Niewolnicy słońca/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
TCHNIENIE EUROPY I ZNOWU — DŻUNGLA.

Nazajutrz po naszym powrocie do Konakry przybył z Francji p. Georges Poiret, gubernator Gwinei. Administracja i ludność biała i czarna wyległy na spotkanie gubernatora, cieszącego się w swojej kolonji wielką popularnością. Dlatego, aby ujrzeć gubernatora i uścisnąć mu rękę, tłumnie przybyła ze swemi orkiestrami, griotami-błaznami i tancerzami starszyzna szczepów Sussu, Malinké i Fulah. Wodzowie tworzyli bardzo malownicze grupy. Rasowe, dumne twarze, okazałe, olbrzymie postawy, piękne, białe, haftowane szaty, wysokie laski kapłańskie w rękach, powolne, dostojne ruchy cechowały tych potomków groźnych „królów-pastuchów“, „synów ziemi“ i, być może, najczystszych, bo najstarszych Egipcjan-Fut.
Gubernator przybył motorową łodzią z okrętu, obszedł, witając, szeregi zebranych urzędników oraz tłum starszyzny murzyńskiej i wśród okrzyków ludności odjechał samochodem do swego pałacu.
Poiret, nader wszechstronnie wykształcony administrator, udzielił mi wiele czasu na rozmowy, z których wiele skorzystałem. Zrozumiałem wtedy zasadniczy kurs polityki francuskiej w kolonjach, osnuty na tem, żeby wytworzyć kadry mniej więcej cywilizowanych murzynów, którzy nie chcieliby już, a może nawet nie mogli powrócić do dawnego życia pierwotnych ludzi. W społeczeństwie murzyńskiem stanowiliby oni naturalnie mniejszość, lecz, przy ogólnej bierności tubylców, „nowi“ murzyni mogliby stanowić potężny czynnik cywilizacyjny, pociągający swoim przykładem coraz szersze i liczniejsze warstwy ludności.
Mnie się zdaje, że psychologicznie jest ten plan zupełnie dobrze uzasadniony i może liczyć na powodzenie. Mam jednak pewne wątpliwości, a mianowicie, czy nie stanie mu na przeszkodzie element, składający się z mulatów, element niebezpieczny i coraz liczniejszy, a w wzroście swoim przez prawo dotychczas nie ograniczony. Obawiam się, że biali ludzie dożyją na czarnym kontynencie powtórzenia się historycznych wypadków, które wstrząsnęły podwalinami starożytnego Rzymu w Afryce, gdy się rozpoczęły wybuchy niezadowolenia ludności, żądającej nadania jej „ius connubii“, przyznania barwnym żonom i dzieciom praw obywatelstwa rzymskiego. O te prawa mulaci upomną się niezawodnie, a jeżeli potrafią pociągnąć za sobą swe czarne matki, następstwa mogą być nieobliczalne.
Na swoje obawy i wątpliwości otrzymałem od administratorów kolonjalnych albo odpowiedzi zbywające lub też frazesy, w których widoczna była źle ukryta tendencyjność.
Poiret osobiście wierzy w możliwość ucywilizowania murzynów, a zarazem także i w emancypację myśli tubylczej.
Kiedy to nastąpi?
Odpowiedź trudna, bo nic o tem nie mówi dusza murzynów współczesnych, ta mięszanina radości i — przeczucia śmierci, walki z naturą o byt i — obojętności do życia, marzeń o wielkiej przeszłości i — nędzy, cierpień, spowodowanych przez wybujałą potęgę ziemi, i — rozkoszy, zrodzonej z tejże potęgi. Nic też nie mówi o tem nauka, która mogłaby zwyciężyć w walce z naturą Afryki i wskazać tubylcom drogę dalszego rozwoju. Nauka tymczasem milczy o tem, widocznie przerażona rozległością i trudnością zadania, lecz nie cofa się, bo w sąsiednim Sudanie już przypuszcza pierwszy atak, zmieniając ogromne jałowe obszary na tereny rolnicze.
Z przyjazdem p. Poiret poznaliśmy całą kolonję europejską Konakry i zaczęliśmy prowadzić życie światowe, dające dużo sposobności do różnych spostrzeżeń.
Wywdzięczając się za gościnność, żona moja zorganizowała w miejscowym klubie aż dwa wielkie koncerty; w tym celu uprosiła p. Bertrand oraz gubernatora Poiret, dobrych pianistów, aby zechcieli akompanjować, wynalazła śpiewających panów i panie, zrobiła z nimi kilka prób, i — koncert zapowiadał się świetnie.
Jednak wroga natura czarnego lądu wystąpiła przeciwko tym europejskim zachciankom. Skrzypce mojej żony (stary, o pięknym tonie Galliano) nagle się rozleciały pod wpływem wilgoci; z trudem udało się nam doprowadzić je do porządku. Kłopotów też było co niemiara z poszukiwaniem dobrego pianina, ponieważ większość była również rozklejona, struny w nich zardzewiałe, a wewnątrz instrumentów — gniazda mrówek, termitów lub drobnych gryzoniów. Jedna ze śpiewaczek zwichnęła sobie nogę, wpadłszy podczas spaceru za miastem do nory jakiegoś zwierzątka; inna pani dostała ataku reumatyzmu, dość tu zwykłego. Mimo wszystko koncerty się odbyły. Uważnie śledziłem wrażenie muzyki na słuchaczach. Nigdy nie widziałem na koncertach tak wzruszonych, blednących twarzy, drżących ust, roziskrzonych oczu, mocno zaciśniętych palców rąk. Widocznem było, że muzyka przeniosła tych ludzi w dziedzinę marzeń i wspomnień, pozwalając im widzieć przeszłość, zapomnieć, o teraźniejszości i pożądać wyśnionej, upragnionej przyszłości.
Muzyka wywołała w pamięci całego towarzystwa oblicza i głosy ukochanych istot, a potęga genjalnych kompozytorów złączyła nagle tych ludzi, rozrzuconych na różnych krańcach ziemi.
Takie były moje spostrzeżenia, a moja żona, nawykła do występów w dużych ośrodkach europejskich, powiedziała mi później, że w małej salce klubu Konakry grała jak w kościele, czując niezwykły nastrój publiczności, zawsze się jej udzielający.
Wdzięczność słuchaczy była szczera i serdeczna. Wszyscy złączyli się w jedną rodzinę, jak gdyby w Konakry nie istniały różnice zdań, prywata, zazdrość i rozgoryczenie...
Był to podobno pierwszy koncert w stolicy Gwinei, a spodziewać się należy, że nie ostatni, gdyż wykryte przez moją żonę artystyczne talenty pań Durand, Bertrand, państwa Fumeau i innych są rękojmią tego; kierownictwo zaś tym zespołem mógłby ująć p. Poiret, pianista zupełnie nieprzeciętnej miary.
Nazajutrz po koncercie byliśmy znowu w dżungli. Tym razem zwiedziliśmy okolice wsi Koja i Dubreka. Około Koji upolowaliśmy krokodyla i strzelaliśmy do dwóch innych. Brzegi rzeki Koja lub Sorinka obfitują w wodne ptactwo; zdobyliśmy kilka okazów, a śród nich naszego europejskiego dżdżownika (Numenius arcuatus), który dość obco wyglądał przy podzwrotnikowych ibisach, białych czaplach-egretach, barwnych bąkach, siedzących nad wodą papugach i zielonych gołębiach. Mieszkaniec Azji i Europy, miał wygląd człowieka w szaraczkowem, dość zniszczonem ubraniu śród ufraczonych dżentelmenów.
W osadzie Dubreka najwyższą władzę piastuje czarny, głupkowaty brygadjer, mówiący w języku Sussu i bardzo marnie po francusku.
Zaczęło się tu od anegdotycznego zajścia. W drodze wyparował nam cały zapas alkoholu, wziętego dla zbiorów owadów. Zwróciliśmy się o pomoc do brygadjera, lecz ten skierował nas do nauczyciela-murzyna.
— Bardzo jestem rad służyć panom — rzekł uroczystym głosem po francusku nauczyciel, gdy objaśniliśmy mu przyczynę poszukiwania alkoholu. — Wnet napiszę list do mego przyjaciela-kupca, handlującego w Dubrece.
Po chwili list już był gotów, a brzmiał zabawnie:
„Panie! — pisał nauczyciel. — Proszę bardzo o dostarczenie alkoholu dla Białych, którzy przybyli dziś rano. To dlatego, aby przechować posiadane przez nich insekty.

Przyjazny N. N.“

O, te listy murzyńskie!
Język ich jest najczęściej zawiły i kwiecisty, a piszą je nauczyciele, tłumacze lub wychowańcy szkół francusko-murzyńskich, którym więcej chodzi o fajerwerk słów, niż o zdrowy sens i treść. Gdy ziomkowie na wsi otrzymują taki list, biegną do tłumacza, aby przeczytał i odpisał. Odpowiedź zaczyna się zwykle od słów:
„Szanowny i kochany N. N.! Otrzymaliśmy twój piękny list, którego nikt zrozumieć nie mógł, lecz to nic nie znaczy. Donosimy ci, że matka twoja Lasere pozdrawia cię, że żona twoja Gangua pozdrawia cię, że ojciec twój Satone pozdrawia cię... że... itd.“
W Konakry szef gabinetu gubernatora, p. Oswald Durand, dał mi swoją z talentem napisaną książkę „Pellobellé, w której opowiada o listach tubylców i ich oficjalnych podaniach, zawiłych, napuszonych i niezrozumiałych.
Murzyni używają w nich przekręconych, lecz pięknie brzmiących frazesów, jak naprzykład:
„Przypadam z mojemi szlachetnemi stopami do twoich poziomych wyrazów szacunku...“
albo:
„Składam moje uszanowanie do twoich dwuznacznych stóp“[1]
Cały słownik nadzwyczajnych grzeczności, mających być dowodem i oznaką cywilizacji współczesnej, czyni z najprostszych nawet w swej treści listów francusko-murzyńskich zagadkę, niemożliwą do rozwiązania.
W Dubrece alkoholu nie znaleźliśmy, natomiast wsiedliśmy do dużej pirogi i przez cały dzień płynęliśmy szeroką rzeką Kabutaj. W kilku miejscach była ona przegrodzona mieliznami, utworzonemi przez ławice ostryg. Muszle tych mięczaków oblepiały wystające z wody korzenie nadbrzeżnych drzew, a w muszlach gnieździły się małe kraby — Pinnotheres. Inne znowu kraby, barwne i chyże, biegały po bagnistych brzegach, czaiły się w swoich norach, czyhając na pełzające i wdrapujące się na drzewa rybki (Periophtalmus Koelreuteri). Kraby te miały czerwone różki, któremi przywabiały zdobycz, i jedną nogę dużą, zbrojną w potężne kleszcze, drugą zaś znacznie mniejszą. O ile mogłem sprawdzić, należą one do rodzaju Gelasimus fluviatilis.
Trzęsawisko roiło się od wodnego ptactwa czaple, bąki i drobniejsze brodźce miały tu wyborne i obfite pożywienie. W gąszczu nadbrzeżnym rechotały małpy, w rzece pluskały się co chwila ryby. Tuż przy naszej pirodze dojrzeliśmy dwie ryby-igły.
Na kamieniach i na ławicach ostrygowych wdzieliśmy kilka krokodyli, które szybko zemknęły do wody, wydając rozwartemi, zębatemi paszczami głośne syczenie. Wszystkie strzały moje do nich były nieudane, bo zabić krokodyla nie jest rzeczą łatwą. Trzeba koniecznie trafić go w głowę, w okolicy ucha, inaczej, nawet śmiertelnie ugodzony, zsunie się do wody i ukryje na dnie rzeki, śród kamieni lub konarów zatopionych drzew.
Kabutaj jest rajem dla rybaków. Ryby duże i małe co chwila wyskakują z wody. Całe stada ich mkną w pobliżu naszej łodzi, zmykając przed pościgiem drapieżników wodnych. Na rzece spotkaliśmy kilkanaście pirog rybackich, zajętych połowem. Na drobnych czółenkach, wyżłobionych z jednego kloca drzewa, siedziało okrakiem po dwóch rybaków z nogami, zwisającemi nad wodą. Każdy z łowców miał po trzy wędki, a raczej sznury z ciężarkami i haczykami. Wędki były zarzucone do wody; linki dwóch wędek trzymał rybak zaciśnięte pomiędzy dużym a drugim palcem każdej stopy, trzeciej zaś w lewej ręce. Wolną ręką prawą wyciągał linki, gdy ryby zaczynały gwałtownie je szarpać. Nie było chwili, żebym nie widział srebrnych, szerokich ciał ryb, wrzucanych do łodzi.
Jeden z naszych wioślarzy, mówiący trochę po francusku, opowiadał nam z ożywieniem o wielkiem zwierzęciu Ma. Zrozumiałem, że był to lamantyn (Manatus), ssące wodne zwierzę z rodzaju fok, uważane przez niektóre szczepy za zwierzę święte i za przodka. Nazwa zwierza „Ma“ weszło w skład imienia tych szczepów, naprzykład: Mandiugów, Malinké, Bamana i innych.
Nie spotkaliśmy ani razu tego okazu na wolności, chociaż parę razy widziałem jego skórę i mięso na targach w Konakry i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Długość największej skóry sięgała dwóch metrów.
Dubreka jest miejscem, skąd, jak już wspomniałem, wywożą do Europy i na wewnętrzny rynek afrykański dużą ilość orzechów „Kola“, tego niezbędnego dla tubylców narkotyku. Kola uzdrawia murzyna i zabezpiecza przed różnemi chorobami, gasi pragnienie i zabija głód podczas ciężkich marszów, daje mu chwile rozkosznego zapomnienia i słodkich wizyj, a wreszcie jest talizmanem miłości, gdyż za setkę tych orzechów lada ojciec sprzeda swoją córkę.
W pobliskich Dubrece lasach, jak zresztą w całej dżungli gwinejskiej znaleźć można dużo nieznanych nauce roślin, posiadających nadzwyczajną siłę leczniczą i trującą.
H. Pobegnin studjował zastosowanie znanych botanice roślin w medycynie murzyńskiej. Przytoczę z jego pracy[2] kilka przykładów. Owoce drzewa jedwabnego (Asclepias gigantea) służą jako środek na trąd i inne choroby skórne; „kinkiliba“ (Combretum micran thum) na żółtą febrę; kora tamaryndowa — na choroby żołądkowe i na rany; „kossa-fina“ (Vernonia senegalensis) — otrzymała nazwę „chiny czarnych ludzi“ i stanowi doskonałe lekarstwo na malarję; popiół z drzewa bananowego tamuje krew, płynącą z rany.
Lecz to są rzeczy znane i przez tubylców nie ukrywane.
Natomiast wszystko to, co stanowi tajemnicę czarowników, znachorów murzyńskich, pozostaje niezbadanem.
A kryje się tu szerokie pole do pouczających studjów.
Bardzo poważni urzędnicy kolonjalni zapewniali mnie, że czarownicy znają roślinę, która wywołuje wściekliznę u zwierząt i ludzi, lecz znają też inne zioła, które leczą od wścieklizny z najpewniejszym i niezawodnym skutkiem; czarownicy stosują różne rośliny dla zwiększenia ilości mleka u kobiet, krów i kóz, używając w tym celu między innemi Ficus sycomorus. Znachorzy przyrządzają napój roślinny, po którego wypiciu wpada się w stan epilepsji i wypowiada prorocze zdania. Podniecanie zmysłów, powrót sił młodzieńczych, wywołanie zazdrości, usunięcie wroga — na wszystko istnieją poza zaklęciami i amuletami środki roślinnego pochodzenia.
Jednak na pierwszym planie należy wspomnieć o potężnej truciźnie, wyrabianej z kory drzewa „tali“ lub „teli“[3].
Działanie tej trucizny i jej obyczajowe zastosowanie najlepiej ujmuje opowieść, słyszana w Konakry w wigilję Bożego Narodzenia od pewnego kupca miejscowego, znającego całą Zachodnią Afrykę.





  1. Je dépose mes hommages à tes pieds equivoques. (Pellobellé, str. 70).
  2. Agriculture pratique des pays chauds. Paris, 1911.
  3. Erytrophleum guineense.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.