Niewolnicy słońca/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
„SYNOWIE ZIEMI“ I „KROLOWIE PASTUCHY“.

Z Konakry odbyliśmy, dłuższą wycieczkę ku granicy Sierra-Leone, należącego do Anglji. Dolna Gwineja[1] tonie w brussie, tej dżungli, gdzie wielkie przestrzenie, porośnięte wysoką trawą, są przecięte lasami, podchodzącemi do brzegów rzek. Tylko murzyn-myśliwy potrafi przebrnąć przez leśną knieję, oplątaną lianami, a nie posiadającą ziemi, gdyż korzenie drzew tworzą sieć nad nigdy nie wysychającem trzęsawiskiem.
Rzeki Dolnej Gwinei wychodzą z brzegów codziennie w godzinach dopływu morza, na wielkiej przestrzeni zatapiając okoliczne lasy. Brzegi, bagniste, przysłonięte siecią naziemnych i napowietrznych korzeni, są zupełnie niedostępne. W ten sposób czarny ląd broni się przed najściem przybyszów od strony morza.
Niedawno jeszcze istniał odłam szczepu leśnych Baga, nigdy nie wychodzących ze swojej kniei, złożonej przeważnie z drzew mangliowych (Rhizophora mangle), nazywanych przez tubylców „kinsi“. Jest to drzewo nadzwyczajnie twarde i trwałe, prawie zupełnie nie podlegające zmianom, nawet w wodzie morskiej, a zawierające dużą ilość garbników. Leśne szczepy budowały sobie chaty na korzeniach drzew; tu płynęło całe ich życie w objęciach bóstwa, gdyż uznawali dżunglę, nie mającą dla nich granic, za jedynego boga. Polowanie, rybołóstwo i zbieranie owoców baobabów, bananów, olejnej palmy, karité, „dugura“, orzechów „kola“ (Sterculia accuminata) — stanowiły pożywienie tych leśnych ludzi. Mieszkańcy dżungli zrobili jedno ważne odkrycie, a mianowicie spostrzegli, że ryby zjadają łapczywie liście drzewa „sokli“ (Tephrosia Vogelii). Obecnie rybacy na Nigrze umyślnie zasadzają i kultywują „sokli“, używając ich liści jako przynęty na ryby.
Do tego kraju wyruszyliśmy dwoma samochodami, osobowym i ciężarowym, wiozącym nasze bagaże ekspedycyjne.
Droga była dobra, pomysłowo skonstruowane mosty prowadziły przez nieduże, lecz płynące na dnie głębokich wąwozów potoki i rzeki. Brussa podchodziła do samej szosy, otaczając ją wysoką na dwa metry ścianą. Nad wierzchołkami traw, bambusów i krzaków fruwały barwne „ptaki-muchy“ (Orthorynchus), wspaniałe zielono-szafirowe drozdy (Souimanga magnificus), kukułki (Chrysococcyx smaragdineus), a nad rzekami — pięknie upierzone rybitwy (Dacelo) i czaple-egrety (Ardea garzetta).
Gdy zdaleka spostrzegaliśmy powyginane konary olbrzymich baobabów lub „fromager“ — zawsze wiedzieliśmy, że tuż obok powinna być osada tubylcza, gdyż murzyni uważają te drzewa za święte i opiekuńcze.
Na drodze zrywały się przed nami różne turkawki i dzikie gołębie, a śród nich bardzo duże „korasa“, jak je nazywa miejscowa ludność, czyli zielony gołąb (Vinago calva), lub ciemno-popielate „gambe“ (Colomba Guinea), kuropatwy i kurki polne; zmykały do gąszczu palmowe wiewiórki (Xerus erythropus) i ciemno-brunatne mangusty (Herpestes galera).
Mieszkańcy wiosek należą do szczepu Sussu. Dokoła ich siedzib spostrzec można niewielkie pola prosa, „fonio“ (Paspalum exile), bobów — „soso“, otoczone palmami, papajami (Carica Papaya), drzewami pomarańczowemi, mangowemi i kola. Znaczniejsze obszary roli znajdują się w dżungli; na zatapianych zaś brzegach rzek — plantacje ryżu.
Ludność wiosek dość obojętnie śledzi ruch samochodów, lecz, gdy one zatrzymują się, aby zaopatrzyć się w wodę, tubylcy otaczają je i w milczeniu przyglądają się podróżnikom.
Nieraz widzieliśmy w tłumie bardzo piękne ciała młodych kobiet, o delikatnych rysach twarzy i wyrazistych oczach, a wśród mężczyzn w białych „bubu“ (burnusach) można było dojrzeć bardzo okazałe, pełne godności typy. Wszyscy uprzejmi i gościnni.
Niektórzy z Sussu noszą tatuowane, faliste znaki na piersiach i ramionach. Zwróciły naszą uwagę stare kobiety z czołami oblepionemi jakąś żółtą masą. Okazało się, że jest to lekarstwo na ból głowy, przyrządzone z roztartej na proszek i zmieszanej z gliną rośliny „gesse“ (Gossypium acerifolium).
Przejeżdżamy w pobliżu czerwonej góry Kakulima, wulkanicznego pochodzenia, posiadającej szczyt podobny do stołu. Za nią ciągnie się łańcuch mniejszych gór takiego samego kształtu. Przypominają one jakieś stare, warowne zamki z blankami i kontrforsami. W pobliżu gór zwiedziliśmy dużą wieś Koja; widzieliśmy tam ogromny baobab, ogołocony z liści, a natomiast usiany gniazdami „żandarmów“. Tysiączne rzesze tych hałaśliwych i ruchliwych ptaszków uwijały się chmarami dokoła drzewa, piszcząc i świergocząc przeraźliwie i gniewnie. Długo nie mogłem zrozumieć, o co im chodziło, i, dopiero dobrze się rozejrzawszy, zauważyłem kilka dużych sępów (Gyps Rüppelli), o gołych szyjach i szeroko rozpostartych dla ochłodzenia się skrzydłach. Drapieżne i nie wzbudzające sympatji i zaufania ptaki siedziały na dachach domów tybylczych i na sąsiednich drzewach, wyławiając dziobami pasożyty. Najwidoczniej nie miały one żadnych wojowniczych zamiarów, lecz ich zakrzywione dzióby i szpony nie były w harmonji z temi pokojowemi czynnościami, bo „żandarmy“ krzyczały na alarm.
Sęp, ten brzydki, żarłoczny drapieżnik, otoczony jest szczególną opieką Francuzów, którzy naogół słabo bronią fauny swoich posiadłości przed wytępieniem jej do szczętu. Taki przywilej zdobyły dla siebie sępy dlatego, że są jedynymi „sanitarjuszami“ brussy. One to zjadają wszelkie cuchnące i gnijące resztki codziennego pożywienia tubylców, one pożerają trupy zwierząt, zdychających w dżungli, one tępią węże i niektóre szkodliwe owady, jak naprzykład szarańczę, a nawet liszki.
Za zabicie sępa istnieje kara pieniężna. Murzyni ze swej strony otaczają sępy szacunkiem. Nic nowego pod księżycem! Przecież w starożytnym Egipcie czczono jastrzębia, a bóg Ra posiadał głowę tego ptaka.
Za Koją przeprawiamy się promem przez dość szerokie rzeki Kili, Kulete i Mellakore. Zamiast oczekiwać bezczynnie, aż czarni przewoźnicy wtoczą na prom i powiozą na drugą stronę nasze samochody, zrobiliśmy małą wycieczkę do brussy, płosząc ptactwo i drobne zwierzątka dżungli; wtedy po raz pierwszy przyglądaliśmy się kopcom termitów.
Były to osady małych, rudych termitów, jednego z kilkudziesięciu podobno gatunków tych owadów. Kopce przypominały grzyby lub okrągłe chaty murzyńskie, z werandą pomiędzy dachem a ziemią. Weranda była bardzo dobrze zacieniona mądrze zbudowanym dachem o zwisającym okapie.
Nic ulega wątpliwości, że architekturę swych strzech przejęli murzyni od termitów, a pewnem potwierdzeniem tego jest fakt, że tubylcy Sussu, Malinke i Fulah kładą nieraz na sam szczyt swoich strzech zrabowane termitom dachy z ich kopców. Mają one podobno służyć jako talizmany dobrobytu. Pomiędzy kopcami spostrzegliśmy ciągnące się po ziemi, do sznurów lub korzeni podobne nasypy z ziemi. Rozbicie takiego nasypu udało mi się dopiero po pewnym wysiłku. Okazało się, że były to tunele, czyli raczej kryte galerje, któremi pracowite termity przenosiły coś z jednego kopca do drugiego lub biegły z widocznym pośpiechem.
Późniejsze moje obserwacje nad życiem tych mądrych i zorganizowanych istotek stwierdziły, że wszystko to, co termity mają zabrać ze sobą lub zjeść, naprzód pokrywają twardą, jak cement, ziemią, zmieszaną z wydzielonemi z ich ciałek sokami, budując nad znalezionym przedmiotem mniejsze lub obszerniejsze sklepienia, tworząc hale, z prowadzącemi do nich od kopca krytemi galerjami.
Dlaczego tak czynią? Pewno dlatego, że obawiają się wrogów — słońca, ptaków i innych owadów, jak naprzykład: mrówek-włóczęgów (Annona arcens) lub żuka nosorożca (Oryctes simias).
Pamiętam, że pewnego razu podczas podróży, obudziwszy się wcześnie, nie mogłem znaleźć pozostawionych na ziemi trzewików — dobrych, mocnych górskich trzewików, roboty Romanika w Zakopanem. Z trudem odnalazłem je w kopcu ziemi, którą przez noc zdążyły już usypać i wybetonować termity, z wyraźnym zamiarem spożycia moich trzewików jako nadzwyczajnego przysmaku. W ten sam sposób zabrały i zjadły w ciągu kilku godzin spodnie jednego z uczestników mojej wyprawy.
Opowiadano mi, że pewnego razu kolonjalni urzędnicy wpadli na pomysł — zaproszenia termitów na robotników przy budowie dróg. W tym celu na przerąbany przez dżunglę pas narzucono warstwę słomy. Termity w ciągu dwóch dni pokryły słomę swoim cementem. Biali ludzie kazali murzynom ubić ten cement, a z góry nałożyć nowej słomy. Termity wykonały obstalunek i nanowo powlokły ją cementem. To powtórzyło się pięć razy, aż się utworzyła twarda i tak mocna droga, że jej nawet tropikalne ulewy nie mogły zburzyć.
W Gwinei i w innych kolonjach spotykałem kilka gatunków termitów, budujących kopce różnego kształtu. Największe wznoszą „termity wojownicze“ (Termes bellicosus). Są to wysokie nieraz na 2—2½, metra nasypy stożkowate, a że prawie zawsze powstają pod drzewem, więc to dodaje im nowych, zupełnie fantastycznych kształtów. Podczas ulewy woda, ściekająca z wysoko położonych gałęzi drzewa, rozmywa powierzchnię kopca, tworząc baszty i wieżyce, nadające siedzibie termitów wygląd ruin zamku rycerzy-rozbójników. Jest to poniekąd logiczne, bo kopce te niedarmo należą do wojowniczych termitów!
Inny znowu gatunek (Eutermes) przewierca drzewo i wewnątrz niego prowadzi swoje kurytarze, buduje sale, śpichrze i inne lokale, zastępując wydrążone części drzew a przerobionym przez siebie materjałem i pozostawiając tylko korę, pokrytą ciągnącemi się po niej krytemi galerjami z cementu. Nieraz drzewo tak jest przez termity stoczone, że pada przy słabym nawet wysiłku. Na drzewach, zajętych przez kolonję Eutermes, nigdy nie siadają ptaki i motyle.
Przed wieczorem przybyliśmy do osady Forekarja, gdzie nas przyjął miejscowy administrator tej prowincji, p. Martin Chartrie z żoną. On — bretończyk, atletyczny, wysportowany, myśliwy, rybak, energiczny, pełen zrozumienia zadań kolonizacji urzędnik, kochający Afrykę; ona — elegancka paryżanka, przeniesiona gwałtownie z lasku Bulońskiego do brussy.
Mieliśmy spędzić kilka dni w bardzo wygodnym i obszernym domu państwa Martin Chartrie, gdyż chcieliśmy tu poznać szczep Sussu i zakosztować pierwszych polowań. Urządziwszy się w przygotowanym dla nas lokalu, tegoż dnia wyruszyliśmy na pogranicze Sierra Leone do dużej osady Formoriah. Po drodze widzieliśmy dzikie drzewa kawowe, agawy, palmy kokosowe, dość duże pola ryżowe i wielką ilość nieznanych dzikich owoców o nazwach tubylczych, nic nam nie mówiących.
Martin Chartrie zapewniał, że rządzenie murzynami jest rzeczą nader łatwą, gdy są to ludzie spokojni, potulni i uczciwi. Jednak czynności administratora nie polegają wyłącznie na rządzeniu, lecz także na propagowaniu kultury europejskiej. Z tem idzie znacznie trudniej, gdyż murzyni mają nader małe zapotrzebowania życiowe. Trochę manjoku, ryżu, prosa, fonio, arachidów i pieprzu — tyle, aby mogli jeść dwa razy dziennie — to ich ideał. Gdy tubylcom zabraknie tych zapasów żywności, zbierają orzechy kokosowe, mangi i pomarańcze.
W drugiej połowie okresu suchego, gdy słońce zniszczy wszystkie owoce, a ludność wyczerpie nieoględnie robione i jeszcze bardziej nieoględnie trwonione zapasy, murzyni zagłębiają się w dżunglę, polują, szukają dzikich owoców, jadalnych korzeni i — trwają do nowych zbiorów.
Dzieciom daje się w te okresy głodu łuki i strzały i wysyła się je do brussy na łaskę losu i własnej pomysłowości. Czarne dzieciaki zabijają lub łapią sidłami dzikie perliczki i kuropatwy, a gdy nie znajdują ptactwa — jaszczurki i węże, pieką zdobycz na ogniu i tak żyją do czasu następnego urodzaju.
Do Formoriah przybyliśmy już po zachodzie słońca. Zdziwiło nas, że ulica była jeszcze nader ożywiona, a grupy białych ludzi przechadzały się lub stały, rozmawiając, śmiejąc się i śpiewając.
Byli to kupcy francuscy i syryjscy, prowadzący handel z tubylcami obwodu oraz z murzynami angielskiego Sierra-Leone.
Syryjczycy, jak się dowiedziałem później, mają swoje faktorje handlowe, rozrzucone po całej zachodniej Afryce, a ich sposoby prowadzenia interesów, najczęściej oparte na wyzysku i lichwie, nie są tolerowane przez władze.
Cały ten dzień jechaliśmy podczas dużego upału, więc odczuwaliśmy pragnienie. Naturalnie, że tu oprócz wody wątpliwej wartości nic znaleźć nie mogliśmy. Tymczasem do Forekarji mieliśmy jeszcze dobre dwie godziny jazdy. Niewesoła pespektywa!
Nagle na rogu ulic spostrzegłem białe godło z literami: F. A. O. Te litery, oznaczające jedną z największych kolonjalnych firm francuskich, były mi znane jeszcze z „Kilstroomu“, gdyż cały pokład statku był zastawiony skrzynkami, poznaczonemi temi literami. W Konakry w sklepach firmy FAO kupowałem zapasy żywności, potrzebne dla ekspedycji.
Zawsze żartowałem, mówiąc, że jest to moja firma, gdyż litery F. A. O. stanowią moje inicjały.
Ujrzawszy szyld mojej firmy, klasnąłem w dłonie i zawołałem do swoich towarzyszy:
— Za chwilę poczęstuję panów piwem! Chodźmy do F. A. O.!
Poszliśmy. Wkrótce zjawił się kierownik składu z pomocnikiem.
Objaśniłem im, że pozwoliłem sobie wstąpić na piwo do firmy, w sposób nadzwyczajny noszącej moje inicjały.
Było dużo śmiechu i żartów, lecz gościnni kupcy poczęstowali nas wybornem i dość zimnem piwem.
Podczas tak przyjemnej i niespodziewanej uczty opowiedziałem zebranym o pewnem zdarzeniu z mojej ucieczki z sowieckiej Rosji przez Syberję i Centralną Azję.
Na terenie Syberji prawie wszędzie spotykałem, jeżeli nie znajomych, to przynajmniej takich ludzi, którzy słyszeli o mnie. W pewnej małej wiosce, gdzie nas przyjmowano nie bardzo gościnnie, jeden z moich towarzyszy zauważył:
— No, nareszcie, tu pan nie znajdzie nikogo, ktoby pana znał!
— Kto wie? — odparłem.
Rozglądając się po izbie, zauważyłem nagle kilka starych miesięczników, leżących na oknie. Zacząłem je przeglądać i w jednym z nich znalazłem swój artykuł o kopalniach złota.
— Czy pan czytał tę rzecz? — zapytałem gospodarza domu.
— Czytałem — odparł. — To ciekawy artykuł!
— To ja go pisałem! — oznajmiłem z rozbrajającą skromnością.
Gospodarz odrazu zmienił swój sposób postępowania i urządził dla nas wspaniałą kolację.
Coś podobnego przytrafiło się nam i w Formorji — w gościnnej firmie F. A. O...
Gdy zwiedzałem osadę, mój węch włóczęgi, który się zna na ludziach i okolicznościach, wyraźnie uczuł, że jestem śród przemytników. Bardzo energiczni, ożywieni, a trochę niespokojni są ci Syryjczycy! Sussu są stworzeni na kontrabandzistów, bo któż odróżni tubylca z Gwinei od jego pobratymca z Sierra-Leone? A granica tak blisko!... Nikt jej nie ochrania i nie strzeże... Tam — drogie funty i szylingi, tu — tanie franki... Tam — tkaniny angielskie bez cła, tu — te same tkaniny, wysoko opodatkowane... Tam skupują orzechy kola i kauczuk w dowolnych ilościach, tu — murzyni dadzą ich dużo za strzelbę skałkową, za dobry nóż, za sztukę barwnego perkalu dla pięknych kobiet Sussu...
Stanowczo nie mylił mnie mój węch i nie mogły oszukać zbyt wesołe twarze bladych Syryjczyków o niespokojnie biegających, czarnych, przenikliwych oczach!...
W powrotnej drodze zadziwiła nas duża ilość ptaków, zrywających się tuż pod kołami samochodu z ziemi, oświetlonej jego latarniami. Odlatywały z przeciągłym krzykiem lub, uderzając się o grube szkło latarni, spadały na drogę; jeden z nich pozostał na skrzydle wozu. Obejrzeliśmy go. Był podobny do dużego brodźca. Tego krzykliwego ptaka Sussu nazywają „Filikuonhi“, zoologja — Lobivanellus senegalensis. W dzień nigdy nie można go spotkać na drodze, gdyż kryje się w brussie i na brzegach rzek.
Mijając wsie, słyszeliśmy muzykę i zdaleka widzieliśmy tańczących tubylców.
Te pląsające grupy kobiet i mężczyzn należały do rasy dawnych najeźdźców, przybyszów z dalekich, nieznanych krajów; byli to Sussu.
Dziedzicznymi właścicielami tej ziemi, jej „synami“ są inne, już nieliczne teraz szczepy: Jola, Baga, Timene, najbardziej zbliżone do negritów-pigmejów, a w każdym razie, z powodu reguły endogamji, czyli małżeństw, zawieranych wyłącznie pomiędzy osobnikami jednego szczepu, przechowujące najwięcej czystej krwi negritów. Landuma, a szczególnie Malinké i Sussu, zaszczepili im w ostatnich czasach znaczny procent obcej krwi, wytwarzając czarnych metysów. Od „synów ziemi“ słyszeli niektórzy badacze legendy, że mieszkańcy Dolnej Gwinei pochodzą od Kusa, „syna Kaina”, lub od Rahmy, wnuka Kaina. Jeżeli te legendy mają podstawy prawdziwe, to nasuwa się pytanie, jakie przyczyny, jakie ludy wyparły z Azji tych potomków wyklętego rodu kainowego aż tu, nad brzegi Atlantyku?
A może potomkowie prawdziwych, czystej krwi negritów przyszli z innych części kuli ziemskiej? Dlaczego rozpierzchli się po całym naszym globie — po Afryce i południowej Azji, po wyspach australijskich, a nawet po Europie, gdzie uczeni znaleźli śród przedhistorycznych czaszek Basków i Etrusków charakterystyczne dla negritów resztki szkieletów? Czy afrykańskich negritów można uważać za najbardziej prawowitych spadkobierców pierwotnych czarnych ludów? Czy prawo to nie przysługuje raczej czarnym mieszkańcom Polinezji?
Czy wreszcie — wszystkie ziemie, zajęte obecnie przez czarnych ludzi, nie są ich późniejszą ojczyzną, dla której zapomnieli prastarą swoją macierz Lemurję — olbrzymi, tajemniczy kontynent, pochłonięty przez ocean?
Podniecona i zaniepokojona myśl snuje paciorki coraz nowych i nowych pytań, a z nich najważniejsze: jakie straszliwe, potworne kataklizmy wygnały czarnych ludzi z ich pierwotnej ojczyzny? Kto był ich praojcem? Czy najstarsze napisy w Misraim, mówiące o potomkach Kusa, nie głoszą wyłącznie o wychodźcach z nieznanej krainy, pokrzyżowanych z biegiem wieków i nieskończonej włóczęgi z innemi ludami, pochodzącemi od latorośli Chama?
Kto odpowie na to pytanie?
Piśmiennictwo tu nie istnieje. Legendy i podania po stokroć razy się pomięszały i powikłały. Język Baga i Jola niema już nic wspólnego z narzeczami azjatyckiemi. Obyczaje, wierzenia, rytuał zdradzają jednak wpływy azjatyckie.
Szczepy te przechowały wiarę w wielkie bóstwo, które posłało na ziemię pośredników — duchy, ucieleśniające się dobrowolnie lub przy pomocy czarowników w fetyszach, czyli w naturalnych przedmiotach, takich, jak naprzykład: dziwnej formy kamień, korzeń lub gałąź drzewa, wykrzywiony orzech, naróść na roślinie, albo w zrobionych przez czarowników posążkach z kamienia, gliny lub drzewa. Śród takich fetyszów można czasem spotkać figurki, przypominające posążki kartagińskiej Astarty, a noszące nazwę „Sitar“, co brzmi zupełnie, jak Isztar, Asztar w języku Kartagińczyków! Czy to jest przypadek, czy echo minionych dziejów, dawnych więzów plemiennych, lub jarzma najeźdźców?
Posiadam w swoich zbiorach obok posążku „Sitar“ fetysz Jola, wyobrażający wykute z kamienia popiersie semity z brodą i w czapce, jaką nosili Kartagińczycy i Egipcjanie. Murzyni mówią, że to jest fetysz, w którym osiedliła się dusza przodka ich szczepu, człowieka białego, syna Boga, siewcy prosa, tego zboża Azjatów.
Znowu zrywają się pytania, czy to jest daleki oddźwięk jeszcze dawniejszych dziejów, tonących w mroku tysiącoleci, czy są to tylko wykopaliska archeologiczne, pozostałości po rasie aryjskiej lub semickiej, która w zamierzchłych czasach docierała już do tej połaci lądu afrykańskiego?
Czy krew tych białych ras płynie dotąd w żyłach najbardziej pierwotnych, zagadkowych „synów ziemi?“
Czy o tej krwi nie świadczą orle nosy, cienkie wargi i obfite brody Jola lub Baga-Fore, tych odważnych myśliwych i wojowników, szerzących postrach śród szczepów, dążących od północy i od południa? Jola i szczepy leśne obroniły swoją ziemię przed przybyszami, przechowały w niedostępnej dżungli pra-stare tradycje pierwotnych murzynów. Uczeni usiłują dowieść, że są to szczepy, wyparte jednocześnie z pigmejami środkowo-południowej Afryki do lasów przez najeźdźców, należących do rasy białej i czerwonej, później przez szczepy, powstające ze skrzyżowania się murzynów z przybyszami. „Synowie ziemi“ prawie nie znają swoich sąsiadów, zachowali niepodległościowe cechy charakteru i ślady matrjarchatu, podtrzymywane przez dzielne, silne i odważne kobiety.
Mężczyźni pewnych rodzin spiłowują sobie zęby na trójkąt. Było to niegdyś oznaką wojownika, później — ludożercy. Obecnie jest to oznaka totemiczna, oznaka pokrewieństwa duchowego z drapieżnemi zwierzętami, posiadającemi ostre kły; taki totem widzimy w Chinach, gdzie niepomiernie długie paznokcie, stanowiące wybryk mody, służyły w starożytności jako oznaka walecznego wojownika, spokrewnionego swemi cechami z tygrysem i lwem.
Dziewczęta chodzą nagie. Kolja na szyi z ziaren wonnych roślin, pas z muszel lub ze sztucznych pereł, ciężkie, mosiężne bransolety na nogach i rękach, stanowią ich strój codzienny. Korzystają z zupełnej swobody i są własnością ogólną.
Zamężne kobiety noszą płachty, owijające ich ciało od pasa do kostek nóg, i stanowią własność prywatną.
„Synowie ziemi“ są najlepszymi myśliwemi. Oni to wytępili wszystkie słonie i hipopotamy w tej części Gwinei, dostarczając drogocennych kłów kartagińskim kupcom, Arabom, a później europejskim żeglarzom. Do polowań na grubego zwierza używają tubylcy zatrutych strzał. W tym celu poszukują jadowitych roślin, lecz przekładają nad wszystkie — „sali“ czyli Strophantus hispidus i jego odmianę — Strophantus sermentosus, dostarczających straszliwej trucizny, przerywającej działalność serca.
W bagnistych lasach ścigają tubylców i dziesiątkują ich dwie straszliwe choroby, malarja, którą leczą rośliną „kossa-fina“ (Vernonia senegalensis), i ropne zapalenie płuc, rozpowszechniane przez „małego ptaszka nocnego, napadającego w nocy na uśpionych ludzi“, jak twierdzą tubylcy.
„Synowie ziemi“ odziedziczyli widocznie od pierwszych wynalazców alkoholu, a więc od djabła lub od Noego, pociąg do pijaństwa. Znają oni cały szereg fermentujących i odurzających napojów: z soku palmy rafji, z prosa, z ryżu i z dzikich owoców dżungli.
Niektóre z tych najstarszych szczepów, naprzykład Timene, dotąd otaczają szacunkiem stare rodziny królewskie, chociaż one oddawna utraciły władzę. Zato te latorośle królewskie posiadają wpływ moralny, gdyż zazdrośnie przechowują szczególnie czczone „gri-gri“ czyli fetysze szczepowe i wiedzę czarnoksięską. Tu, odrazu niemal na samym brzegu Atlantyku, można znaleźć dowody historycznej ewolucji władzy, idącej przez etapy: czarownik — kapłan — król. Najbardziej jednak jaskrawy przykład genezy królewskiej władzy wykryć można dalej, na wschodzie, — w kraju Mossi.
Wojowniczych, dumnych i niezależnych „synów ziemi“ od północy i od wschodu ogarnęły wioski szczepu Sussu lub murzynów Soso.
Gdy podróżnik, znający Azję, przygląda się typom tego szczepu, myśl jego biegnie na Wschód i gubi się w głębi olbrzymiego lądu, skąd wywędrowały różne rasy, ludy i szczepy...
Na ramieniu współczesnego Sussu-rolnika nieraz można ujrzeć wytatuowany falisty znak, przypominający — węża.
Ludzie węża?!...
Jakże burzliwa i krwawa karta dawnych dziejów, zapisanych na murach egipskich ruin, odkrywa się przy tych słowach — „ludzie węża“!
Myśl biegnie w mrok wieków minionych... Ludzie węża — w brahmińskich Indjach, wąż Adama, Ewy i Mojżesza, poszanowanie węża w różnych azjatyckich krajach, europejskie legendy o wężach, rycerskie herby z wężami...
Lecz badacze zaglądają tak głęboko w daleką przeszłość, że pisarz może już, posługując się odsłoniętą przez nich tajemnicą, snuć opowieść, która ma swe zakończenie w brussie Gwinei i w wąwozach Futa-Dżalon...
Piętnastą dynastję boskich „synów słońca“ — faraonów nawiedziła wielka klęska. Na krańcach olbrzymiego państwa egipskiego zjawiły się hordy najeźdźców. Przybyły one równocześnie z różnych stron, pędząc do boju na nieznanych dotąd zwierzętach, rączych a dzikich.
W bitwach z najeźdźcami wojska faraonów pierzchały w popłochu, a hordy przybyszów zalały cały kraj. Mord nieśli ze sobą najeźdźcy, w pień wycinali rodziny, należące do dawnych i do panującej dynastji, narzucali swoje prawo, prawo „ludzi węża“ — Su.
Egipcjanie w swoich starych napisach uwiecznili ich pod imieniem „Szus“ lub „Szasu“ i tem słowem nazywali nieznane dotąd w dolinie Nilu zwierzęta — konie.
„Ludzie węża“ chełpili się tem, że przodkiem ich jest wąż, żyjący za morzem.
Nowi władcy Egiptu panowali w kraju faraonów od 220 do 500 lat. Byli to Hyksosi. Egipcjanie nazywali ich pogardliwem imieniem „królów pastuchów“, bo ci „ludzie węża“ byli pasterzami, koczownikami; nazywali ich także „królami zbójów“, albowiem Szasu lubowali się w przelewie krwi.
Wieki mijały, a Szasu burzyli i plądrowali żyzny, umiłowany przez Ra Egipt. Tak trwało aż do dnia, gdy waleczny faraon Amozis I podniósł ludność przeciwko „królom zbójów“, Mentiu — pastuchom, i Sintin — łucznikom, bo takie przydomki dali mieszkańcy doliny Nilu „ludziom węża“.
Amozis wyparł przybyszów, i od tej chwili zniknęli oni prawie bez śladu, odchodząc na wschód do Azji i na zachód, do pustyni, która ich pochłonęła, jak morze pochłania garść wrzuconego doń żwiru.
Na kolumnach świątyń i pałaców egipskich pozostały uwieczniające najeźdźców hieroglify, oznaczające jednocześnie węża i konnego łucznika Szasu.
Oni, ci „ludzie węża“ do hufca wielkich bogów egipskich wprowadzili Seta-Sutekha, demona jałowej i piasczystej pustyni, boga ponurego, posługującego się złowrogim sługą — krokodylem boga w postaci węża, czołgającego się śród ciemnych chmur. Kapłani z Teb zapomnieli po odejściu najeźdźców o „ludziach węża“, lecz Set pozostał, pozostał bóg o kształtach węża, o głowie smoka, o ponurem znaczeniu mroku i zniszczenia.
To wszystko, co pozostało w Egipcie po „ludziach węża“.
Czy zginęli Szasu w pustyni Libijskiej i Saharze, czy wywędrowali dalej, niosąc mord i zniszczenie — o tem w Egipcie nie wiedziano.
Szasu odeszli, a piaski pustyni zamiotły ślady ich koni; pozostałe po nich ruiny i zgliszcza kazali „synowie słońca“ usunąć i wznieść nowe monumenty, które przetrwały aż do naszego wieku.
Szasu, ludzie węża, nie zginęli jednak. Przekroczyli oni góry Atlasu, gdzie szczep Berberów Suss przechował ich imię; przebili się przez piaski Sahary, kośćmi swemi znacząc te szlaki, ktoremi dotąd kroczą karawany Arabów i Tuaregów; doszli do Senegalu i Nigru, podbili istniejące tam państwa murzyńskie i rozprószyli się w mrowisku czarnych szczepów, przynosząc im krew białej rasy... Trwało to wieki, aż naciskani ze wszystkich stron przez nowych przybyszów, Hyksosi ukryli się w górach Futa-Dżalon. Ludzie węża pozostawali tu długo, dopóki nie przyszła nowa fala czerwonoskórych ludzi i nie zmusiła ich do ucieczki dalej, ku oceanowi. W ustawicznych walkach dotarli Su do brussy Gwinei i tu pozostają do dnia dzisiejszego, zmieniwszy, zgodnie z charakterem języków murzyńskich, swoje imię na Sussu lub Soso.
Widziałem setki Sussu w Dolnej Gwinei i w górach Futa-Dżalon (gdzie ich nazywają Dialonke) i zawsze uwagę moją zwracały te drobne nogi i ręce, jakie podziwiałem w Azji u niezrównanych jeźdźców sojotów Tuba, mongołów Chałchi, u chińczyków, a nawet śród koczowników azjatyckiej północy; ich wystające kości policzkowe, nieraz trochę skośne oczy, zagadkowe, przykryte od zewnątrz jakąś niewidzialną zasłoną źrenice i często wprost rażące podobieństwo do tubylców niektórych części Azji.
Kobiety Sussu są bodaj największemi kokietkami na całym obszarze zachodniej Afryki podzwrotnikowej. Ciężki, szeroki pas ze sztucznych pereł lub wonnych ziaren, „Sumare“ otacza biodra kobiety. Szaty, niekrępujące ruchów, pięknie udrapowane, o barwach ciemnych, haftowane pantofle, różne klejnoty na szyi i rękach stanowią ozdobę elegantek Sussu lecz największą uwagę zwracają one na uczesanie włosów. To już prawie arcydzieło jubilerskie!
Włosy tworzą na głowie misterną gwiazdę o kilku promieniach, przechodzą w mały warkoczyk, otoczony ze wszystkich stron ufryzowanemi lokami. Żeby fryzura nie niszczyła się przedwcześnie, murzynki Sussu pokrywają ją malowniczo i artystycznie zawiązaną barwną chustką.
Mężczyźni noszą białe „bubu“ z szerokiemi rękawami i arabskie spodnie, a na głowach mają aksamitne lub bawełniane, haftowane czapeczki-mycki; starszyzna używa, podług mody muzułmańskiej, turbanów i szerokich płaszczów, nieraz bogato haftowanych.
Sussu są muzułmanami, lecz przestrzeganie surowych przepisów Koranu nie przeszkadza przyjęciu od sąsiedzkich fetyszystów różnych przesądów i zabobonów oraz przechowaniu dawnych pogańskich tradycyj w rytuale, tańcach i obyczajach.
Domy ich odznaczają się dobrą architekturą, szerokiemi werandami, otaczającemi okrągłe budynki, obfitością przestrzeni i powietrza. Bogaci Sussu, posiadający po kilka żon, żyją w oddzielnych osadach, gdzie każda małżonka posiada własny dom.
Nazajutrz, po powrocie z Formorji, wczesnym rankiem wyruszyliśmy z Forekarji na polowanie. Nie dało ono żadnych wyników i wrażeń myśliwskich, lecz zato poznałem dżunglę afrykańską, tę straszliwą brussę. Chaos traw, trzcin, kłujących krzaków, drzew, pokrytych siecią lian i pnących się, kolczastych roślin, kwiatów o odurzającym aromacie, odłamków ostrych kamieni, kopców termitów i mrówek, głębokich, ukrytych śród gęstej roślinności dołów, wykopanych przez jeżozwierza „i ziemne prosięta“ (Orycteropus senegalensis), nazywane przez tubylców „kimfe“, a posiadające ogon kangura i potężne palce i pazury jakiegoś przedpotopowego potworu — to jest dżungla!
A gąszcz taki, że myśliwy tylko z trudem może wcisnąć w zagmatwaną sieć roślinności lufę swojej strzelby! Wystarczy zatrzymać się na chwilę, a już idący przed myśliwym przewodnik-murzyn znika bez śladu, jakgdyby dał nurka do wody. Nic nie pomogą krzyki i nawoływania, bo sucha, szeleszcząca dżungla zagłusza każdy dźwięk.
Od czasu do czasu zalatuje ckliwy, ohydny zapach padliny. To kolonja „mrówek-trupów“ odstrasza intruzów.
Żadnego ptaka, żadnego zwierza, chociaż lampart i gepard, antylopa, a nawet lew mogą się znajdować o jakie kilka kroków od podróżnika, bezwładnego i niewidomego w tym oceanie brussy, pławiącej się w gorących promieniach szalejącego słońca!
Zrozumiałem wtedy w całej pełni nieludzki niemal wysiłek, odwagę i poświęcenie się wielkich podróżników afrykańskich: Dawida Livingstona, H. M. Stanleya, Serpa Pinto, Wissmanna, Arnota, Duveyriera, Clappertona, Caille, Nachtigalla, Lamy, Marchanda, Emina i innych. Społeczeństwo stanowczo zbyt nisko oceniło i nagrodziło zasługi tych bohaterów, uważając ich za awanturników, za duchy niespokojne, szukające silnych wrażeń, i nie rozumiejąc tego, jaką siłę woli i mięśni musieli posiadać ci ludzie, miesiącami przedzierający się przez dżunglę afrykańską, gdzie słońce wylewa potoki promiennej trucizny, a ziemia dyszy jadem chorób nieznanych, niosących śmierć!
Dżungla w okolicach Forekarji nie była jeszcze tknięta ogniem. Miało to nastąpić w 2—3 miesiące później, gdy murzyni podpalą swoją brussę, aby z gleby wyjrzała świeża trawa, potrzebna dla bydła, a także dlatego, aby wyrwać dżungli nowe tereny dla roli. Nic więc tu nie wdzieliśmy, oprócz kilku stadek kuropatw i pentad, do których zresztą nie mogliśmy strzelać kulami.
Jeszcze przed zachodem słońca, wyczerpani zupełnie, powróciliśmy do domu, gdzie nas oczekiwał tłum tubylców. Uprzejmy Martin Chartrie zaaranżował dla nas wielki „tam-tam“ — uroczyste tańce Sussu. Na to widowisko przybył miejscowy kacyk, poważny, dostojny siwobrody starzec, w białym burnusie i białym, bogatym zawoju.
Przed domem umieszczono orkiestrę, złożoną z dwóch balafonów[2], dużego bębna, zrobionego z wydrążonego kloca drzewa, i mniejszego, z „kalebasu“, obciągniętego skórą pytona; były też skrzypce o jednej strunie, splecionej z pasemka końskiego włosienia.
Orkiestra zaczyna grać w przyśpieszonem tempie jakąś bardzo rytmiczną melodję, a podczas tego, gdy moja żona zapisuje tę muzykę murzyńską, występują tancerze.
Na pierwszy ogień wyszedł siedmioletni, zupełnie nagi chłopak i wykonał z nadzwyczajną gracją i plastyką rytmiczny taniec przy oklaskach całego tłumu widzów. Czekoladowe ciało chłopaka, jego zgrabne ręce i nogi przypominały najpiękniejsze posążki z Tanagry. Ani razu nie pomylił się mały tancerz w tempie, czy w rytmie. Możnaby go wprowadzić na każdą baletową scenę. Do niego wkrótce przyłączyły się inne dzieci, po nich zaś tańczyły dwie półnagie kobiety o rozrosłych piersiach, które wykonały szereg gwałtownych skoków i zwrotów, nie zmieniając pochylonej ku ziemi postawy, wreszcie produkował się w szalonych susach i wirowych ruchach żołnierz miejscowej załogi. Po tym wstępie zjawiły się na ubitej ziemi placu przed siedzibą administratora najbardziej interesujące postacie.
Przed nami ustawiały się do tańca dziewczęta, które po dojściu do dojrzałości, dopiero przed miesiącem, zostały poddane operacji, przypominającej ogólnie rozpowszechnione w Afryce obrzezanie.
Były to piękne dziewczęta o wybujałych, młodych kształtach, o pięknych ramionach i dziwnych fryzurach. Każdy włos, ukarbowany i namaszczony wonnym tłuszczem, był umocowany do wygiętego kawałka bambusu, umieszczonego na wierzchołku głowy. To uczesanie tworzyło coś nakształt greckiego hełmu lub czapki frygijskiej. Czarne chustki podtrzymywały 1 chroniły tę zawiłą fryzurę. Dziewczęta były nagie do pasa i tylko piersi miały ukryte pod krótkiemi, haftowanemi stanikami. Od pasa były tancerki przykryte wzorzystemi tkaninami.
Taniec, wykonywany w pochylonej postawie, rozpoczął się od miarowych ruchów idących wkoło dziewcząt, bardzo plastycznie powiewających barwnemi chustkami. Ale muzyka wkrótce przyśpieszyła rytm i przed nami zaczęły się miotać ciemno-bronzowe ciała, wzlatywać wysoko ponad ziemię: w powietrzu majaczyły w rozpaczliwych lub namiętnie wołających ruchach pięknie rzeźbione ramiona, pałały i mgliły się oczy, lubieżnie rozchylały się gorące wargi, drgały wyrywające się z uwięzi, prężące się, jędrne piersi, a zgrabne stopy uderzały z siłą o ziemię, podnosząc obłoki kurzu i rozrzucając drobne kamyki. Przy szalonych, półprzytomnych skokach i wężowych ruchach gorących ciał zaczęły wkrótce spadać z nich haftowane krótkie staniki, chustki z głowy i tkaniny, owijające biodra i silne nogi... Jeszcze chwila — i ukazały się nagie ciała z jedyną tylko przepaską z pereł...
— Taniec bachiczny, orgja rytualna! — myślałem. — Tak tańczą bajadery nad Gangesem i tancerki mongolskie, podniecone alkoholem i dźwiękami piszczałek szamańskich...
Gdy w parę miesięcy później dowiedziałem się, że podobne tańce odbywają się podczas pełni księżyca, w kole, utworzonem przez przyglądających się w milczeniu mężczyzn, — do ciebie, tajemnicza Astarte, matko płodząca, do was blada, boska Selene i tęskna Demeter, do ciebie wszechpotężna Izydo, do ciebie jasnooka Chastut, bogini dziewic oroczońskich i ostiackich, popłynęła myśl moja na wschód i ujrzała praźródło tych tańców dziewcząt Sussu, z rodu przybyszów azjatyckich!
Były to tańce na cześć księżyca, ducha płodności, litościwej potęgi wiekuistego odrodzenia, rozpalającej nieugaszony nigdy płomień żądzy i miłości.
Oto pląsają i majaczą w ciemności, na chwilę wynurzając się z niej w smugach czerwonych blasków płonącego ogniska, kształtne dziewczęta, dojrzałe dla miłości, niby soczysty owoc granatu. Przy zawrotnych, szalonych ruchach tancerek spadają z nich szaty, nawet przepaski z bioder zsuwają się na ziemię, a nagie, pochylone, lubieżne ciała płyną i miotają się przed oczami widzów.
Nic już nie ukrywa tajemnicy tych pięknych ciał, które żądają i wołają ku złożeniu ofiary na cześć opiekunki sił rodzących, Astarte, matki życia i nowych, wciąż nowych pokoleń!
Tam, przy tych ogniskach, w noc księżycową, w wirze ruchów tanecznych, śród zmieszanych aromatów buré, n’kaba i sumare, potu i dymu ogniska, odbywa się tajemnica doboru męża i żony, a okoliczna dżungla epilog tej tajemnicy zazdrośnic ukrywa w swoich haszczach, spowitych zwojami czarnego płaszcza mroku...
Zmęczeni muzykańci urwali nagle melodję.
Wizja prysnęła... Znalazłem się nie przy ognisku, płonącem w dżungli, za wioską tubylczą, lecz na placyku przed rezydencją komendanta.
Dziewczęta doprowadzały do porządku swoją toaletę i mocniej ściągały węzły chustek, podtrzymujących piękne uczesanie. Tłum powoli się rozpraszał.
Dostojny kacyk z powagą wyciągał do nas ręce na znak pożegnania.
Weszliśmy do domu, gdzie już czekał na nas obiad. Nagle z podwórza doszły do nas głosy niewieście, śpiewające „Marsyljankę“, a później tak popularną „Madelon“.
Ujrzeliśmy kilka bardzo bogato ubranych dziewcząt z rodzin arystokratycznych, patrycjuszowskich, wywodzących się od dawnych królów-wodzów i książąt krwi. Nie chciały one łączyć się z pospólstwem, z plebejuszami i potomkami niewolników, więc przyszły osobno, wystrojone, dumne, z parasolkami w ręku, jako oznaką „wysokiej“ cywilizacji.
Lecz cóż znaczyła ich służalcza „Marsyljanka“ i oklepana „Madelon“ tu, gdzie przed chwilą przesunął się przed mojemi oczami cień bogini Astarte i, nieśmiertelny dotąd, łaskawie spoglądać raczył na tańce kultu księżyca?!
Powróciliśmy do stołu...
Forekarja zostanie na zawsze w mojej wdzięcznej pamięci, bo tchnęła na mnie powiewem dziewiczej dżungli i oczarowała cichym poszeptem dawno minionych wieków...
Zawdzięczam to p. Martin Chartrie — temu piewcy Afryki.
Nie chciał on jeszcze rozstawać się z nami i namówił nas do popłynięcia łodzią po rzece, kusząc możliwością strzału do krokodyla.
Było to tylko kuszenie, gdyż rzeka nie obfitowała w ryby, więc płazy opuściły ją, przenosząc się do innych basenów, znajdujących się w pobliżu.
Jednak nie żałowaliśmy dnia, spędzonego na rzece. Ujrzeliśmy bowiem zbliska dżunglę leśną, przysłoniętą siecią lian i otoczoną barykadą wystających z wody korzeni drzew.
Gdzieś w gąszczu krzyczały papugi, rechotały małpy i śpiewały drobne ptaki. Na wierzchołku baobabu, stojącego na brzegu, kwilił biało-czarny orzeł-rybak (Haliaetus vocifer), czyhający na zdobycz, a sępy wtórowały mu przeciągłym, żałosnym piskiem.
Brzegi są niedostępne. Żadnej wioski tubylczej nie spostrzegliśmy na nich. Tylko głęboko wydeptane w bagnistym gruncie ścieżki rybackie zbiegały gdzieniegdzie ku wodzie. Czasem dostrzegaliśmy zastawioną na ryby sieć, uwiązaną pirogę lub porzucone wiosło...
Ryby pluskały rzadko. Próżno wyglądaliśmy krokodyla na kamieniach, wystających z wody. Siedziały tam tylko rybitwy i kormorany, lecz i tych było mało. Z topielisk nadbrzeżnych z krzykiem ostrzegawczym zrywały się ibisy i drobne brodźce. Czasem z łopotem skrzydeł przelatywał przez rzekę dziki gołąb.
Cisza panowała dokoła i zdawało się, że ponad leniwie płynącą rzeką sunie tajemnica, zagadka, niepojęty szept Sfinksa, w którego martwe, a mówiące źrenice patrzyli przed tysiącami lat praojcowie rybaków Sussu.
Czarni wioślarze zaczęli śpiewać. Narazie były to pieśni pochwalne, improwizowane komplementy dla wszystkich nas po kolei. Jednak to im się wkrótce sprzykrzyło, a wtedy rozległy się inne śpiewy, które żona moja skwapliwie zapisywała.
Już noc zaczęła zapadać. Z poza ściany lasu wypływał szkarłatny księżyc, nadając wszystkiemu niejasne kształty i niesamowity wygląd. Łódź lawirowała śród kamieni, wystających nad wodę. Wioślarze, schylając się i prostując, śpiewali ponuremi, cichemi głosami. Była to smutna, rozwlekła melodja, kończąca się rozpaczliwemi westchnieniami: „Oj—e! Oj—e!“
Słyszałem te śpiewne westchnienia, wyrywające się z ust chińskich kulisów, ładujących w Szanghaju, Kantonie i Hong-Kongu węgiel na okręty, lub toczących przed sobą ciężkie wagonetki z ziemią i kamieniami przy budowie domów i dróg żelaznych.
Tam, na przeciwległym krańcu naszej półkuli, przez noce całe rozlegały się te same jęczące westchnienia:
— Oj—e! Oj—e!
O czem śpiewali tu, w Afryce, wioślarze murzyńscy?
Czy skarżyli się na swój zmienny los byłych władców świetnego Egiptu, upadających teraz coraz niżej i niżej? Czy snuli ponurą opowieść o krwawych czynach swoich wodzów Mentiu, którzy prowadzili ich pod znakiem węża z Azji aż tu, na Mellakore? Czy może przypominali męczeński pochód-ucieczkę swoich przodków przez groźne piaski Sahary? A może nie mogli powstrzymać się od rozpaczliwego „Oj—e?“, gdy zwracali się myślą do teraźniejszości?
Późno w nocy dotarliśmy do Forekarji, a już o wschodzie słońca szoferzy i żołnierze załogi ładowali nasze bagaże do samochodów.
— Wszystko w porządku! — donosi czarnoskóry kapral.
P. Martin Chartrie prowadzi nas do altany, stojącej na drugim dziedzińcu za rezydencją, i prosi:
— Pan mi nie odmówi przyjęcia małego upominku ściśle w stylu afrykańskim? Z temi słowami pokazuje nam małą, czarną główkę jakiegoś zwierzątka, ukrytego pod kupką siana. Odrzucam je i widzę... szympansa! Maleństwo ma dopiero dwa-trzy tygodnie, jest sierotą, bezpomocną i bardzo nieszczęśliwą. Małe ciałko i słabiutkie cztery rączki ledwie się jeszcze ruszają, lecz głowa o silnie rozwiniętej czaszce już się podnosi. Co za twarz! Zgrzybiały, zrozpaczony, blady starzec, o oczach pełnych boleści i niemego błagania. Wzrok badawczy i mądry.
Przyniesiono mleka na spodku i biedactwo zaczęło je lizać, z trudem unosząc ciężką główkę. Nagle przybiegła zielona małpka i nie tylko wypiła mleko, lecz nawet wylizała je z warg i z brody szympansa-niemowlęcia.
Czyż mogłem się wymówić od przyjęcia tak pięknego daru?! W kwadrans później szympansiczkę już podawano do samochodu. Siedziała w koszu z sianem i patrzyła błagalnie, z troską, rozlaną na bladej twarzyczce, ozdobionej czarną maseczką na oczach.
Nie bój się, drobiazgu, będzie ci dobrze u nas! Moja żona lubi wszelkie żywe stworzenia i umie doglądać ich i wychować...
Istotnie, przez miesiąc mieliśmy dużo kłopotów i zachodów z naszą „Kaśką“, bo tak nazwaliśmy szympasiczkę, lecz po miesiącu małpka nagle zmądrzała i nabrała sił, pogody ducha i samodzielności. W chwili, gdy piszę te słowa, ma ona już 14 miesięcy i właśnie przyszła mi powiedzieć „dobranoc“, pocałowała w rękę i, zabrawszy swoją kołderkę, powędrowała do drugiego pokoju, gdzie stoi jej łóżeczko i... wszystko to, co jest potrzebne grzecznemu dziecku na noc.
Szympansy gwinejskie, jak również i w innych kolonjach, są przeznaczone wyłącznie dla Instytutu Pasteura, gdzie uczeni robią na nich doświadczenia, pomagające w walce z najstraszliwszemi chorobami. Małpy te są więc męczennikami, cierpiącymi i umieracymi dla dobra ludzkości. Być może, wiedzą one, że są najbardziej do ludzi podobne i że właśnie z tego powodu za ludzi muszą umierać?! Być może, że dlatego mają tak bezbrzeżnie smutne, prawie tragiczne oczy...
Murzyni nazywają szympansy „starymi“ lub „dawnymi ludźmi“, nie zabijają ich i nie jedzą ich mięsa; rozróżniają wśród nich małpich „królów“; twierdzą, że szympansy mogą mówić, lecz nie chcą, gdyż wiedzą, że, jeżeli przemówią, ludzie natychmiast zmuszą je do pracy.
Szympansy gwinejskie nie żyją dużemi grupami, raczej oddzielnemi rodzinami. Jest to bardzo szlachetny małpi ludek. W razie niebezpieczeństwa, grożącego od lamparta lub pytona, samce, bijąc się w piersi, wychodzą naprzeciwko wroga, zasłaniając sobą samicę z dziećmi.
Szympansy rosną do lat piętnastu, a wtedy nieraz wzrost ich sięga półtora metra lub trochę więcej. Jak długo żyje szympans? Na to pytanie niema dotąd odpowiedzi. Najstarszy szympans, żyjący w niewoli w Afryce, miał 22 lat.
Małpy tego gatunku są jedynemi okazami śród zwierząt pod względem sprytu i rozwoju umysłowego, a także pod względem zdolności do wyrażania swych uczuć. Nasza „Kaśka“ doskonale odróżniała[3] dzwonki przy drzwiach wchodowych, telefoniczne i wewnętrzne — na służbę; rozumiała cały szereg słów; gdy bił zegar w jadalnym pokoju, „Kaśka“ nadsłuchiwała, czy zacznie bić drugi w moim gabinecie; gdy ją wołano po imieniu przez telefon, odpowiadała zadowolonem i nieco zdziwionem rechotaniem; miała swoje sympatje i antypatje, bo jednych całowała po rękach, innym nie raczyła podawać swojej włochatej łapki; gdy podczas jej choroby przychodził lekarz, aby jej wypendzlować gardło, otwierała buzię, a później dziękowała lekarzowi, składając na jego ręce pocałunek; gdy z nią ktoś żartował lub łechtał, albo gdy była bardzo rozbawiona — śmiała się głośno; gdy moja żona, którą „Kaśka“ bezgranicznie kochała, wdziewała palto, małpka gorzko płakała; gdy ją ukarano niesprawiedliwie, kłóciła się zawzięcie, lub w bardzo przekonywujący sposób dowodziła, że wcale nie była winna; gdy spotkała ją kara zasłużona, nie dąsała się i nie krzywiła, lecz natychmiast pokornie przepraszała; małpka odważnie broniła nas, jeżeli kto ze znajomych udawał, że nas szarpie, a nawet wtedy, gdy zajadała najsmaczniejsze dla niej przysmaki, rzucała wszystko i mknęła na pomoc.
Murzyni szanują szympansy dlatego, że one mają białe twarze; biały kolor jest dla murzyna zawsze oznaką białego człowieka, ukochanego syna Boga. Arabowie uważają małpy, a szczególnie szympansy, za wyklętych przez Allaha ludzi, w których w dziwny sposób skojarzyły się cechy djabła i Kaina, syna Adama.
W Afryce opowiadano mi, że istnieje szczep, przechowujący legendę następującej treści. Istniał na południu, obecnie zatopiony ląd (Lemurja?). Mieszkańcy zaginionej ziemi doszli do szału i od skrzyżowania się ich z różnemi zwierzętami powstały małpy.
Egipcjanie rzeźbili posągi małp i stawiali je obok wizerunków swoich bogów. Plinjusz wspomina, że w rzymskiej Kartaginie skóry małp zdobiły świątynie Junony.
Szympansa nazywa zoologja — Troglodytes niger, murzyni Sussu — „Demui“.
Mieszkają one na wysokich drzewach, w gniazdach, pokrytych dobrze zbudowanemi strzechami z gałęzi, suchej trawy i liści.
Najmilszą przedstawicielkę szympansiego ludku — „Kaśkę“, dostaliśmy w prezencie od uprzejmego komendanta w jego gościnnej rezydencji w Forekarji, chociaż piękna pani Martin-Chartrie rozstawała się ze swoją wychowanką napewno z bólem serca, dobrze ukrytym w jej wyrazistych piwnych oczach.
Odjechaliśmy z Forekarji, żegnając naszych nowych przyjaciół w nadziei spotkania się z nimi w Paryżu na wiosnę, gdy oni przyjadą do Francji na wypoczynek, porzuciwszy „synów ziemi“, potomków „królów pastuchów“ — i szympansów, tych „starych, dawnych ludzi“.





  1. Portugalczycy dali Gwinei nazwę od miasta Dżenne, stolicy nieistniejącego obecnie imperjum Ghana, czy Gana.
  2. Balafon stanowi rodzaj ksylofonu i składa się z 16-tu deseczek, opartych na szeregu pustych „kalebasów“ — wysuszonych owoców, podobnych do bani. Muzykant, bijąc w deseczki drążkami, wydobywa z nich bardzo melodyjne dźwięki.
  3. Gdy książka ta dobiegała już końca, „Kaśka“ d. 11 kwietnia 1927 r. nagle zapadła na serce i — umarła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.