. Były ubrane elegancko i bogato, miały na sobie nadmiar klejnotów, spoglądały na mężczyzn rozmarzonym i porozumiewawczym wzrokiem, a czasem rzucały na nas trochę zmieszane, trochę drwiące spojrzenia.
Na wieczór byliśmy zaproszeni do państwa Hesling.
Miła, nader inteligentna rodzina Heslingów przypadła nam odrazu do serca. W towarzystwie gubernatora, jego łagodnej małżonki, dwu energicznych synów, przechowujących zwyczaje starych, tradycyjnych domów, i córeczki, wiotkiej, o delikatnych rysach dziecinnej twarzyczki, podobnej do dawnych minjatur francuskich, — czuliśmy się, jak w domu.
Ci ludzie odbyli już dużą i długą wędrówkę, związaną ze służbą kolonjalną, więc widzieli piękny twór Boga — świat, i poznali duszę ludzi, którzy są w pewnych warunkach tak bardzo do siebie zbliżeni. To wniosło pogodę do serc Heslingów i nie zatruło im duszy jadem nienawiści lub zazdrości.
Gdy teraz myślę o typach gubernatorów kolonjalnych, muszę przyznać, że jednak rząd francuski wie, kogo posłać do tej lub innej kolonji w Północnej lub Zachodniej Afryce! Przecież, zaczynając od Fezu, Algieru i Tunisu, a kończąc na Senegalu i Wybrzeżu Kości Słoniowej — tacy różni ludzie, o tak odmiennej psychice i charakterze, stoją na odpowiedzialnych stanowiskach, od których tak wiele oczekuje Francja. Na władzę kolonjalną nieraz namiętnie napadają pewne partje polityczne i zależna od nich prasa, często nie rozumiejąca ani warunków pracy i nastrojów ludności, ani planu i istotnego kierunku myśli ludzi, rządzących tą lub inną kolonją.
Ze szczególną sympatją wspominam młodego Jana Heslinga, gdyż on właśnie skierowuje znaczną ilość bawełny przez Bamako do naszego Żyrardowa. Cała zaś rodzina Heslingów przechowuje dawne tradycje przyjaznego stosunku do Polski i odczuwa radość z powodu jej zmartwychwstania i szybkiego rozwoju samodzielnego życia.
Ręczę także, że żaden z Heslingów nie zaadresuje do Polski listu, umieszczając pod słowem „Warszawa“ tak boleśnie nas raniących —... „Russie“ lub „Autriche“.
Gubernatorowi zawdzięczam poznanie tej interesującej kolonji, życia dwóch najbardziej oryginalnych szczepów — Mossi i Lobi i całego szeregu zjawisk dla mnie, jako pisarza, wprost drogocennych.
Gdy przyglądałem się dobrze zacienionej wysokiemi drzewami, starej, małej dzielnicy Uagadugu, w której się mieści rezydencja komendanta, dzielnego p. Michela, oraz pałac króla Mossi, i gdy następnie ogarnąłem wzrokiem olbrzymią przestrzeń miasta, które powstało w ciągu pięciu zaledwie lat, zrozumiałem w całej pełni energję gubernatora, pozostawiającą swe ślady wszędzie, aż do pogranicza Wybrzeża Złotego i Kości Słoniowej.
Hesling najwidoczniej zwalczył wrażą potęgę słońca, pracował i żył normalnie w tem rozżarzonem piekle, a, porwawszy więzy, nakładane przez słoneczną pożogę, obezwładniającą i paraliżującą każdy wysiłek, — żądał od tubylców wytężenia woli, myśli i mięśni.
Gubernator wyszedł zwycięsko z pojedynku z płomienną gwiazdą, lecz czy uda się mu poprowadzić za sobą czarnych ludzi, spalonych na bronz i węgiel, z leniwym, śpiącym umysłem, z mięśniami, przeszytemi miljonami ostrych, zatrutych strzał, mknących z nieba, a wypuszczanych niemiłosierną ręką potężnego Mściciela za dawne, zapomniane już przez rodzaj ludzki grzechy przodków?
Życzę mu tryumfu w tej tytanicznej pracy.
Sudan był od najdawniejszych czasów aż do przyjścia Francuzów terenem wielkich przewrotów i ciągłych wojen pomiędzy istniejącemi tu państwami i ludami. Wielkie i zorganizowane królestwa, trwające nieraz całe stulecia, rozpadały się nagle i znikały niemal bez śladu. Taki los spotkał imperjum Gana (IX—XIII w.), Gao (VII—XVI w.), Segu i Kaarta (XVII—XIX w.) „Wielcy wojownicy, jak El Hadż Omar i Samori,[116] szerzyli jeszcze w drugiej połowie XIX. stulecia mord i spustoszenie.
Jedno tylko królestwo Mossi przetrwało od XIII wieku, a granice jego pozostają od 400 lat bez zmiany.
Nie należy jednak z tego sądzić, że Mossi nie posiadali burzliwych okresów w swej historji. Szczep ten zjawił się w granicach obecnej Wysokiej Wolty prawdopodobnie w XI lub XII w., jednak państwo to doszło do największej potęgi w r. 1333, gdy Mossi zawładnęli Tombuktu, a po wojnie 1480 r. — Ualata. W XVI stuleciu królestwo powróciło w dawne, istniejące dotychczas granice, prowadząc wojny wyłącznie z luźnemi, sąsiedniemi szczepami Gurunsi i Dagaris.
Mocno spojeni wewnętrznie i posiadający hierarchję społeczną, stali się Mossi w bardzo krótkim czasie zdolnymi i pracowitymi rolnikami i stworzyli państwo tak potężne, że inne istniejące na lądzie afrykańskim królestwa nigdy nie odważały się występować przeciwko niemu zbrojnie. Z rozwojem rolnictwa wzrastały i wzmacniały się pokojowe nastroje ludności.
Tem należy objaśnić fakt, że, gdy pierwsza kolumna wojsk francuskich pod dowództwem porucznika Voulet przekroczyła granice królestwa Mossi, rząd i ludność zachowały zupełny spokój. Francuskie władze wojskowe wyciągnęły z tego faktu całkiem błędny wniosek, że państwo Mossi jest już w upadku. Gdy jednak wojskowi administratorzy uczynili cały szereg błędnych posunięć politycznych, nie licząc się z prawem i tradycją tubylców, natychmiast powstały tak poważne powikłania, że wpływy Francuzów w kraju zachwiały się i były zagrożone. Tylko dzięki staraniom dyplomacji udało im się przeciągnąć na swoją stronę książąt tubylczych i z ich pomocą uspokoić wojownicze nastroje ludu Mossi.
Głową całego państwa jest król Moro-Naba, posiadający stolicę swoją w Uagadugu.
O pochodzeniu dynastji królewskiej dowiedziałem się na przyjęciu, które urządził dla nas Moro-Naba, ponieważ nadworny griot-śpiewak, bijąc w bębenek, odśpiewał kilka zwrotek pieśni, przetłomaczonej mi natychmiast.
Griot śpiewał:
— Chwała, chwała naszemu Moro-Nabie! Chwała potomkowi wielkiego Riare, który przed tysiącem lat nosił na głowie twardy hełm z białego kalebasa, ścigając stada słoni! Chwała pięknej Poko, pramatce władcy naszego kraju! Chwała jej, która porzuciła warowny pałac swego ojca, króla walecznych Dagombasów[117] i, nie znając trwogi, udała się do krainy Tenkodogo, gdzie dżunglę przecinały ścieżki, wydeptane przez słonie, lwy i lamparty! Tu spotkała łowca Riare i pojęła go za męża. Chwała ich synowi Uidraogo, pogromcy lwów i krwiożerczych panter, chwała mu, posiadającemu fetysze ojca! Sława ich prawnukowi, zwycięzcy szlachetnych Minissisów, królewskiemu Ubri, twórcy potęgi Mossi i pierwszego Moro-Naby! Chwała im! Chwała naszemu władcy!...
W tej etykietalnej pieśni griota zawarta jest cała krótka historja dynastji. Zwykle śpiewają ją znacznie dłużej, gdyż — wyliczają i wysławiają wszystkich potomków Ubri a przodków panującego króla. Jest to cała litanja imion, bo obecny Moro-Naba należy do 32-giej generacji władców z dynastji Ubri, wnuka pięknej a odważnej królewny Poko i myśliwego na słonie, Riarego.
Władcy Moro-Nabie podlega dziesięciu „dimma“, księstw wasalnych, posiadających razem pół miljona poddanych. W pewne okresy książęta stawiają się na dworze Moro-Naba, władcy 1 800 000 Mossi, i składają mu dary, jako oznakę swojej wasalnej lojalności oraz wzmocnienia stosunków politycznych.
Stolicami wasalów są Uahiguja, Tenkodogo, Fada Ngurma, Bussuma, Rizian, Jako, Kaja i Konkisitenga. Książęta korzystają z tytułu moro-naba, nie mając jednak znaczenia i wpływów monarchy z Uagadugu. Jeden tylko z nich cieszy się wielkiem poszanowaniem Mossi. Jest nim książę prowincji Uahiguja, ponieważ włada dziedzicznie wszystkiemi starożytnemi amuletami samego Riarego.
Pod tym względem przypomina on tybetańskiego dostojnika Panczen-Lamę, który, dlatego, że posiada relikwje Buddy, uznawany jest za niemal równego arcykapłanowi lamaizmu, Dalaj Lamie z Lhassy.
Gdy Moro-Naba umiera, następcą jego może być, podług tradycji, albo jeden z jego synów, albo jeden z braci. Prawo obyczajowe nie ustala ściśle, który z synów lub braci ma zająć wolny tron władcy Mossi, a więc przed opanowaniem kraju przez Francuzów po śmierci Moro-Naby następował zwykle okres intryg i zbrojnych starć pomiędzy pretendentami.
Zmarły król, przyodziany w uroczyste szaty i opatrzony oznakami swego majestatu, zostaje złożony na 2—3 dni w sali tronowej, gdzie członkowie jego rodziny i książęta mogą go oglądać. Na czwarty dzień ciało nieboszczyka, obmyte, zawinięte w świeżo zdartą skórę czarnego byka, oczekuje pogrzebu, wyznaczonego przez kapłana Ziemi i głowę klanu Minissisów, podbitych niegdyś przez przodków zmarłego. Dygnitarze opuszczają ciało do ziemi twarzą na wschód; grób dla swego władcy przygotowują Mossi albo gdzieś w „świętem miejscu”, lub w osobnej chacie-panteonie na terenie pałacowym.
Od chwili zgonu króla aż do obrania następcy pałac pozostaje zamknięty, a strzeże go starannie wojsko, aby wdowy króla nie uciekły. Byłoby to złą wróżbą dla nowego Moro-Naby, lecz, zdaje się, o wiele większe mają znaczenie względy polityczne, ponieważ żony królewskie pochodzą ze wszystkich rodzin książęcych, więc te węzły małżeńskie podtrzymują dobre stosunki z potężnymi nieraz wasalami. Cały majątek zmarłego wraz z jego wdowami przechodzi na rzecz nowego króla, który w ten sposób odziedzicza już zapewnione i utrwalone stosunki dyplomatyczne.
Król pogrzebany. Ofiary złożono już na świeżym grobie.
Władza przechodzi do Tapsoby, ministra wojny, który zwołuje radę ministrów i dygnitarzy pałacowych, prosząc o obranie nowego władcy dla kraju i naczelnego wodza dla wojska. Od tego momentu wszyscy pretendenci noszą specjalne oznaki: miecz, łuk, oszczep i zarzuconą na ramię skórę baranią.
Rada najwyższa, obierająca nowego króla, urządza swe posiedzenia potajemnie, nieraz nawet poza stolicą, gdzieś w dżungli lub w głuchej wiosce. Robi się to w tym celu, aby uniknąć intryg lub nawet zbrojnego napadu ze strony niecierpliwych współzawodników, marzących o tronie.
W radzie biorą udział: minister wojny — Tapsoba-Naba, dowódca kawalweji — Uidi-Naba, kapłan Ziemi — Gunga-Naba; wszyscy trzej posiadają głosy decydujące, głosy zaś doradcze należą do ministra mogił królewskich, naczelnika eunuchów, głównego intendenta pałacowego, ministra bram pałacowych, naczelnika wróżbitów, czarowników i fabrykantów fetyszów oraz starosty najdawniejszych autochtonów, Minissisów.
Rada roztrząsa zalety i zasługi kandydatów na tron, a gdy wybór padnie, dygnitarze, także potajemnie, powracają do pałacu.
Najwyższa rada posyła gońca po obranego kandydata i ten, zachowując tajemnicę i przyjmując środki ostrożności, aby go nie zabito lub nie otruto w drodze, staje w nocy przed dygnitarzami, którzy odbierają od niego oznaki pretendenta i wręczają mu parę białych trzewików, biały kołpak i poduszkę.
Po tej wstępnej ceremonji, Uidi-Naba w towarzystwie naczelnika griotów wchodzi do sali, gdzie są już zgromadzeni wszyscy dygnitarze, wodzowie i książęta, ogłasza imię nowego króla, poczem wprowadza go, mówiąc:
— Oto jest ten, który będzie panem naszego życia i śmierci!
Natychmiast zaczyna grać muzyka, grioci śpiewają, tancerki i tancerze urządzają wielki tam-tam.
Ministrowie i książęta ściskają rękę nowego Moro-Naby i składają mu życzenia szczęśliwego panowania.
Jest to ostatni uścisk dłoni w życiu króla. Od tej chwili — on, władca i półbóg, posiadający cudowne fetysze całej dynastji, będzie odbierał pokłony do ziemi i inne oznaki czci.
Poraź ostatni słyszy król tej nocy swoje prawdziwe, nadane mu przez rodziców i kapłana Ziemi imię. Traci je nazawsze, a z nim razem tracą je wszyscy jego imiennicy, przybierający od tej chwili tytuł „nabiure“, co znaczy „noszący imię króla“.
Nazajutrz rano nowy Moro-Naba daje zebranemu tłumowi do wyboru trzy imiona; jedno z nich staje się imieniem króla.
Panujący obecnie Moro-Naba nazywał się przed objęciem władzy królewskiej Saidu-Kongo, lecz królewskiem jego imieniem stało się — Naba-Kom, władca wody.
Król udaje się na groby przodków i, po złożeniu ofiar, przyjmuje przysięgę na wierność od wasalnych książąt i od ministra wojny, który składa oświadczenie, że wojsko będzie stało zawsze przy boku swego naczelnego wodza, Moro-Naby.
Dostojnicy odprowadzają króla do pałacu, gdzie on obejmuje w posiadanie spuściznę po swoim poprzedniku: ziemię, klejnoty, domy, żony, konie, broń, stada, zapasy żywności, niewolników i sługi[118].
Na tem się kończą wstępne kroki Moro-Naby. Od następnego dnia zaczyna on rządzić krajem jako król i jako najwyższy kapłan. W jego osobie może nauka znaleźć stopnie ewolucji królewskiej władzy. Przodek Riare, posiadający niezwykle cudotwórcze fetysze i amulety, słynął jako czarownik w całym obwodzie Tenkodogo. Z biegiem czasu czarownicy uznali posiadacza tych fetyszów za swego wodza, a to samo uczynili kapłani Ziemi wszystkich prowincyj oraz nadworny kapłan. Któryś z potomków Riarego stał się arcykapłanem Ziemi, aż nastał moment, że Ubri, pozostawiając sobie władzę kapłańską, stał się jednocześnie królem.
Prof. J. G. Frazer w swoich „Lectures on the early history of the kingship“, szukając dowodów ewolucji władzy od laski czarownika do korony i purpury monarchy, nie wspomina nic o Mossi, gdzie geneza królewskiej władzy jest chyba najbardziej wyraźna.
Raz do roku w święto „basgha“, w te murzyńskie „zaduszki“, Moro-Naba przypomina sobie o przodkach i składa na ich grobach obfite ofiary.
Kom, Moro-Naba XXXII, urządził zatem dla nas przyjęcie w swoim pałacu.
W upalne południc 11-go marca 1926 roku przybyliśmy wraz z gubernatorem samochodami do pałacu króla. Wszystkie bramy były naoścież otwarte. Przy nich oczekiwali nas: komendant pałacowy, Balum-Naba; naczelnik straży przybocznej, Samande-Naba oraz kierownik królewskiego tam-tamu, Binde Naba w otoczeniu tłumu sług, griotów, niewolników i gapiów z rynku. Wjeżdżamy na obszerne podwórze i zatrzymujemy się przed otwartą werandą jednopiętrowego, murowanego pałacu Moro-Naby. Na werandzie ujrzeliśmy około trzystu osób, otaczających wspaniałą postać władcy Mossi.
Nadmiernie otyły, 45-letni Moro-Naba, o gładko wygolonej, majestatycznej twarzy z wybitnie grubemi wargami, czarną skórą i spokojnym wyrazem piwnych, jakgdyby trochę zamglonych oczu, miał na sobie szeroki i długi purpurowy aksamitny płaszcz a na potężnej głowie przeszywaną złotem, fioletową czapeczkę. Zbliżył się do stopni werandy, witając nas wyrazistym, dostojnym ruchem ręki.
Otoczeni tłumem książąt, ministrów, pałacowych dygnitarzy, eunuchów, griotów, kapłanów i rzeszy ludzi, żerujących zwykle na dworach osób panujących, poszliśmy za królem, prowadzącym nas do sali tronowej.
Król usiadł na stopniach tronu; dla nas przyniesiono krzesła.
Świta królewska zaczęła zajmować swoje miejsca, stosownie do przepisów etykiety dworskiej. Najbliżej Moro-Naby usiedli na ziemi ministrowie i pałacowi dygnitarze w barwnych aksamitnych kaftanach, haftowanych złotem i srebrem. Na czele dostojników spostrzegłem Balum-Nabę, prawdopodobnie dlatego, że mógł być tłumaczem, gdyż biegle mówił po francusku.
Gdy ostatni grioci i muzykanci ustawili się w głębi sali — pustej, mrocznej, z otwartemi na werandę oknami — zapanowała cisza.
Cały tłum zaczął składać przed monarchą ceremonjalny ukłon, tak zwany „pussi“.
Poddani, siedząc, opierali łokcie na ziemi i, schylając się nisko, trzykrotnie uderzali w posadzkę pięściami z podniesionemi dużemi palcami. „Pussi“ powtórzono trzy razy, podczas czego król powolnym ruchem tarł dłoń o dłoń, co miało oznaczać jego łaskę i życzenie pokoju dla państwa i ludu.
Po tem powitaniu nastąpiło „pussi“ na cześć pana Heslinga.
Gubernator wygłosił krótką mowę, nawołując naród Mossi do wytężonej pracy na roli, do rozszerzenia pól bawełny, co zapewni ludności dobrobyt, i oznajmił, że rząd Francji, oceniając lojalną i pokojową politykę Moro-Naby, mianował go oficerem legji honorowej, której znaki doręcza mu przedstawiciel rządu francuskiego wraz z nominacją.
Moro-Naba, trochę mówiący po francusku, doskonale zrozumiał mowę gubernatora, jednak żaden muskuł jego twarzy nie drgnął i, przyjąwszy dokument i order, nie wyrzekł ani słowa.
Moro-Naba jest przecież półbogiem, a więc wdzięczność, radość, zadowolenie, troski i rozpacz śmiertelników nie są mu znane. Natomiast cały dwór w imieniu władcy złożył gubernatorowi podziękowanie, czyniąc nowe „pussi“.
Pachołkowie zaczęli natychmiast roznosić „dolo“, musujące piwo z prosa, i, opuszczając się na kolana przed królem i jego gośćmi, podawali im szklanki z napojem.
Pijąc smaczny, orzeźwiający trunek, zacząłem się rozglądać po sali tronowej.
Ściany jej, zrobione z niepalonej cegły, miały ciemno-szarą, ponurą barwę. Kilka portretów francuskich generałów z „Illustration“ zdobiły salę. Tron składał się z niezbyt wysokiego wzniesienia o trzech stopniach, pokrytego wełnianym samodziałem murzyńskim o subtelnym rysunku, oraz z fotelu, obitego czerwonym aksamitem. Król siedział na pierwszym stopniu tronu, mając za oparcie swój emblemat władzy — skórzaną, pokrytą pięknym haftem poduszkę.
W tłumie dworaków nie spostrzegłem żadnej kobiety. Mówiono mi, że Moro-Naba unika prezentowania europejczykom swego fraucymeru, gdyż podobno składa się on z dobrej setki starych i brzydkich niewiast; związki małżeńskie zawiera się najczęściej w celach politycznych, więc uroda oblubienicy w tym wypadku nie odgrywa żadnej roli.
Spostrzegłem jednak inną rzecz ciekawą. U stóp władcy, w pozie nader powabnej siedział młodzieniec w stroju kobiecym, uczesany i ufryzowany, jak niewiasta; miał oczy mocno podmalowane granatową farbką i nakarminowane usta, na rękach i nogach — bransolety, na szyi — klejnoty. Kilku takich młodzieńców stało nieco na uboczu, za tronem.
Komendant Michel, siedzący obok mnie, pochylił się do mego ucha i objaśnił:
— Widzi pan tych młodzieńców? Są to „soroné“ — paziowie Moro-Naby, nigdy ani w dzień, ani w nocy nie odstępujący go. Ci młodzieńcy nie mają prawa posiadania żon, a nawet patrzenia na kobiety. Muszą żyć w niewinności aż do chwili, w której przestaną być „soroné“. Staje się to wtedy, gdy król podaruje paziowi spodnie i jednocześnie wyznaczy mu żonę, wybierając ją z pomiędzy „pongsiure“, czyli należących do Moro-Naby pierworodnych córek każdego z dawnych paziów, posiadających własną rodzinę.[119]
Raz do roku naczelnik czarowników i wróżbitów Pui-Naba sprawdza niewinność paziów, dając im naczynie z wodą i rozkazując przejrzeć się w niej. Próba odbywa się w obecności samego króla i — biada „soroné“ jeżeli, będąc winnym, zdradzi wyrazem twarzy swój wewnętrzny niepokój. Wtedy najczęściej poddają go ciężkiej operacji i zaliczają w poczet „zusoba“, czyli eunuchów.
Rola eunuchów polega na towarzyszeniu żonom króla, gdy odjeżdżają do domu rodziców na połóg, na wychowaniu dzieci do lat dziesięciu poza obrębem dworu i na ochranianiu cnoty żon i soroné, przebywających w pałacu.
Zdarzało się nieraz, że zbyt romansowy paź, cieszący się szczególną łaską Moro-Naby, przypłacał swoją winę życiem. W tym wypadku rozgniewany król rozkazywał zgolić włosy na pięknie ufryzowanej „à la fille“ głowie sorone i oddać go w ręce Pui-Naby. Ten zaś wiedział, co ma czynić, a więc umieszczał młodzieńca w małej, ciemnej celi i usypiał go nazawsze, zapalając wonne, lecz trujące zioła.
Naturalnie, że obecnie, gdy w Uagadugu ma swoją siedzibę kulturalny przedstawiciel Francji, obyczaje te albo są utrzymane w głębokiej tajemnicy, albo podlegają gruntownym zmianom. W każdym razie niewierna żona lub winny soroné, jeżeli potrafią, mogą szukać obrony i pomocy prawa francuskiego.
Zdaje mi się jednak, że takich wypadków dotąd nie było w praktyce kolonjalnej, gdyż tradycje i prawa obyczajowe tubylców mają dla nich dotąd urok niezwalczony.
Soroné, siedzący u stóp władcy, sam podawał królowi dolo[120] i pierwszy maczał w niem usta. Jest to zwyczaj, który istniał jeszcze w XVIII wieku w Europie na dworach panujących królów i służył jako dowód, że napój nie jest zatruty.
Gdy Moro-Naba pił, kichał, chrząkał lub przemawiał, całe otoczenie dyskretnie trzaskało w palce i pocierało sobie dłonie na znak dobrych życzeń.
Nareszcie wypito piwo. Moro-Naba podniósł się i wyszedł znowu na werandę. Zagrały balafony, piszczałki i skrzypce, rozległy się śpiewy.
Król kazał pokazać nam swoje wierzchowce — innej maści na każdy dzień w tygodniu. Były to piękne ogiery, czystej krwi „Liptako“[121], o potężnych, szerokich kopytach, znakomicie przystosowanych do szybkiego biegu po głębokich piaskach, zwykłych w północno-wschodniej części Wysokiej Wolty, gdzie Sahara przerzuca je przez Niger.
Bogate czapraki, srebrne uzdy i strzemiona, siodła arabskie o szerokiem oparciu i wysokim łęku, nabijane srebrem, masą perłową i koralami; dawne generalskie siodła francuskie, podarowane królów przez władze kolonjalne; kute i cyzelowane mosiężne i srebrne przyłbice, pióropusze, barwne siatki i haftowane popręgi — stanowiły piękny, oryginalny obraz, proszący się na płótno batalisty. Nie było wśród nas malarza, zato długo turkotały i „strzelały“ nasze aparaty kinematograficzne i fotograficzne.
Pożegnaliśmy nareszcie uprzejmego władcę Mossi i odjechaliśmy.
— Ależ narobiliśmy kłopotu grubemu, pocącemu się straszliwie Moro-Nabie! — zawołałem, gdy byliśmy już za bramą pałacu.
— Nic to nie znaczy! — odparł p. Hesling. — Moro-Naba z pewnością jest zadowolony, bo mu się strasznie nudzi w jego pałacu.
— Czyż nie ma żadnych rozrywek? — zapytałem.
— Owszem, ma — odpowiedział gubernator — lecz nie myślę, żeby te rozrywki mogły nawet jego niewybredny smak i żądzę życia zaspokoić! Dolo, ministrowie, soroné, grioci i tam-tam — to chyba wszystko! Nigdy nie opuszcza on swego pałacu, z wyjątkiem piątków.
— Nigdy nie opuszcza pałacu? — zawołałem.
— Taka jest tradycja. Początek jej sięga drugiej połowy XIV. wieku — objaśniał p. Hesling.
— Niech pan opowie! — prosiłem gubernatora.
— Było to tak! — odrzekł. — Jeden z dawnych Moro-Nabów miał żonę, która ciągle płakała i prosiła małżonka, aby pozwolił jej odwiedzić rodziców, mieszkających w dalekiej osadzie La. Król nie zgadzał się jednak; może kochał ją, a może nie bardzo wierzył w jej cnotliwość. Skończyło się tem, że żona uciekła z pałacu, przekradła się przez całe Uagadugu, stale otoczone kordonem piechurów królewskich, i znikła w brussie. Moro-Naba postanowił osobiście gonić uciekinierkę: kazał podać sobie koma i już wyruszał w pościg, gdy przy bramie drogę mu zastąpił tłum dygnitarzy. Minister wojny w imieniu całego ludu i wojska błagał króla, aby zaniechał swego zamiaru, gdyż po opuszczeniu przez władcę stolicy natychmiast wybuchnie anarchja. Moro-Naba ustąpił i tem przywiązał do siebie serca ludu, gdyż dowiódł, że gotów jest dla jego dobra poświęcić własne szczęście i spokój. Żona, dowiedziawszy się o szlachetności małżonka, powróciła dobrowolnie i wkrótce zrodziła mu dwóch synów. Na pamiątkę tego historycznego faktu Moro-Nabu codzień po przebudzeniu się, wczesnem śniadaniu i zakończeniu swojej toalety, o godzinie 7-ej rano wychodzi w szatach królewskich na salę, gdzie go witają żony i najbliższa świta, poczem udaje się na werandę. Sługi podprowadzają tu wierzchowca i król dotyka nogą strzemienia. Po chwili jednak siada na specjalnem miejscu przy drzwiach i przyjmuje „pussi“ od ministrów, dygnitarzy i przejezdnych książąt. Trwa to przyjęcie krótko, bo Moro-Naba powraca do swoich apartamentów, przebiera się i wtedy dopiero rozpoczyna rządzić swymi poddanymi: wydaje rozkazy, dotyczące spraw pałacowych i osobistych, wysłuchuje raportów, daje posłuchanie interesentom i gościom, sprawuje sądy. Około 11-ej król spożywa śniadanie, przyrządzone dla niego przez żony i soroné, wypoczywa do 2-ej, a później znowu przyjmuje ministrów i interesentów. O zachodzie słońca zjawiają się Balum-Naba i Zusoba-Naba[122] i składają w ofierze wodę przy drzwiach pałacowych, gdzie są ukryte dynastyczne gri-gri. Jest to chwila bardzo uroczysta. Nikt w najdalszym nawet zakątku pałacu nie ośmiela się poruszyć lub rozmawiać. Nikt też niema prawa przejść w pobliżu dostojników, stojących w obliczu tajemniczych, potężnych „gri-gri“. Gdy czynności ofiarne się skończą, słudzy zapalają lampy, Moro-Naba spożywa wieczerzę i udaje się na spoczynek.
— Więc ten więzień etykiety nigdy nie opuszcza pałacu?! — wykrzyknąłem, prawdziwe ubolewając nad losem Moro-Naba.
— W każdym razie bardzo, bardzo rzadko! — brzmiała odpowiedź Heslinga. — W piątki składa król wizyty albo mnie, albo komendantowi; dwa czy trzy razy do roku jest obecny przy składaniu ofiar w świętych gajach w pobliżu Uagadugu — to wszystko! W tym tylko roku Moro-Naba wyjeżdżał dalej, na powitanie generalnego gubernatora, ku wielkiemu przerażeniu dygnitarzy i ludu. Lecz, jak się przekonali, — nic się nie stało w kraju Mossi... może więc Moro-Naba po tej próbie trochę się wyłamie z odwiecznej, istotnie nieznośnej etykiety...
— Biedny, biedny Moro-Naba! — myślałem. — Dolo i uwięzienie przez tradycje pałacowe — jak tu nie tyć?! Dziwne, że historja nic nie mówi o oszalałych z nudów władcach Mossi! Jedyną jego rozrywką, pełną wzruszeń, jest chyba doroczny ceremonjał sprawdzania wierności bardzo licznych żon władcy. Odbywa się to przy pomocy Pui-Naba w ten sam sposób, jak i w wypadku próby niewinności soroné. Jednak rezultaty bywały w razie winy kobiety daleko groźniejsze, gdyż prawo znało tylko karę śmierci dla niewiernej i zdradliwej małżonki królewskiej.
Urok absolutnej świeckiej i religijnej, magicznej władzy opromienia osobę Moro-Naby, podtrzymując trwałość i potęgę państwa. Jest on uosobieniem nieśmiertelności dynastji Ubri i nieprzerywanego żadnem zjawiskiem wewnętrznem lub zewnętrznem istnienia państwa Mossi. Moro-Naba może przenieść część swoich suwerennych praw na ministrów, dygnitarzy i książąt wasalnych, lecz jest to wyraz łaski monarszej, najwyższy honor, którego utracenie stanowi czyn hańbiący. Człowiek, obdarzony zaufaniem królewskiem, stara się być go godnym aż do śmierci. Z tego powodu w prawie obyczajowem Mossi nie istnieje wcale kara pozbawienia udzielonych przez monarchę przywilejów. Dygnitarz, który nadużył swych praw, podlega karze śmierci.
Moro-Naba posiada absolutną władzę i wpływ nie dlatego, że jest religijnym wodzem, najwyższym kapłanem, lecz dlatego, że pochodzi od panujących w starożytności przodków i że jest otoczony zewnętrznemi oznakami swego pochodzenia i dostojeństwa. Jakichkolwiek jednak oznak jego potężnych wpływów religijnych, jako najwyższego kapłana, odczuć i spostrzec nie można. Taki wpływ byłby możliwy tylko w tym wypadku, gdyby istniała religja narodowa, kult zbiorowy, gromadzący lud dokoła hierarchicznych kapłanów, podlegających arcykapłanowi, królowi. Religja zaś Mossi jest osnuta na kulcie zmarłych przodków, a więc jest religją domową, rodzinną, gdzie głowa rodu pełni czynności kapłańskie.
Wyłącznie podczas kilku dorocznych, publicznych świąt widzi lud króla w roli arcykapłana, lecz jednocześnie każda rodzina odprawia samodzielne nabożeństwa, składa własne ofiary cieniom przodków i duchom, otaczającym żyjących ludzi.
Taki stan rzeczy czyni z króla tylko tradycyjnego, nominalnego arcykapłana, uznawanego przez ludność pałacu, prywatnych posiadłości Moro-Naby i przez spokrewnione boczne linje dynastji Ubri.
Jednak oprócz historycznego czaru, bijącego od osoby przedstawiciela starożytnej dynastji, Moro-Naba posiada, o ile mogłem stwierdzić, nieograniczony, magiczny wpływ jako czarownik, otoczony potęgą i pomocą cudownych „gri-gri“ dalekich przodków.
W obecności monarchy nikt nie może powiedzieć nieprawdy, bo temu się sprzeciwia „gri-gri“ legendarnego łowcy Riarego; trucizna traci swoją siłę, gdy padnie na nią wzrok króla, kobieta, na którą spojrzy choćby w przelocie Moro-Naba, staje się płodną; wypicie wody, dotkniętej ustami władcy, daje zdrowie.
Te wierzenia Mossi dowodzą magicznej aureoli królu jako czarownika i kapłana.
Obliczu tego to władcy przyglądałem się z ciekawością w Uagadugu, gdy on słuchał mowy gubernatora, a na pożegnanie ofiarowywał mojej żonie bardzo piękną poduszkę i... skrzypce swego nadwornego griota.
Lecz tu, w Afryce, między zwrotnikiem a równikiem, wszystko ma swój cień, a tym cieniem jest zawsze naturalny lub sztuczny kontrast.
Bóstwo wszystkich ludów ziemi — wszechpotężne słońce, jest tu potęgą wrogą, od której nawet najwyższa istota niebiańska ukryła się gdzieś daleko, hen! wyżej od płonącej gwiazdy — tam, gdzie panuje orzeźwiający mrok. Słońce zmusza część duszy ludzkiej do wyjścia z żyjącego ciała w postaci ciemnego cienia. Słońce zabija dżunglę karmicielkę i wypija wodę, dającą życie, odbiera ludziom siły do pracy, ziemię zamienia w kamień, rodzi jadowite owady i rzuca ziarna straszliwych chorób.
Pałac Moro-Naby z etykietą, trwającą niezmiennie od 700 lat, a niedaleko od niego — kościół i klasztor „Białych Ojców“, warsztaty tkackie, gdzie mniszki uczą dziatwę murzyńską pięknych, artystycznych robót, szpital, gdzie lekarze zwalczają zabójczy wpływ słońca i choroby, przyniesione tu przez dawnych konkwistadorów, szkoły, gdzie wprawni i rozumni profesorowie krok po kroku przybliżają czarnych Mossi do zrozumienia myśli białych ludzi, a gdzie wśród wychowanek pokazano mi córkę Moro-Naby, marzącą o podróży do Dakaru, aby się wykształcić tam na akuszerkę i nieść pomoc kobietom swego szczepu. Gdzie stoi kościół katolicki, tam jeszcze niedawno szumiał święty gaj, a w nim król-kapłan składał ofiary w dzień święta Tense.
Kontrasty na każdym kroku, każdej chwili pobytu w Uagadugu!
Pomyśleć tylko, że obok siebie istnieją takie zjawiska, jak absolutny monarcha Moro-Naba i demokratyczny przedstawiciel republikańskiej Francji! Dziwna instytucja naśladujących kobiety paziów soroné i — bogobojne, ciche siostry-misjonarki; naczelnik eunuchów i arcy-czarownik, obok nich poważny, brodaty zakonnik katolicki; dynastyczne „gri-gri“, ukryte w pałacu, i — prosty krucyfiks na wielkim ołtarzu kościoła; tradycyjny bezczyn króla i — gorączkowa praca w składach bawełny, w garażach samochodowych, w elektrowni, oświetlającej miasto, w fabryce lodu sztucznego, w sklepach i biurach urzędowych i prywatnych!
Gdy samochód stanął przy naszym domu i wkrótce pozostałem sam w swoim pokoju, zwaliło się na mnie brzemię myśli, krzyżujących się w nieładzie, wikłanych przez paradoksalność kontrastów, nie mogących narazie znaleźć dla siebie łożyska.
Dopiero w parę godzin później, będąc w domu komendanta Michela i rozmawiając z nim i z jego rodziną, dobrze obznajmioną ze stosunkami miejscowemi, zacząłem powoli doprowadzać do porządku swoje różnorodne wrażenia.
Noc już zapadła i Uagadugu tonęło w ciszy. Zrzadka tylko dolatywały przez szpalery drzew, otaczających dom komendanta, odgłosy kroków włóczących się bez celu murzynów, dalekie szczekanie psów i trąbienie samochodu, zdążającego do miasta od strony Bobo-Diulasso. Niebo drgało na horyzoncie łuną, podnoszącą się coraz wyżej i wyżej nad płonącą brussą.
Komendant opowiadał mi dzieje francuskich wojsk, dążących od północy w dobie zajęcia Sudanu. Pani Michel krzątała się koło stołu; młoda, przystojna, dzielna córka ich, wysportowana i pracująca w biurze ojca, jako sekretarka i tłumaczka, deklamowała mojej żonie piosenki Mossi; p. Delavignette robił na poczekaniu rymowany przekład francuski tej poezji tubylczej; fruwały nietoperze i nocne ptaki; leniwie wyciągały się pod stołem i głośno mruczały dwa małe lwy.
Żona moja zaczęła grać na skrzypcach starożytne melodje francuskie...
Wszyscy umilkli.
Myśl moja poleciała wstecz przez wieki, kiedy samotna królewna Złotego Wybrzeża zapuściła się w niebezpieczną, dziką dżunglę i, wiedziona tylko sercem, znalazła sobie męża-tropiciela i myśliwego Riarego, który jako znak zdobycia kłów słoniowych nosił hełm z białego kalebasa, ozdobionego wieńcem z kori i ogonem końskim.
Nie wiedziało wtedy tych dwoje ludzi, że ród ich przetrwa stulecia i że w dobie, gdy będziemy przecinali tę dżunglę, ich potomek, okryty purpurą królewską, przechowa wiernie pamięć o nich, ich amulety i potężne gri-gri — fetysze odwiecznej dynastji.
Biały myśliwy założył obóz w dżungli niedaleko od osady Belusa i przeklinał godzinę, w której to uczynił. W spalonej przez słońce i ludzi dżungli nie spotykał nic oprócz ptactwa i małych antylop.
Przywoławszy tropiciela, myśliwy czynił mu gorzkie wyrzuty.
— Nie gniewaj się, mussu! — bronił się stary tubylec Mossi. — Sam tego chciałeś! Pytałeś przecież o miejsce, gdzie nikt nie poluje. Wskazałem ci tę dżunglę... Dlaczego się więc gniewasz?...
Mossi miał rację, więc biały człowiek nic nie odpowiedział i ukrył się w namiocie. Pławiąc się w rozpalonem powietrzu i czując ciężkie ciosy słonecznych promieni, myśliwy od świtu błąkał się po dżungli, próżno szukając śladów godnej pościgu zwierzyny. Był śmiertelnie znużony, więc rzucił się na łożko, kazawszy tropicielowi przyrządzić posiłek. Leżał na wznak, o niczem nie myśląc, co jest najcenniejszą zdolnością w życiu łowcy, lecz wkrótce podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać.
Przez dżunglę szły w różnych kierunkach tłumy ludzi. Dochodził gwar mowy tubylczej, odgłosy muzyki, chwilami — donośniejszy okrzyk.
— Przekleństwo! — mruknął leżący. — I tak ciągle — i w dzień, i w nocy! Żadna zwierzyna się tu nie utrzyma!
Przewrócił się na bok i zamknął oczy. Już sen zaczął go morzyć, gdy obudziła go rozmowa, tocząca się tuż za namiotem.
— Kinsi! — zawołał na tropiciela.
Tubylec wszedł do namiotu i pytającym wzrokiem spojrzał na białego.
— Kto tam przyszedł? — spytał myśliwy.
Murzyn położył palec na ustach i zagadkowo mrugnął bystremi oczami.
— No, mów! — rzekł europejczyk. — Co to za tajemnica?!
— Nie mogę! — szepnął tropiciel. — Wyjdź i zobacz sam, mussu!
— Jeszcze tego brakowało! — z oburzeniem zawołał myśliwy. — Jestem zmęczony, ktoś mnie tu nachodzi, a ja mam jeszcze wybiegać na jego spotkanie?! Niech tu sam przyjdzie!
Mossi kiwnął głową i wyszedł.
Po chwali przy wejściu do namiotu, na tle bladego nieba wyrosła postać murzyna w białym, czystym burnusie i czapeczce. Przystanął i wahał się przez chwilę.
— Wejdź! — rzekł do niego w tubylczej mowie myśliwy. — Wejdź i siadaj!
Gość wziął stołek i usiadł u nóg leżącego europejczyka.
Ten zaczął mu się uważnie przyglądać. Już sporo czasu strawił w Afryce, więc odrazu zwróciły jego uwagę czyste ubranie młodego murzyna, jego haftowane pantofle i wąskie dłonie, nie znające ciężkiej pracy.
— Co tu robisz w dżungli? — spytał myśliwy, zapalając fajkę.
— Chodziłem, szukając... samotności... Natrafiłem na twój ślad i wkrótce ujrzałem namiot... — odpowiedział cichym, smutnym głosem młodzieniec i podniósł załzawione, pełne niemej rozpaczy oczy.
Biały człowiek podniósł się i usiadł na łóżku.
— Chcesz zapalić? Masz bibułkę i tytoń! — zaproponował, wyjmując z kieszeni gumowy worek.
Młodzieniec potrząsnął głową.
Na dzikiej ziemi nawet bezwzględny europejczyk staje się delikatniejszym i nie wdziera się gwałtem do duszy bliźniego, chociaż ta dusza nigdy go naogół nie interesuje, bo zrozumieć nawet nie potrafi, że ktoś inny może myśleć, czuć i cierpieć tak samo, jak on.
Ale młody murzyn doszedł widocznie do takiej rozpaczy, że już nie mógł milczeć, nie miał sił zmagać się z nią w samotności. Musiał wyrzucić z siebie wraz ze słowami nagromadzony jad cierpienia. Pochylił się więc, przycisnął ręce do piersi i szepnął:
— Jestem Tiugu Kurita...
Biały milczał. Nigdy nie słyszał tego imienia.
— Mój ojciec jest świętym Kuritą z Belusy... — dodał młodzieniec.
— Święty Kurita? — powtórzył myśliwy.
— Nie znasz, widzę, obyczajów Mossi! — rzekł poważnym głosem Tiugu. — Opowiem ci, bo chcę prosić cię o radę...
— O radę? — zdziwił się europejczyk, podnosząc ramiona.
— Tak! Wy, biali, nie liczycie się z tem, co stanowiło treść życia przodków! Idziecie wprost przed siebie, depcąc wszystko, co wam zawadza! — szepnął młodzieniec. — Powiedziałem, że jestem synem Kurity z Belusy. Stary jest nasz ród, tak stary, jak gałąź, rodząca Moro-Nabę. Pierwszy nasz król, Ubri, mianował swego starszego syna Tiugu spadkobiorcą swej duszy i po śmierci wcielił się w niego. Lud nadał Tiugu tytuł Kurity...
— Co to znaczy? — spytał zaciekawiony myśliwy.
— To znaczy — „zwycięzca śmierci“... — odparł młodzieniec. — Kurita porzucił pałac ojca, wyrzekł się praw królewskich dla siebie i całego swego potomstwa i, żeby nie trwożyć swym widokiem młodszego brata, obranego na Moro-Nabę, poprzysiągł, że nigdy ani on, ani jego potomkowie nie staną przed oczami władcy. Król zaś nadał swemu bratu Kuricie dziedziczne prawo do świętego tytułu.
— Więc i ty, Tiugu, zostaniesz po śmierci ojca Kurita? — zapytał myśliwy.
— Tak! — odparł młodzieniec. — Należę do nieskończonego łańcucha dziedzicznych Kuritów z Belusy. Każdy Moro-Naba, a nawet każdy książę Mossi, ma swoich Kuritów, lecz tylko my jesteśmy otoczeni poszanowaniem naszego ludu w takim samym stopniu, jak osoba króla. On włada życiem, majętnością i śmiercią Mossi, my — ich duszami. Nikt w niczem sprzeciwiać się nam nie może. Moglibyśmy nawet zasiąść na tronie w Uagadugu, lecz spełniamy wolę i przysięgę pierwszego Kurity, syna Ubri. W tem jest moje nieszczęście i ból mego serca!
Młodzieniec ze smutkiem pochylił głowę i wpadł w zadumę.
— Chciałbyś mieć na swych barkach purpurowy płaszcz Moro-Naby? — rzucił biały szydercze pytanie.
— O nie! — zawołał Tiugu. — Taka myśl nie powstała w mojej głowie! Nieszczęście moje jest inne... i większe.
Umilkł. Milczał też biały człowiek.
— Opowiem ci o tem, co mnie przywiodło do twego namiotu — zaczął Tiugu. — W rodzinie Kurity z Belusy przechowywana jest czystość krwi. Nikt dotąd nie odważył się wprowadzić żony z rodziny, nie związanej z dynastją. Mój pradziad był ożeniony z dziewczyną z domu książąt Busuma, dziad — z córką króla z Jatengi, dziewczyną, która była „naba-Poko“[123], bo podług obyczaju w ciągu siedmiu dni po śmierci ojca piastowała godność królewską, dopóki nie obrano nowego władcy księstwa; mój ojciec miał za żonę wdowę Kurity z Kaja... Ja też mam już wyznaczoną sobie żonę.. Ma nią być jedna z córek poprzedniego Moro-Naby...
Tiugu znowu umilkł i mocniej przycisnął rękę do piersi.
— Ja nic chcę jej, ja nie mogę! — zawołał z nagłym wybuchem i wstał.
Młodzieniec wybiegł z namiotu i kazał tropicielowi podać sobie kubek wody. Murzyn spełnił rozkaz, czołgając się ku gościowi na kolanach i nie ośmielając się spojrzeć mu w oczy.
Tiugu uspokoił się i znowu usiadł.
— Setki ludzi przybywają do Belusy, aby prosić o błogosławieństwo lub wskazówki mego ojca Kurity — mówił po chwili smutny młodzieniec. — Tubylcy dojrzeli twoje ślady i twój namiot. Od nich dowiedziałem się o tem, więc przyszedłem do ciebie po radę. Pomóż mi w moich troskach!
— Chętnie! Jeżeli będę mógł — zgodził się biały człowiek, kładąc rękę na ramieniu murzyna. — Mów!
— Ja nie mogę brać wybranej mi przez rodziców żony, bo nie chcę mieć kilku kobiet! Chcę mieć jedną, którą umiłowało serce moje... Kocham Enamdoro... Tylko ją chcę wprowadzić do mego domu — ją jedną aż do śmierci!
Tiugu czynił to wyznanie cichym, rzewnym głosem, błagalnie patrząc w oczy myśliwemu.
— Z jakiej rodziny pochodzi twoja wybrana, Tiugu-Kurita? — zapytał biały.
— Z rodu niewolników... — szepnął. — Ojciec i matka jej są griotami, i Enamdoro tańczy jako griotka podczas uroczystości ofiarnych, na pogrzebach i na ucztach weselnych...
Biały człowiek, zrodzony w Europie, w świecie perfidji i przesądów błękitnej krwi, odczuł tragedję młodego Kurity i zamyślił się głęboko. Długa włóczęga zrzuciła z niego jarzmo zależności od starych tradycyj, więc długo ważył w swojej myśli odpowiedź, rozumiejąc, że może nią rozstrzygnąć los tego zbuntowanego i miotającego się serca. Nareszcie odezwał się:
— Gdybym wiedział, że umiłowana przez ciebie dziewczyna godna jest ciebie — rzekłbym bez namysłu: Skrusz silną ręką więzy obyczajów waszych, porzuć dom ojca i idź w świat z miłą towarzyszką życia! Lecz nie znam jej, więc nie mam rady dla ciebie, Tiugu-Kurita, nie mam...
— Enamdoro jest czysta, jak enamdoro — jak niebo! — zawołał namiętnym głosem młody murzyn. — Przysiągłbym na cienie przodków! Czuję to...
— Miłość wyżera człowiekowi oczy, jak rażące słońce, lub jak gryzący dym! — szepnął biały. — Pamiętaj, przyjacielu, co mówi przysłowie Bambara: Du gu kolo gnuman be te seneke joro e de[124]... Nie znam Enamdoro, więc nie wiem, co mam ci radzić...
Zapadło milczenie.
Myśliwy zaczął nabijać fajkę i myślał o tem, że więcej zajęło go spotkanie z Tiugu-Kuritą, niż pościg i strzał do bawołu. Miał współczucie dla tego dziwnego młodzieńca, przeznaczonego do przyjęcia ducha dawno zmarłego króla Mossi, a razem z tą godnością — ciężkich kajdan obyczaju.
Nagle murzyn podniósł się i rzekł stanowczym głosem:
— Pokażę ci Enamdoro!... Przyjdź dziś wieczorem do Belusy... Nie! przyślę po ciebie niewolnika z koniem... Dziś Enamdoro tańczy na ślubie Dusungi... Wprowadzę cię, jako mego przyjaciela... Przyjdziesz?
Myśliwy wciąż milczał.
— Nie chcesz? — pytał Tiugu.
— Nie wiem jeszcze... — odparł europejczyk. — Boję się, żeby nie było tak, jak głosi wasze przysłowie: „Jeżeli dziecko zakrztusi się kaszą — wszyscy mówią, że nie umie jeść; jeżeli spotka to starca — sąsiedzi twierdzą, że winna temu żona, źle gotująca kaszę“. Jeżeli ci coś poradzi tubylec, a rada będzie zła — powiesz, że nie potrafił ci dopomóc, jeżeli zaś moja rada nie da ci szczęścia — pomyślisz, że biały źle ci życzył. Nie chcę, abyś tak myślał!
— Przyjedź! przyjedź! — błagał młody murzyn i głaskał rękę myśliwego.
— Przyszlij konia... — mruknął biały. — Jeżeli będę mógł — przyjadę. Muszę pomyśleć jeszcze...
— Czekam na ciebie! — zawołał uradowany Tiugu i szybko wyszedł z namiotu.
Rozmowa ta tak bardzo zajęła myśli europejczyka, że nie wybrał się na polowanie i z niecierpliwością czekał na konia. Postanowił bowiem pojechać i przyjrzeć się uważnie dziewczynie, dla której przyszły dziedziczny Kurita był gotów zerwać więzy, łączące go z cieniem Ubri, ubóstwianego przez liczny lud Mossi.
Przed zachodem słońca zjawił się konny pachołek, prowadząc osiodłanego konia. Biały natychmiast wyruszył w drogę.
O zmroku dojrzał zdaleka ognie w Belusie, a po kilku minutach spotkał przy pierwszych chatach Tiugu. Poszli razem ku dużej zagrodzie z buchającem na podwórzu ogniskiem. Już zdaleka dochodził warkot bębnów, brzęk balafonów i okrzyki tańczących griotów.
Gdy weszli na dziedziniec, ucztujący nie zwrócili nawet na nich uwagi. Na ziemi stało kilkanaście opróżnionych już kalebasów i garnków, a kobiety przynosiły coraz to inne naczynia, pełne pieniącego się dolo i bangi.[125] Starzy i młodzi tubylcy byli już bardzo podochoceni, śpiewali głośno i przeraźliwie, krzyczeli, rozmawiali wszyscy naraz, nie słuchając jeden drugiego.
Jakiś ucztujący młodzieniec wybiegł na środek dziedzińca, oświetlonego ogniskiem, i zaczął tańczyć, przechylając wtył piękne, hebanowe ciało; skakał wysoko, prężąc kształtne nogi i wymachując połami białego burnusa.
Biały człowiek odrazu zauważył, że podpity murzyn ani razu nie stracił tempa, ani na chwilę nie rozminął się z rytmem muzyki, zachowując wrodzony murzynom zmysł muzykalny.
Gdy usiadł zmęczony, wyszło z tłumu kilka tancerek.
Wszystkie były młode, strojnie ubrane i pobrzękiwały klejnotami. Jedna z dziewcząt miała nogi skute srebrnym łańcuszkiem z przymocowanemi do niego dzwoneczkami.
— Patrz teraz! — szepnął Tiugu. — To moja Enamdoro, słodki owoc mangowy!
Dziewczęta okrążyły powolnym krokiem ognisko i zatrzymały się w nieruchomych postawach, podniósłszy ręce do księżyca.
Enamdoro stała naprzeciwko myśliwego i Tiugu, siedzących w gęstym cieniu.
Biały ocenił kobietę z pierwszego rzutu oka. Miała bronzową skórę, wyraziste w ruchu, delikatne w linji, ruchome, jak węże, ramiona i małe, kształtne piersi. Pięknie zarysowane silne nogi były zazdrośnie zaciśnięte i sztywne, niby z bronzu odlane. Na młodej, wyrazistej twarzy płonęły podłużne oczy, przykryte opuszczonemi powiekami; podobne do szkarłatnego płatka róży usta niepokoiły i pociągały ku sobie; tajemniczy uśmiech błąkał się na nich i czaił się w załamaniach świeżych, gorących warg.
Griotki rozpoczęły taniec księżyca, to płynąc, niby fale niebieskiego zimnego światła, to miotając się niepokojnie, jak nietoperze, igrające miłośnie nad wodą w noc księżycową, upojną, przesyconą pożądaniem noc...
Cały tłum zaklaskał w dłonie, zaryczał, wybuchnął krótkim śmiechem, w którym drgała żądza, gdy Enamdoro, uczyniwszy wysoki skok, zerwała w powietrzu srebrne pęta i rozpoczęła ostatnią figurę tańca.
Miał to być moment, gdy słońce chyli się coraz bardziej ku mdlejącej z miłości ziemi, gdy muska ją swem srebrnem ciałem i znika — pozostawiając na niebie świetlane wspomnienia... Ziemia leży bezwładna, upojona, czująca swoją płodność.
Enamdoro tańcem, wirem powolnych, ociągających się kroków, uśmiechem, wyrazem pięknych oczu, zmienną falą namiętnie wstydliwych i nieprzytomnie nieskromnych ruchów wyraziła wieczną erotykę natury.
Tancerka upadła na ziemię przy ognisku, drżąc na całem ciele, naga, już nie tająca piękności i czaru młodego, roznamiętnionego ciała, giętkiemi, jak zielone liany, ramionami przyciskała niewidzialnego kochanka do żądnego pieszczot łona. — Płomień ogniska natychmiast jął wyrzucać ku niej długie, chybkie smugi, usiłując dosięgnąć tego nieprzytomnego ciała, przyciągnąć do siebie i wchłonąć jego żar do swej dyszącej ogniem piersi...
Umilkły bębenki i balafony. Enamdoro a z nią inne tancerki podniosły się i zaczęły się owijać w zrzucone w tańcu płachty i szale.
Biały człowiek śledził bacznie każdy ruch tancerki i spostrzegł, że, podnosząc się, stanęła naga, jak nieznany, grzeszny fetysz z bronzu, skąpana w szkarłatnym blasku ogniska, a jarzące się, jeszcze nieprzytomne oczy utkwiła w młodzieńca, który rozpoczął taniec. Siedział on z towarzyszami, pijąc bangi i głośno się śmiejąc.
— Chodź do nas, dziewczyno! — zawołał. — Tańczyłaś dziś, jak kinkirga,[126] burzący krew i mącący rozum! Chodź tu, napij się z nami!
Zbliżyła się, owijając biodra barwną tkaniną. Młodzieniec podniósł się i przycisnął ją do siebie. Tancerka wydała namiętny okrzyk, jakim woła orła stęskniona orlica, i całem ciałem przytuliła się do mężczyzny, wpijając się w niego, jak liana w wysmukłą kolumnę palmy.
— Jak się nazywa ten młodzieniec? — spytał biały, patrząc na skamieniałą nagle twarz Tiugu.
— Baoro, brat mój! — padła odpowiedź.
— Chcę mówić z Enamdoro — szepnął myśliwy. — Przyprowadź ją tutaj, a sam odejdź!
Po chwili biały spostrzegł pachołka, który powiedział coś na ucho Baoro i ten natychmiast opuścił dziedziniec. Pachołek zbliżył się wtedy do tancerki i, coś mówiąc, wskazał jej oczami siedzącego w mroku myśliwego.
Leniwym krokiem podeszła i patrzyła pytająco.
— Pięknie tańczysz, Enamdoro! — zaczął europejczyk. — Masz w nagrodę pięć franków!
— O! — zawołała dziewczyna i klasnęła w dłonie.
— Tańczyłaś dziś dla Baoro! — mówił dalej. — Widzę serca ludzkie i nic się przede mną nie ukryje...
— O! — powtórzyła tancerka, a w głosie jej brzmiała trwoga.
— Nie bój się! — uspokoił ją myśliwy. — Lecz co powie Tiugu-Kurita, który ciebie kocha?
— O, ty wszystko wiesz! — zawołała.
— Wiem wszystko i dlatego pytam, co będzie teraz?
— Ja lubię wesołych, śmiałych młodzieńców, takich, którzy kochają, jak na mężczyznę przystało! — mruknęła kapryśnym głosem Enamdoro. — Tiugu ma być dopiero uznany za świętego, a jest już teraz świętym. Jam nie dla takiego!
— Będziesz się nudziła z przyszłym Kuritą? — pytał biały.
— Będę szukała miłości... — rzekła twardym głosem.
— Z kim? Z Baoro?
— Z Baoro, czy z niewolnikiem Kurity, aby była miłość... taka, co pali i zabija, jak śmierć! — wybuchnęła.
— Kurita jest młody i piękny — rzucił myśliwy.
— Niech sobie szuka żony, która to dojrzy! — zaśmiała się szyderczo. — Ja nie widzę tego, bo boję się świętych.
— Jesteś istotnie „kingirga“! — uśmiechnął się biały. — Wydajesz się cicha i skromna, a gdy tańczysz — w tobie płonie ogień i woła grzech.
— Ogień — to dobrze, jak mówi Baoro i inni chłopcy! A gdzie jest grzech? — zapytała, podnosząc zdziwione oczy.
— Pociągasz do siebie i zwodzisz Kuritę — rzekł europejczyk.
— Niech się nie daje pociągać i zwodzić! — zawołała ze śmiechem. — Jam griotka i każdy, kto hojny, może mieć mnie na własność... na krótko...
— Masz jeszcze pięć franków, dziewczyno! — przerwał jej biały. — Weź i idź!...
Myśliwy obszedł podwórko i, nie znalazłszy Kurity, zaczął szukać go na drodze. Młodzieniec czekał na niego przy koniach.
— Odprowadzę cię do twego namiotu! — rzekł. — Ruszajmy!
Wjechali na ścieżkę leśną, którą widziały wyraźnie wprawne, bystre oczy Kurity. Milczeli.
Nareszcie biały odezwał się:
— Porzuć swoje myśli o tej dziewczynie, przyjacielu!
— Dlaczego? — zapytał drżącym głosem.
— Nie dla Kurity zrodziła ziemia grzeszną kinkirgę, żyjącą w pięknem ciele niewieściem! — odpowiedział.
Kurita milczał długo, a później zapytał:
— Nie kocha mnie?
— Nie! — odrzekł biały.
— Kocha Baoro? — pytał.
— Może jego, może innych... — odpowiedział myśliwy.
— Baoro z przyjaciółmi swymi spotkał mnie wczoraj. — Wszyscy się śmieli — szepnął Tiugu. — Nie wiedzą, że „co wzbudza śmiech u jednych, drugim wyciska łzy“[127].
— Lepiej będzie, jeżeli oni teraz będą się śmieli, a ty — płakał, niż później, gdy zaczniesz już się starzeć, Kurita! — powiedział myśliwy.
— Lepiej... to — prawda! — zgodził się Tiugu.
— A widzisz! — ucieszył się europejczyk. — Pamiętaj zawsze, co mówią mądrzy ludzie, że „w starości człowiek ogrzewa się drzewem, zebranem w młodości“.
— Tak... — westchnął przyszły Kurita. — Widzę już twój namiot...
Biały zeskoczył z konia i podał młodzieńcowi rzemienie uzdy.
— Bywaj zdrów, Tiugu-Kurita, i pamiętaj o mojej radzie! — rzekł, zaglądając w smutną twarz murzyna.
Potomek syna Ubri płakał cicho, jak skrzywdzone dziecko...
Nagle wspiął konia, zawrócił go młyńcem na miejscu i pomknął w stronę Belusy. Drugi koń luzem pobiegł za nim, rżąc głośno.
Biały człowiek długo stał i myślał nad dziwnemi losami ludzi, dziećmi jednej matki-tęsknoty, w obliczu której wszyscy są równi, czy są potomkami legendarnego Ubri, czy palaczami na okręcie lub robotnikami w kopalniach węgla.
Pocieszył się jednak, przypomniawszy sobie przysłowie murzyńskie:
— Wielkość pirogi nie przeszkadza jej zatonięciu... Kulun te bogna firi ma de.
Westchnął i poszedł do namiotu.
— Kinsi! — zawołał, zwracając się do tybylca. — Sprowadź jutro tragarzy, a spiesz się! Przenosimy się na inne miejsce...
— Słucham, mussu! — odpowiedział stary tropiciel...
Zdarzyło się to dawno i — niedawno.
Dawno — bo wtedy w kraju Mossi panował inny Moro-Naba, a był prawdziwym królem, nie składającym w piątki wizyt białemu gubernatorowi. Niedawno — bo zaledwie 50 lat dzieli dzień dzisiejszy od czasu dokonanej zemsty.
Była to godzina popołudniowa, o której Moro-Naba Bokari zwykle wychodził do swoich ministrów. Nagle przy bramie pałacowej rozległ się tupot kopyt, głośna rozmowa i zgrzyt zardzewiałych zawiasów.
Po chwili straż otworzyła szeroką furtkę i na podwórze wszedł człowiek, prowadzący konia pod bogatem siodłem, w czapraku, kapiącym od złota i srebra; we wspaniałym, długim ogonie wierzchowca zielenił się pęk liści karite.
— Ten koń należy do dostojnego „komberesa“[128], księcia panującego w Fada-Ngurma! — zawołał Samande-Naba. — Poznaję to z rysunku na siodle i czapraku. Karite dowodzi, że książę umarł... Trzeba donieść o tem królowi!
W tej chwili, poprzedzany przez Balum-Nabę i soroné, wyszedł z pałacu Moro-Naba...
Spojrzał na konia, zrozumiał wszystko i rzekł, do nikogo się nie zwracając:
— Posłać gońca do Fada-Ngurma, aby spadkobiercy za 15 dni stawili się w moim pałacu. Nie mogę zostawić swej ziemi bez rządcy!...
Minęło piętnaście dni, wyznaczonych przez króla, a pięciu pretendentów z długiemi włosami i baranią skórą na plecach, oznaczającą, że mają prawo do tronu, stanęło przed tronem władcy.
— Ty, Sagha, jesteś starszym synem mego druha i wasala — powiedział król. — Wymień mi imię tego, kogo twój zmarły ojciec chciał widzieć na tronie księstwa!
Sagha pochylił się do ziemi i zaczął bić pokłony podług przepisów „pussi“. Nareszcie rzekł:
— Nikogo swoim następcą nie uczynił mój ojciec, więc Moro-Naba, pan naszego życia, mienia i śmierci, może powierzyć rządy nad księstwem Fada-Ngurma ślepcowi, trędowatemu lub komukolwiekbądź.
— Dobrze, zgodnie z obyczajem postąpił twój ojciec, Sagha, lecz i ty dobrze mówisz, podług prawa naszego kraju! Oddalcie się teraz do komnaty, którą wam wskaże Balum-Naba. Będę ważył w głowie i sercu waszą sprawę!
Król skinął ręką i spadkobiercy po złożeniu ukłonów opuścili salę.
Czterech dostojników zostało z władcą.
— Co myślisz, Kamsoro-Naba? — zapytał Bokari.
Naczelnik eunuchów i pierwszy minister odparł bez namysłu:
— Osadź, królu, na tronie Saghę, starszego syna zmarłego!
— Co myślisz Larale-Naba? — pytał Moro-Naba kustosza mogił zmarłych władców.
— Myślę o Sagha, miłościwy panie nasz! — odparł starzec.
— Co myślisz ty, Tapsoba! — padło nowe pytanie.
Twardym i groźnym głosem minister wojny odpowiedział, pochylając głowę:
— Głosuję za Kobrą, bratem zmarłego księcia. On zna najlepiej kraj i lud. Głosuję za Kobrą!
— Co myślisz Uidi-Naba? — zapytał władca ostatniego dostojnika.
Dowódca kawalerji spojrzał w nieruchome oczy ministra wojny i wyczytał w nich rozkaz i groźbę.
— Głosuję za Kobrą, królu! — rzekł pośpiesznie.
— Dwóch kandydatów otrzymało równą ilość głosów! — oznajmił Moro-Naba.
— Głosuję za Kobrą! — powtórzył z naciskiem Tapsoba. — Zagraża nam wojna na południu, wtedy Kobra, tylko Kobra dostarczy nam oddziału najlepszych jeźdźców.
W głosie starego wojownika brzmiała wciąż źle ukryta groźba.
Król przyjrzał mu się uważnie, lecz Tapsoba wytrzymał wzrok króla i nie spuścił swoich drapieżnych oczu.
— Wybieram Kobrę! — zawyrokował obojętnym głosem Moro-Naba. — Niech przyprowadzą tu nowego księcia.
Zawołano naczelnika bram pałacowych i oznajmiono mu o wyborze. Dworak udał się do pretendentów i, zdjąwszy z Kobry skórę baranią, stawił go przed oblicze władcy.
— Pozdrawiam cię, książę na Fada-Ngurmie!
Kobra złożył trzykrotnie „pussi“. Gdy się podniósł, stał już przy nim Uidi-Naba i podawał mu do wypicia na znak wierności i zależności kubek „tibe“. Był to napój z dodaną do niego krwią ludzką i baranią. Kobra wychylił duszkiem kubek i uroczystym głosem złożył przysięgę:
— Jeżeli zdradzę ciebie, wielki Moro-Naba, potomku praojca Ubri, zrodzonego z krwi sławnego łowcy Riarego, jeżeli skrzywdzę chociażby jednego człowieka znakomitego lub podłego rodu, niech „tibe“ zgładzi mnie ręką mściciela.
— Odjedź teraz do domu swego, książę, bądź dobrym i sprawiedliwym rządcą części mojej ojcowizny[129] i obrońcą ludu mego. Bądź zdrów!
Kobra długo bił jeszcze według ustalonego obyczaju pokłony, aż wysunął się z sali.
Natychmiast skierował się do mieszkania Tapsoba. Czekał długo, aż przyszedł groźny, surowy minister.
— Tylko ja mogłem zrobić z ciebie księcia Fada-Ngurmy! — rzekł swoim twardym głosem.
— Zapłacę ci za to sowicie! — odparł radośnie książę. — Dostaniesz 50 najprzedniejszych ogierów z Liptako, 50 byków i 50 niewolników... Umiem być wdzięcznym!...
Tapsoba uśmiechnął się i mruknął:
— Dostanę 100 ogierów, 100 byków i 100 niewolników, bo muszę połowę oddać Uidi-Nabie, który mię podtrzymał przed Moro-Naba...
— Niech i tak będzie! — zgodził się odrazu Kobra i zaczął żegnać ministra.
Książę Kobra zasiadł na tronie brata.
Ludność jednak nie była z tego rada. Wszyscy bowiem pamiętali dobrze niedawne czasy, gdy młody Kobra był plagą i utrapieniem ludu. Wraz z kilku przyjaciółmi, zrujnowanymi „nakomse“[130], prowadził on życie burzliwe. Wiedząc o swej bezkarności, o tym starym przywileju, nie pozwalającym ani zabić arystokraty, ani pozbawić go jego dziedzicznych praw, Kobra ze swoją bandą urządzał napady na karawany kupców, gwałcił kobiety z pospólstwa, zabijał dla wypróbowania celności oka niewolników, pastwił się nad wieśniakami i handlarzami, wymuszał podarki i poczęstunki. Ludzi, zdążających do Uagadugu ze skargą za dokonane krzywdy, młody książę przyłapywał w drodze i zabijał bez litości.
Kobra śmiał się bezczelnie, słysząc o wzburzeniu ludności, i mówił zwykle:
— No, cóż?! Jeżeli Moro-Naba nareszcie skaże mię na śmierć, nie uśpią mnie, jak ladajakiego brudnego pastucha, lecz umrę śmiercią szlachetnych — uduszony!
W obwodzie Fada Ngurma miała swoje rozległe posiadłości rodzina nakomse, dumna z imienia swego — Kohanu Ubri.. Nakomse tego rodu pochodzili od bocznej linji założyciela dynastji. Młody Kohanu przyjaźnił się przez pewien czas z synem panującego księcia, lecz później, gdy zmężnieli, weszła pomiędzy nich kobieta.
Kohanu postanowił się ożenić i starał się o siostrę księcia Kaji. Potężny książę osobiście przybył do Fada-Ngurma z młodą dziewczyną. Urocza La podbiła odrazu całą rodzinę młodego człowieka, lecz jednocześnie rozbudziła miłość i pożądanie w sercu gwałtownego i rozpustnego Kobry.
Dziewczyna była żywa i wesoła. Często na pięknych koniach ze słynnej w księstwie stadniny Kohanu wyruszali młodzi ludzie na dalekie wycieczki, ciesząc się szybkim pędem koni, obwiewającym ich świeżym prądem powietrza, pościgiem i strzelaniem do dużych, chyżych antylop.
Podczas jednej z takich wycieczek młodej, zakochanej pary napadł na nich zbrojnie Kobra z trzema oddanymi sobie przyjaciółmi. Ale Kohanu był dzielnym wojownikiem, więc zastrzelił dwóch napastników i zranił w nogę młodego księcia.
Kobra był zmuszony uciekać, ścigany przez pędzącego za nim jeźdźcą. Pościg był tak uporczywy i długi, że śmigły wierzchowiec księcia zaczął się potykać ze zmęczenia, a wtedy Kobra musiał rzucić łuk, kołczan, miecz i nawet swój bogato haftowany kaftan, aby ulżyć koniowi.
Jednak goniący księcia jeździec z każdą chwilą był coraz bliżej. Już Kobra słyszał za sobą coraz wyraźniej tupot kopyt, parskanie i ciężki oddech jego konia. Jeszcze chwila — i ścigający dopadł Kobrę, zrównał się z nim i pochylił się w jego stronę. Książe spojrzał i oniemiał.
Była to La.
Stanęła w strzemionach i, bijąc Kobrę krótkim bambusowym kijem, wykrzyknęła z pogardą:
— Zmykaj, tchórzu!
Kobra chciał się rzucić na nią, już miał osadzić konia, gdy spostrzegł, że ztyłu nadbiegał młody Kohanu, trzymając w pogotowiu łuk.
Kobra znowu uderzył konia piętami i pomknął dalej.
— Zemsty! Zemsty! — ryczał, zgrzytając zębami.
Jeźdźcy nie ścigali go więcej, a on już nigdy potem nie zjawił się w domu dumnych „nakomse“...
Postanowił sobie wtedy, że zostanie księciem panującym. Do jego rąk przejdzie władza. Nastanie chwila zemsty. Wiedział jednak, że z nakomse trzeba sobie poczynać ostrożnie, bo oni wcale nie liczyli się z panującymi w prowincji książętami, uważając ich za niższych od siebie, jako nie należących do dynastji Ubri.
— Większość panujących książąt stanowią zasłużeni pachołkowie Moro-Naby, rządcy jego dóbr! — mawiali zwykle nakomse. — Oni nigdy nie widzieli oznak naszej uległości i naszych darów. My, potomkowie Ubri, uznajemy tylko Moro-Naba!
O wrszystkiem tem myślał książę Kobra, gdy, spostrzegłszy, że nikt go już nie ściga, zwolnił szalony bieg wiernego ogiera.
— Zemszczę się! — krzyknął, grożąc pięścią pozostałym w tyle przeciwnikom i czując, jak palą go zadane przez dziewczynę razy.
Teraz, po wyborze, mógł dokonać słodkiej zemsty.
Po wstępnych ceremonjach objęcia rządów i ucztach, na które nikt z rodu Kohanu-Ubri nie przybył, przystąpił Kobra do wykonania planu.
Pewnego dnia, po spożytej wieczerzy, udał się do swojej komnaty i kazał pachołkowi przywołać do siebie jeźdźca, przybyłego po zachodzie słońca.
Po chwili stanął na progu człowiek, otulony starannie w burnus.
— Odejdź! — rzekł Kobra do pachołka.
Książę i nowoprzybyły jeździec w zakurzonych żółtych butach i skrwawionych ostrogach pozostali sami.
— Odkryj oblicze, Zusoba-Naba! — zawołał Kobra.
Gdy gość zrzucił z głowy „haik“, ukazała się zniszczona, pomarszczona twarz o szarej, zwiędłej skórze.
— Spieszno mi! — rzekł przybyły cienkim głosem, pochylając w ukłonie głowę. — O świcie muszę być już w domu, inaczej Kohanu zmiarkują, że wyjeżdżałem na noc w tajemnicy.
— Dobrze! Więc mów! — niecierpliwie wykrzyknął książę.
Eunuch zaczął szeptać, podejrzliwie spoglądając na drzwi.
— Uczyniłem wszystko, jak kazałeś, książę. Masz ich teraz w ręku...
— La zdradziła męża? — krzyknął Kobra, wyciągając szyję.
— Nie! — wzruszając ramionami, odparł Zusoba. — Ona cała jest przejęta dostojeństwem nakomse i wie, że nie wolno zdradzać męża-arystokraty, aby przechować czystość szlachetnej krwi. Zresztą La kocha Kohana-Ubri, o! bardzo kocha!
— Więc pocóżeś tu przyjechał? Chyba nie poto, aby opowiadać mi o miłości Kohanu i La?!
Kobra zaklął straszliwie.
— Nie wpadaj w gniew, książę! — doradzał eunuch. — Powiedziałem ci, że masz ich w ręku.
— Drwisz ze mnie?! — mruknął Kobra i wbił w twarz eunucha nagle ściemniałe od nienawiści źrenice.
— Nie! Przecież za przysługę mam dostać od ciebie wioskę Kiula. Dla mnie to nie są żarty! — odpowiedział Zusoba. — Słuchaj uważnie, książę! Wiesz, że nasze prawo odróżnia zdradę należącej do nakomse żony z pospólstwa od występku żony arystokratki?
Kobra milczał.
— Za młodu więcej przystawałeś z młodymi łobuzami, niż ze starcami, obznajmionymi z obyczajami ludu... Słuchaj więc! Jeżeli zdradzi arystokratę jego żona-prostaczka, dostaje kije, kochanek zaś nawet nie podlega karze podług prawa, chyba, że będzie się na nim mścił zawiedziony małżonek. Inaczej z żoną z rodu nakomse! Po wykryciu zdrady ma być zabita wraz z kochankiem...
— Poco o tem gadasz? — przerwał eunuchowi Kobra. — Sam powiedziałeś przecież, że La nie zdradziła męża!
— Niecierpliwy jesteś, bo goni cię mściwość, jak pantera kobę[131]! — odciął się Zusoba. — Nie dajesz mi skończyć, a czas upływa. Słyszę, że już koguty pieją po raz wtóry! Muszę wracać za chwilę...
— Skończ!... — mruknął książę i zgrzytnął zębami.
— Prawo nasze i obyczaje żądają od żony dumnego „nakomgi“, aby była bez skazy i bez cienia winy. Pod groźbą śmierci nie może ona nawet dotknąć kobierca, na którym spał lub siedział obcy mężczyzna. Żaden pospolity Mossi nie ma prawa pod groźbą śmierci dotknąć jej lub należącej do niej rzeczy. Jeżeli zaś mąż wie, że się tak stało, a wybaczy to wykroczenie żonie swojej i nie ukarze śmiałka — wyrokiem Moro-Naby ma być skazany na śmierć wraz z żoną i kochankiem. Twoi wrogowie zginęli. Oni są w twoim ręku, książę! Oni umrą, gdyż Moro-Naba nie lubi dumnych Kohanu!
— Mów! — szepnął Kobra, rozumiejąc, że przebiegły a chciwy Zusoba obmyślił plan zemsty.
— Już trzy razy z krzykiem przybiegałem do Kohanu i oznajmiałem, łamiąc ręce, że prawo domowego ogniska i wierności małżeńskiej, nad któremi mam sobie powierzoną piecze, zostało złamane. Doniosłem memu panu, że widziałem La i białego niewolnika siedzących na jednym kobiercu. On trzymał ją za rękę i, pokazując krzyż, dłonią swoją dotykał jej czoła, piersi i ramion. Wiesz, co powiedział mi nato Kohanu Ubri, dumny „nakomga“?
Kobra podniósł głowę i słuchał.
— Śmiejąc się, powiedział mi tak: „Głupi, stary Zusoba-Naba! Wybaczam tę zbrodnię małżonce mojej i memu niewolnikowi. Możesz spać spokojnie, biedny Zusoba“! Zgodnie z obyczajem, mogę, a nawet muszę teraz donieść o tem memu zwierzchnikowi, dostojnemu Zusoba-Nabie, pilnującemu żon samego Moro-Naby. Rozumiesz?! Czy dostanę teraz wioskę? Będę w niej wójtem wtedy, gdy moi wysoko urodzeni, szlachetni właściciele będą spali twardym, twardym snem...
— Wioska należy do ciebie, Zusoba! — radosnym głosem zawołał Kobra. — Działaj, nie zwlekając! Donoś mi o wszystkiem, przysyłaj zaufanych gońców! Gdy się stanie, co ma się stać, sam odwiozę cię do Kiuli i ogłoszę jej właścicielem i wójtem. Spiesz się!
Gdy umilkł brzęk ostróg odchodzącego eunucha, książę chodził po pokoju, zacierając ręce i szepcąc:
— Dosięgłem was! O, święte „gri-gri“! Uczyńcie, aby godzina zemsty przyszła jaknajrychlej!
W kilka dni później cała ludność pomiędzy Uagadugu a Fadu-Ngurma i Dori była poruszona i wzburzona niezwykłemi wypadkami.
Do księcia Kobry przybył goniec od Zusoby z wieścią, że Moro-Naba dał posłuch jego skardze na Kohanu-Ubri. W nocy przybyli królewscy jeźdźcy, zaaresztowali księcia i jego żonę, a, ponieważ prawo zakazywało związywać lub zakuwać w kajdany „nakomse“, radzili im zaniechać oporu i dobrowolnie udać się przed oblicze surowego Bokari. Jeźdźcy przywieźli ze sobą łańcuch, aby na nim wlec oskarżonego białego niewolnika, lecz ten zdołał się ukryć.
Kobra, dowiedziawszy się o tem, zacierał ręce, gdyż był pewny skazania swoich wrogów. Co do niewolnika, to ten wcale go nie obchodził.
— Zresztą — myślał sobie książę — gdzie się może ukryć biały człowiek? Znajdą go wkrótce i zginie w Uagadugu lub w Fada-Ngurma, jak pospolity zbrodniarz!
Minęło jeszcze kilka dni i po kraju gruchnęła wieść, że Pui-Naba z rozkazu króla dokonał na gwałcicielach prawa i obyczajów nakomse, Kohanu Ubri i jego małżonce La — wyroku śmierci.
Dumne rody, spokrewnione z dynastją, straciły dwu swoich członków, należących do najstarszych w państwie Moro-Naby rodzin arystokratycznych. Nakomse byli przerażeni i zrozpaczeni, lud, jak zwykle pospólstwo, cieszył się z nieszczęścia szlachetnie urodzonych, a nie zawsze szlachetnie sprawiedliwych.
Gdy ta wieść doszła do Fada-Ngurmy, Kobra złożył obfitą ofiarę domowym fetyszom i kazał przyrządzić ucztę, na którą zaprosił swych dawnych przyjaciół ze zubożałej szlachty, czepiającej się dworu panującego, bogatego księcia, niby kleszcze brzucha bawołu.
Już stoły były zastawione i w nowych kalebasach pieniło się bangi i dolo, gdy do Kobry, rozmawiającego z gośćmi, zbliżył się dworzanin i szepnął:
— Książę! W twej komnacie czeka na ciebie Zusoba-Naba. Powiada, że ma pilne i ważne wieści dla ciebie.
Kobra natychmiast wybiegł z sali i wpadł do swej komnaty, szczelnie zamykając za sobą drzwi.
Koło łoża stał człowiek, owinięty w burnus, zasłaniający mu twarz i głowę. Książę poznał burnus eunucha, jego żółte buty z ostrogami — kołczan i wysoką, chudą postać. Zdumiał się zlekka, widząc krwawe plamy na połach jego płaszcza i na ręce, zaciskającej „haik“ pod szyją.
— Co nowego, Zusoba? — spytał Kobra. — Już wiem, że zginęli moi wrogowie. Zemsta moja została dokonana!...
— Lecz moja — jeszcze nie! — zawołał jeździec i, zrucając z siebie burnus, runął na przerażonego księcia. Na jedną chwilę przed oczami Kobry zamajaczyła nieznana, biała twarz i groźne oczy, lecz, schwycony żelaznemi palcami za gardziel, upadł na posłanie i stracił przytomność...
Goście długo czekali na powrót gospodarza, aż posłali naczelnika bram pałacowych dowiedzieć się o niego. Gdy się rozległ z głębi pałacu przeraźliwy krzyk dworaka, wszyscy rzucili się do komnaty księcia. Kobra leżał martwy. W jego głowie tkwiła głęboko wbita strzała o zatrutem ostrzu, o czem świadczyła czarna smoła, oblekająca żelazo...
Wszyscy zaczęli się cofać w przerażeniu.
Naczelnik bram już szykował dla posłania królowi konia, uwiązywał mu do ogona pęk zielonych liści karite, aby Moro-Naba wiedział, że Kobra, książę na Fada-Ngurma, nie żyje.
Zamordowany pozostał sam. Paląca się lampa skąpo oświetlała obszerną komnatę i szerokie łoże.
Na rzeźbionej półce nad wejściem stały drewniane i gliniane rodowe fetysze — posążki o potwornych kształtach i strasznych twarzach.
Wybałuszały ślepe oczy i krzywiły szerokie, nabrzmiałe wargi.
Śmiały się?
Mogły się śmiać niekształtne, wykoszlawione, zbutwiałe bożki, gdyż one wiedziały, że się stało zadość gorącej prośbie księcia Kobry. Przecież sam władca Fada-Ngurmy błagał, patrząc w ich oblicze:
— O, święte „gri-gri“! Uczyńcie, aby godzina zemsty przyszła jaknajrychlej!
Bożki służyły wiernie od wieków przodkom Kobry. Służyły też i jemu, a — więc błagania jego zaniosły przed tron niewidzialnego Twórcy i Władcy Ammo, rodzica Nieba i Ziemi, a On — Przedwieczny Sędzia — wydał swój sprawiedliwy wyrok.
Widziałem przed laty duże jezioro, otoczone ziemią Azji, tajemniczej, nasiąkłej krwią i brzemiennej prochami dążących na zachód ludów. Z żółtych, niespokojnych fal wyłaniała się jeszcze mała wyspa. Pozostały na niej ruiny murów, kilka nagich drzew i resztki warownych baszt. Nagle zerwał się wicher i jął smagać jezioro nielitościwym biczem, aż okryło się białą pianą i, objęte wściekłością buntu, rzucać zaczęło szeregi bałwanów kipiących, miotających się w zmaganiu z powietrznym katem.
Ten chłostał raz po raz, coraz potężniej i okrutniej. Wtedy w złości bezsilnej, a może w rozpaczy, fale cofnęły się nagle i z groźnym poszumem, z urwanym rykiem, z zapamiętałym pluskiem zaczęły wpijać krocie białych zębów w niski brzeg samotnego szmatu ziemi, lizać żołtemi, ostremi językami trzęsące się mury, zmurszałe baszty, zbutwiałe drzewa, aż runęły i, porwane przez kotłujący się wir, otwarły falom drogę...
Z mgławicy wspomnień wynurzyły mi się te już zacierające się obrazy, gdy słuchałem opowieści o losach potomków łowcy Riarego, o sprawiedliwym bogu Ammo-Uende, o potwornych, próchniejących, a potężnych fetyszach, przechowujących na sobie niewidzialne ślady błagalnych, gorejących wiarą i nadzieją oczu setek pokoleń Mossi, o tajemniczym białym niewolniku, co z krzyżem, znakiem zwycięstwa śmierci, śmierć przyniósł do rodu wysoko urodzonych potomków Ubri.
Na tle tych obrazów przeszłości i teraźniejszości nieznana ręka coś kreśliła, a z każdem jej dotknięciem występowały na ściemniałej, zamglonej powierzchni nowe plamy, żywe, jaskrawe, nieraz rażące, niemal sprawiające ból...
Były to plamy aroganckich kontrastów.
Jak wzburzone bałwany dalekiego jeziora zniszczyły resztki dawnej twierdzy chińskich najeźdźców, tak fale morza białej rasy, nieulękłej i wytrwałej, biły w brzegi i w serce czarnego lądu, porywając za sobą stare przesądy i obyczaje i piętrząc na ich gruzach nowe, do zjaw podobne gmachy, drogi, pola, plantacje, prawo.
Myślałem o tem, siedząc pewnego dnia w samochodzie p. Heslinga.
Jechaliśmy piękną, wysadzaną kailcedratami drogą, przecinającą księstwo Kaja. Gubernator rozmawiał o nowych mostach i składach bawełny z komendantem Michelem, ja zaś myślą swoją byłem daleko, w ciemnej pomroce wieków i w ciemniejszej od niej mgle przyszłości.
Czy białe fale zburzą do szczętu warowne mury i baszty prostaczej, rzewnej wiary pierwotnych ludów, jak się to stało na niskiej wyspie, wyglądającej ze spienionego żółtego jeziora, i czy, jak było tam, pomkną dalej, niosąc zagładę? Czy, dobiegłszy do przeciwległego brzegu, fale te przyniosą wyłącznie zniszczenie, czy też przechowają w swoich wirach płodne ziarna nowego życia i dokonają potężnego siewu, który pustynię zmieni w ciemne bory, w barwne, radosnem kwieciem pokryte łąki lub w złociste, żyzne łany?
A tymczasem samochód mknie, mijając nagie, olbrzymie baobaby, wioski prostodusznych tubylców, skutych rozpalonym łańcuchem słońca-tyrana, w męce i wysiłku pracujących na polach bawełny pod smaganiem miljonów płomiennych biczów.
Koła wozu, objeżdżającego most, skaczą po okrągłych kamieniach wyschłego łożyska Białej Wolty.
Trzech tubylców rozprawia o czemś, wymachując rękami i spoglądając z trwogą na dżunglę. Trzymają w rękach luki i mają twarze wylękłe.
Samochód staje.
Gubernator zapytuje o przyczynę niepokoju.
Tubylcy wszyscy naraz zaczynają mówić:
— Dwa lwy włóczą się po dżungli. Wczoraj wychodziły na drogę i napadały na przechodniów. We wiosce Korsimoro porwały dwie owce... Stare to lwy!... Już nie mają sił i szybkiego biegu, aby dogonić w brussie antylopę... Napadają więc na najbardziej bezbronne i powolne ofiary — ludzi i bydło domowe. Chcemy zapolować na lwy, lecz boimy się. Mało nas!... Tylko trzech mogło pójść... Inni bowiem zajęci są znoszeniem bawełny na składy w Korsimoro.
Gubernator obiecuje wysoką nagrodę za zabitego lwa. Ruszamy dalej.
Wieś Korsimoro... Duża, bogata wieś z obszernym placem pośrodku. Tłum tubylców z koszami, napełnionemi bawełną, zaległ plac. Kilku europejskich kupców dzieli pomiędzy sobą całą dostarczoną bawełnę, tłoczy się przy wadze, kontrolowanej przez urzędników kolonjalnych, wypłaca tubylcom należne pieniądze...
Na spotkanie gubernatora wychodzi komendant Kaji, dawny oficer, olbrzym, o marsowej twarzy, noszący nazwisko Bourrouillou, co przypomina odgłosy dalekiego grzmotu; obok komendanta kroczy majestatycznie wasalny książę Kaji-Busuma-Naba.
Obchodzimy rynek, oglądamy bawełnę; gubernator kontroluje kontrakty europejczyków i Syryjczyków z murzyńskimi plantatorami, wagę, gatunek towaru, rozmawia z najwybitniejszymi rolnikami, daje wskazówki komendantowi i jego pomocnikom, wysłuchuje kupców, robi przegląd automobilów ciężarowych, mających przewieźć nabytą od tubylców bawełnę na kolej do Buaké.
Po skończonym obchodzie rynku i składów, komendant i jego małżonka podejmują nas śniadaniem w obszernej chacie miejscowego wójta. Konserwy, kurczęta à la Uolof,[132] pieczone dzikie perliczki, papaja, ser, wino czerwone i szampańskie, a ponadto lód, specjalnie dostarczony z Uagadugu, i bardzo dobra, smaczna woda z głębokiej studni.
Wychodzimy na plac. Na wprost domu wójta usiadł w otoczeniu świty książę Busuma-Naba; za nim zgromadził się tłum mieszkańców wioski i plantatorów, przybyłych na rynek z rodzinami i niewolnikami. W tłumie tubylców o krótkich włosach spostrzegłem mężczyzn o dość misternej fryzurze i niezwykłych nacięciach na twarzy. Wyjaśniono mi, że są to oznaki arystokratów — „nakomse“, odróżniające ich od pospólstwa.
Tymczasem świta księcia i najbliższe jego otoczenie zaczęły składać mu pokłon „pussi“. Busuma-Naba powstał i zaprosił gubernatora na zabawę.
Była to już znana mi z podróży po Marokku i Algerji „fantazja“.
Wyszliśmy na obszerną płaszczyznę tuż za wsią i zajęliśmy miejsca.
Busuma-Naba w stożkowatym, splecionym z dudumy,[133] szerokim kapeluszu, w białym burnusie, przepasanym zieloną szarfą, w czerwonych butach z dużemi ostrogami, noszonemi niegdyś przez konkwistadorów, dał znak.
Podprowadzono mu gorącego, cisawego ogiera pod pięknym czaprakiem, lśniącem od czerwieni i srebra siodłem, z szeroką, kutą przyłbicą i naocznikami. Z tyłu spuszczało się do połowy ogona pasmo skóry, suto haftowanej złotem. Z rzemieni uzdy i z przyłbicy zwisały pęki piór i włosów.
Książę lekko wskoczył na siodło i oparł stopy o szerokie maurytańskie strzemiona.
Świta, ministrowie, eunuchy, nakomse i mastelarze poszli za jego przykładem.
Pachołkowie podali broń. Były to miecze o rękojeściach krzyżackich, tureckich i arabskich, o pochwach ze skóry, srebra i aksamitu, oszczepy o szerokich ostrzach i całkowicie żelazne, misternie cyzelowane i nabijane srebrem dziryty, łuki i kołczany, pełne strzał.
Dowodzeni przez księcia jeźdźcy odjechali aż na koniec obszernej płaszczyzny i, zwróciwszy konie, defilowali przed nami, przechodząc krótkim galopem.
Parskały i rżały dziarskie ogiery, gryzły się w biegu, stawały dęba, robiły szalone skoki.
Za dwustu jeźdźcami mknęła złocista kurzawa i ciężka fala huczących bębnów bojowych i basowych dźwięków balafonów.
Jeźdźcy zawrócili raz jeszcze, Busuma-Naba podniósł miecz nad głowę. Umilkły bębny, natomiast przeraźliwie, budząc niepokój, jęknęły piszczałki i pobiegły, skacząc, wysokie tony balafonów.
Z okrzykami i wyciem pomknęły zbite, skotłowane szeregi jeźdźców, wyrzucając wgórę połyskliwe klingi pałaszy i łapiąc w powietrzu drążki dzirytów. Wszystko się zmieszało w nawałnicy pędzących ciał końskich i ludzkich. Zwykły niewolnik-masztalerz, jeździec zapalony, przeganiał księcia, eunuch ścigał się z dumnym „nakomgą“, Busuma-Naba i wyprzedzał obcego giermka...
Zdziczała nagle wataha, niby skłębione w trąbie samumu złośliwe, niezwalczone dżinny-duchy, przecwałowała przed nami i odrazu znikła, pogrążona w kłębach żółtej, suchej ziemi, wyrwanej i na pył zmiażdżonej mocarnemi kopytami pianą okrytych, żarem buchających ogierów.
Jednak ciężkie strugi słońca, sączące się z bladego, do bieli rozpalonego nieba, szybko przybiły kurz do ziemi. Znowu wynurzyła się zbita czereda koni i ludzi, a szła krótkim galopem. Jeźdźcy co chwila zdzierali rwące się, unośne ogiery, wściekle trzęsące łbami i miotające pianę z żujących wędzidła warg.
Były to nieduże konie rasy Yagha, o małych, niezwykle twardych kopytach, niezastąpionych na kamienistym gruncie.
Książę Busuma-Naba zeskoczył z konia i oddał wodze i miecz pachołkowi, trzymającemu strzemię.
Złożyliśmy podziękowanie księciu i starszyznie, pożegnaliśmy urzędników i wkrótce pędziliśmy samochodem do Uagadugu.
W stolicy gubernatora Francji i króla Mossi spędziłem zaledwie jeden dzień i znowu pojechałem z p. Heslingiem do Sarji, gdzie władze francuskie założyły rolniczą stację doświadczalną. Cel jej — zbadanie warunków najwydatniejszej kultury bawełny na suchych polach oraz nauczanie tubylców nowych sposobów rolnictwa, używania wołów do pługów amerykańskich, stosowania współczesnych narzędzi rolniczych i gospodarki racjonalnej.
Do Saria przybywają młodzi „nakomse“ i synowie bardziej zamożnych wieśniaków, których wraz z roboczem bydłem posyłają tu na naukę książęta Mossi. Po przejściu praktycznej szkoły powraca młodzież do domów, a prowincja otrzymuje w ten sposób dostatecznie przygotowanych instruktorów, nauczone do chodzenia w uprzęży woły oraz pługi, ofiarowywane w postaci premjum przez administrację.
Tu znowu ujrzałem rozmach wysiłku, godny wielkiego uznania.
Przed dwoma laty panoszyła się na miejscu tej fermy-szkoły dziewicza dżungla. Teraz posiada Saria 40 hektarów wspaniałej roli, gdzie zamiast 80 kg bawełny zbiera się już z hektara 700 kg, a, ulepszając drogą selekcji nasiona tubylczej bawełny, ma wydatność dojść do 1000—1200 kg. Oprócz bawełny produkuje ferma proso, arachidy, tytoń, kukurydzę, a w błotnistej kotlinie i na jej brzegach widziałem pola ryżowe, ogród warzywny z grzędami doskonałych ogórków i pomidorów oraz łan... pszenicy. Tu i owdzie spostrzegłem szeregi kaktusów-agaw i zarośla bambusów.
Piękne byki mają przygotowany pokarm, złożony w duże stogi, stojące na platformach, opartych na palach, aby szczury, myszy i termity nie niszczyły paszy.
Przez Sarię przechodzi wyschłe łożysko małej rzeczki.
Podczas ulew rzeczka staje się rzeką i zatapia znaczny obszar niżej położonej roli. Wtedy zjawiają się tu krokodyle. Nie wszystkie one zdążają porzucić rzekę przed okresem suszy, więc ukrywają się gdzieś, czekając na lepsze czasy.
Dyrektor fermy, były oficer rosyjskiej gwardji, obecnie dyplomowany agronom francuski, p. W. A. Petrow, opowiadał mi o obyczajach tych płazów i o niezwykłem polowaniu na nie w okresie suszy.
Krokodyle kryją się w norach, wykopanych w brzegach rzeki. Najbliżej do wyjścia, a więc tam, gdzie jest więcej powietrza, śpią stare okazy, młode krokodyle — głębiej.
Polowanie odbywa się w ten sposób, że tubylcy przy wyjściu ze skrytki zapalają ognisko lub siarkę, skierowując dym w stronę nory. Stare krokodyle, tratując i dusząc małe, zaczynają natychmiast uciekać w głąb kryjówki, nigdy jednak na powierzchnię ziemi nie wychodząc. Po pewnym czasie murzyni rozkopują norę i wyciągają zdobycz.
Gdy powróciliśmy do domu, oczekiwała na mnie miła niespodzianka. Otrzymałem zaproszenie na doroczne polowanie Mossi.
Gubernator uprzedził nas, że nie możemy spodziewać się obfitej zdobyczy myśliwskiej, lecz upewniał, że będziemy mieli wrażeń coniemiara i że aparaty nasze także nie będą próżnowały.
Nie zniechęciło nas to bynajmniej, bo nie na rozlew krwi zwierzęcej i ptasiej przyjechaliśmy do zachodniej Afryki, lecz na poznanie ludzi, przyrody, nieznanych bogów i wszystkiego tego, co stanowi i co pięknem czyni życie na tej ziemi niezgłębionej tęsknicy i niewypowiedzianej radości.
Pojechaliśmy.
Na czele naszej wyprawy stanęło dwóch wodzów. Jeden — strateg; był nim Balum-Naba; drugi — główny intendent, dzielny, wesoły komendant Michel.
Drogą, prowadzącą do granicy angielskiej kolonji Złotego Wybrzeża, samochodami i konno dotarliśmy do brzegów Czerwonej Wolty.
Jadąc zauważyliśmy wielki ruch po wsiach, na drogach i ścieżkach, wijących się w brussie. Ze wszystkich stron ciągnęły mniejsze i większe oddziały czarnych myśliwych.
Łucznicy, obwieszeni amuletami łowieckiemi, z kołczanami, pełnemi zatrutych strzał, szli, prowadząc na smyczy małe, do chartów angielskich podobne psy, drepczące tuż przy nodze panów.
Każdy taki oddziałek, kierujący się na wskazane mu zawczasu miejsce, posiadał swego muzykanta, przygrywającego na flecie z bambusu lub z wypalonego wewnątrz kawałka mahoniu. Niektórzy trąbili w rogi myśliwskie o głuchych, ponurych tonach.
Gdzieniegdzie spotykaliśmy jeźdźców, samotnych lub otoczonych nieraz liczną świtą, uzbrojoną w luki, oszczepy, miecze i stare strzelby skałkowe o długich, ciężkich, lufach.
Bogaci „kamberes“ i „nakomse“ jechali na pięknych koniach, mając ze sobą dobre strzelby myśliwskie lub nawet karabiny.
Zatrzymaliśmy się w urządzonym dla nas obozie. Była to cała wioska, złożona z szałasów, skleconych naprędce z bambusu i mat słomianych. Ludność tej wioski, powstałej na rozkaz energicznego Michela w szczerej dżungli, dochodziła do pięciuset ludzi, gdyż oprócz nas i kilku zaproszonych europejczyków rozlokowali się tu Balum-Naba, Gunga-Naba[134] i trzech książąt ze swemi soroné, świtą i strażą.
Według modły europejskiej można było, siedząc przy swoich schroniskach, polować przez cały dzień, gdyż co chwila przelatywały nad obozem turkawki, zielone, dzikie gołębie, a tuż w krzakach psy raz po raz płoszyły kuropatwy, perliczki i skalne kurki.
W tym obozie przemieszkaliśmy kilka dni, spędziwszy bardzo wiele miłych chwil, gdy po męczącej włóczędze przez dżunglę, przed zachodem słońca zbieraliśmy się w dużej szopie i zasiadaliśmy do stołu, obficie przez komendanta Michela zaopatrywanego nie tylko w różne wytworne dania i doskonałe — wino, lecz nawet w lód, dostarczany codziennie samochodami z Uagadugu.
Tu, w dżungli, nieraz dzwoniły szklanki i grzmiały okrzyki na cześć naszej ojczyzny.
Polowania murzyńskie odbywają się według zasad, stosowanych przez wszystkie szczepy afrykańskie.
Oddziały pospolitych łuczników dostają z wieczora rozkazy i wyruszają na noc, otaczając znaczną przestrzeń brussy. O świcie wszystkie oddziały zaczynają się posuwać ku środkowi, tworząc w miarę zbliżania się nieprzerwany łańcuch. Tropiciele Mossi umieją tak się czaić, poruszać się bez najmniejszego szelestu, że nieraz bywałem tuż obok czarnych łuczników nie mogąc żadnego z nich wypatrzeć na szaro-żółtem tle suchej trawy i opalonych krzaków.
Na tych polowaniach można widzieć czasami niezwykłe sceny.
Koło strzelców już otoczyło dżunglę. Starszyzna, uzbrojona w strzelby, zajęła wybrane dla niej stanowiska. Tropiciel, prowadzący naganiaczy, idących bez hałasu, wczołgał się, jak wąż, do środka kotła, wywęszył, wypatrzył wszystko, odczytał każdy ślad na suchej ziemi, zrozumiał znaczenie każdej odgryzionej gałęzi, zdartej kory, każdej skazy na kamieniu.
Ze szczytu pagórka cała otoczona zewsząd część dżungli — jak na dłoni.
Z biciem serca można się przyglądać, jak wypadają z chaszczy antylopy, spłoszone nie hałasem, lecz raczej zaczajoną ciszą, jakąś wiszącą w powietrzu ukrytą groźbą.
Wybiegają i mkną przed siebie rude i ciemno-szare, lekkie w pędzie zwierzęta, ufne w siłę sprężystych nóg, czujące bliskość nowych, bezpiecznych gąszczów. Nagle rozszerzają się im latające chrapy, chwytające wraz z prądem powietrza jakiś obcy, zupełnie zbliska zalatujący zapach. Jeszcze skok i — tuż za krzakiem wyrasta wyprężona w napięciu luku postać strzelca. Błyskawiczny, nieuchwytny zygzak czyni w okamgnieniu wylękłe, a czujne i baczne zwierzę, mknie na prawo, lecz znowu zalatuje je ten sam budzący trwogę zapach. Antylopa staje, jak wryta, węszy, patrzy i słucha... Wtedy z przeciągłym poświstem wbija się w nią zatruta strzała lub grzmi karabin.
Trochę dalej, przywarłszy plamiste ciało do ziemi, jak węże, czołgają się drapieżcę: ryś i cyweta. Chwilami znikają z oczu, bo się zaczaiły w kępie wysokiej trawy. Długo trzeba macać wzrokiem każdy kamień, każdą spaloną gałęź lub spróchniały pieniek, aby wypatrzeć, raczej zgadnąć drapieżników. Dopiero wtedy uda się ich dostrzec, gdy błysną w słońcu żółtemi ślepiami, gorejącemi przerażeniem i wściekłością.
Mała polanka wśród traw... Przemykają się przez nią, jak widma... Wpadają do zarośli palmowych krzaków i nagle płaszczą się przy ziemi, bo widzą człowieka. Nie spuszczając z niego wytężonego wzroku, czołgają się ku wysokiej trawie, nie widząc, że tam stoją czarni, nadzy ludzie, że podnieśli oszczepy, że czekają już na swe ofiary.. Dopełzły i odrazu kilka szerokich ostrz przygwoździło rysia do ziemi. Cyweta gwałtownym rzutem, mignąwszy pręgowanym ogonem, miotała się na polance, lecz padła, ugodzona grubym śrótem.
Nagle ostrzegawczym rykiem odezwał się róg tropiciela; oglądać się zaczęli ukryci za krzakami naganiacze, nadsłuchiwać i ostrożnie dotykać amuletów.
Po chwili zaczęli się cofać, odchodząc na prawo i na lewo, jak gdyby otwierając komuś możnemu szerokie i wolne przejście.
Nieraz bywa to istotnie możny pan — bezgrzywiasty, płowy, jak piachy pustyni, lew, władca i postrach dżungli.
Ludzie zbudzili go w jego królewskiem legowisku, więc podniósł głowę i długo słuchał i oglądał okolicę. Domyślił się, co się dzieje w jego posiadłościach, zrozumiał, że jego odwieczny wróg, człowiek, wtargnął do dżungli, siejąc zniszczenie, bo oto buchnął strzał gdzieś daleko, po nim drugi, przemknęła spłoszona antylopa, nawet nic spostrzegłszy jego, przed którym wszystko drżało...
Tuląc uszy i zlekka ukazując kły, lew ruszył w przeciwną stronę.
Rozstąpiły się przed nim szeregi uzbrojonych tylko w łuki i dziryty myśliwych, a on obejrzał się raz jeszcze i wielkiemi susami jął sadzić przez kamienie i niewysokie krzaki, aż zapadł gdzieś w chaszczach na błotnistym brzegu, wychylił się z nich po chwili, przebrnął rzekę i pędził dalej i dalej, chrapliwie dysząc.
Stado małp, skacząc i niespokojnie rechocząc, dobiegło do wysokiego drzewa i wdrapało się aż na sam szczyt.
Koło strzelców zwężało się coraz bardziej. Już nie było to jedno koło, lecz — dwa, po nim — trzy, nareszcie cztery. Na małej przestrzeni, otoczonej tłumem ludzi, miotały się zamknięte ze wszystkich stron antylopy, drobne drapieżniki i padały pod ciosami oszczepów i ciężkich kijów. Co chwila wylatywały z łopotem skrzydeł i trwożnym krzykiem kuropatwy, dropie, kury faraonowe, perliczki, przepiórki, lecz rażone kijami i drzewcami oszczepów, spadały w trawę, aby już nigdy się nie podnieść.
Pozostawały tylko małpy, zaczajone na nagich gałęziach potężnego drzewa-starca. Do niego zbliżyli się ministrowie, książęta, nakomse i sędziwi wójtowie, posiadający broń palną. Grzmiały wystrzały. Dymem osłoniła się dżungla, niby kryjąc swoje oblicze przed widokiem wstrętnej rzezi. Z drzewa spadały zabite małpy, głucho uderzając o twardą ziemię, ranne niezgrabnie czepiały się gałęzi i, prężąc ciała, usiłowały wspiąć się jaknajwyżej, lecz strzelby ziały ogniem i strącały je na ziemię.
Wkrótce tylko trupy zwierząt i ptaków pozostały na wypalonej, żałobnej polanie. Myśliwi dzielili zdobycz podług ustalonego obyczaju i tuż na miejscu wycinali wątroby i serca zwierząt, piekli na ogniu i pożerali chciwie, radośnie, bez miary.
Z krzykiem wyłoniły się nowe tłumy. Były to kobiety — żony, córki, dążące za strzelcami. Niosły kosze na głowach i szerokie maczety w rękach. Gdy podział zdobyczy zakończono, odeszły, niosąc napełnione mięsem i skórami kosze, ociekające krwią...
Wioski Mossi posiadają dużo drobiu, owiec, kóz i byków — więc mieszkańcy zawsze mogą mieć mięso. Dostarczają go także pola prosa i bawełny, gdyż tam roi się od zajęcy i kuropatw.
Skąd więc ten pęd do mięsa podczas polowań, pęd nieprzezwyciężony, a tak potężny, że tubylcy zjadają wszystko, co trafi pod strzał lub pod uderzenie maczetą i kijem?
Widziałem, jak po polowaniu piekły się na węglach ogniska, dymiąc, wątroby antylop, tygrysiastych kotów, cywet i zajęcy.
Może jest to jakiś wpływ słońcu na organizm czarnego człowieka, potrzebującego w pewnych okresach nadmiaru pokarmu mięsnego?
Może w pożeraniu znacznej nieraz zdobyczy w ciągu jednego dnia — brzmią jeszcze echa dawnych czasów?
Może wygnane niegdyś z jakiejś jałowej, niegościnnej ziemi-praojczyzny, nękane głodem hordy „synów Kaina“, wędrujących w nieznane krainy, docierały do miejscowości, obfitujących w zwierzynę, i tu w pośpiechu usiłowały wzmocnić swe znużone mięśnie, ożywić upadające siły?
Czyż podczas swoich wypraw nie znalazłem odpowiedzi na te obydwa pytania?
Biali ludzie, pracujący w kolonjach, potrzebują obfitego mięsnego odżywiania. Bez niego zapadają na zdrowiu, tracą energję.
Poganiacze wielbłądów w pustyni Gobi i Saharze żywią się przez długie tygodnie mączną strawą, lecz, przybywając do miejsc zaludnionych, z jakąś zwierzęcą żarłocznością zjadają potworną ilość mięsa; nieraz nie mają nawet cierpliwości na przyrządzenie mięsa i pożerają surowe, krwawiące jeszcze kawałki, wysysają z rozbitych kości szpik, wyjadają mózg z uciętych przed chwilą łbów baranich.
Fizjologja czy dziedziczność koczownicza są podłożem ohydnych scen, podpatrzonych na polowaniach tubylców.
Murzyni polują nie dla zabawy łowieckiej, nie dla sportu. Celem polowań jest zawsze mięso, jaknajwięcej mięsa!
Gdy się zabije na polowaniu bawoła, hipopotama lub słonia, tropiciele nieraz piją ich krew, włażą do ich wnętrza z nożem w ręku i pożerają surowe mięso i sadło bez żadnej miary, zapamiętale i chciwie. Wychodzą okryci posoką zwierza, nieprzytomni, pijani krwią...
Łatwo zrozumieć, że w tych warunkach nie chcą oni, aby biały myśliwy przyjmował udział w ich łowach, i zawsze potrafią go usunąć, skierowawszy na taką placówkę, gdzie niefortunny sportsmen nie ujrzy nic, oprócz srok, sępów i drozdów.
Europejski myśliwy niechętnie też poluje podczas zbiorowych łowów, bo nie trudno tu dostać strzałę w piersi lub w plecy, a jeszcze łatwiej zranić zaczajonych naganiaczy. Najważniejszą zaś przyczyną wstrętu do takich polowań jest ohydne widowisko mordu, dokonywanego na osaczonej zewsząd zwierzynie.
Największą atrakcję polowań murzyńskich stanowi możność obserwowania ludzi i zwierząt. Tego miałem jednak podostatkiem w okolicach Czerwonej Wolty, więc z wielką radością przyjąłem wiadomość, że możemy powracać.
Był już wielki czas! Na niebie wieczornem już nieraz pełzły ciężkie, szare i czarne chmury — zwiastuny zbliżających się tornado. Nadchodził okres, w którym po kaskadach słonecznych promieni zaczynało niebo wylewać smugi i potoki ciepłego deszczu, zamieniającego suche wąwozy w wartkie potoki, piękne zaś drogi — w gąszcz nieprzebytej brussy.
Należało się spieszyć, aby przed ulewami zdążyć do portu.
Powróciliśmy do Uagadugu i odrazu przystąpiliśmy do pakowania bagaży; musiałem wykończyć korespondencję do kraju i dla „Corriere della Sera“[135], oraz wyekspedjować do Polski różne paczki ze zbiorami.
Jednak nawet ostatnie dni, spędzone w Uagadugu pod dobrotliwem skrzydłem gubernatora Heslinga, nie przeszły dla mnie bez śladu.
Po zachodzie słońca stawiano zwykle przy naszym domu na warcie czarnego żołnierza, aby strzegł naszych bagaży, złożonych na otwartej werandzie.
Nasz Cerber zjawiał się punktualnie, lecz, gdy zmrok zapadał, przychodziła jego żona i przynosiła małżonkowi szeroki mat słomiany i posiłek. Mat zaścielano pod drzewem kapokowem i po kolacji małżeństwo najspokojniej w świecie układało się do spoczynku. Przychodząc późno do domu od Heslingów lub Michelów, zdaleka już słyszeliśmy basowe chrapanie wartownika i delikatne pogwizdywanie jego małżonki.
Gdyby pomiędzy uczciwymi Mossi znalazł się złodziej, z pewnością mógłby wynieść całe nasze mienie, dodawszy do niego stróża i jego arcy-czarną połowicę.
Jednak ten prosty żołnierz, rozmawiając ze mną, dopomógł mi w zrozumieniu duszy ludu Mossi.
Pewnego razu, zauważywszy, że mały, może siedmioletni chłopak przynosił mu jedzenie, zapytałem, jak liczną rodzinę posiada nasz wierny obrońca.
— Miałem trzy kobiety — odpowiedział — lecz dwie umarły. Jesteśmy teraz we dwoje z żoną.
— A ten chłopak nie jest chyba twoim synem?
— Nie! — rzekł. — Jest to wychowaniec wsi. Pewna wdowa powierzyła nam po śmierci opiekę nad swem dzieckiem.
— Po śmierci, powiadasz? — zapytałem. — Jakże to było?...
— To zwykła rzecz! — oświadczył. — Gdy umiera wdowa i pozostawia po sobie dziecko, sąsiedzi otaczają ciało zmarłej i pytają się jej, co mają uczynić z dzieckiem.
— W jaki sposób się pytacie?
— Wołamy czarownika — „bara“ i prosimy, aby dowiedział się od zmarłej, co myśli o losie dziecka. Bara kładzie dziecko na piersi matki i czeka. Jeżeli trup się poruszy, ma to oznaczać, że matka chce zabrać dziecko ze sobą. Wtedy bara pozostawia sierotę na brzegu rzeki.... Krokodyle, hijeny, lub drapieżne ptaki pożerają dziecko. Jeżeli jednak zmarła leży spokojnie, znaczy to, że chce, aby sąsiedzi wychowali sierotę. Takiem dzieckiem wsi jest mały Romalassi...
Słuchając tego opowiadania, zrozumiałem, że szybko rozkładające się w upale ciało istotnie może wykonywać pewne ruchy. Widziałem to na zabitych podczas polowania zwierzętach; poruszały nogami, uszami i powiekami pod wpływem ciśnienia rozwijających się we krwi i w kiszkach gazów; zrozumiałem też, że, kładąc na piersi zmarłej dziecko, czarownik może wywołać przesunięcie się gazów i pewne ruchy martwego ciała. Jednocześnie przyszła mi myśl, że bądź co bądź los sieroty zawsze jest w ręku bara...
Może on zachować dziecko przy życiu, lub, otrzymawszy zapłatę od wójta wiejskiego, zgubić biedactwo.
— Jak myślisz — zapytałem żołnierza — czy matka Romalassi wie, że jej syn dobrze się chowa?
— Część jej duszy pozostała przecież w pobliżu wsi, a druga — jest na szczycie wysokiej góry, gdzie wielki bóg, Naba Uende, panuje w szczęśliwem królestwie zmarłych!
Znowu usłyszałem dochodzący z otchłani minionych wieków pomruk egipskich i chaldejskich wierzeń, ustalonych przez wtajemniczonych kapłanów-animistów...
A może ta szczęśliwa kraina zmarłych była naszym chrześcijańskim rajem, królestwem bożem, o którem rozpowiadali apostołowie Zbawiciela, gdy przybyli na północ Afryki i w grotach Sfaxa[136] założyli pierwszą gminę wyznawców Chrystusa...
Temi samemi łożyskami płynęły legendy, mity i kulty, zrodzone w Mezopotamji, nad Nilem i w Nazarei.
Przecież zawędrowały aż tu, do kraju Mossi, boska trójca z Teb, stożkowate ołtarze-fetysze, te namacalne pozostałości dawno zapomnianego kultu Baala, a imię proroka Aissa-Jezusa powtarzały przed wiekami miljony barwnych ludzi na północy, a setki tysięcy ich — w sercu czarnego lądu.
Dlaczegożby piękny obraz królestwa bożego nie mógł się z biegiem czasu przeistoczyć w górzystą krainę, gdzie panuje przedwieczny Naba-Uende, najwyższe bóstwo, dalekie i niedostępne, ustępujące powoli miejsca — wrogiej potędze — słońcu, bóstwu żeńskiego rodzaju, obsługiwanego przez wielkich kapłanów Hogo-Uango. Znaki tego słonecznego boga — swastykę — spotkałem śród Mossi, wyciętą na klindzie miecza i naszytą na hełmie starego tropiciela słoni.
Pożegnawszy naszych przyjaciół w Uagadugu, wyruszyliśmy na południe, pozostawiając poza sobą kraj Moro-Naba.
Znowu mijamy wioski, gdzie w nieznanych skrytkach stoją rodowe fetysze, gdzie z ołtarzy spływa krew ofiarnych ptaków, gdzie czarownicy rozmawiają z duszami przodków i rozgniewanych bożków, gdzie pędzą średniowieczne życie dumni „nakomse“ i gdzie rolę ich uprawiają tysiące niewolników Gurunsi...
Toną te wioski i te obrazy w złocistej mgle kurzu, pędzącego za naszemi samochodami, lecz z mgły wyłaniają się ciągle nowe obrazy.
Widzę olbrzymie traktory, głęboko brużdżące suchą pierś ziemi potomków czarnych i czerwonych ludzi, fabryki, lokomobile, żniwiarki, irygacyjne kanały, murowane domy i śpichrze, połyskujące pasmo szyn kolejowych, kościoły...
Słyszę jak biją dzwony, a każde uderzenie — to okrzyk groźny:
— Śmierć Hogo Uango! Śmierć Hogo Uango!
Na dalekim horyzoncie widzę twierdzę czarnych ludów, stojącą na wysokiej skale wśród nieznanego morza.
Biją z hukiem i wyciem białe fale w czarny masyw skały, wyżerając w niej groty, wygryzając głębokie szczeliny i wstrząsając posadami starej twierdzy....
Nic znają wytchnienia potężne fale, walą w kamień, ryczą i biegną z sykiem:
— Przyjdzie czas! przyjdzie czas! Jeszcze... jeszcze!...
Na skale, zwisającej nad spienionem morzem, nad chaosem fał, piany i bryzgów, stoi zapatrzony w dal Hogo Uango.
Milczy...
Jeszcze zupełnie niedawno na południe od rzeki Buguri, pomiędzy prowincją Bobo-Diulasso i granicą Wybrzeża Kości Słoniowej i Wybrzeża Złotego czuł się biały podróżnik bardzo niedobrze. Brussa tej części Wysokiej Wolty należy do murzynów Lobi.
Wojowniczy szczep, surowy i oddawna nawykły do walk z nadchodzącemi od przeciwległego brzegu Wolty hordami najeźdźców, przetrwał różne czasy i dzieje i pozostał na swojej ziemi.
Lobi nie uprawiali roli, chyba zaledwie tyle, ile wystarczyć mogło dla każdej sukali[137], o czem wiedział ten, który był głową rodu. Pożywienie dla siebie zdobywali w dżungli: mężczyźni — łukiem i oszczepem, kobiety zaś — maczetą, rąbiąc gałęzie i drzewa, obarczone dzikiemi owocami.
Poco im było roli, gdy każdego dnia mogły przyjść luźne oddziały dążących na północ sąsiadów, zniszczyć pracę, zrabować urodzaj prosa i arachidów?
Lobi bronili tylko tych pól, które otaczały sukale, a bronić mogli, gdyż, co zagroda, to — twierdza.
Cztery niskie baszty, stojące na rogach kwadratu, połączone grubemi murami z ubitej ze słomą ziemi, wziętej z kopców termitów. Z baszt i murów wyzierają strzelnice, skąd wypuszczano w łupieżców zatrute strzały. Wewnątrz budowli mieści się całe gospodarstwo, rządzone przez starców, a doglądane przez kobiety.
Krwawe i ciężkie dzieje uczyniły z Lobi ludzi nieufnych.
Gdy Francuzi stali się panami obszarów, przecinanych trzema Woltami, Lobi długo przebywali w nieufności. Przy zbliżeniu się białego człowieka do wioski lub samotnie stojącej sukali — mieszkańcy albo uciekali do dżungli, albo szczelnie zamykali jedyne w murach drzwi, przywalając je od wewnątrz ciężkim kamieniem lub pokraczną kłodą wykarczowanego drzewa. Nic nie mogło wtedy zmusić ich do rozmowy z cudzoziemskim przybyszem. Gdy, zniechęcony, odchodził, często mknęła za nim jadowita strzała.
Obecnie pozostały sukale-twierdze i nie rozchmurzyły się jeszcze ponure spojrzenia Lobi, lecz już dużo się zmieniło w ich obyczajach.
Lobi dobrze pamiętają, że biali lekarze-czarownicy uratowali od cierpień i śmierci setki ich rodziców i dzieci, że magicznym nożem cudownie leczą panoszącą się tu słoniową chorobę i straszliwe wrzody na ciałach dzieci, więc już nie uciekają teraz przed człowiekiem z za morza, tylko z przyzwyczajenia patrzą na niego ponuro, z podełba.
Lobi wyszli już poza swoje sukale i mają pola daleko w brussie, w miejscach, wygodnych dla uprawiania roli. Ten i ów z nich porzuca już dawną, od ojców przejętą w spuściźnie zagrodę-twierdzę, a buduje lekki, przewiewny dom. Dawni nieugięci wojownicy zaczęli już posyłać swoje dzieci do francuskiej szkoły, kupować w sklepach przybyszów tkaniny, papierosy, blaszane kubki i misy, igły i nici, nie bojąc się sprzedawać skór lamparcich, bawełny, masła karite i kauczuku białym kupcom, zaczynają nawet przychodzić do urzędników po radę i po sprawiedliwość.
Tę rewolucję w poglądach Lobi wywołała medycyna białych najeźdźców z dalekiego brzegu nieznanego morza.
Lobi nie są tu bynajmniej najstarszymi posiadaczami ziemi, tak dzielnie przez nich bronionej.
Dziewięć już wieków upłynęło, gdy pierwsi przyszli tu z południa Gurunsi; po nich wtargnęli pobratymcy teraźniejszych Lobi, szczepy Dian i Gan, i wyparli Gurunsi w stronę Uagadugu na żer walecznych Mossi, bo zdarzyło się to przy końcu XIII wieku. Musiały dopiero upłynąć cztery stulecia, aż przywędrowali tu Lobi i osiedli tak mocno, że zdołali wytrzymać najazd Dagarisów, którzy, nie znalazłszy tu urodzajnej ziemi i dobrych pastwisk, pociągnęli dalej.
Lobi wiedzą, że przyszli z innego kraju, i przechowali pamięć o swych dawno umarłych pierwszych rodzicach. W smętne wieczory, gdy szaleje ulewa, gwarzą starcy, że od wschodu przyszły dwie kobiety i jeden młodzieniec, założyli stadło, zbudowali sukalę i stali się przodkami wszystkich Lobi.
Czy ta tak dziwna w swej postaci legenda nie mówi o boskiej trójcy, złożonej z dwóch kobiet: Uei-Nda i Uei-Nga oraz z męża Ammo?
Starcy, kapłani Ziemi, czarownicy, otoczeni młodzieżą, szepcą z przejęciem w dniach wypoczynku od zwykłej pracy na polach i w brussie, że gdzieś wysoko, bardzo wysoko, — wyżej od słońca żyje Uei-Nga, największe, najpotężniejsze z bóstw, którego imienia śmiertelnik wymówić nie może.
Ten Bóg, to Stwórca, bo stworzył cały świat i niezliczone hufce dobrych i złych demonów.
Bóg ten istnieje, lecz jest bardzo daleko, więc pośrednikami pomiędzy nim a światem widomym, boską trójcą i ludźmi są stworzone przez niego demony, żyjące na gwiazdach, w niebie i na ziemi. Bóg zostawił sobie władzę tylko nad niektóremi demonami i podług jego wyroku te duchy z biegiem czasu umierają.
Sunące po wyiskrzonem niebie ogoniaste komety, to upadek w otchłań nieznaną dotkniętego śmiercią demona.
Demony, żyjące śród ludzi, zbierają modły i prośby ludzi, zanoszą je przed oblicze bogów i z ich rozkazu pomagają śmiertelnikom lub chłoszczą ich biczem zemsty i kary.
Najstarsi, wiekowi Lobi wiedzą, że niegdyś kilka demonów chciało odebrać władzę bogom. Rozgniewane potęgi cisnęły ich na ziemię, pozbawiając siły. Nie mogą te duchy zwalczone oderwać się od piersi ziemi, bo ona trzyma je niewidzialnemi ramionami. Gdy duchy zapaliły zarzewie buntu i walki, wezwały ludzi, aby z niemi razem obalili trony bogów.
Przerażona straszliwemi zjawiskami walki bogów ludzkość pozostała bezczynna. Demony stały się djabłami, czyhającemi na niewolników bóstwa. Czają się one w wąwozach i szczelinach górskich, w lasach i w norach jeżozwierzy.
Tych czerwonych i czarnych demonów spotyka i widzi tylko czarownik i na ich wzór rzeźbi z drzewa lub lepi z gliny fetysze, broniące przed zemstą złych duchów. Sam tylko czarownik zna zaklęcia przeciwko tym złym siłom i nosi ze sobą talizman — kawałek skóry z figurą krzyża, znakiem słońca.
Dobre demony spełniają wolę czarownika, zjawiają się na jego wołanie, na jego prośbę ukazują się nawet niewtajemniczonym ludziom, nie czyniąc im żadnej krzywdy.
Jeżeli jednak zwykły człowiek niespodziewanie ujrzy demona na jawie — przerażona jego widokiem dusza natychmiast porzuca ciało, a śmierć przecina na zawsze łączące je więzy.
Demony mówią głosem ludzkim, lecz tylko czarownik może je słyszeć i rozumieć. Gdy jednak nie dogodzi im, rozgniewa lub nie użyje potrzebnych zaklęć duchy biją go, a ślady razów pozostają nieraz na zawsze.
Zły, mściwy czarownik, czyniący ludziom krzywdę, niosący choroby, nieurodzaj, niepłodność i śmierć, jest zawsze otoczony złemi duchami i nieraz mknie przez wsie, pola i brussę w postaci niosącej zniszczenie trąby powietrznej. Jej chybkie, miotające się kształty ulepiają złe duchy, podmuchem swoim podnosząc kurz, suche liście i trawę, poświstem i rykiem goniąc je wdał i wgórę.
Jeśli zły duch rzuci na Lobi ziarna choroby, a te zakradną się mu do piersi, mózgu i oczu — kto pomoże biedakowi?
Biały znachor — daleko, zresztą starzy nie ufają mu, bo, jeżeli nie używa magicznego noża, leczy długo.
Rodzina posyła czarownikowi dary — kury, proso, oliwę palmową, tytoń, i woła go do siebie, do sukali...
„Człowiek, czyniący w cieniu,“ przychodzi, ogląda, mrucząc zaklęcia w mowie, nieznanej w tym kraju a później zaczyna dzwonić w magiczne dzwonki, gwizdać w piszczałki z kości... Bardzo długo trwa czynność czarownika, bo coraz to nowe powtarza zaklęcia, nie wiedząc, że na innym lądzie czynią to samo jego dalecy azjatyccy pobratymcy — szamani.
Naradziwszy się z demonami, czarownik daje wskazówki i przynosi leki: zioła, suche trawy, proszki z wątroby, serca i żółci zwierząt, ptaków i płazów.
Koło domów wznoszą się przed drzwiami Lobi ołtarze na cześć bóstw męskich lub żeńskich.
Męskie — to trzy stożkowate, gliniane słupki, czasem pomalowane na czerwono lub w białe centki, nieraz mają oczy z muszel kori i inne organy — z krzemienia. Żeński ołtarz — to okrągłe, wmurowane w ziemię naczynie z gliny; często posiada ono wyrwę w jednem miejscu, a w niej stoi nieduży stożek. Koło ołtarzy stawiają misy z ziarnem i popiołem, suche gałęzie, uwieszone ofiarami — kawałkami tkanin, skórami, kosmykami włosów, piórami...
Na szczytach, we wnętrzu domów Lobi lub we wnękach nad drzwiami ukryte są małe fetysze, obrońcy przed złemi demonami. Starcy znają imiona fetyszów.
Kponintan, Dakon, Zogra, Lampo, Suga, Timpo. Tu, w ich drewnianych lub kamiennych ciałach mają swą siedzibę duchy, przodków, przy nich lubią przebywać w spokoju demony.
Każdy Lobi wie, że przed wyjściem na polowanie, na roboty polne lub w daleką podróż należy zawiesić noszone na piersi amulety w pobliżu ołtarza i fetyszów, aby duchy przodków i demony towarzyszyły człowiekowi, ochraniały w drodze i pomagały w przedsięwzięciu.
Kponintan jest fetyszem — wizerunkiem demona, ścigającego złodziei, plotkarzy i oszczerców.
Pewien biały człowiek chciał przywieść do Europy chociażby jeden taki, niezbędny dla cywilizowanego społeczeństwa fetysz, lecz mądrzy Lobi powiedzieli mu, że śród białych ludzi starożytny, czerwony w białe centki Kponintan zmiarniałby od nadmiaru pracy. Że tak będzie, słyszeli od tych rodaków, których los rzucił do dżungli białych ludzi...
Straszna to dżungla, gdzie drzewa z kamienia i żelaza tworzą ściany, twarde i mocne, jak skały. Wąskie ścieżki biegną pomiędzy niemi. Zewsząd świecą się i migocą pałające oczy huczących i tętniących potworów. Niema tam rodów, rodzin i sukab, rządzonych przez mądrych starców. Każdy człowiek, jak lampart, czyha na innego... Każdy, niby hiena, oszczerczo i złośliwie śmieje się z innych... na stypie... Jedni są tam, jak żmije o jadowitych kłach, drudzy, niby ukryte w mroku trujące stonogi i krwi łaknące pająki...
Straszna to dżungla, gdzie cuchnący bagnem wieprz przegryza gardziel szlachetnemu lwu, a łagodna sarna przekształca się w drapieżną panterę. Niema tu ratunku, bo nikt nie odróżni wroga od przyjaciela, bo sąsiad podpala dom sąsiada, niepomny, ze sam spłonąć może, bo ojciec boi się syna, a brat godzi w brata...
Fetysze białych ludzi stoją w świątyniach, milczące i bezwładne, skamieniałe, zdjęte przerażeniem. Złe demony, wyklęte przez wielkiego Ammo, znowu podnoszą głowy i ponuro marzą o zburzeniu ołtarzy ofiarnych, przez dawne pokolenia postawionych na cześć dobrych bogów.
Mądrzy Lobi, słuchając rodaków, znających dżunglę białych ludzi, kiwają głowami i, podnosząc ramiona, mówią:
— Co poradzi na grzech i zbrodnie, gnieżdżące się w dalekiej dżungli, nasz rodzimy, dobry Kponintan? Potrzebny tam jest sam wszechpotężny Ammo z mieczem-błyskawicą, z grzmotem-groźbą, z wichrem-biczem, aby wytrzebić, wyrwać z korzeniem, — wypalić tę dżunglę, jak nasi ojcowie — wypalali brussę, szukając dobrej, żyznej roli...
Lobi nieufnym okiem spoglądają na bywalców, powracających z kraju białych. Przychodzą inni, niż wyszli. Zapominają o starych bogach, obojętnieją na groby przodków i dobre obyczaje, przynoszą ze sobą zbrodnię, choroby ciała i ducha, niesprawiedliwość, podstęp i nienawiść. Widocznie złe duchy na nich najpierw rzuciły swój urok i wypuściły bezkarnie, aby siew nieprawdy padł szerokiem koliskiem po całej ziemi. Z pogardą patrzą ojcowie na przybywających z Ameryki, Europy i Liberji synów w ubraniu białych ludzi, w starych, poplamionych kapeluszach, w zniszczonych trzewikach. Nic dobrego nie przynoszą ze sobą do sukali. Dużo i nieraz śmiało mówią, a słowa ich są zawsze złudne, śliskie, jak węże, budzące trwogę i drażniące marzenia...
...Nic więc dziwnego, że pewien Lobi, stary Rirankala, już nazajutrz po powrocie syna z Europy, gdzie bił kamienie na szosach, zaczął się zamyślać.
— Co się z nim stało? — mruczał ojciec. — Przecież, gdy się urodził, zrobiliśmy z matką wszystko, jak się należy. Złożyliśmy ofiary fetyszom, kapłan powiesił mu skuteczne amulety na piersi, wszystkie obrządki wykonano w odpowiednim czasie. Uczyłem go pracować na roli, chodzić za bydłem, strzelać z łuku, tkać długie, białe pasy z bawełny, które matka zszywała później i zamieniała na „bubu“.
Nic nie miał sobie do wyrzucania stary murzyn. Istotnie, gdy syn zmężniał, ojciec kupił mu żonę w sąsiedniej wiosce. Sulian była dobrą dziewczyną i nikt jej nie widział baraszkującą z chłopakami, a żaden z nich nie mówił, że była jego kochanką.
Jednak młody Buhiari nie chciał siedzieć w domu. W trzy miesiące po ślubie znikł z wioski i — przepadł.
— Poco ja tyle ofiar złożyłem w dzień ślubu na ołtarzu! Poco tylu ludzi zaprosiłem na ucztę, trwającą aż siedem dni bez przerwy? — z żalem pytał samego siebie Rirankala. — Jedno tylko dobre, że Sulian była silną i chętną pracownicą, a gdy mąż odszedł, płakała trochę, lecz wkrótce zaczęła pracować w dwójnasób.
W rok później stary dowiedział się od żołnierza rodaka, że Buhiari przyszedł do wielkiego miasta nad morzem i — gdzieś popłynął okrętem, jako palacz. Po trzech latach powrócił... Pieniędzy nie miał, zato nosił pasiastą, marynarską koszulę, dziurawe spodnie, wykoszlawione żółte trzewiki, żelazny zegarek bez wskazówek i miękki kapelusz, z dużą, tłustą plamą dokoła.
Buhiari zaczął od tego, że poszedł do sąsiadów, upił się palmowem winem, zrobił burdę, a, powróciwszy do domu, bez żadnej przyczyny zaczął bić żonę. Stary i młodsi bracia z trudem ją obronili.
— Słuchaj, Buhiari! — rzekł do niego ojciec. — Złe duchy szaleństwa opętały cię. Weź jutro o wschodzie słońca dwa białe kurczaki, zanieś je do kapłana i poproś, aby złożył je od ciebie w ofierze fetyszom. Może odstąpi cię zły duch...
— Ofiary fetyszom! — zaśmiał się syn i nagle gwizdnął przeciągle. — Niema sensu w tych drewnianych lalkach! Widziałem w jednem mieście w muzeum całą szafę tych potworków. Biali przylepili im na czoła numery, a oni — nic! Głupie, babskie brednie te wasze fetysze!
Przeraził się stary, słysząc słowa Buhiari, i jął szeptać zaklęcia i spoglądać na fetysze domowe. Jednak ciekawość przemogła, więc zapytał:
— Może powiesz, że niema ani Ammo, ani Uidi-Nda?
— A pewno, że nie! — zawołał młody, patrząc na zegarek bez wskazówek. — Gdyby byli, zabiliby mnie natychmiast za moją śmiałość, a tymczasem nic!
Rirankala odszedł od syna.
— Bogowie są cierpliwi, jeszcze o niczem nie wiedzą, lecz gdy fetysze doniosą im, nie przebaczą... — myślał. — Zginie Buhiari, a z nim razem i na nas spadnie ręka bóstwa. Biada nam!
Wkrótce po tej rozmowie Buhiari poszedł do sąsiedniej wioski i tam zamieszkał, pracując w domu pewnego wieśniaka. Do domu zaś przysłał z przechodniem wieść, że musi wypalić i zaorać nowy zagon, za co wieśniak ma mu oddać za żonę swoją córkę Manigę.
Stary zasmucił się bardzo. Mieć jeszcze jedną pracownicę w domu — to dobrze, lecz — nie Manigę! Znał ją, bo wałęsała się po okolicznych wsiach, romansowała z mężczyznami i była dzika, niepohamowana, bezczelna. Miała już czworo dzieci od swoich kochanków, co zresztą dziewczynie murzyńskiej nie przynosi hańby, bo dopóki nie wejdzie do domu męża, rozporządza sobą sama.
— To dobrze, że ma dzieci — rozważał starzec — znaczy to, że jest płodna... Lecz, gdyby to była inna, a nie Maniga... Ona odrazu zacznie zdradzać Buhiari, ten będzie ją bił, — nieskończone awantury! pośmiewisko! A czyż nie może przyjść do zbrodni?! Buhiari ma, zdaje się, rękę szybką, a w sercu jego ciągle tli gniew, jak żar pod popiołem....
Trzy miesiące pracował młody murzyn, odrabiając wiano, dla ojca Manigi.
Pewnego razu Rirankala obchodził pole. Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk Sulian. Pobiegł więc natychmiast ku zagrodzie.
Wieśniak ujrzał synowę. Siedziała nad urwiskiem wąwozu, tuż za domem. Łkała głośno, drapała sobie głowę, twarz i piersi paznogciami, krzycząc dziko i przeraźliwie, jak rybitwa, gdy inna odbierze jej porwaną z wody zdobycz.
Sulian wykrzykiwała urywanym głosem:
— Buhiari, mój mąż, żąda rozwodu! Już chodził do kapłana Ziemi i do rady starców... Mówił, że nie chce mieć Sulian za żonę, bo ona nie zrodziła mu dziecka... Pocóż on porzucił żonę i przez trzy lata jej nie widział?!... Poco?... Poco teraz odszedł z sukali?!... O! Sulian wie, że Buhiari chce wprowadzić do zagrody nową żonę... Maniga będzie jego żoną... Ona ma czwarte dziecko i ono stanie się dzieckiem Buhiari, bo jeszcze jest na ręku i nie należy do swego ojca... Troje większych, Maniga oddała kochankom, którzy je zrodzili... Maniga! Maniga!... Ona, jak wiecheć zaszargany... jak mata, deptana setką brudnych stóp! Zmienić Sulian na Manigę! Zmienić Sulian, która była czysta, jak jagnię, ssące owcę!...
Krzyczała i łkała, raz po raz powtarzając jedno i to samo i coraz bardziej krwawiąc paznogciami zlaną łzami twarz i czarną, wstrząsaną płaczem pierś.
Stary widział, że Buhiari nie zjawia się w domu, że wciąż pracuje u przyszłego teścia i że chodzi do osady Gaua sprzedawać białym kupcom zebrany w brussie kauczuk.
— Tam pracuje — z goryczą myślał wieśniak — a w domu — to tylko awantury, pijaństwo i głupie słowa, ściągające na sukalę gniew fetyszów!
Tymczasem Sulian, powtórzywszy kilka razy swoją skargę i pełne pogardy słowa o rywalce, zaczęła wykrzykiwać groźby.
— Sulian była cicha i pokorna, niby zbłąkana w dżungli owca... Myśleliście, że Sulian nie ma swojej woli i sił?. O—o—o! Wy popamiętacie Sulian! Zapomnieliście, że babką moją była Pann, niewidoma królowa Diulu i arcykapłanka, mądra Pann, która kierowała tajnemi zebraniami Dyoro[138], składała bogom ofiary ludzkie i dokonywała krwawej zemsty na wrogach szczepu... Wy zapomnieliście, że matką Sulian była Antim z klanu starożytnych Tegessié, która znała miejsce ukrytego świętego kamienia bogini Ziemi? Matka moja oczyściła wodę rzeki Poni, gdy ona zatruwać zaczęła naszych ludzi i szerzyć śmierć[139]. Wy zapomnieliście o tem? Buhiari zapomniał o tem?! Maniga zapomniała o tem?! Lecz Sulian pamięta... Pamięta też rady babki i matki, jak należy usuwać kobiety, wchodzące do domu męża... Usuwać... na zawsze... Będziecie wy pamiętać Sulian! Sulian nie pójdzie na skargę do białych, nie pójdzie do kapłana i do rady starców... Sulian wywoła ducha babki Pann i ta nauczy ją, jak dokonać zemsty! O! O! O!...
Kobieta znowu łkała i wkółko powtarzała straszne, ponure pogróżki.
Gdy się wypłakała i cała się zbroczyła własną krwią, wzięła maczetę, nowy kalebas, garnek z węglami i skierowała się ku dżungli.
— Źle! — mruknął stary. — Czary... trucizna... Źle!
Wszelka nadzieja opuściła jego serce.
Tegoż wieczoru powróciła Sulian do domu, przynosząc w kalebasie jakiś ciemny, lepki płyn. Długo gotowała go przy ognisku, aż z garnka zaczął się wydobywać gęsty, słodki dym. Kobieta włożyła zwęglony proszek do skórzanej torebki, a garnek stłukła, wyrzucając czerepy na dno wąwozu.
Jednak widocznie Sulian, przygotowując truciznę, pierwsza padła jej ofiarą. W nocy rozchorowała się i straciła przytomność, a gdy słońce wyjrzało z poza pagórków, westchnęła ciężko i zesztywniała.
— Buhiari może teraz spokojnie wprowadzić do sukali Manigę, — pomyślał stary.
Żałował zmarłej synowej i był zasmucony, że nie mógł podług obyczaju zwołać sąsiadek, aby lamentowały i wychwalały ją w ostatnie chwile jej życia.
— Fetysze się gniewają i już zaczęły się mścić na nas! — mówił Rirankala do młodszych synów.
Rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu. Zwołano sąsiadki, aby obmyły i ubrały Sulian.
— Źle umarła... Fetysze są gniewne... — rzekła z przekonaniem stara kobieta, zbliżając się do trupa. — Nikt jej powiek nie zamknął... Nikt nie powyciągał stawów i palców, aby odrazu nie stwardniały... Położymy ją do grobu leżącą... Źle to, bo sprzeciwia się obyczajom naszym i gniew bogów sprowadza na dom...
Stary Rirankala ze smutkiem potrząsł głową i trwoga coraz bardziej ściskała mu serce.
Kobiety tymczasem z krzykiem i płaczem wyniosły ciało z domu i położyły je na macie w cieniu pomarańczowego drzewa. Inne przyniosły wodę ze studni, długie, białe pasma tkaniny, masło karite i czerwoną ziemię. Przybiegły trzy młode płaczki i jęły lamentować, zawodząc:
— Biały ptak odleciał? Nie! — to Sulian odeszła. Biały kwiat opadł z drzewa? Nie! — to zmarła Sulian. — Biały motyl ulatuje ku niebu? — Nie to dusza Sulian dąży do krainy przodków!... Ohe! Oke! Ohe — e — e!
Kobiety obmyły ciało zmarłej i zaczęły namaszczać je masłem, zmieszanem z czerwoną ziemią, od czego nabrało ono żywej, bronzowej barwy na pamiątkę dawnych czerwonoskórych możnych przodków.
Przy ponurych zawodzeniach płaczek, dwie staruchy spowiły Sulian od stóp do uszu w długie białe pasy bawełniane i, sprzątnąwszy wszystko, otoczyły ją kołem; każda po kolei pochylała się teraz nad twarzą zmarłej i długo mówiła coś do niej, powierzając jej swoje troski i tajemnice.
Tymczasem nadciągnęła muzyka, złożona z balafonu i bębna.
Kobiety zaczęły śpiewać.
— Piękna, młoda Sulian! Dusza twoja porzuca ciało... Nie rozpaczaj, Sulian! Pamiętaj, że ojciec twój, Rugi, odszedł do przodków, odeszła matka, Antim, i połączyła się z duszami dziadów i pradziadów... Teraz dusza twoja złączy się z ich cieniami. Bez troski będziesz spoglądała na ziemię naszą, skąd wszyscy odchodzić muszą. Taka jest wola wielkich bogów i fetyszów Lobi, Tegessié, Sirfor i niezliczonych szczepów i rodów ludzkich! Nie rozpaczaj, Sulian! Odejdź w spokoju, piękna, młoda Sulian!
Podczas tego śpiewu żałobnego zrywały się co chwila i odchodziły od leżącego na macie martwego ciała sąsiadki najstarsze kobiety, łyse lub siwe, o twarzach, pociągniętych brunatną skórą, pomarszczoną, niby kora spróchniałego drzewa, o wargach, przewleczonych kawałkiem kości, a wyschłych, odsłaniających czarną, tylko w żółte kły uzbrojoną jamę.
Podniósłszy ku niebu głowę, niby czaszki dawnych nieboszczyków, staruchy ochrypłemi głosami wyły niepojęte słowa i nagle zaczynały skakać, przebierać i tupać nogami, robiąc drobne, nieuchwytne kroki i wstrząsając chudemi gnatami i wyschłemi piersiami.
Tym tańcem cieszyły kobiety obecne w pobliżu duchy i błagały je o łaskę dla zmarłej i dla siebie.
Po nich zaczęły wykonywać krótki taniec młodsze kobiety, świeże i nieraz piękne w bujnych kształtach i namiętnych ruchach.
Tylko jedna nie tańczyła, nie śpiewała i nie mówiła. Objęła młodemi ramionami kolana Sulian i wpatrywała się w jej twarz dużemi, załzawionemi oczami.
Była to młodsza siostra Buhiari — dziewczyna cicha i milcząca, którą się opiekowała Sulian.
Cztery płaczki stały zdaleka, zwrócone ku różnym stronom widnokręgu. Ich śpiżowe, młode ciała zamarły w ruchu rozpaczy. Ręce miały zarzucone na głowy, zasłaniały niemi oczy, lub błagalnie wyciągały dłonie ku niebu.
— Sulian odeszła od nas! — zawodziły. — Zniknie, jak owieczka w dżungli, jak kamień w głębokim nurcie Poni, jak ptak w wyżynie... Sulian cieszyła nasze serca dobrocią i skromnością, oczy radowała pięknością i łagodnym uśmiechem. Była dobra ta córka Antim, zrodzonej od Tegessié! Była wierna i gospodarna ta żona Buhiari! Była pokorna i pomocna ta synowa Rirankala! Była serdeczną przyjaciółką i dobrą sąsiadką Sulian! Dlaczego opuściłaś dom, wieś, pole, i nas wszystkich, Sulian?! Sulian!... Ohe! Ohe! Oj — ohe! Ju! Ju!
Nagle zjawił się koło kobiet, otaczających zmarłą, Buhiari. Miał niespokojne oczy i drżące wargi. Podług obyczaju miał głowę posypaną popiołem i twarz powalaną wapnem — na znak żałoby.
Chodził w tłumie, udając, że płacze i rozpacza, i — zbierał dary pogrzebowe — koszyki z prosem, miseczki z kus-kus, kalebasy z dolo i bangi, woreczki z solą, masło karite, butelki z oliwą palmową, kori.
Śpiewy i tańce trwały aż do północy. Wieśniacy składali ofiary na domowych ołtarzach, aby się zabezpieczyć przed demonami, zawsze ściągającemi do miejsc, gdzie leży zmarły człowiek.
O północy przyszedł kapłan Ziemi i, pochylając się nad martwem ciałem, pytał:
— Jeżeli umarłaś z woli bogów, pozostań w spokoju, Sulian. Jeżeli zabiła cię ręka ludzka, niech wstąpi w ciało twoje znajdująca się w pobliżu część twej duszy, ty wtedy daj znak, o Sulian!
Biedna, zrozpaczona w ostatnich chwilach swego życia kobieta leżała nieruchoma i nawet błąkające się po jej twarzy błyski ogniska nie ożywiały jej.
— Jutro ma się odbyć pogrzeb! — zawyrokował kapłan i jął modły zasyłać do fetyszów i do duchów przodków, zasiadających w mrocznej gęstwinie pomarańczowych drzew.
Przyjaciółki uplotły z gałęzi i lian nosze, złożyły na nich ciało Sulian i zaniosły do domu. Cały tłum wieśniaków z żonami, dziećmi wypełnił podwórze i wszystkie izby sukali. Zaczął się poczęstunek. Krążyły kalebasy z dolo, misy z kus-kus, pieczone mięsiwo...
Od czasu do czasu któryś z domowników uderzał w bęben i wykrzykiwał:
— Sulian była łagodna, piękna i sprawiedliwa! Co się z nią stało, gdyż niema jej z nami?!
Płaczki chórem odpowiadały:
— Sulian odeszła daleko, daleko — do krainy przodków... Ju! Ju!
Przed wieczorem następnego dnia ciało zmarłej złożono na noszach. Rodzina i sąsiedzi podchodzili do Sulian i żegnali ją słowami:
— Śpij spokojnie w szczęśliwym kraju! Nie mów tam, że my jeszcze pozostajemy tu — na ziemi!
Kobiety wzięły nosze z umarłą i skierowały się do brussy, gdzie już oczekiwał wykopany grób. Tłum szedł z krzykami, śpiewami i hałasem, grała muzyka, tupotały nogi tańczących, odpędzając złe duchy.
W domu pozostali tylko krewni, zajęci przygotowaniem nowej stypy.
Tymczasem w brussie złożono ciało Sulian do grobu, z nogami zwróconemi na wschód.
Gdyby grzebano mężczyznę, leżałby on głową na wschód, na znak, że praojcowie jego przyszli od wschodu, z krainy, zapomnianej przez najsędziwszych starców i przez dziadów-pradziadów tych starców — może z doliny piramid, Sfinksa i Ozirysa, może z ponurej, skalistej ojczyzny Kusa, potomka bratobójcy Kaina...
Kobiety nie przyszły od wschodu. Tylko mężowie, dążący na zachód i zdobywający sobie żony wszędzie, gdzie po krwawej walce stanęli twardo strudzoną stopą wędrowców...
Zasypano mogiłę ziemią, przywalono kamieniami, aby dzikie zwierzęta nie dostały się do niej, zrobiono mały otwór w ziemi, prowadzący do ciała, żeby dusza zmarłej mogła w ciągu pierwszych dni nawiedzać swoją ziemską powłokę. Zarżnięto na świeżej mogile barana i kilka kurcząt, postawiono kalebasy z jedzeniem i na pojem dla ducha Sulian, dla cieniów przodków i dla demonów. Tłum, wychwalając zmarłą i wydając rozpaczliwe okrzyki, powracał na nową ucztę do domu Rirankala.
Kapłan przez kilka dni przelewał krew ofiarnych kurcząt na domowym ołtarzu, domownicy posypywali głowy popiołem, sąsiedzi jedli i pili w zagrodzie Rirankala, a później wszyscy zapomnieli o zmarłej; życie płynęło, jak dawniej, w pracy, trosce, lęku przed duchami, pod jarzmem i biczem nielitościwego słońca — boga i djabła zarazem.
Pewnego wieczoru do starego wieśniaka zbliżył się syn-wdowiec i rzekł:
— Ojcze! Ja się nie ożenię z Manigą...
— Jakto? — zdziwił się ojciec. — Tyle czasu i pracy straciłeś na wiano?...
— Ja się nie ożenię — powtórzył syn. — Sulian mówiła, że Maniga jest zaszarganym wiechciem... Mówiła prawdę... Pójdę szukać złota i białych, skrzących się w słońcu kamyków... Może mi się uda... Przecież innym się udawało?![140]
— Idź! — odparł Rirankala. — Chociaż tam najwięcej złych demonów...
— Nie boję się demonów! — przerwał Buhiari. — Ludzie są gorsi i bardziej szkodliwi!
Buhiari wziął maczetę, rydel, trochę żywności i — poszedł.
Stary czekał na niego długo, bo aż cały rok.
Syn jednak nie powracał.
W pobliżu miejsc, gdzie ziemia ukryła złoto, roi się od złych, krwawych i zwodniczych demonów. Jedne z nich rzucają urok na człowieka, a wtedy szał go ogarnia. Człowiek ginie, spadając na dno przepaścistych wąwozów, tonąc w nurtach rzek, dusząc się w wyrytych przez siebie norach pod zwałami kamieni lub osypującej się ziemi. Inne — przyjmują kształty ludzkie, rabują złoto, w pocie czoła, w krwi rąk i nóg wyrwane ziemi, strzelają z łuku lub karabinu, wbijają nóż...
Buhiari nie powracał...
Stary Rirankala rozumiał, że ręka fetyszów z woli obrażonych przez Buhiari bóstw spadła na jego sukalę. Składał bogom ofiary i opłakiwał syna. Nie wiedział, gdzie złożył Buhiari śmiałą, miotającą się głowę, zatrutą przez demonów, napotkanych w dżungli białych ludzi. Nieraz przychodził w okolice Gaua, tam, gdzie przy drodze z Galguli do Lorhosso stoją ruiny starej twierdzy. Stary słyszał od swego dziada, że przed pięciu wiekami przybyli tu z za morza ludzie Porto[141] i zbudowali grube mury i potężne baszty, ziejące ogniem. Robili dalekie wyprawy i rabowali złoto, zdobyte przez Lobi, Sirfor i Tigessié, mordując ich bez litości. Starzec domyślał się, że cienie zamordowanych przylatywały tu, aby szukać ludzi Porto i mścić się na nich.
Razem z ich cieniami mogła przylatywać tu dusza Buhiari, związana z niemi szałem złota... Starzec, przychodząc do ruin, krył się w krzakach i zarzynał koguta dla ducha syna.
Nie wiedział, czy Buhiari umarł, czy też powędrował gdzieś daleko, lecz wierzył, że już go nigdy nie ujrzy, gdyż śmierć zaglądała starcowi w zgasłe źrenice, a czuł, że fetysze nie dały się przebłagać...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Do kraju Rirankala, Buhiari i Sulian przybyła moja ekspedycja i stanęła w Gaua.
Pomocnik komendanta, p. Haumant, syn słynnego slawisty, profesora Sorbony, był moim ciceronem. Mój nowy znajomy dał mi możność zajrzenia do archiwum administracji, gdzie urzędnicy i oficerowie złożyli swoje luźne notatki, spostrzeżenia, a nieraz bardzo daleko posunięte badania życia Lobi i innych tubylców, ich historji i przyrody kraju; zwołał dla mnie zebranie starców i kapłanów, z którymi rozmawiałem o ich bogach i fetyszach i o tem, co już zaczynało wygasać w pamięci Lobi, a więc o Bogu-Twórcy i o wielkich potęgach, rządzących światem; zaprowadził mnie na pogrzeb Sulian; poznał z żołnierzem Lobi, który przyniósł z Europy wspomnienia o dżungli białych ludzi; pokazał ruiny portugalskiej fortecy, chociaż myślę, że była to duża sukala jakiegoś tubylczego rodu królewskiego, gdyż w wykopaliskich nie znaleziono ani portugalskich, ani francuskich przedmiotów, zato dużo czerepów naczyń murzyńskich i mosiężnych wężów i ryb — totemów, przyniesionych z Wschodu, a używanych przez Kulango, pobratymców teraźniejszych Lobi. Zresztą nawet plan i architektura tej twierdzy niczem się nie różnią od sukali mieszkańców prowincji Gaua.
Od p. Haumant dowiedziałem się, że gleba prowincji nie jest urodzajna, chociaż cały szereg rzek przecina kraj zamieszkały przez 232 000 ludzi różnych szczepów.
Rolnictwo dotąd jeszcze rozwija się słabo. Tubylcy sieją ryż, proso, kukurydzę i bawełnę, zbierają w dżungli masło karite, stanowiące bogactwo ludności, hodują bydło[142]. Władze usiłują zwiększyć tereny rolne, podnieść urodzajność gleby, budować i zaopatrywać śpichrze tubylcze. Ludność naogół z coraz większem zaufaniem podlega zarządzeniom administracji francuskiej. Tylko północno-wschodnia część prowincji, gdzie przetrwały jeszcze do tego czasu anarchiczny ustrój i wendetta[143] nie jest jeszcze moralnie podbita przez białych ludzi.
Dowiedziałem się, że w górzystych rejonach średnia najniższa temperatura przypada na styczeń: +16,5° C, najwyższa na płaszczyźnie, w lutym: +33,7° C.
Ulewny okres trwa zaledwie 67 dni, a przez ten czas spada 1 m 53 cm wody na cm 1 kw powierzchni. Prowincja Gaua leży w strefie sudańskiej, więc pod względem flory niczem się od Sudanu nie różni — te same wysokie trawy i klujące krzaki, baobaby, karite, „nre“, „finza“, kailcedraty, kauczukowe liany i tylko na południu zjawia się największa z palm — Latania — (Borassus flabelliformis) — z której ziarn robią murzyni paciorki, różańce dla handlu z muzułmanami i talizmany, europejczycy zaś jak zwykle prozaiczni — guziki.
Fauna też nie posiada cech specyficznych — te same małpy, antylopy i drapieżniki, rzadko słonie, w rzekach — hipopotamy i krokodyle, w zalesionych górach — tygrysiaste pytony i plujące naja, na piaskach — żmije, w brussie długi na 2 metry zielony wąż, totem niektórych rodów tubylczych.
Firmy europejskie, bardzo tu nieliczne, nabywają od tubylców masło karite, kauczuk, bawełnę i złoto.
Państwo Haumant, u których spędziliśmy trzy bardzo przyjemne i pełne wrażeń dni, dali nam możność przekonania się o dawnych wojowniczych instynktach pokojowych obecnie Lobi.
Duch wojowników nie zagasł jeszcze w tych nieufnych ludziach. Spostrzegliśmy to wyraźnie, gdy urządzono dla nas „wojnę“ na płaszczyźnie, niedaleko ruin „portugalskiej fortecy“.
Około tysiąca uzbrojonych w łuki tubylców w hełmach z kalebasów, ozdobionych grzywami końskiemi i piórami, podzielono na dwa przeciwne obozy. Zahuczały bębny bojowe, odezwały się trąby i piszczałki z drzewa, kości i rogów antylop, wrzasło tysiąc gardzieli i — „wojna“ się rozpoczęła.
Najpierw wyszli doświadczeni bojownicy, znani z wymowy, i zaczęli rzucać przeciwnikom brzydkie przezwiska, drwiny i słowa, obrażające honor gołych rycerzy.
Gdy patrzyłem na pomalowane w białe i czerwone paski groźne, ponure oblicza Lobi, na ich piersi i nogi, pokryte plamami rozmieszanej w oleju żółtej ziemi, przyszły mi na pamięć twarze walecznych wodzów czerwonoskórych Irokezów, Kamanczów i Delawarów.
Po skończonych „językowych harcach“ szermierze cofnęli się do swoich szeregów, i dwie linje wojowników, wymachujących łukami i udających, że wypuszczają strzały, z okrzykami bojowemi zaczęły biec ku sobie. Nagle o jakie pięćdziesiąt kroków zatrzymały się. Jedna część zaczęła zmykać, druga — gonić. Po chwili role się zmieniły. Powtarzało się to kilka razy, aż nareszcie wojownicy się zmieszali w zażartej potyczce, gdzie z braku innej broni potężnie młóciły pięści i kopały sprężyste, chude nogi.
Po pewnym czasie zagrały trąby, jęknęły piszczałki i wojownicy zaczęli się cofać i tworzyć dawne dwa obozy. Na „polu chwały“ pozostali „zabici“. Wtedy z dżungli z żałobną pieśnią wypadły kobiety i zaczęły zbierać „trupy“ i nieść w stronę wsi. Tłumy czarnych gapiów, wojownicy i „nieboszczyki“ ryknęły wielkim śmiechem, chociaż oczy im się świeciły, jak naszym północnym wilkom.
Mądrze zarządził p. Haumant, nie dając wojownikom strzał do kołczanów! Niezawodnie mielibyśmy wówczas nie tylko „nieboszczyków“ falsyfikowanych, lecz nawet prawdziwy pogrzeb i do tego — nie jeden.
Myślałem nad murzyńskim sposobem ataku.
Co miało na celu to następowanie i szybkie cofanie się?
Przypuszczam, że jest to manewr strategiczny, podczas którego wojownicy wypatrują wodzów przeciwnika, rodzaj uzbrojenia i niektóre zalety bojowe, jak naprzykład szybkość biegu.
Gdy skończy się taka rewja przeciwnych sił, następuje starcie lub też ucieczka z pola walki.
Złożywszy na ręce „wodzów“ datek pieniężny na kupno dolo i na pociechę poturbowanym, powróciliśmy do Gaua, gdzie po obiedzie widzieliśmy tamtam Lobi.
Tańczyły nagie dziewczęta, trzymając się za ręce i chodząc wkółko powolnym krokiem, trzęsąc biodrami, ramionami i piersiami.
Obok tańczyli w drugiem, zewnętrznem kole mężczyźni. Mieli opaski na biodrach, na głowach ozdoby z piór. Ciała ich były pomalowane w białe figury różnych kształtów. Szli miarowym krokiem, podnosząc nogi, jak stąpające po błocie bociany i żórawie, i kręcąc głowami, osadzonemi na giętkich, ruchomych szyjach.
Był to taniec zwycięstwa, wykonany przy dźwiękach balafonów i bębnów.
Wieczorem byliśmy na przyjęciu u pani Pelloux-Prayer, żony nieobecnego komendanta, odbywającego służbową podróż po prowincji.
Komendantowa pokazała nam swoje gospodarstwo, kury, kaczki, oswojonego ukoronowanego żórawia i zaprzyjaźnionego z nim marabuta. Był to olbrzymi ptak, przypominający staroświeckiego, łysego profesora, o długim i nieco za bardzo czerwonym nosie, o kołnierzyku zbyt szerokim, nie zupełnie czystej białej kamizelce pod czarnym frakiem.
Marabut tarł się o swoją panią łysą głową i chciwie łypał okiem na małą sadzawkę, gdzie pływały kaczki ze swemi pisklętami.
Spostrzegłszy to, pani Prayer uderzyła „profesora“ po łysinie, on zaś, niezgrabnie podskakując, podnosząc skrzydła i klaszcząc dziobem, odbiegł mocno zawstydzony.
— Przed kilku dniami ten nicpoń skorzystał, że rozmawiam z kucharzem i porwał mi aż pięcioro kacząt! — skarżyła się pani Pelloux-Prayer.
— Ma dobry apetyt ten czcigodny pan, tak skoncentrowany na końcu swego nosa! — zauważyłem.
— O! — zawołała komendantowa. — On nigdy niema dość! On by wszystkich nas połknął, gdyby mógł.
„Profesor“ stał w oddali i jak gdyby nie słuchał, przechylając głowę na bok.
Prawdopodobnie uśmiechał się pobłażliwie i mruczał sobie pod nosem:
— Co też pani mówi! Czyżbym śmiał?!...
Gdy nazajutrz rano odjeżdżaliśmy z osady Gaua, marabut stał na skale, pogrążony w myślach, lecz wciąż zezował w stronę, biegających po podwórzu kurcząt. W wykonaniu jednak planów przeszkadzali mu gościnni państwo Haumant i pani Pelloux-Prayer, którzy odprowadzali nas do auta.
Z Gaua nie przeprowadzono jeszcze drogi wprost na południe, ku Wybrzeżu Kości Słoniowej. Istnieją tam tylko ścieżki tubylcze, biegnące przez dżunglę w stronę morza. Temi ścieżkami dążą murzyni lub jadą na swoich wytrzymałych, ponurych osłach przedsiębiorczy Maurowie z Sahelu. Niema tu jednak dróg dla naszych samochodów, więc zmuszeni byliśmy powrócić do Bobo-Diulasso i dopiero stamtąd wyruszyć ku granicy Wybrzeża Kości Słoniowej.
W drodze zatrzymaliśmy się w Diebugu — bardzo malowniczej osadzie, położonej w pobliżu rzeki Buguriba.
Tu widziałem dramat białego człowieka.
Na czele obwodu stał młody, inteligentny komendant p. Rognon. Był to słynny strzelec i doskonały myśliwy, a towarzyszką jego wypraw łowieckich była jego żona — malutka paryżanka, dzielnie sobie poczynająca z karabinem wojskowym, z którego celnie strzelała do hipopotamów i antylop. Ta dzielna, drobna kobietka, bardzo muzykalna, nawykła do paryskiego życia, nadrabiała humorem, moralnie podtrzymując męża na tej dalekiej placówce. Jednak p. Rognon z troską i niepokojem przyglądał się jej mizernej twarzyczce o dużych, połyskujących niezdrowym ogniem, silnie podsiniałych oczach. On wiedział, że nielitościwe słońce już zdążyło wlać do jej krwi swój nieuchwytny, wszędzie rozprószony jad, że każdego dnia może obalić tę delikatną istotę, a wtedy co będzie?
To pytanie nie znikało w niespokojnych, stroskanych oczach i nie schodziło z nachmurzonego czoła komendanta.
Tymczasem ciągle zmuszony był opuszczać dom, gdyż dżungla, tająca w sobie wioski tubylcze, drobne role i rzesze czarowników, potrzebowała ciągłego dozoru. W obwodzie mieszkają murzyni o anarchicznym ustroju, posługujący się prawem krwawej zemsty; szczepami rządzą naczelnicy, nieraz nie pochodzący z tych szczepów, a więc nie mający u tubylców posłuchu; żeby dopomóc komendantom, władze potworzyły rady, złożone z pływowych, możnych ludzi, podtrzymujących administrację kolonjalną i mianowanych przez nią naczelników. Do obwodu przemycają czarownicy i muzułmani palną broń dla wojowniczych Lobi i Degari. W ciągu ostatnich dwóch lat odebrano tubylcom 750 strzelb, dostarczonych z Wybrzeża Złotego przez czarowników i agitatorów muzułmańskich, niezadowolonych ze słabego postępu islamu, gdyż z 232 000 mieszkańców prowincji Gaua — wyznawców Proroka liczą na 4000 ludzi.
Przy istnieniu wendetty powodowała broń setki zbrodni. Od czasu, gdy władze starannie strzegą granic i gdy znikli miejscowi rusznikarze, źle przez urzędników kolonjalnych widziani, wypadki zbrodniczych aktów zdarzają się w całej prowincji rzadko. Wendetta spowodowała w ostatnich latach zaledwie dziesięć morderstw i osiem zamachów na życie. Stanowi to znikomą ilość w stosunku do tego, co się działo przed piętnastu laty.
Komendant powinien z urzędu pilnować, aby naczelnicy zmuszali wieśniaków do przekładania dróg w brussie, budowy i naprawy mostów przez rzeki i potoki. Jednem z poważniejszych zadań p. Rognon jest zachęcanie mieszkańców obwodu do robót polnych, do robienia zapasów żywności, do walki z głodem, zniewalającym tubylców do porzucania starych siedzib i szukania nowej, bardziej urodzajnej ziemi. Rolnictwo prowincji, chociaż nieznaczne,[144] wymaga nawału pracy i dużego wysiłku od kontrolujących je czterech zaledwie urzędników.
Ten nadmiar pracy często odrywał komendanta od domu, a wtedy troska o żonę jeszcze bardziej bruździła młode czoło i nurtowała strwożone serce białego człowieka.
W okolicach Diebugu spotkaliśmy w dżungli ślady antylop Roberta i różnych drobnych rodzajów tych zwierząt; na błotnistych brzegach Buguriby z zapartym oddechem przyglądaliśmy się śladom bawołów i hipopotamów, lecz strzelać do nich udało się nam tylko na Wybrzeżu Kości Słoniowej, dokąd zdążaliśmy.
Na drogach wszędzie żerowały stada kuropatw i perliczek, na skraju dróg przechadzały się dropie i myszkowały czupurne, ciemno-bronzowe kurki skalne. Czasem przed zachodem słońca wypadał z zarośli mały zając dżungli, z rozmiarów swoich i ruchów podobny do naszych królików; drogę przebiegały nam wspaniałe, kury faraonowe, opierzeniem swojem przypominające bażanta.
Nie brakowało nam tu świeżego mięsa!
W dżungli koło Diebugu dostałem na polowaniu po raz pierwszy i, na szczęście, ostatni porażenia słonecznego.
Straszna jest to rzecz i złowroga!
Szedłem, ubrany jak zwykle, mając na głowie dobry hełm korkowy. Tyle razy prażyło mnie w nim słońce na szczytach Futa-Dżalon, w brussie Kaarty, koło Uagadugu i w setkach innych miejscowości.
Lecz tu nagle poczułem, że promienie słońca zmieniły się w jakiś drobny pyłek, wiszący w powietrzu i wkradający się do mózgu przez otwory wentylatorów w hełmie, przez niewidzialne szczeliny w korku i tkaninie, przez pory mojej skóry i przez kości czaszki. Czułem, że wdycham ten jadowity proszek, że pochłaniam go nawet spojrzeniem. Ucieszyłem się, gdy ujrzałem rzekę. Płuca zaczęły łapać świeży powiew powietrza. Lecz w tem właśnie była moja zguba!
Rzeka iskrzyła się i lśniła, tryskała miljonem odbitych promieni; one rozpryskiwały się w powietrzu w ognistą kurzawę, a wtedy skóra, płuca, oczy, kości znowu pochłaniały ją i zatruwały krew i serce.
Niewidzialna ręka wbiła mi nagle na głowę płomienną, żelazną obręcz, zdusiła gardło, zatamowała oddech. Przed oczami zaczęły mi się toczyć olbrzymie kule, tryskające czerwonym i zielonym ogniem, podskakiwały i wirowały, aż zapaliły mi oczy, tak, iż czułem płomień pod powiekami. Żar, niby roztopiony, ciężki metal, zaczął spływać w głąb ciała, sparzył i wysuszył język, krtań i płuca, tysiącami drobnych płomyków zaczął lizać serce i burzyć w niem krew. Tętniło w skroniach, głośno tłukło się w wypalonej piersi serce, zimny pot występował na czole i dłoniach.
Zbiegłem do rzeki, aby zamoczyć głowę i obmyć twarz, oczy i ręce.
Ulżyło mi to trochę, więc, ściskając skronie rękoma, zawlokłem się do samochodu, stojącego o jakie trzy kilometry, i powróciłem do Diebugu.
Sprowadzono felczera-tubylca, który dał mi jakieś krople, gorące okłady na nogi, zrobił masaż i, otuliwszy ciepłym kocem, zalecił pozostać w łóżku. Po zachodzie słońca przyszły dreszcze i miotały mną aż do północy. Nazajutrz byłem jednak zdrów, chociaż czułem wielką słabość w całem ciele. Teraz sprawdziłem na sobie cierpienie, które przechodziła moja biedna, dzielna towarzyszka — żona, która dwa razy przeszła porażenie słoneczne z dodatkiem ataku febry, zaszczepionej jej przez zdradliwe moskity.
Państwo Rognon byli bardzo dla nas dobrzy i troskliwi. Nie chcieli nas wypuścić, a gdy odjeżdżaliśmy, obdarzyli nas pięknemi upominkami; przyglądając się tym drobiazgom w naszem warszawskiem mieszkaniu, przypominamy sobie błyszczące oczy, blade policzki młodej kobiety i stroskaną twarz jej męża.
Doprawdy, byłbym chętnie spędził z nimi kilka dni, lecz niebo coraz częściej się chmurzyło. Po nocach pełzały na horyzoncie czarne chmury-widma, a śród ich zwałów i zwojów przemykały węże błyskawic, budzących niepokój i zło-wrogie przeczucia.
Było to suche tornado.
Jednak, gdy zrywał się wiatr, przynosił on na swoich szybko tnących przestrzeń skrzydłach głuche odgłosy dalekich grzmotów i wilgotny posmak deszczu.
Zaledwie kilka tygodni dzieliło nas od zimy, podczas której przez rozpalone powietrze przebijać się będą gorące potoki ulewy i uderzać z rozmachem, wżerać się w skamieniałą ziemię, ożywiając uśpione korzenie drzew i krzewów, zrywać stwardniałe, wysuszone błony z kryjących w sobie iskry życia nasion traw i ziarn nagich olbrzymów dżungli.
Wkrótce miała się odbyć tajemnicza orgja zapłodnienia, wiekuista walka miłosna pomiędzy Niebem z jego potęgą, żarem słońca, co zabija i odradza, a Ziemią z jej niezmienną płodnością i namiętnym szałem piastowania młodzi na gnijących cmentarzyskach, pełnych niepogrzebanych trupów.
Rozsądek zmuszał pędzić coprędzej do portu, do morza, do wielkiej, ruchomej, nie znającej śladów drogi, biegnącej hen! — do ojczyzny...
Istnieją na świecie cuda, istnieją też różdżki czarodziejskie.
Taką różdżką jest rzeka Leraba, tym cudem — Wybrzeże Kości Słoniowej.
Zamknąwszy oczy na brzegu od strony Wysokiej Wolty, a otworzywszy je na przeciwległym — już w granicach sąsiedniej kolonji — podróżnik nie pozna krajobrazu.
Tam — na północy, na szaro-żółtej płaszczyźnie spalonej dżungli — wysokie, ciemne latanje i zielone karite stanowią jedyny wypoczynek dla oka, tu — za rzeką, pieszczą wzrok rozległe szmaragdowo-zielone sawanny, świeżemi liśćmi pokryte gaje, w których palmy olejne i potężne rafje przeplotły się z konarami drzew liściastych, a gdzie do połowy ich pni podnoszą się soczyste łodygi traw i młode pędy krzaków.
Oko podróżnika, nawykłe już do monotonji żółtego krajobrazu i jednostajnej i jednobarwnej płaszczyzny, z radością spoczywa na rzadkich, złocistych plamach, występujących na ogólnem zielonem tle, i wita, jak dobrych, starych znajomych — nagie baobaby.
Za nami pozostała ostatnia, duża osada Wysokiej Wolty, Banfora, gdzie wdzieliśmy, jak miejscowe władze zmuszały tubylców do naprawy dróg i do rolnictwa. Tam, na płaszczyźnie Wysokiej Wolty, od północnej rubieży, aż do granicznej rzeki Leraba — Francja zawzięcie i wytrwale pora się z naturą sudańską, pociągając murzynów swoim przykładem, a, gdy tego nie wystarcza — przymusem zniewalając ich do pracy, tylko do pracy dla wspólnego dobra.
Na południe od Leraba — wszystko inaczej!
Na Wybrzeżu Kości Słoniowej natura nie wymaga walki. Tu wszystkiego dokonać może spokojna praca, gdyż bogactwa leżą odłogiem, rozrzucone hojną ręką w ziemi i na ziemi. Urodzajna gleba, feeryczne lasy, pokojowa, zamożna ludność, kilka szeroko otwartych bram, prowadzących na wielką, bezgraniczną drogę — ocean — wszystko to jest tu na usługi człowieka.
Jak ostrze pługa odsłania nową, czarną glebę, tak każde poruszenie mięśni wydobywa tu nowe skarby, ukryte w ziemi, w mroku lasów, na sawannach, w morzu, w rzekach...
Niezawodnie jest to jedna z najbardziej pociągających ku sobie kolonij, gdzie włożony kapitał w oczach się dwoi, a każdy wysiłek zamienia się natychmiast — w pieniądz...
Takie są dodatnie cechy wybrzeża dla ludzi przedsiębiorczych. Dla podróżnika znajdą się tu inne wartości, dla niego drogie i przykuwające uwagę: — obfitość zwierzyny, różnorodność klimatu, szczepy o bardzo pierwotnej psychice, piękne krajobrazy.
Wybrzeże Kości Słoniowej nie wymaga nadludzkich wysiłków, nie potrzebuje nadzwyczajnych sposobów walki z nieprzychylną naturą. Kolonja pędzi już uplanowane życie, obliczone na ściśle przewidywane rezultaty. Natura nie przeszkadza tu białemu człowiekowi w przejawach jego pomysłowości, genjuszu, energji.
Wprawdzie słońce płonie tu, jak w Sudanie, można nawet odczuć, że ono jest bliżej hełmu białego człowieka, lecz pod konarami olbrzymich drzew czai się odświeżający cień, od licznych rzek i potoków płynie kojący powiew, a od morza pełen życia i siły słony, wonny podmuch.
Więc biali przedsiębiorcy, a za ich przykładem czarni ludzie czerpią śmiałą ręką bogactwa tego wspaniałego, radosnego kraju.
Bogactwa to niewyczerpane!
Przed dwudziestu laty wybrzeże Kości Słoniowej było zaledwie nazwą geograficzną o nieznanej nikomu treści.
Jeden z gubernatorów tej kolonji powiedział przy jakiejś okazji:
— Pokój, który niesie z sobą Francja, a więc: zrównanie praw zwycięzcy i zwyciężonego, oswobodzenie niewolników, wykorzenienie wojen domowych i najazdów, bezpieczny, wolny ruch na całem terytorjum — ten pokój panuje obecnie prawie na całym obszarze Wybrzeża Kości Słoniowej.
Słowa te były wypowiedziane zaledwie 14 lat temu, — przez ten okres czasu kolonja pod względem wewnętrznego ładu i spokoju nie różni się od przeciętnej prowincji każdego z państw europejskich, wskazując ciągłe zwiększenie się obrotów przemysłowych i handlowych.[145]
Największe bogactwo stanowią tymczasem lasy. Na 312 000 kw. kilometrów ogólnej przestrzeni kolonji — trzecią część zajmują gęste, tajemnicze, tropikalne lasy, gdzie rodzą się i umierają słonie, lamparty, małpy i potężne pytony. W cieniu trochę wytrzebionych olbrzymów leśnych, na dziewiczej glebie, użyźnianej od wieków przez naturę, rosną z zawrotną niemal szybkością i dają obfite urodzaje drzewa kakao, kawy i „kola“.
Małe i duże plantacje tych krzewów spotkać można nie tylko na koncesjach, należących do europejczyków, lecz nawet przy domkach tubylczych, głęboko zapadłych w kniei.
Legendarny las podzwrotnikowy posiada, podług określenia pp. dr. A. Chevalier i Bertin, 350 gatunków tylko takich drzew, które dosięgają dużych rozmiarów. W tej liczbie blisko czterdzieści gatunków ma znaczenie przemysłowe: mahonie (Khaya ivorensis) „tiama“ (Entadrophragma), „bosse“ (Trichilia cedrata), „dabema“ (Piptadenia africana), „iroko“ (Chlorofora excelsa), „teli“ lub „tali“ (Erytrophleum guineense) itd. Drzew tych poszukuje się w Europie i Ameryce dla sporządzania wykwintnych mebli, wewnętrznych urządzeń domów, wagonów kolejowych, okrętów pasażerskich i ogółem dla stolarstwa artystycznego. Większość okazów — olbrzymy, rozpościerające swoje wspaniałe korony na wysokości 60 metrów. W ciągu dwudziestu lat wywieziono z kolonji 500 000 ton mahoniu, co jest ilością znikomą na 12 miljonów hektarów lasu.
Oprócz mahoniu i innych cennych gatunków eksportują Francuzi także inne rodzaje, używane dla budowy domów, mostów, na podkłady kolejowe i na materjał do fabrykacji zapałek i papieru[146].
Przemysłowcy rąbią rękami czarnych robotników las, wiążą tratwy i holują je rzekami lub wiozą na stacje drogi żelaznej[147] przekładanemi kolejkami wąskotorowemi. W trosce o prawidłową gospodarkę leśną wprowadziła administracja francuska racjonalne ustawodawstwo i założyła doświadczalne stacje, posiadające plan zalesiania wyrąbywanych działek.
Las podzwrotnikowy rośnie z bajeczną szybkością. Młode drzewko, wybujałe z ziarna, odrazu podnosi swoje liście ku słońcu, próżno szukając go w mroku macierzystej puszczy. Zaczyna więc walczyć o życie i z gwałtownością i wybuchem tytanicznej energji usiłuje jaknajprędzej dosięgnąć wierzchołków otaczających drzew, aby się wybić poza ich sklepienie i napić ożywczego potoku słonecznego.
Wyrąbaną połać lasu poznać można tylko po tem, że nie widzi się wspaniałych, równych kolumn starych drzew. Zresztą panuje tu gąszcz i skłębiona knieja. Tartaki miejscowe, rozrzucone po kraju, przerabiają zrąbane drzewo na belki, deski, wiązania, pokłady...
Plantacje kakao, zakładane na wyrąbanych terenach leśnych, należą do białych i czarnych właścicieli. Zjawiły się one dopiero w 1910-ym roku i dały na razie 7 tonn kakao na eksport, w r. 1924-ym zaś — 4300 tonn. Administracja ma niepłonną nadzieję doprowadzenia eksportu w 1930-ym roku do 15 000 tonn, co pokryłoby piątą część zapotrzebowania rynku francuskiego.
Z obszernych lasów palmy olejnej wysyłają przedsiębiorcy do portów 8000 tonn oleju i 13 000 tonn ziarn palmowych; wywożą je do Francji i tam przerabiają na oliwę, służącą do fabrykacji mydła.
Zarośla drzew „kola“ dają znaczną ilość orzechów, używanych jako narkotyk i środek leczniczy w całej Afryce; wywóz ich do Senegalu i Francji przedstawia wartość 5 miljonów franków[148].
W północnej części kolonji istnieje kultura bawełny o znacznie dłuższem i cieńszem włóknie, niż w Sudanie i Wolcie, i o obfitszym urodzaju.
Drzewa kauczukowe i liany zaopatrują Francję w 210 tonn tego drogiego towaru; plantacje kawy, dopiero rozwijające się, produkują doskonały gatunek, używany w kolonjach i we Francji[149].
Ryż, proso, manjok, injam, banany, pataty, kukurydza i arachidowe orzechy dostarczają obfitego pożywienia ludności, składającej się z dwóch miljonów tubylców i 2000 europejczyków.
Powolne i planowe przyłączanie tubylców do cywilizacji europejskiej, udoskonalenie warunków ich życia, eksploatacja naturalnych bogactw kraju i szybki rozwój kultur pozwala administracji być dumną ze swej pracy i mieć nadzieję na niezwykle bujny rozkwit kolonji.
Wybrzeże Kości Słoniowej może być rajem, ale chyba wyłącznie dla rolnika i leśnika, gdyż należy wątpić, sądząc z geologicznych badań, czy powstaną tu kiedykolwiek przedsiębiorstwa górnicze. Jedynym metalem, znalezionym tu i eksploatowanym, jest złoto w dolinie rz. Bandama.[150]
Podróż naszą przez ten bogaty, malowniczy i, mimo upału, łagodny kraj, rozpoczęliśmy odrazu za rz. Lerabą, przecinając zieloną sawannę, gdzie tkwią wsie, złożone z okrągłych, zbitych w gromady trzcinowych chat tubylczych, otoczonych śpichrzami. Dokoła każdej wioski rosną cieniste gaje; na gałęziach najbliższych drzew wiszą, niby potworne owoce, olbrzymie, ważące do pół tonny pęki kukurydzy[151].
Na drogach znaczny ruch. Idą tłumy tubylców z bawełną, prosem i wyciekającem z koszyków masłem karite, dążąc na rynki; mkną pasażerskie samochody europejczyków; ryczą i sapią duże ciężarowe auta, wiozące do Wysokiej Wolty towary i drzewo, a powracające z położonych na północ kolonij z ładunkiem miejscowych produktów, przesyłanych do portu.
Pierwszym naszym krótkim etapem była osada Ferkessedugu.
Tu dowiedzieliśmy się, że gubernator, p. Maurice Lapalud, zaprosił nas na polowanie do Badikahy, położonej na skrzyżowaniu czterech dróg handlowych, prowadzących do Wysokiej Wolty, do portu Grand Bassam, do Złotego Wybrzeża i ku granicy gwinejskiej.
Gdy po przybyciu do Badikahy rzuciłem okiem na osadę, na cztery drogi, zbiegające się tu, oraz na ludzi, mieszkających w dziwnym domu, podobnym zdaleka do hipodromu lub dużego kina, a zbliska do potężnej twierdzy — mimowoli przyszła mi do głowy pewna analogja.
W średniowiecznej Europie mistyczny lęk otaczał skrzyżowania dróg, gdyż te miejsca istotnie groziły niebezpieczeństwem.
Jeżeli były to małe, uboczne drogi, wtedy w pobliskim lesie czatowała na podróżnych banda rozbójników, rabowała i zabijała. Nikt nigdy trupów nie znalazł, bo bandyci starannie zacierali ślady swej zbrodni. Chodziło im w tym wypadku nie tyle o bezkarność i bezpieczeństwo, ile o „reputację“ miejsca, gdzie jakaś „zła siła“ ścigała ludzi. Ten zabobonny mistycyzm czynił skrzyżowanie dróg, miejscem bezpiecznem... dla bandytów.
Jeżeli zaś gdzieś schodziły się duże drogi, któremi dążyły tabory bogatych kupców, wtedy wyrastał tam warowny zamek rycerza-bandyty.
Takim rycerzem był właściciel osady Badikaha, p. de Chanaud, naturalnie w najlepszem tego słowa znaczeniu.
Miał on duże przedsiębiorstwo transportowe, obsługujące Woltę, Gwineję i Wybrzeże Kości Słoniowej, i niezawodnie nikt nie znalazłby lepszego miejsca na przedsiębiorstwo tego rodzaju.
Gdy kolej od Buake będzie przeciągnięta dalej, w stronę Wolty, przejdzie ona przez Badikahę, gdzie administracja będzie musiała wykupić duży teren, zajęty przez de Chanauda, a leżący na drodze tej linji.
De Chanaud tymczasem o tem nie myśli i rozgospodarowal się na dobre. Zbudował sobie warsztaty dla naprawy automobili, składy towarowe i buduje fabrykę tkacką. Materjału dostarczy mu jego plantacja agawy (sizal); z włókien tej rośliny będzie robił tkaninę na opakowania i wory dla towarów. Wkrótce stanie tu elektryczna stacja dla oświetlenia całego domu.
Dziwny to, zupełnie niezwykły dom! Okrągły, potężny blok z żelazobetonu o szerokich oknach, prowadzących do łukowatych pokojów, otaczających okrągłą wewnętrzną salę z estradą, kanapkami, fotelami i szafami na książki — nieruchomemi, bo odlanemi z cementu i wyrastającemi, jak skały, z betonowej posadzki.
Okrągła sala posiada okna na wysokości drugiego piętra, gdzie dokoła całego domu biegnie szeroka galerja, uwieńczona basztą, zawierającą rotundę.
We wszystkich izbach, zajmowanych przez gospodarza, panią de Chanaud i ich syna, nie znalazłem żadnych innych mebli oprócz cementowych, w gabinecie właściciela — także, nie wyłączając biurka, popielniczek i kałamarza.
Cement i okrągłość stanowią ideał de Chanauda.
Cement dlatego, że unikają go termity, pająki i gady, okrągłość — gwoli porzuconemu a umiłowanemu zawodowi gospodarza. Z zawodu był on bowiem marynarzem.
Mały, krępy, żywy, o szybkiej decyzji, twardych rękach i bystrem oku, p. de Chanaud dowodził niegdyś szkunerem rybackim, trudniącym się połowem ryb w północnym Atlantyku, w pobliżu amerykańskich wybrzeży.
Podczas wojny de Chanaud na własną rękę przewoził z Ameryki do Francji pociski i żywność, ryzykując spotkanie się z nieprzyjacielskiemi łodziami podwodnemi.
Właściciel Badikahy posiadał cechy bohaterów z powieści Londona. Ten człowiek lubił robić wszystko na okrągło, aby forma pozwalała ściśle określić ośrodek — myśl i założenie, a także dlatego, aby, jak z mostku kapitańskiego, z okien jego domu można było spoglądać na wszystkie cztery strony świata, aż hen! do horyzontu, widzieć dokładnie wszystkie krzyżujące się w pobliżu drogi, wyzyskać wszystko dla ogniotrwałej kasy a jeszcze bardziej dla tak płomiennej i wybuchowej duszy, że od niej opancerzona skrytka w cementowym murze mogłaby się sto razy roztopić i wylecieć w powietrze. Na szczęście jednak żar i potęga wybuchu pozostawały głęboko ukryte w szerokiej, muskularnej piersi starego wilka morskiego.
Nie należy myśleć, że marynarz obawiał się burzy, — bynajmniej, nie! Jednak, jak prawdziwy i przesądny morski włóczęga, nie lubił wywoływać burzy bez koniecznej potrzeby. Jako wytrawny szyper[152], skąpany w pianie wszystkich mórz, de Chanaud niezawodnie przekładał „psią wachtę“[153] w dobrą burzę nad sen podczas ohydnego, upokarzającego „dryfu“, gdy grot-żagiel i kliwer[154] wiszą na masztach, niby susząca się na słońcu bielizna.
Rodzina de Chanaud przyjęła nas bardzo serdecznie, tembardziej, że stary marynarz bywał w Warszawie, gdzie miał znajomych.
Tryskający życiem de Chanaud znajdował ujście dla swych niepospolitych sił w polowaniu. Czaszki i nogi słoni, ich kły, rogi bawołów i antylop świadczyły o łowach gospodarza.
Podczas wspólnych z nim polowań widziałem tę bujność i wybuchowość jego natury, takiej barwnej, szlachetnej i silnej, że mimo woli układała się w mej wyobraźni powieść, mogąca stanowić konkurencję dla nieistniejących, zdawałoby się, typów Jacka Londona.
Mój przyjaciel był żywym protestem przeciwko takiej opinji pewnego odłamu krytyki. Zadawał on też kłam tym panom, którzy opisy silnych ludzi nazywają egzotyczną literaturą lub — „nieszlachetną“ sensacją.
Podług ich przekonania szlachetnym rodzajem kultury może być wyłącznie opis neurastenika, nie mogącego bez dawki kokainy nalepić znaczka pocztowego na list do innego podobnego wyrzutka społeczeństwa; jeszcze bardziej „szlachetny gatunek“ i „wysoki poziom“ cieplarnianych bredni stanowią powieści o kretynach i warjatach, spotykających się oko w oko, zupełnie jak czarownicy szczepu Bobo, z widmami i zjawami nieboszczyków, lub o psychicznie chorych maszynistach. uważających lokomotywę na żywą istotę, pędzącą pod smaganiem jednego czy kilku demonów.
Pan de Chanaud powiedziałby na to z pewnością:
— Co, do trzech tysięcy kotwic?! Lokomotywa żyje? Żyje dlatego, że ja tego chcę! Moje warsztaty i traktory też żyją, bo ja im każę zmieniać się w złoto, a złota używam dla pełni życia i wrażeń...
De Chanaud ze swoją burzliwą energją, stalową wytrwałością, jasnym umysłem i rozumiejącą wszystko i wszystkich duszą nadaje się jako typ do powieści najszlachetniejszej, chociaż bohater jej będzie wyprostowywał podkowy, kuł żelazo, naprawiał motory i, o zgrozo! strzelał do słoni i lwów...
Polując, zapuszczaliśmy się z de Chanaud daleko na sawanny i do ciemnej puszczy, otaczającej liczne tu odnogi rzeki Bandamy. W morzu zielonej trawy pasły się stada dużych antylop i słoni, poszukujących o tej porze roku dzikiego pieprzu,[155] niezbędnego dla ruch, bo nieraz odbywają po ten przysmak czy lekarstwo dalekie wędrówki.
W zaroślach krzaków czają się drapieżniki, a jeden z moich towarzyszy wypatrzył na sawannie rzadki okaz „hyjeno-psa“[156], podobnego do naszych psów-wilków.
W mroku olbrzymich drzew, otaczających dopływy Bandamy, spędziłem, zjadany przez moskity, tse-tse i inne bąki, sporo czasu. Przyglądałem się życiu głębokich, błotnistych i mętnych potoków. Prawie nieruchome, tajemnicze, lecz jednocześnie wielomówne, przechowywały one na topielisku głębokie ślady potwornych nóg słoni, mniejsze doły, wyciśnięte kopytami bawołów i dużych antylop — bawolców,[157] okrągłe wklęśnięcia od zapadających się na grząskim brzegu łap hien, szakali i cywet. Spostrzegałem nieraz głębokie, gładkie rowy, niby stocznie, wytłoczone w miękkiej ziemi, z wężowatą bruzdą pośrodku łożyska.
Były to nocne leża krokodyli, czołgających się tym rowem i tnących go zębatym, jak piła, ogonem.
Na sawannie żerowały małpy, żywiąc się dzikiemi owocami, przypominającemi wyglądem i smakiem nasze śliwki i wiśnie; uciekały na nasz widok i szybko znikały w gąszczu wysokich, skłębionych drzew.
Od czasu do czasu z mętnej, zacienionej, omdlałej wody wytykał ospałą głowę duży szczur wodny, pluskała uzbrojona w straszliwe kolce ryba „kapitan“, wpadała gałąź, złamana przez niewidzialne w gąszczu liściastej dżungli zwierzę — może przez igrającą małpkę, a może przez lamparta lub czyhającego na zdobycz pytona.
De Chanaud lubił naturę i znał ją, jak nigdy nie znają jej ci, co pięknie i tkliwie opisują kwiaty, motyle, śpiewające ptaszki, lekkie obłoczki...
Gdy zanocowaliśmy pewnego razu na sawannie, wśród kilku „karite“, a księżyc usiłował zajrzeć do każdego zakątka, pod każdą trawę i do czarnej głębiny zarośli, słuchaliśmy