Niewolnicy słońca/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SUDAN FRANCUSKI
Do rozdziału XIV
ROZDZIAŁ XIV.
ARENA WIELKIEGO WYSIŁKU.

Gwinea, kraj Sussu, Fulah i „Synów ziemi“, pozostała za nami. Pozostali na zachodzie przedstawiciele pierwotnych kultów, zmieszani z najeźdźcami o kulturze azjatyckiej, zawierającej echa ubóstwiania Baala, Astarty i Ma i szczątki cywilizacji egipskiej, pozostającej w rysunkach, rzeźbach i w znakach Węża i Ptaka — tych emblematach korony „synów słońca“ — dawnych faraonów, panujących w Tebach.
Zrozumienie duszy tych szczepów, a jeszcze bardziej — warunków ich życia i istniejącego w tych szerokościach stosunku przejawów energji ludzkiej do klimatu wyrobiło pewien kierunek polityki francuskiej administracji względem tubylców. Jak już pisałem, odbywa się tam walka o zwolnienie murzynów z więzów nielitościwej natury; zastosowanie pomocniczej siły zwierząt pociągowych i pługa amerykańskiego, nauczenie wyzyskiwania leżących odłogiem naturalnych bogactw skwarnego kraju i pociąganie ludności zachęcającym przykładem do współczesnej cywilizacji. Żadnego przymusu nie stosuje administracja do tubylców Gwinei. Cała gra osnuta jest na wpływach psychologicznych.
Przyszłość najbliższa dowiedzie, czy obrano stosowną drogę przyłączenia tej kolonji do wspólnej pracy dla dobra Francji, a w przyszłości, być może, i — dla całej ludzkości.
W Sudanie inna przewodnia myśl kieruje miejscową polityką.
Gubernator Terrasson de Fouègres rozumie także, że dla wejścia do wielkiej rodziny ludzkiej tubylcy powinni przejść szkołę i nauczyć się nowych sposobów rolnictwa i rzemiosł, lecz jednocześnie pamięta o pewnym fakcie. Był to frazes, wypowiedziany przez jednego z angielskich ministrów w dobie zdobywania przez Francję Sudanu.
— Pozwólcie galijskiemu kogutowi grzebać się w piaskach Sudanu! — rzekł pogardliwie minister w parlamencie, zaniepokojonym o los angielskich kolonij afrykańskich.
Francuzi wiedzą, że na glebie Sudanu, uciskanego przez Saharę, nie można nawet marzyć ani o rolnictwie, ani o rozwoju przemysłu bez zaciętej, ciężkiej walki. Próżny więc i bezowocny będzie wysiłek, skierowany wyłącznie ku nauczaniu tubylców. To nie dałoby im w sudańskich warunkach nic oprócz zawodu i jeszcze większego wysiłku, tak nużącego w klimacie ich ojczyzny.
Generalny gubernator Zachodniej Afryki, Carde, z pewnością, długo się wahał, nim powziął heroiczne postanowienie, wyrażone w tak zw. „programie Carda“. Jest to olbrzymi, niemal gigantyczny plan przemiany piaszczystych, jałowych obszarów środkowego Sudanu w miejscowość, zdatną dla najbardziej współczesnego rolnictwa i dla zaopatrywania Francji w bawełnę, coby uniezależniło przemysł ojczysty od rynków angielskich i amerykańskich.
W pp. Terrasson de Fougères, w inż. E. Bélime i amerykaninie d-rze Forbes znalazł generalny gubernator energicznych i oddanych wykonawców olbrzymiego planu.
Ci ludzie wiedzą, że warunkiem dobrobytu w klimacie podzwrotnikowym jest woda; pamiętają przykład Indyj angielskich, gdzie pomiędzy r. 1832 a r. 1848 ogromne połacie kraju nawiedziła posucha, a gdzie ludność miejscowa, wymierając z głodu, zmniejszyła się o 37 %. Jednak energiczny rząd angielski dał hindusom wodę, urządziwszy tamy na rzekach Kistna i Dowlesvaram, a w roku 1854-ym zakończył budowę kanału, prowadzącego od Gangesu, i w ten sposób zwalczył na zawsze widmo nieurodzaju i głodu.
We francuskiej Afryce Zachodniej bezgraniczne a pozbawione wody obszary pozostają niezaludnione.
Historycy twierdzą, że hordy najeźdźców z Maurytanji zmusiły ludność do ucieczki i one to zburzyły i rozpędziły na cztery wiatry dawnych obywateli olbrzymiego i potężnego imperjum Gana lub Ghana. Jednak wystarczy zwiedzić chociażby obwód Kita, w stronę Nioro, lub przestrzeń pomiędzy Segu i Sama, żeby zrozumieć, że inny, jeszcze bardziej potężny nieprzyjaciel zniewolił dawną ludność Gana cofać się za Niger — ku południowi.
Jest to Sahara, coraz dalej i dalej wyciągająca swoje zabójcze macki, a niezwalczona, jak dopust boży, jak przekleństwo złych duchów-dżinnów, w których tubylcy wierzą, niezależnie od tego, czy są wyznawcami islamu, czy też czcicielami fetyszów.
Jednak wskutek perjodycznie następujących lat posuchy, nawet stosunkowo urodzajne prowincje sudańskie przeżywają nieraz straszliwe katastrofy, jakie się zdarzyły w 1903 i 1914 roku, gdy widmo śmierci głodowej szalało od Bamako aż do Tombuktu.
Obszary, położone na północ od Senegalu i Nigru i poddane zabójczemu działaniu Sahary, ludność oddawna już porzuciła i obecnie leżą one odłogiem.
Program Carda obejmuje obydwa te obszary i projektuje budowę olbrzymiej sieci kanałów nawadniających. Projekt ten jest już w stadjum wykonania.
W Senegalu (Senegambja) zwrócono główną uwagę na zakładanie studni i montowanie najprostszych urządzeń mechanicznych dla dostarczenia wody na pola tubylcze. Wybór mechanizmów stanowi nader ważną kwestję, bo pompy współczesne są nietrwałe, nie zawsze mogą być zastosowane do miejscowych warunków, a, co jest najważniejsze, wymagają opału, którego w tych miejscowościach, bezleśnych i pozbawionych węgla, znaleźć nie można.
Oprócz tego administracja zmuszona jest liczyć się z umysłowością tubylców.
Murzyn bynajmniej nie jest pozbawiony inteligencji, łatwo może się nauczyć bardzo trudnych nawet i całkiem nowych rzeczy, lecz dotychczas — nigdy nie okazywał daru wynalazczości. Całe domowe życie tubylców dowodzi tego, gdyż używają naczyń i narzędzi domowych i rolniczych, jak naprzykład kalebasów, moździerza do rozbijania prosa, siekiery, złożonej ze zgiętego pod kątem korzenia z wetkniętym weń kawałkiem żelaza, małej motyki, niezdarnie tylko zastępującej chociażby najbardziej pierwotny pług, olbrzymiego, ciężkiego noża, używanego jako miecz i jako siekiera. Przed wtargnięciem Arabów murzyni nie znali żelaza i dopiero maurytańscy „heddad“, kowale, nauczyli ich sztuki przekształcania kamienia na metal; tkactwo przynieśli im kartagińscy kupcy, sztukę wyprawiania skór — koczownicy Twaregowie i Berberowie.
Podczas podróży nieraz spostrzegałem u tubylców ten brak zdolności do wynalazków. Gdy się coś psuło, murzyn czuł się bezradny.
Administracja francuska zmuszona więc jest bardzo oględnie wybierać najprostsze mechanizmy, aby murzyńscy rzemieślnicy mogli z łatwością niemi kierować i naprawiać je.
Irygacja północnej części Senegalu, a nawet południowej Maurytanji przyciągnie ludność na miejsca dawnych koczowisk pasterskich i terenów rolnych, a równocześnie biali koloniści będą tu mogli z powodzeniem kultywować bawełnę egipskich gatunków.
Bardziej rozległe i poważne roboty prowadzi się obecnie w Sudanie. Cała polityka ekonomiczna tej kolonji płynie pod znakiem nawodnienia olbrzymiego obszaru ziemi od Bamako do Tombuktu z wciągnięciem w sferę irygacyjnych kanałów lewego i prawego brzegu Nigru.
Terrasson de Fougères oraz inż. Bélime pokazali mi pierwszy etap tej olbrzymiej roboty. Na wschód od Bamako potężne progi skalne, Sotuba, przegradzają Niger. Na nich będą ustawione sztuczne tamy, które odprowadzą wodę Nigru do dwóch kanałów: — jeden, ciągnący się aż za Nyamina, drugi — leżący na prawym brzegu i prowadzący w stronę Segu, gdzie będzie dawał wodę obszarom, zawartym pomiędzy Nigrem a rzeką Bani. Pierwszy z tych kanałów będzie gotów za rok lub dwa i nie tylko pozwoli tubylcom i kolonistom uprawiać na jałowej obecnie ziemi proso, manjok, fonio i bawełnę, lecz da statkom możność omijania niebezpiecznych zawsze progów i zabierania nadmiaru zboża i bawełny na wywóz do Europy.
Zwiedzałem łożysko przyszłego kanału Nyamina i, oddając sprawiedliwość potędze techniki i genjuszowi ludzkiemu, mimowoli kilka razy ciężko wzdychałem.
Zdarzało się to zawsze tam, gdzie na wyschłej ziemi, stanowiącej podczas wylewu Nigru jego łożysko, spostrzegałem odciśnięte okrągłe, głębokie ślady hipopotamów.
Za dwa lata będą tu pieniły wodę parowe statki. Naturalne przejścia przez skały Sotuba będą przegrodzone tamami — i nigdy już, nigdy nie zajrzy tu żaden hipopotam! Już obecnie nie bardzo one lubią hałaśliwe Bamako, ale jednak zdarza się, że wpadają tu i plądrują warzywny ogród wielkiej, podług najnowszego systemu wzniesionej stacji telegrafu bezdrutowego. Lecz przychodzi już koniec ich panowania w rodzimym Nigrze! Po dziesięciu latach nie spotka ich już myśliwy afrykański bliżej, niż w Ansongo lub Gao.
W pobliżu Bamako, we wsi N’Gagnale będą ustawione hydro-elektryczne maszyny, a wysychająca obecnie rzeka Faya będzie przekształcona w zapasowy basen.
Na wschód od Segu, od osady Sansanding pójdzie inny kanał, ożywiający martwą obecnie płaszczyznę Masiny.
Wreszcie czwarty i ostatni teren, tak zwana wewnętrzna delta Nigru, leżąca na zachód od Tombuktu. Tu mamy całą sieć jezior — od największego Fagebin do drobniejszych, Debo, Kararu, Takadji, Tenda itd., które łączą się podczas okresu ulew i tworzą olbrzymią lagunę, szeroką na 270 km. Zadanie techników stanowi zebranie tej wody w naturalne rezerwoary i użycia jej przez ludność i plantatorów w okresie posuchy.
Takiego to olbrzymiego wysiłku podjęła się administracja kolonjalna, zamierzająca wyrwać naturze rozległe obszary, położone pomiędzy Bamako i Tombuktu a wystarczające dla dwakroć liczniejszej ludności, niż przebywająca obecnie w całym Sudanie. Ten plan otwiera horyzonty na uniezależnienie całego tkackiego przemysłu Francji od zagranicznych rynków bawełny.
Jedno z francuskich prywatnych przedsiębiorstw, kierowane przez paryskiego bankiera p. Hirscha „Compagnie de culture cotonnière du Niger”, posiada w Dire i Sama 6000 hektarów nawodnionej przez siebie ziemi, gdzie plantatorzy kultywują bawełnę, proso, kukurydzę i arachidy. Irygacja odbywa się za pomocą potężnych pomp, wlewających wodę do sieci kanałów. Jak poważne jest to przedsiębiorstwo, osądzić można z tego, że w samem tylko Sama wykopano kanałów 10 400 metrów, a więc 10 i pół kilometra; całego terenu bronią przed zalaniem wodą Nigru wysokie nasypy faszynowe ciągnące się na przestrzeni 20 kilometrów.
Na polach plantacyj pracują ogromne traktory i mechaniczne pługi różnych systemów; urodzaje są dobre, z każdym rokiem coraz obfitsze.
Amerykanin doktor Forbes robi szereg doświadczeń nad wyborem gatunków bawełny, najbardziej stosownej do uprawiania kultury w miejscowych warunkach. Ponieważ bawełna tubylcza, zaniesiona tu niegdyś z Egiptu, może przez Sussu lub Peuhl, dostarcza zbyt krótkiego włókna, specjaliści szukają odpowiednich gatunków, przywożonych z angielskiej Nigerji, z Egiptu i ze Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki. Nad temi zagadnieniami pracują stacje doświadczalne, które jednocześnie nauczają tubylców europejskich sposobów uprawy prosa, arachidów, kukurydzy i hodowli bydła. Zwiedziłem dwie takie stacje: Nienébalé, gdzie na plantacji, nawadnianej zapomocą pompy, dyrektor p. F. Bouvier kultywuje bawełnę amerykańskiego gatunku „Allen”, dającego dobre urodzaje w Nigerji, a nadto kukurydzę, proso, arachidy, manjok, pataty[1] boby, „toria”[2], jarzyny i pokarm dla roboczego bydła, owiec i kóz, oraz Barueli, gdzie odbywa się sucha kultura bawełny, oparta nie na nawadnianiu, lecz wyłącznie na selekcji tej rośliny. Dyrektor p. G. Froment pokazywał nam tu tubylczą bawełnę o włóknie długiem na 24 mm i amerykańską „Allen” — na 28—30 mm.
Ponieważ bogactwo ludności stanowi bydło, a próby krzyżowania miejscowych owiec z merynosami dały pomyślne wyniki, administracja bada uważnie tę kwestję. Jest to zadanie nie łatwe, gdyż Arabowie i Twaregowie, przybywający tu z Sahary, przynoszą ze sobą różne choroby bydła, jak śliniak i księgosusz; doświadczalna stacja zootechniczna, kierowana przez specjalistę instytutu Pasteur‘a, doktora Curaceau, który walczył z temi chorobami w Polsce w 1920 i 1921 r., wyrabia potrzebne surowice i ustanawia strefy kwarantanny. Założona przy stacji szkoła weterynaryjna kształci tubylczą młodzież w tym zawodzie, niezbędnym dla dobrobytu kraju.
Taki jest wysiłek białych ludzi, wysiłek, skierowany ku temu, aby zwalczyć wrogą naturę i przygotować tereny dla pracy tubylczej ludności i białych plantatorów. Gdy plan będzie wykończony, administracja w ten lub inny sposób przekona ludność, aby bez obawy zajmowała wyrwane Saharze obszary, niegdyś przez tuziemców opuszczone. Narazie nie pójdzie to łatwo, lecz już po roku, gdy urodzaje będą świetne i pewne, tubylcy pociągną tłumnie na nowe tereny, zapewniające im dobrobyt.
Olbrzymi, na szereg długich lat pomyślany plan odkrył się przed mojemi oczami zaraz po przybyciu naszem na Kulubę, gdy p. Terrasson de Fougeres zaprowadził mnie na górny taras swego pałacu i, pokazując srebrną, wężową wstęgę Nigru, opowiadał o Sudanie, o polityce generalnego gubernatora i o swoich zarządzeniach.
Niger był już przysłonięty lekką mgłą wieczorną, a w niej tonęło Bamako. Widziałem jednak jeszcze to miasto, pełne zadziwiających kontrastów. Blisko stóp masywnej Kuluby wznosiły się wytworne gmachy biur rządowych, szpitale, szkoły i poczta, dalej — domy firm handlowych, jakieś wysokie i rozległe budynki o dziwnej architekturze, za miastem zaś koronkowe maszty radio-telegrafu, hangary lotnicze i setki drobnych, szarych domków tubylczych, zbudowanych z ubitej ziemi i otoczonych drzewkami papai i mimoz. To zbiorowisko tubylczych siedzib pocięte jest na prawidłowe kwadraty ulicami, zbiegającemi się pod kątem prostym, co pozwala na wypadek epidemji wykluczać dzielnicę po dzielnicy. Czarne plamy wysokich drzew wskazywały miejsca placów i ogrodów publicznych...
Po chwili zapadła nagle noc, a w całem mieście zapłonęły szeregi elektrycznych latarni, znacząc kierunek ulic. Główna ulica, biegnąca prawie od brzegu Nigru aż do Kuluby, była obsadzona staremi drzewami. Przez ich gąszcz połyskiwały lampki, zawieszone na słupach telegraficznych. Ulica wspinała się na strome zbocza góry i tu, wijąc się na przestrzeni trzech kilometrów, nagłemi skrętami wychodziła na sam szczyt góry, majestatycznie panującej nad doliną Nigru.
Pałac, potężny i ciężki w swych monumentalnych kształtach, stał zadumany i skupiony zarazem, przejęty doniosłością zadania: walką z naturą sudańską o dobrobyt i spokój jej różnoplemiennej ludności i pewną trwogą, czy nie stanie mu na przeszkodzie wkraczający tu islam, surowa nauka Proroka, którą do kolonji przynoszą nie tylko koczowniczy Arabowie i Twaregowie, lecz, zdawałoby się, sam piasek i gorący dech mściwej, bezwzględnej pustyni. Nauka Mahometa niesie ze sobą nienawiść dla chrześcijańskiej Europy, a ziarna wrogości i krwawych, dumnych marzeń, niby siew jadowity, rzuca do mózgów i serc miljonów barwnych ludzi — prostaków w czasie pokoju i poddania się losowi, a więc wojowników, odważnych i porywczych w dobie walki z orężem w ręku.
Nieraz już Francuzi i Anglicy spotykali się w Afryce z zielonym sztandarem Proroka, nieraz widzieli groźny półksiężyc nad tłumami sfanatyzowanych tuziemców, a, chociaż tłumili te wybuchy wojowniczości i ekstazy religijnej, echa ich przez szereg lat przejmowały serca białych zdobywców trwogą.
Z głębin pustyni przybywali ukryci pod burnusami zwykłych pasterzy i przewodników karawan kupieckich emisarjusze islamu, fałszywi prorocy, Mahdi[3], nieuznani jeszcze przez naród, i szerzyli zamieszanie i niepokój śród tubylców, wzbudzali w nich nieufność i nienawiść dla wy znawców Aissa — Proroka z Nazaretu, który nie chciał ująć w swoje ręce berła i miecza władcy, gdyż „królestwo Jego nie było z tego świata“.
Nazareńczyk niósł swoją naukę miłości i pocieszania dla tych, którzy utracili już nadzieję i szczęście na ziemi, gdzie ginęli z głodu, od trądu i dżumy, gdzie jęczeli pod jarzmem faryzeuszów i poborców nadmiernych podatków, gdzie ramiona ich broczyły krwią pod ciosami rzymskich żołdaków. Nazareńczyk mówił im o królu-Bogu, litościwym, sprawiedliwym i miłującym, zapraszał do królestwa niebieskiego po skończonej męce ziemskiej. Nic nie dawał dla życia ludzi, tylko odkrywał jasne drogi dla ich dusz po śmierci.
Nauka Chrystusa osłabiała wpływy tych, którzy marzyli o zrzuceniu jarzma potężnego Rzymu.
W sześć wieków po Nazareńczyku zjawił się Mahomed, syn Abd-Allaha i Aminy, urodzonej w Mekce, z rodu sławnych Hasim Korejszytów.
On zrozumiał prawo natury, że istota żyjąca myśli i marzy o życiu, a więc o walce. Mahomed odrzucił Chrystusową gałąź palmową, oznakę pokory i pokoju, a w dłoń ujął miecz.
— Będziecie władcami ziemi od morza do morza. Wrogowie wasi służyć wam będą, a gdy przez całe życie powtarzać będziecie z wiarą: „La Illah Illa Allah u Mahomed rasul Allah, Allah akbar“ — otworzy się przed wami niebieska kraina, gdzie doznacie nowych rozkoszy, o mumeni![4] — nauczał prorok z Mekki.
Obiecywał on wyznawcom swoim szczęście za życia i jeszcze większe szczęście — po śmierci. Tem właśnie pociągnął do siebie ludy i szczepy, pędzące w skwarnych, jałowych krajach życie pełne trudów i nędzy, tą wiarą w zwycięstwo stworzył potężne monarchje Osmanidów, Idryssydów, Almorawidów i Almohadów.
Muzułmanie nienawidzą wyznawców Chrystusa, którzy swoją potęgą odsuwają godzinę zemsty i ostatecznego zwycięstwa mumenów w walce o szczęście na ziemi.
Majestatyczny pałac, uwieńczony trójbarwną flagą Francji, widział wyraźnie ze szczytu Kuluby błąkające się za Nigrem w tumanie piasków Sahary widma dumnych i krwawych marzeń wojowników wschodniego Proroka i w coraz głębszą i cięższą wpadał zadumę i troskę o przyszłe losy wielkiego dzieła swego narodu.
Takie zapewne myśli nałożyły pieczęć skupienia i powagi na młodą, przystojną twarz Terrasson de Fougéresa, a w oczach jego zapaliły ognie uporu i chęci do walki o sprawiedliwe dzieło.
W oczach najbliższych pomocników gubernatora, pp. Descemet i Bélime, spostrzegłem troskę i zacięcie i zrozumiałem, że czują się tak, jak wodzowie przed bitwą, mającą rozstrzygnąć losy całej wojny. A byłaby to wojna ciężka, gdyż w szrankach przeciwników stałyby Sahara, Prorok i dziecinna, prostacza, twarda, jak skała, nieufność fanatycznych tubylców, którzy każdą klęskę kładą na karb złych duchów, otaczających białych władców.
Gdyby kolonje Zachodniej Afryki były zaludnione wyłącznie przez fetyszystów, administracja znalazłaby niezawodnie w tych szczepach, wywodzących się od twórców i organizatorów wielkich potęg państwowych w starożytności i w wiekach średnich, chętnych i ufnych pomocników.
Jednak na przeszkodzie stoi nieugięty islam, podtrzymujący wrogie nastroje w stosunku do białych, nietylko wśród tubylców-muzułmanów, lecz i wśród fetyszystów, a marzący o zwycięstwie w Afryce. W tym celu ściąga on wyznawców Proroka do Mekki i Medyny, gdzie marabuci i kierownicy politycznych i religijnych stowarzyszeń wpajają w nich nadzieję prędkiego zwycięstwa, wygnania białych i przyjścia Mahdi, miecza Allaha. Agitatorzy muzułmańscy wynajdują w tłumach pątników natury namiętne, ambitne i skierowują ich myśli i czyny w pożądanym dla islamu kierunku.
Taki wypadek zaszedł niedawno, w r. 1911, gdy murzyn szczepu Sarrakole, imieniem Fode Ismailia, po powrocie z Mekki zamierzał założyć w prowincji Kayes[5] podwaliny nowego imperjum i rozpocząć świętą wojnę z „niewiernymi”.
W roku 1915 podstępni kierownicy islamu podnieśli powstanie tubylców szczepu Bambara w rejonie Beledugu[6] a, zrozumiawszy słabość powstańców, nie podtrzymali ich. W tymże roku na północy Sudanu powstali Maurowie przeciwko Francuzom, lecz, nie podtrzymani przez otaczającą ich ludność pogańską, zmuszeni byli poddać się.
Gdy wciągu kilku następnych dni zwiedzałem Bamako, a szczególnie rynek — barwny, pełen ruchu, nawoływań, przekupniów, wymyślań i zaklęć, śmiechu i żartów kupujących, ryku osłów i wielbłądów, rżenia koni, beczenia owiec i baranów, okrzyków wędrujących marabutów, muzyki i improwizowanych tamtamów — oczy moje wyszukiwały mimowoli w tłumie granatowych burnusów — synów pustyni, o głowach, pokrytych długiemi, gęstemi włosami, spadającemi aż na ramiona, biało ubranych, poważnych mułłów i talebów muzułmańskich, wspaniałych jeźdźców na gorących, rasowych koniach, raczej rycerzy, niż kupców, handlujących bydłem i nie umiejących z pokorą nosić zniszczonych burnusów i zdeptanych pantofli maurytańskich pasterzy.
Oni to przynoszą tu, nad Niger, dumne i śmiałe nadzieje, iż zbliża się czas przyjścia prawdziwego, jedynego Mahdi, niosącego wiernym zwycięstwo, chociaż nadejdzie ono tuż przed kroczącym już ostatecznym sądem i zagładą ziemi. Będzie to wódz, którego imać się nie będą ani strzała, ani kule, ani stal. Jednakże wódz heretyków, Massiku Bodiani, zabije Mahdiego i będzie panował przez 40 lat, aż przyjdzie muzułmański Jezus, Issa, poprzedzający zjawienie się potwora Babatu, mającego, za wolą Allaha, zniszczyć ziemię.
Oni opowiadają na rynku, że Mahdi już przyszedł, że wkrótce zjawi się w Sudanie, swojej ojczyźnie. Ma to być murzyn, Ahmadu Hassimi, wtajemniczony do głębi w naukę Proroka i od szeregu lat przebywający w świętej Mekce.
O wszystkiem tem wiedzą i pamiętają kierownicy polityki w Sudanie, i dlatego twarze ich wyrażają troskę.
Kilka razy przechodziłem koło meczetów, posiadających wszelkie oznaki architektury świątyń Sahary; spotykałem je w r. 1924, gdym wkraczał do pustyni od północy.
Widziałem w Bamako marabutów, talebów i kapłanów różnych stopni, gdy, otoczeni słuchaczami, nauczali, od czasu do czasu zaglądając do świętej księgi. Nie wiem, czy to, co mówili, odpowiadało suratom Koranu, wiem tylko, że tłum słuchał uważnie i w skupieniu ducha.
Wiem, że islam północno-afrykański pod wpływem niegdyś pogańskich Berberów i jeszcze bardziej oddanych pierwotnym kultom Mozabitów ogarnął wprawdzie te szczepy, lecz sam uległ wielkim zmianom, pod względem zabobonów i znaczenia magicznych praktyk wyprzedziwszy czcicieli fetyszów.
Niezawodnie, w Afryce podzwrotnikowej islam bardziej jeszcze, niż w Marokku, odszedł od formalnych, zimnych, lecz ściśle określonych przepisów wiary, pozostawiwszy nietkniętym tylko ducha nienawiści do niewiernych i zewnętrzny rytuał.
Pewien metys sudański, muzułmanin, były uczeń francuskiej szkoły w Dakarze, śmiejąc się i drwiąc cynicznie, opowiadał o tem, czego uczą „żywi święci” — marabuci.[7]
Po śmierci ludzi — ich dusze gromadzą się w głębokiej studni, znajdującej się w Mekce. Jedne z nich zmywają tam plamy grzechów, inne — nie mogą tego uczynić. Na znak, dany przez wysłańca Allaha, dusze zmieniają się w dawne istoty i stają przed sądem Twórcy. Ci, którzy zmyli z duszy swej plamy dokonanych grzechów, idą do raju, reszta — do pieklą, „diahnama“, gdzie w wiecznym ogniu znoszą katusze wszyscy niewierni, wrogowie Proroka.
Raj posiada siedem pałaców. W pierwszym mają siedzibę najświętsi, w ostatnim najmniej godni wiekuistej szczęśliwości. Wszelkie możliwe rozkosze życiowe — smaczne i tłuste potrawy, soczyste owoce, aromatyczne, orzeźwiające napoje, piękne i namiętne kobiety, ogniste rumaki, pokorni i zręczni niewolnicy, melodyjna muzyka, nieustające tańce i inne rozrywki — stanowią nagrodę dla mumenów, znajdujących się w każdym z siedmiu rajskich pałaców; jednak istnieje różnica, stosownie do zasług niebiańskich mieszkańców; w ostatnim z pałaców pożywienie jest najmniej tłuste, owoce nieco przejrzałe, napoje wodniste, kobiety... znacznie starsze i znacznie brzydsze, niż w pierwszych pałacach.
— Nie chciałbym być w siódmym — bezczelnie szczerząc zęby, mówił metys — nie lubię przejrzałych owoców i przejrzałych kobiet!
Co do mnie, mam nadzieję, że ze studni w Mekce metys wyjdzie tak plamisty, jak hyjena lub lampart, i bez żadnej wątpliwości pójdzie na patelnię do „diahnamy“.
Nie chciałem cieszyć go tą nadzieją, aby ze strachu nie przestał mi opowiadać, więc słuchałem dalej.
— Allah posiada miljony niewolników. Są to aniołowie, wykonawcy jego rozkazów. Oni kierują wszystkiemi przejawami natury — ulewami, suszą, burzą, falami morza, tumanami piasku pustyni, zjawiają się ludziom we śnie i głoszą im wolę Allaha; święci tylko mogą ich ujrzeć na jawie. Aniołowie mają olbrzymi worek, napełniony wodą. Żeby napoić ziemię deszczem, wylewają wodę z wora; gdy ona pada na chmury, rozlega się grzmot. Błyskawica jest mieczem Allaha, karzącym grzeszników.
Czarownicy posiadają zdolność zjadania duszy ludzkiej tak, jak nienasycona nigdy ziemia pożera ciało.
Gdy nieboszczyk spocznie w mogile, ziemia ściska go siedem razy, aż zwłoki oddadzą pierwszą kroplę mleka, wyssanego z piersi matki.
Złe i dobre duchy napełniają ziemię i wszystko, co na niej się znajduje. Duchy mają swoich szpiegów w powietrzu, w wodzie i w dżungli. Są to drapieżne ptaki, ryby i dzikie zwierzęta...
— Czy zauważył pan tego sępa, co krążył nad nami? — pytał mnie metys, zwracając do mnie bezczelną, roześmianą twarz. — Podsłuchał nas i niezawodnie opowie o wszystkiem złym duchom. Dla pana — to nic, bo, czy tak, czy owak, będzie się pan smażył w „diahnamie“, lecz ja będę na ostatecznym sądzie źle widziany. Zresztą powiem, że chciałem pana nawrócić na muzułmanizm. Niech pan wtedy przyświadczy!
— Dobrze, zrobione! — zgodziłem się. — Jednak niech mi pan szczerze powie, w co właściwie pan wierzy?
Metys parsknął śmiechem i zawołał:
— Każdy człowiek nosi w sobie swego Boga, lecz nie jest on podobny do tego, o którym rozpowiadają „słudzy boży“! A czy pański Bóg jest taki, o jakim mówią wasi „biali ojcowie“?...
Wchodziliśmy na śliską drogę teologicznych dociekań. Przerwałem ją za pomocą pięciu franków i — rozstałem się z czarnym sceptykiem.
W każdym razie z jego opowiadania wyciągnąłem wniosek, że islam afrykański oddawna stał się również najprawdziwszym „metysem“, a przecież niektórzy znawcy nauki Proroka nie chcą temu wierzyć. Żeby im ostatecznie popsuć humor, pozwolę sobie na wypowiedzenie zdania, że czystego islamu obecnie nigdzie znaleźć nie można.
Religja, dająca zbyt dużo zasadniczych, oderwanych przepisów, nieraz istotnie lub pozornie absurdalnych — nie może nie wywołać jawnego lub ukrytego protestu z chwilą, gdy zniknie strach przed karą.
Tymczasem nie spotykamy tego śród fetyszystów, żyjących w obliczu natury i wyłącznie od mej zależnych.
Gdy odbywałem konną wyprawę w Sudanie, z Kita do dżungli, położonej za rzeką Baulé, spędziłem sporo czasu śród fetyszystów Bambara, potomków dawnych władców imperjum Kaarta.
Drobne wioski murzynów tego szczepu toną, jak małe wysepki w pustyni oceanu, w chaszczach brussy. Zdarzało się, iż mieszkańcy tych wiosek nigdy w życiu nie dochodzili do osiedli swoich sąsiadów, a znali tylko własne chaty i okoliczną dżunglę-karmicielkę.
Od czasu do czasu zjawiał się w osadzie czarownik, przynosząc wieści z szerokiego świata, wieści radosne, przerażające lub przepojone mistyczną tajemnicą. Temi opowiadaniami urabiał on, podług swego planu, umysły ciemnych, ciągle wylęknionych Bambara.
W jednej z wiosek spotkałem czarownika, przybyłego z dżungli. Długo z nim rozmawiałem, posługując się tłumaczem.
Tajemniczy człowiek, chudy, o płonących, fanatycznych oczach i nieruchomej twarzy, powolnie cedząc przez żółte zęby zawiłe słowa, najpierw długo usiłował przekonać mię o tem, że nie jest istotą żywą, materjalną, lecz sobowtórem, cieniem wielkiego czarownika, nigdy nie porzucającego swego schroniska w wertepach brussy.
Rozwodził się nad tem długo, bacznie śledząc, czy wierzę mu, czy przypadkiem uśmiech nie przemknie po mojej twarzy.
Jednak poczuł do mnie zaufanie, gdyż zachowałem powagę i spokój do końca rozmowy. Przecież przeszedłem wspaniałą szkołę tajemniczych, zagadkowych opowiadań, gdy siadywałem niegdyś przy ogniskach szamanów lub w ukrytych w głębi szczelin górskich szałasach i jurtach[8] cudotwórców lamaickich i buddyjskich. Niczem już nie mógł zadziwić mnie czarny czarownik Bambara! Słuchałem go więc uważnie i spokojnie Ani razu nie napomknął on choćby jednem słowem o istnieniu dawnych wspaniałych cesarstw Segu i Kaarta, gdzie władcy Bambara z godnością trzymali w ręku berło królewskie, zapominając o niem tylko dla miecza, rozsławiającego po całym Nigrze ich groźne imiona.
Coraz częściej zato powtarzał słowo „dya“, wskazując palcem swój cień, ciągnący się na żółtym piasku podwórka wiejskiego.
— Wielki czarownik — mówił mój nowy przyjaciel — pozostał tam w dżungli, w ciszy swojej chaty. Ja jestem jego „dya“ i wolny przebiegam całą ziemię, od krańca do krańca...
Niby tajemniczy szelest lub daleki szmer, rozlegające się o północy pod sklepieniami starych zamków, gdzie przechadzają się niewidzialne cienie dawnych właścicieli, niby odbicia i echa nazawsze zapomnianych wypadków, zabrzmiało to niezrozumiałe słowo — „dya“. Jednocześnie coś, niby wspomnienie o dniach minionych, jęło mnie dręczyć i niepokoić.
Słowo za słowem, myśl za myślą zacząłem wchłaniać i rozważać, słuchając czarownika; a on nagle stał się szczerym i mównym, wyłaniając się coraz bardziej z mgły tajemniczości.
Sto tomów dzieł najpoważniejszych, zastępy luminarzy wszystkich akademij razem wziętych, nie dałyby mi odrobiny nawet tego, com usłyszał od czarownika Namara Diadiri, com odczuł w jego ochrypłym głosie i w jego czarnych, pałających oczach!
Diadiri mówił, z trwogą oglądając się dokoła:
— Widzisz drzewo, trawę, kamień, skały dziwnych kształtów, wartką strugę potoku, biały obłok, świecącą gwiazdę, blady księżyc i tchnące ogniem słońce?... Czy wiesz, że są to żywe istoty... podobne do nas — ludzi? Czy wiesz, że mają one swój rozum i swoją wolę?
— Nieraz upłynąć może tyle czasu, że zrodzone dziś niemowlę zginie w pamięci wnuków swoich wnuków, a ten kamień lub ten stary „ogni“[9] będzie ci się wydawał pozbawionym woli i ruchu, lecz pamiętaj, że przyjdzie czas, gdy nagle ożyją i — biada wtedy człowiekowi, jeżeli spadnie nań ich gniew. Pamiętaj zawsze i wszędzie, że wszystko, co widzą twoje oczy, ma swoje troski, cierpienia i swoje radości i że odczuwa je tak, jak ty je odczuwasz! Mały kamień — słabiej, olbrzymia góra — potężniej, płomienne słońce — goręcej lub boleśniej, morze — głębiej...
— W człowieku znajdziesz odporność i spokój kamienia, odrodzenie się drzewa, nienaruszone niczem prawo obiegu gwiazd, płomienność i żar słońca we krwi i w myśli.
— Górski szczyt, kamień, leżący w brussie, potężne drzewo, drobne źdźbła traw, padająca lub zapalająca się w nocy gwiazda, wschodzące i zachodzące sionce, hipopotam w nurtach rzeki, płochliwa antylopa, krwiożerczy lampart,... wszystko, co spostrzec może twoje oko, żyje, rozumie, raduje się, cierpi i pragnie wszystko to bracia twoi, bo wszystkie zrodziła Ziemia, bo we wszystkiem gnieżdżą się dusze przodków, ludzi dawno umarłych, oczekujących przyjścia do swego grona nas — żyjących...
— Dlaczego tak myślisz? — zapytałem, słuchając tych wynurzeń czarownika.
— Dlaczego? — odparł szeptem. — Spójrz, jak się kładzie na ziemi twoja „dya“! Czyż nie mają swojej „dya“ — góry, drzewa, i zwierzęta? czyż promienny dzień nie jest „dya“ słońca, a noc w dobie pełni — „dya“ księżyca?
— Dya?... — szepnąłem.
— Tak — „dya“! Jest ona, jak światło gwiazd, lub jak zapach kwiatów, co się sączy z ciał ludzi, zwierząt, kamieni, drzew... W tej chwili, gdy mówię do ciebie, czarownik śpi pod strzechą swojej chaty, a ja, jego „dya“, zwolniona podczas jego uśpienia, jestem tu, daleko...
— Jesteś duszą czarownika? — spytałem.
— Nie! Dusza przykuta jest do żywego ciała i zrywa swoje więzy tylko wtedy, gdy ciało przestaje żyć...
— Jednak masz rozum, więc musisz posiadać duszę — zauważyłem, myśląc jednocześnie, że nie otrzymam żadnej odpowiedzi.
Lecz Diadiri błysnął oczami i dumą się powlokła jego nieruchoma twarz.
— „Dya“ jest tyle, ile widzimy rzeczy na ziemi, ile gwiazd na niebie, ile ziarnek piasku na pustyni, ile kropel wody w morzach i rzekach... Jak ty odróżnisz mnie w tłumie innych ludzi, tak moja dya pozna twoją, bo niepodobne są, jak odrębnemi się wydają nasze ciała i nasze myśli. Tu na ziemi możemy się nie rozumieć... mówimy bowiem różnemi językami, modlimy się nie do tychsamych bogów, inne myśli rodzą się w duszach naszych. Lecz, gdy ciała ludzi i przedmiotów wyłonią z siebie „dya“, wtedy zaczynają się rozumieć, bo dusza ich jest duszą „nyama“ — wielkiej „dya“ całego świata. To jest rozumem każdej „dya“, przynoszącej człowiekowi ze swych samotnych wędrówek nową i czystą mądrość. Starcy mają jej najwięcej i dlatego są mędrcami... Do „nyama“ pogrążają się dusze, zwolnione po śmierci ludzi, z otchłani „nyama“ wstępują one do innych ciał...
— „Nyama“ jest dobra, czy zła? — zapytałem.
Czarownik podniósł na mnie oczy i odparł:
— Nyama jest sprawiedliwa i nienaruszona, jak bieg gwiazd...
Chciałem zadać jeszcze kilka pytań, lecz powrócili z polowania moi towarzysze wyprawy i czarownik zmieszał się z tłumem tropicieli i tragarzy. Nie mogłem go później nigdzie znaleźć. Znikł, jak „dya“ w „nyama“!
A jednak te dziwne słowa o materjalizującym się cieniu istot nie były zbyt dalekie od istniejących hinduskich i europejskich poglądów na treść życia fizycznego i psychicznego. Były bardziej bezpośrednie, niemal namacalne, ukrywające w swej naiwnej prostocie źródło mistycznego lęku.
Gdy w kilka tygodni po tej rozmowie obudziłem nagle swego śpiącego boya, a on zaczął macać się po głowie, piersi i bokach — zrozumiałem proces myślowy, odbywający się w jego mózgu.
Boy spał, a jego zwolniona „dya“ powędrowała daleko, być może, za daleko nawet. Ja, budząc boya, zmusiłem go do nagłego zerwania się na równe nogi. Uczyniło to ciało, lecz czy „dya“ zdążyła powrócić do niego?
Tego boy nie wiedział, więc macał się po całem ciele, badając, czy mu czegoś nie brakuje, co świadczyłoby, o nieobecności „dya“.
Obudzenie śpiącego człowieka, do którego nie powróciła jego „dya“, grozi chorobą, a nawet śmiercią.
Cały szereg cennych spostrzeżeń dała mi wyprawa moja ku pograniczu obwodu Nioro, które wchodziło niegdyś w skład imperjum Kaarta.
Podróż tę odbyłem w dwa etapy. Jeden przez 10 godzin koleją z Bamako do Kita — miasta, gdzie nieraz mieszkali dawni władcy Bambara, a gdzie podczas wtargnięcia białej rasy wrzała zawierucha wojenna; drugi — w ciągu trzech dni konno z Kita do dżungli, przeciętej rzeką Baule.
Kita, gdzie musiałem spędzić dwa dni na przygotowaniach do konnej wyprawy, pozostawiła mi po sobie wiele wspomnień.
Tu po raz pierwszy, dzięki synowi miejscowego komendanta, młodemu Jerzemu Bouys, biegle mówiącemu językiem Bambaru, mogłem usłyszeć bezpośrednio od tubylców ich opowiadania ludowe i ich przysłowia. Tu też przyjrzałem się bliżej życiu i dziełu Zakonu Białych Ojców i Sióstr Misjonarek.
Obiegłszy malowniczą osadę z jej nader ożywionym, barwnym rynkiem, zatłoczonym murzynami i Maurami z Sahelu, z jej pięknemi alejami i kilku dziwacznemi figowcami, wykoszlawionemi, spróchniałemi, pełnemi guzów, narości i dziupli, a otoczonemi legendami i zabobonami — udałem się do zakładu Sióstr Misjonarek zakonu Notre Dame d’Afrique. Tam spotkałem stroniące od świata, pogodzone z losem, pracowite zakonnice, zajęte zawodowem kształceniem nawróconych i nienawróconych dziewcząt murzyńskich. Uczą je tkackiej sztuki, rysunku i haftowania, a czarny drobiazg okazuje serdeczne przywiązanie do swoich opiekunek.
Śród zakonnic poznałem jedną, która od 26 lat nie porzuca Sudanu. Zwiędła twarz, łagodne, wesołe, nawet figlarne oczy dobrej babci, lecz usta... Te usta uśmiechają się spokojnie i pobłażliwie, gdyż wiedzą, że już to, co przywiodło ich właścicielkę za mur klasztorny, nigdy nie zmusi ich do gorzkiego grymasu płaczu, do wydania bolesnego jęku lub rozpaczliwego łkania.
Przeżyła wszystko i życie jej stało się cichym, zawsze pogodnym zmrokiem, tą szarą godziną, gdy walczą ostatnie promienie zachodzącego słońca z pierwszemi potokami czarnych cieniów nocnych.
Ta spokojna, łagodna i krotochwilna zakonnica dosiada nieraz konia i odbywa samotne, dalekie wyprawy do dżungli, do ukrytych w niej osiedli murzyńskich, gdzie podtrzymuje w wierze nowych chrześcijan, dopomaga im w chorobie i w biedzie, a, zgromadziwszy mieszkańców wioski, w czystej, kwiecistej mowie Bambara opowiada o wielkiem dziele białych ludzi, o ich niejasnem dla nich samych marzeniu o wiecznym pokoju i szczęściu wszystkich na ziemi, o wzniosłych boskich słowach Chrystusa — wielkiego proroka miłości.
Siostra wie, że nie może być pewna ani dnia, ani godziny, gdy nowi chrześcijanie zaczną się nagle modlić do fetyszów i na ich cześć rżnąć ofiarne kurczęta — lecz się tem nie zraża. Wierzy bowiem, że słowa miłości Chrystusowej nie przebrzmią pustym dźwiękiem, lecz zapadną głęboko do serc i mózgów tych ludzi; wie, że, chociaż ten siew boży zniknie może pod warstwą prastarych zabobonów i kultu, jednak z czasem w duszach wnuków przebije tę powłokę i już jako nieobcy plon pokryje przez nią, skromną pracownicę, użyźniony łan.
Zakonnice pracują w miejscowym szpitaliku, uczą w szkole.
W klasztorze Białych Ojców widziałem przełożonego i trzech braci. Wszyscy pochodzą ze starych, dobrych rodzin francuskich i ciężko pracują na obcej, wrogiej ziemi. Nie nawracają murzynów, lecz dopomagają im w walce z naturą, uczą ich swoim przykładem, pociągają za sobą ku dalekiemu tymczasem celowi.
Co przywiodło tu tych ludzi? Jakie burze życiowe, jakie tragiczne przeżycia i ciężkie doświadczenia zmusiły ich do ukrycia zbolałej piersi pod białym habitem, do uśmierzenia namiętnie bijących serc ciężkim, czarnym krzyżem, do utrapienia ciała w ogniu podzwrotnikowego słońca, w zaczajonej ciszy dżungli?
Małe, ciasne cele mnichów mogłyby opowiedzieć, co widziały i słyszały w swych murach, gdy noc zapadnie a cisza zajrzy do każdego zakątka bezdennemi oczami wielkiej tęsknoty. Czułem wyraźnie, dotkliwie, że westchnienia, niby duże ćmy, szeleściły tu nieraz pod ciemnym pułapem; gorzkie łzy niezagasłych a już czczych wspomnień padały i wsiąkały w ubitą glinę podłogi; jakieś szepty gorące, rozpaczliwe, wbijały się, niby ostrza zatrutych strzał, w ściany cel Białych Ojców.
Wiem, że są pracowici, oddani swojej misji, gotowi na wszystko, lecz wiem też, że tylko prawdziwa męka, ból duszy lub rany serca mogły rzucić tych białych mnichów na skwar, samotność i ciężkie istnienie tu, w Sudanie, gdzie wszystko jest obce, wrogie i gdzie praca ich, niby okręt, zbłąkany na oceanie, nigdy nie widzi migających w oddali ogni latarni morskiej...
Konna wyprawa moja obejmowała obszary, położone na północ od Kita. Droga, przecięta w brussie, prowadziła ku brzegom rzeki Baulé. Nie dochodziła jednak do niej, urywała się koło wioski Sandianbugu; dalej mieliśmy już przed sobą jedynie ścieżkę, ciągnącą się do Baule. Na przeciwległym brzegu rzeki panowała dzika dżungla, gdzie podobno europejczycy nie bywali dotąd. Dżungla dochodzi aż do dużej osady Nioro. Cała jednak droga przechodziła przez dżunglę, gdzie ciągle widzieliśmy stadka antylop, dzików-fakoszerow i kuropatw.
Nasz tropiciel, Faramusa Keita, zatrzymał naszą karawanę przy małej wiosce, przytulonej do wysokich, malowniczych skał, przeciętych głębokim wąwozem, ciemnym i tchnącym gorącą wilgocią. Nad wąwozem leżało jakieś drzewo, które spadło niegdyś i tworzyło most; w zaroślach i na spadkach skał roiło się od małp, napadających często na tubylcze pola. W szczelinach śród kamieni gnieździły się setki dzikich gołębi, a wyżej, w małych, niedostępnych jaskiniach miały swoje schronisko orły.
W tej wiosce przyłączył się do nas nowy tropiciel.
Nazywał się Buru-So. Mały, zupełnie kwadratowy, o twarzy raczej mongolskiej, niż murzyńskiej, zdradzał niepospolitą siłę i wytrwałość. Dzielny Buru-So nie miał żadnej broni, oprócz noża myśliwskiego w pięknej, barwnemi rzemykami ozdobionej pochwie.
Zdziwiło mnie ubranie tropiciela. Było niegdyś żółte, lecz z biegiem czasu pokryły je różnokolorowe łaty — czerwone, czarne, granatowe, zielone; dym ogniska powlókł je sadzą i smołą. Na głowie miał czepek z nausznikami, bardzo do chińskich czapeczek ludowych podobny, także w łaty i plamy.
Dopiero później, w dżungli, zrozumiałem, poco się tak wystroił Buru-So. Było to ubranie myśliwskie, zupełnie znikające na szaro-żołtem tle brussy, z tkwiącemi tu i owdzie czarnemi pniami opalonych drzew, z drobnemi, zielonemi krzaczkami „karite“, z płonącemi kwiatami „kapoku“ i czerwonemi odłamkami skał laterytowych.
Widziałem Buru-So na polowaniu, gdy szedł ze mną przez dżunglę na Baulé, i podziwiałem go. Na ścieżce, wydeptanej przez antylopy, widziałem ciągle setki śladów, lecz tropiciel szedł szybko, swoim posuwistym, lekkim krokiem nie sprawiając najmniejszego szmeru, nie zawadzając o trawę i gałęzie krzaków, nie czepiając się kolców lian, bo one ślizgały się po przetłuszczonem od potu ubraniu murzyna.
Nagle Buru-So stanął, jak wryty, i wbił jarzące się oczy w ziemię. Po chwili, ledwie dostrzegalnie odwracając głowę, zaczął węszyć i, uczyniwszy znak ręką, opuścił mnie. Widziałem, jak się ślizgał śród krzaków i wysokiej trawy, aż znikł mi z oczu. Wkrótce ujrzałem go znowu. Wchodził właśnie na prawie nagi, kamienisty pagórek, a jednocześnie z drugiej strony wyszła pręgowana antylopa.
Buru-So znieruchomiał. Antylopa podniosła głowę i uważnie przyglądała się człowiekowi. Widocznie uważała go za pień martwego drzewa, gdyż postąpiła kilka kroków w jego stronę, a po chwili, spokojnie skubiąc trawę, zanurzyła się w chaszczach.
Prowadzeni przez naszych myśliwych, mijaliśmy wioski murzyńskie, z pokojową, potulną i gościnną ludnością, pola bawełny, prosa i arachidów, wyschłe łożyska potoków, wpadających do Baulé.
Na noclegach, gdy siadywaliśmy przy kolacji, przyrządzonej przez doskonałego kucharza-murzyna, towarzyszącego p. Bouysowi, mieszkańcy wiosek otaczali nas tłumnie. Zawsze się tak zdarzało, że jakiś starszy tubylec, usiadłszy przed naszym stołem i gryząc podarowany mu kawałek cukru, zaczynał opowiadać gadkę ludową.
Zapisałem kilka z nich, lecz jedna szczególnie zwróciła na siebie moją uwagę, gdyż jest w niej pewien interesujący podkład psychologiczny, a zabarwienie ma dramatyczne.
— „Powiedział stary Farana-Duso do córki: — zaczął swoją opowieść sędziwy wójt wioski — Jesteś dorosła, musisz znaleźć sobie męża bogatego, aby był podporą dla całej naszej rodziny, gdyż nędza gnębi nas. Powinien on być silnym, aby obronić nas przed zwierzem, wrogiem i przed głodem w chacie. — Młody Furabulu jest takim człowiekiem! — szepnęła dziewczyna i zasłoniła twarz rękami. — On w pojedynkę ściga panterę w górach, w walce zwycięża wszystkich młodzieńców całego obwodu...
— Furabulu jest biedakiem — odparł ojciec. — Ma starą, małą chatę!
— Samotny jest, więc innej nie potrzebuje — rzekła córka Farana-Duso. — Jednak w jego chacie zawsze jest proso, olej, sól i arachidy...
— Nie! — zawołał stary. — Wydam cię za kupca Sanu-Uari. — On — bogaty i potężny.
— Ojcze! — zaczęła błagać dziewczyna. — Sanu-Uari jest stary, a ja młoda i wszyscy mówią, że piękna...
— Młodość i piękność mijają... — mruknął ojciec. — Zostanie przyzwyczajenie i — bogactwo. Pójdziesz za Sanu-Uari!
— Ojcze! — prosiła Tasuma, córka Farana-Duso. — Burza też mija, lecz po sobie pozostawia wyrwane z korzeniami drzewa i zrzucone na ziemię strzechy chat. Noc mija, a rosa pozostaje i poi proso i manjok... Przechodzi dzień, a jego żar daje ciepło, nie znikające w nocy...
— Głupstwo! — zawołał Farana-Duso. — Głupstwo! Połączysz się z Sanu i o wszystkiem zapomnisz!
— Słońce nigdy nie łączy się z nocą, Mfa[10] — wykrzyknęła dziewczyna. — I ja nie połączę się z Sanu-Uari, raczej — umrę!
— Powinnaś iść za wolą rodziców! — groźnym głosem oświadczył ojciec.
Tasuma, widząc, że wszystko przepadło, wybiegła z domu i, dopadłszy brzegu rzeki, rzuciła się w jej nurty. Na krzyki zgromadzonych tu kobiet, zbiegła się cała wioska. Przybiegli Farana-Duso i Sanu-Uari.
Wszyscy stali i patrzyli, jak dziewczyna płynęła, porwana prądem, słabnąc coraz bardziej. Nikt się jednak nie odważał skoczyć do rzeki na ratunek tonącej. Sanu-Uari obiecywał śmiałkowi w nagrodę dwa woły i dwa barany, jeżeli uratuje Tasumę. Nikt się jednak nie ruszał z miejsca, gdyż wszyscy wiedzieli, że w wodzie czyha stary, drapieżny krokodyl — pożeracz ludzi.
Nagle przybiegł młody Furabulu i, ujrzawszy tonącą dziewczynę, skoczył do rzeki. W tej samej chwili wynurzył swoją zębatą paszczę krokodyl.
Jednak Furabulu dogonił dziewczynę i razem z nią skierował się ku przeciwległemu brzegowi. Sanu, widząc, że wkrótce już dopłyną i że krokodyl nie napada, rzucił się do rzeki, aby dogonić młodych ludzi i odebrać współzawodnikowi dziewczynę. W tej chwili jednak krokodyl runął na niego i wraz z kupcem pogrążył się na dno rzeki.
Od tego czasu stał się krokodyl fetyszem ludności, a młodzi ludzie składają mu dwa razy do roku w ofierze białe kurczęta, prosząc o to, aby dał im żony i mężów z miłości“...
Nieraz słuchaliśmy opowiadań murzyńskich do późnej nocy, a do nich dodawał swoje bajki i gadki Delimane, milutki, mały griot, rozkochany w młodym Bouysie i wszędzie mu towarzyszący. Najczęściej były to bajki o rozmawiających zwierzętach, obdarzonych wszystkiemi cechami ludzi, a dobrze rozumiejących, co znaczy sprawiedliwość i miłość dla słabych i nieszczęśiwych.
Posuwając się w stronę Baulé, wykryliśmy w gęstej dżungli bardzo malownicze skały. Wiatr i ulewy niszczyły je oddawna, to też zaczęły się już rozpadać i osypywać.
Nad płaskiemi szczytami wznosiło się zaledwie kilka skał w formie kolumn o dziwacznych głowicach lub o kształtach ludzi i potworów, lecz i one groziły już upadkiem, pożerane przez wichry i deszcze.
Skały tworzyły obszerny amfiteatr, pokryty drobnym żwirem i osypami kamieni. Z jałowego gruntu wyrastało kilka krzaków kłujących, o grubych, szarych, mięsistych łodygach. Gdy ściąłem nożem jedną gałąź, zaczął z niej wyciekać biały, lepki sok.
— Strzeż się! — rzekł do mnie Buru-So — jest to jadowita woda — broń złego „kudu“, władcy tych gór...
Byliśmy śród skał Dugu-Tigila, gdzie, jak głosi legenda, przed wiekami zebrały się wszystkie duchy dżungli, aby panowanie nad dżunglą oddać najpotężniejszemu. Tu, na twardej ziemi amfiteatru, odbył się pojedynek duchów, a nikt nie został zwycięzcą. Wtedy jeden z duchów, imieniem Dugu-Tigili, tupnął w gniewie nogą, i wnet wyrosły mięsiste, przepełnione trucizną krzaki. Przerażone duchy uznały przewagę Dugu i obrały go swoim „kudu“ — władcą.
Od tej chwili więc byliśmy w granicach posiadłości kudu Dugu Tigili!
Nie wiem, czy te krzaki istotnie były trujące, lecz muszę stwierdzić, że nie widzieliśmy tu śladu zwierząt, nie śmigały tu jaszczurki, nie latały ptaki i owady.
Od Dugu Tigili w ciągu jednego dnia dotarliśmy do brzegu Baulé i założyliśmy obóz w cieniu olbrzymich drzew, oplecionych lianami kauczukowemi.
Namioty nasze stały na wysokim brzegu Baulé. Rzeka miała dziwny wygląd. Łożysko, otoczone urwistemi brzegami, było przywalone olbrzymiemi głazami. W kilku zaledwie miejscach znaleźliśmy wodę. Cała rzeka wysycha w okresie upałów, pozostawiając szereg głębokich kotłów, w których przechowuje się woda. W tych kotłach żyły gdzieniegdzie hipopotamy i krokodyle, które nie zdążyły podczas dużej wody ukryć się w Senegalu; tu przychodziły na wodopój antylopy i drapieżniki, zamieszkujące okoliczną dżunglę. Wszędzie wzdłuż brzegów ciągnęły się ścieżki zwierzęce, a zbiegały nadół, tam, gdzie śród zwałów i głazów skalnych, przyniesionych zdaleka, czaiła się woda, ukryta w cieniu zwisających gałęzi fikusów i drzew mangliowych.
Codziennie zapuszczaliśmy się z naszymi tropicielami do dżungli.
Księga dżungli leżała tu otwarta przed naszemi oczami. Karty jej były zapisane wprost dziwnemi hieroglifami, a odwracały się same, zawsze nowe dziwy odkrywając przed naszym zdumionym i zachwyconym wzrokiem.
Na pagórkach, przysypanych drobnemi kamykami, znalazł Buru-So kilka rudych włosków, a trochę dalej głęboką bliznę na wystającym z ziemi korzeniu. Uśmiechnął się zagadkowo i jął opowiadać, że na tem miejscu zanocowało od wczoraj stadko małych antylop, a że znalazło śród kamieni trochę trawy, postanowiło spędzić tu cały dzień. Jeszcze dziś w południe antylopy pasły się na pagórku, aż nagle zaczęły uciekać, skacząc w popłochu przez kamienie i krzaki, pozostawiając na ziemi te długie rysy — ślady ślizgających się kopytek.
Co je spłoszyło?
Skradał się do nich drapieżnik i, zawadziwszy pazurem o korzeń drzewa, narobił niepotrzebnego hałasu, płosząc zdobycz. Była to cyweta, straszliwy wróg antylop. Na kamienistym gruncie nie znaleźliśmy odbić jej łap, lecz dalej w dżungli, na miękkiej glebie ujrzeliśmy je. Ścigała długo rącze antylopy w jednem miejscu przycisnęła je do samej rzeki, lecz wywinęły się jej i w szalonym pędzie, wyrywając sobie sierć na ostrych kolcach, pomknęły, pozostawiając napastnika za sobą.
Widzieliśmy ślady wszystkich czterech łap cywewty, gdy się zatrzymała, węszyła i nadsłuchiwała. Zrozumiawszy, że spłoszone antylopy nie dadzą się już prędko podejść, zapolowała na inną zwierzynę. Wpadła na odpoczywające w cieniu krzaku dzikie perliczki i porwała jedną. Kupka piór i kilka kropel zczerniałej krwi wymownie świadczyły o dramacie ptaka i triumfie drapieżnika.
Niedaleko od rzeki spostrzegłem dwa równoległe, głęboko wybite w ziemi rowy. Ciągnęły się długo, aż znikły na twardej ziemi. Te rowy wydeptały potężne nogi hipopotamów, udających się na żer do dżungli. Przez nikogo tu nie płoszone, szły daleko do brussy, odchodząc od brzegu o kilka kilometrów. Oglądałem miejsce, gdzie się pasły. Olbrzymy splądrowały dżunglę na znacznej przestrzeni, pożerając trawę i młode krzaczki, a zagiętemi kłami wyrywając z ziemi korzenie drzew. Na chropawej korze „kapoków“ pozostawiły hipopotami ślady, gdy się czochrały i ocierały o pnie swoją grubą skórą, ciętą dotkliwie przez bąki i kleszcze.
Można tu było zapolować na te potwory wodne, zaczaiwszy się na brzegu lub zrobiwszy zasadzkę w dżungli, a jednak nie uczyniliśmy tego.
Hipopotam stanów bowiem totem murzynów Bambara, a szczególnie, zdaje się, jest spokrewniony z przebiegłym Faramusa-Keita. Ze swemi „mali“[11] wyprowadził nas w pole ten murzyn — niecnota!
Gdy czyniłem mu za to gorzkie wyrzuty, z filozoficznym spokojem odpowiedział mi przysłowiem w języku Bambara:
— Be i da — yoro ntumu don uo![12]
Na piaszczystych miejscach dżungli kuropatwy, dropie, kurki skalne i inne dzikie kury pozostawiły po sobie liczne ślady — wygrzebane w ziemi dołki, zgubione pióra i porozrzucaną łuskę ziarn.
Przez chaszcze przemykały się, niby olbrzymie widma, duże antylopy-bawolce (Bubalis major), majaczając pomiędzy ruszającemi się wierzchołkami traw i krzaków dziwacznie wygiętemi rogami i niezgrabnie wyrzucanemi dogóry ciężkiemi kadłubami. Pozostawały po nich głębokie, okrągłe ślady, podobne do odbić kopyt mułów.
Mniejsze antylopy-pręgowane, „sing sin“ i „son“, niby w muzealnej księdze autografów zapisywały na piasku swoje imię, z taką łatwością odczytywane przez tropiciela-murzyna.
Opowiadał mi, jak one szły, co robiły, dokąd dążyły i o czem myślały...
Żyrafa przywędrowała tu w roku ubiegłym z bardziej północnych obwodów, gdy ziemia była jeszcze wilgotna po ulewach, i pozostawiła po sobie wężowe linje śladów, już zaczynających się zacierać. W innem miejscu przechodziły dzikie bawoły, znacząc kopytami swój szlak i wskazując na swoje rozmiary wysokością gałęzi z odgryzionemi niedawno młodemi pędami.
Drapieżne koty, wbijając w ziemię ostre, zakrzywione pazury, zapisały w księdze dżungli dzień i godzinę swego pobytu, swoje zamiary i swój odwrót do nieznanych nikomu kryjówek...
Myśliwy, słuchając opowieści, odczytywanej z tajemniczej księgi natury, mimowoli odczuwa gwałtowne bicie serca i dreszcz, przebiegający mu po grzbiecie.
Gdy padnie strzał z jego karabinu i gdy tropiciel dobija ugodzone zwierzę, jakiś smutek ogarnia duszę. Rodzi się myśl, że kula przerwała w tej chwili nić życia genjalnego autora, przyjmującego udział w tworzeniu wielkiej, porywającej księgi dżungli.
Przejdą całe miesiące, a nieznany czarny myśliwy zatrzyma się na tem miejscu, ujrzawszy ślad dużej antylopy, i będzie mruczał do samego siebie:
— Szła ku wodzie... Stanęła i zaczęła nadsłuchiwać, czujna i wyprężona, bo oto widzę, że przednie kopyta głęboko wryły się w ziemię... Nagle zawróciła i uczyniła skok... Tak! tak! Nie widzę śladu przednich nóg, lecz tylne kopyta przecięły ostrym końcem powierzchnię ziemi... Upadła, łamiąc dwie gałęzie krzaku... Krew?... tak!... Jeszcze nie uspokoiły się zwabione jej zapachem czerwone mrówki i granatowe, błyszczące żuki... Co się tu stało?
Zadając to pytanie, myśliwy szybko obiegnie całą okolicę, wyjdzie na ślad moich okutych trzewików i bosych nóg tropiciela... odnajdzie wyrzuconą łuskę naboju karabinowego i — wszystko zrozumie, doczytawszy do końca jeden z rozdziałów księgi.
W ten sposób odnalazł pewnego dnia Faramusa-Keita ślady lamparta, zupełnie świeże ślady, kierujące się w stronę kilku rozpadających się, zanikających skał. Skrzywił się nieznacznie, gdyż nie lubił nasz tropiciel skał i nieruchomych nurtów rzecznych. Przecież każdemu wiadomo, że są one siedzibą „świętych“ zwierząt i złych duchów, może samego „kudu“...
Jednak musiał prowadzić. W skałach znaleźliśmy legowisko lamparta, resztki niedojedzonego mięsa antylopy, ślady potężnych pazurów na ziemi i na drzewach a wreszcie ścieżkę, wydeptaną przez drapieżnika w niedostępnym gąszczu kłujących krzaków mimozowych, zaplątanych w sieci lian.
Władcy tych skał, plamistego lamparta, nie zastaliśmy w domu; z pewnością zwęszył nas zdaleka i inną drogą umknął do dżungli.
Przekonaliśmy się wkrótce, że plamisty kot zamieszkał w dawnej siedzibie ludzkiej. Obok legowiska lamparta znaleźliśmy obszerną jaskinię, posiadającą ślady palonych w mej niegdyś ognisk. Ściany groty były pokryte licznemi rysunkami, wyobrażającemi głowy bawole, strzały, kółka, kwadraciki...
Jaskinia ta nie była dotąd znana Francuzom, więc nazwałem ją „Grotą Polonia“. Znajduje się ona w prostej linji od wsi Sandianbugu, na przeciwległym brzegu Baulé o kilometr od skał, oddzielających dwa kotły w łożysku tej rzeki.
Przestudjowałem pracę prof. Houdas, dotyczącą starych rysunków i znaków pisemnych, wykrytych w Sudanie, a mianowicie w okolicach Bezenga, Karona, Songo itd. Widziałem fotografje tych rysunków i napisów. Pozwalam więc sobie twierdzić, że napisy i rysunki „groty Polonia“ nie są ani hieroglifami libijsko-berberyjskiemi, ani znakami alfabetu lamaszek, ani późniejszą pisownią arabską, jaką skonstatowano na kamieniu z cmentarzyska w Kuntah.
Wykryte podczas mojej wyprawy rysunki, zrobione na skałach zapomocą czerwonego hematytu[13] są nieco prawie odmiennego charakteru. Jeżeli niektóre kółka i przedzielone kwadraty przypominają libijsko-berberyjskie pismo, a krzyżyki pisownię „tamaszek“, używaną przez Twaregów Sahary — to samo istnienie obydwóch tych alfabetów w jednem miejscu, w formie, świadczącej o ciągłości rysunku czy napisu, zdaje się przemawiać przeciwko myśli, że Twaregowie i Berberowie skreślili te napisy w różnych okresach czasu.
— To dawni ludzie pozostawili po sobie te znaki, ludzie, którzy mieszkali w jaskiniach! — szeptem objaśniali nam murzyni.
W górach północnego Sudanu znaleziono wiele grot i skrytek, które zamieszkiwali niegdyś jaskiniowcy[14], więc prawdopodobnie, „grota Polonia“ była niegdyś schroniskiem pierwotnych ludzi, być może, tych właśnie, którzy pierwsi wytworzyli pojęcie o totemie, o duszy, o jej nieśmiertelności i o innych zjawiskach, do dnia dzisiejszego stanowiących zagadkę.
Jedna okoliczność przykuła moją uwagę. W napisach naszej groty często się powtarzały rysunki głowy bawolej oraz strzały, umieszczone w różnych pozycjach, nieraz niedogodnych do kreślenia dla człowieka, stojącego na ziemi. Każdy taki rysunek, umieszczony w innej płaszczyźnie, odpowiadał odrębnej niezawodnie idei lub znakowi alfabetu. Gdy w kilka miesięcy później szukałem w paryskich bibliotekach i muzeach w odnośnej literaturze podobnych znaków, znalazłem je na fotografjach starożytnych napisów zachodnio-azjatyckich, a mianowicie — na przechowywanej w Luwrze „steli Meszy“, pochodzącej z Syrji, a więc z kraju, gdzie boginię Atargatis (Derkato) przedstawiono z rybim ogonem, oraz na niedawno stosunkowo wykrytych w Tell-Amarna cegiełkach z napisami chetyckiemi[15], gdzie czczono boginię Ma, od której ta „święta“ sylaba przeszła do totemów Bambara, Malinké i innych dawnych posiadaczy tej dżungli i gór.
Nie jestem archeologiem, pamiętam jednak anegdotyczne wypadki z praktyki uczonych. Wiem, że pewien naiwny archeolog znalazł śród jaskiniowych rysunków... parowy statek i wywnioskował o wysokiej, zaginionej cywilizacji jakichś nieznanych przedhistorycznych ludów. Uczony stał się ofiarą okrutnego żarciku, a imię biedaka przeszło do historji...
Pamiętam tę anegdotę i chociaż, jako niearcheolog, mam większe prawo do popełnienia błędów, niż ów naiwny uczony, jednak myślę, że najlepiej zrobię, dając radę zawodowym archeologom, aby zbadali „grotę Polonia“. Kto wie? Może w niej znajdą ślady tych ludów, które przyniosły do Afryki znaki węża, ryby i ptaka, gdyż grota leży na naturalnym szlaku najeźdźców, którzy szli w głąb lądu od północnego wschodu, omijając Saharę.
Błąkając się w okolicach naszej groty, pochłaniałem z pomocą tropiciela coraz to nowe i nowe karty księgi dżungli.
Na schyłkach skał znaleźliśmy pewnego razu zgubioną przez jeżozwierza białobrunatną pasiastą igłę, długą na 30 cm. Leżała na linji śladów, głębokich wklęśnięć, otoczonych zagłębieniami, pochodzącemi od pazurów silnych łap.
Siady doprowadziły mnie do głębokiej nory; był to obszerny, lejkowatej formy dół, z korytarzem, idącym pod ziemią. Nora miała trzy wyjścia, a największa odległość pomiędzy niemi dochodziła do 120 metrów.
W innem miejscu wskazał murzyn mi świeżo wykopany rów, głęboki na 2 metry i zakończony szerokim tunelem, prowadzącym w głąb ziemi.
— Jeżozwierz? — zapytałem tropiciela, wskazując na norę.
— Nie! — odparł. — To dom Jendu...
Tem imieniem tubylcy nazywają prosię ziemne (Orycteropus senegalensis). Jest to tajemnicze zwierzę, a tak potężne, że burzy najmocniejsze kopce termitów i, jak twierdzą myśliwi, może w oczach widza w jednej chwili zaryć się pod ziemię. Do tych głębokich, zdradzieckich nor, ukrytych w gęstej trawie, wpadaliśmy nieraz podczas polowań, a konie nasze omal nie łamały sobie nóg.
Tropiciel wyszukał jeszcze jedną norę. Należała ona do łuskowca długoogonowego[16] — który obok jeżozwierza i prosięcia ziemnego jest również zaciekłym wrogiem mrówek i termitów. Łuskowiec uchodzi za zwierzę magiczne, gdyż woda z wpuszczoną do niej łuską zwierza zabezpiecza człowieka od wszelkich nieszczęść. Naturalnie jest to tak zwana „magja analogji“. Ponieważ zwierzę jest doskonale obronione przez swój pancerz przed napadem drapieżników, wężów, owadów i nawet przed strzałą tubylca — więc ekstrakt z łuski jego pancerza daje te same właściwości człowiekowi, pijącemu taki magiczny napój. Ten przesąd, jak opowiadali mi europejscy myśliwi, czyni niemożliwem przechowanie zdjętej z łuskowca skóry, ponieważ murzyni w oka mgnieniu wyrywają magiczne łuski na talizmany.
Podczas nocnych polowań z lampą acetylenową, gdy szukałem drapieżnych zwierząt i marzyłem o spotkaniu się z lampartem lub lwem, przeżywałem niezapomniane nigdy chwile.
...Wchodzę do morza ciemnej dżungli. Nie słyszę własnych kroków, bo mam na nogach miękkie trzewiki na grubej, ze sznurów splecionej podeszwie. Idę cicho, starając się ominąć gałęzie drzew i zwisające liany. Na sto metrów przede mną strzela snop promieni lampy i w ich białem świetle wyrastają prawie białe i mgliste, niby widma, drzewa, kamienie i ściana trzcin.
Gdy opuszczam głowę, aby spojrzeć pod nogi, natychmiast zaczynają płonąć na ziemi rozrzucone wszędzie szmaragdy. Zielone ogniki zapalają się i gasną, migając w trawie i śród kamieni. Schylam się niżej i widzę, że są to tajemnicze, nieruchome oczy olbrzymich pająków, czatujących na zdobycz.
Ponad trawą często migają czerwone błędne ogniki. To świecą się oczy uciekających antylop; nie strzelam do nich, więc widzę, jak, odbiegłszy, stają i patrzą na nieznane zjawisko świetlne, idące przez brussę.
Nagle błysnęły na wypalonej polanie pojedyncze punkciki czerwone. To zające jednem okiem zezują w moją stronę lub siedzący do mnie bokiem ptak obudził się i podniósł senną powiekę.
Dalej... Dalej!...
Gdzieś na zakręcie zwierzęcej ścieżki zamigotały czyjeś źrenice fosforycznym ogniem zielonym. Nie wypuszczam ich z oświetlonego pola promieni i idą ku tym oczom, nie wiedząc, do kogo należą. Widzę tylko dwoje ślepi groźnych, płomiennych, a zdumionych.
Zdaje się, że można już strzelać. Bucha strzał, biegnę i widzę, że drapieżna genetta o długim, pręgowatym ogonie stara się ostatnim wysiłkiem zaszyć w chaszcze. Nieraz po strzale zamiast strasznej dla kur i perliczek genetty lub cywety, ujrzeć można na ścieżce wijącego się w agonji lamparta.
Błąkając się po dżungli sudańskiej, zdobyłem kilka ciekawych okazów małego zwierzątka, podobnego do wiewiórki, o olbrzymich oczach, płonących, jak latarnie, w świetle lampy myśliwskiej. Francuzi nazywają to zwierzątko „pantona“, a należy ono, zdaje się, do rodziny „lemurydów“[17]; jest ono dość pospolite w całej dżungli sudańskiej, jednakże spotkać je można wyłącznie w nocy. Nieraz słyszałem żałośny krzyk „pantona“, gdy go podstępnie schwytała krwiożercza genetta.
W brussie na Baulé poznaliśmy prawdziwą dżunglę i tu zaczęliśmy już rozumieć i odczytywać duże i małe hieroglify, kreślone ręką Natury na ziemi, na skałach, na konarach drzew i nawet na zmiętej trawie i złamanych gałęziach krzaków.
Po uciążliwych polowaniach powracaliśmy do obozu po zachodzie słońca, a po kolacji słuchaliśmy do północy myśliwskich opowiadań tubylców i jeszcze bardziej ciekawych gadek ludowych.
O myśliwskich przygodach, potwornych w swej niewiarogodności, jeden z naszych murzynów, słuchając przechwałek bezczelnego Faramusa Keita, wyraził się dobitnie przysłowiem tubylczem:
— Chociaż jeździsz dobrze konno, nie staraj się jednak wsiąść koniowi na pysk!
Powiedziawszy to, machnął ręką i poszedł spać przy ognisku.
Mały Delimane, czupurny i figlarny griot, miał zawsze powodzenie u słuchaczy ze swemi wesołemi bajdami.
Wystrojony w starą pijamę p. Boyusa, Delimane, śmiejąc się głośniej od słuchaczy, opowiadał swoim dziecinnym głosikiem:
— Odważny był młody Didian i nie chciał siedzieć przy rodzicach w swojej chacie. Marzył o tem, aby zapolować na lwy. Ojciec jednak nie chciał dać mu na to swego zezwolenia. Gdy jednak chłopak upierał się i błagał, powiedział mu, że puści go, jeżeli wyszuka takiego myśliwego, który okaże się najszybszym z ludzi. Didian oznajmił o postanowieniu rodziców sąsiadom, sąsiedzi — swoim znajomym, znajomi sąsiadów — mieszkańcom bliższych i dalszych wiosek, ci znowu — wszystkim ludziom od morza do morza.
Wkrótce do wsi, zamieszkałej przez rodzinę Didian, przybyło trzech myśliwych. Wszyscy razem jęli opowiadać, że są najszybszymi ludźmi na świecie.
Nsonsan bolé fali fe, nka den fe![18] — pogardliwie ruszając ramionami, odpowiedział przysłowiem ojciec Didiana, słuchając przechwałek przybyszów.
— Pokażemy, co umiemy! — zawołali myśliwi.
Na tem stanęło.
Pierwszy z przybyszów wziął naczynie i poszedł po wodę. Gdy wyciągnął napełniony „kalebas“[19] wyślizgnęła mu się z rąk laska, którą porwał prąd rzeki. Myśliwy jednak zdążył zanieść wodę do wsi, powrócić, tak prędko, że z tego samego miejsca, gdzie stał przedtem, wyciągnął laskę z wody, ponieważ odpłynęła zaledwie... na długość palca.
Widząc to, drugi myśliwy zapuścił się z ojcem Didian do dżungli i tu wytropił antylopę.
— Teraz uważaj! — zawołał myśliwy i wypuścił w zwierzę strzałę.
Strzała ze świstem pomknęła, lecz łucznik przegonił ją, schwytał uciekającą antylopę, a później pobiegł z powrotem i złapał strzałę w locie.
Przyszła kolej na trzeciego zawodnika.
Ten wyczekał, aż rozpoczęła się ulewa, a wtedy zaczął przebiegać od jednej wsi do drugiej z taką szybkością, że odbył całą drogę pomiędzy dwiema kroplami padającego deszczu.
— Cha — cha — cha! — śmieli się tubylcy, słuchając Delimane. — No i cóż? Z którym z trzech poszedł na polowanie twój Didian?
— Wcale — cha, cha! — nie poszedł na polowanie Didian! — zanosząc się od śmiechu, mówił chłopak. — Rodzice nie wiedzieli, któremu z myśliwych oddać pierwszeństwo.
— Opowiedz jeszcze jakąś bajkę, mały Delimane! — prosili słuchacze.
— A jakże! — przekomarzał się chłopak. — Późno już, chcę spać!
— Opowiedz! — rzekł p. Bouys i wcisnął griotowi do uśmiechniętej buzi karmelek.
Delimane zaśmiał się i, głośno chrupiąc przysmak, rzekł:
— Opowiem starą gadkę o tem, jak pewien człowiek, żyjący za czasów królestwa Kaarta, od igły doszedł do tronu.
— O! — wykrzyknęli słuchacze.
— Czy — „o“, czy nie „o“, a właśnie tak się temu człowiekowi przydarzyło! — odparł Delimane. — Posłuchajcie zatem!
— W pewnej biednej rodzinie najmłodszy syn, imieniem Sendiuba, jedząc „kus-kus“, oznajmił, że zmieni igłę na udko kurczęcia, bo już mu zbrzydła kasza bez mięsa. Wszyscy klepali go po ramieniu i śmieli się z niego, nazywając go przebiegłym Maurem. Jednak młodzieniec wynalazł wdowę, która potrzebowała igły. Przyszedł do niej i powiedział:
— Oddam ci tę igłę za udko tłustego kurczęcia.
— Zgoda! — odparła wdowa i dała mu, czego żądał.
Gdy młodzieniec pokazał rodzinie tłuste udko ptaka, wszyscy znowu zaczęli drwić z niego.
— Raz się w życiu trafia na głupszego od siebie! — mówili do niego.
— O nie! — odparł Sendiuba. — Czy wy znacie przysłowie: Ntori na kono-fen be ye digon-ta ye?[20]
— Znamy! — rzekli zdziwieni krewni.
— Wiedzcie zatem, że ja jestem kalao, a żaba i jej wnętrzności są — życiem. Ono zaś należy też do mnie. Wezmę od niego wszystko, co zechcę!
— Głupi jesteś i zarozumiały! — zawyrokował starszy brat.
— Co się mówi nad martwym lwem, nie mówi się tego w oczy żywemu! — odpowiedział Sendiuba przysłowiem[21] i dodał:
— Zobaczycie teraz, że za to udko ptasie dostanę konia!
Rodzina zaczęła szydzić z niego, lecz ojciec rzekł:
— Niech robi, co zamyślił!
Sendiuba poszedł i usiadł przy drodze za wsią. Drogą tą ciągnęło wojsko króla. Ujrzawszy wojownika, który ze żnużenia i głodu wlókł się z tyłu, młodzieniec zaproponował mu udko kurczęcia za konia. Wojownik chętnie się zgodził, lecz zjadłszy mięso, uderzył po koniu i uciekł. Sendiuba uśmiechnął się tylko i poszedł do króla.
— Królu! — rzekł młodzieniec. — Tyś mię skrzywdził, gdyż twój wojownik zjadł należące do mnie udko kurczęcia, a obiecanego za nie wierzchowca nie oddał. Żądam sprawiedliwości!
Król kazał wojownikowi oddać wieśniakowi konia.
Po pewnym czasie Sandiuba bez żadnego trudu oddał swego konia za siedem kotów, chociaż cała rodzina była w rozpaczy i wymyślała mu, jak umiała. Jednak młodzieniec postawił na swojem i, zabrawszy swoje koty, wyruszył w świat. Przyszedłszy do kraju, gdzie szczury pożarły króla i zagrażały całej ludności, oznajmił, że odda swoje koty na walkę ze szkodnikami, jeżeli za każdego kota otrzyma jednego silnego i młodego niewolnika.
Rodzina Sendiuba odrazu stała się zamożną, gdyż siedmiu silnych niewolników zorało nowe pola i zebrało obfity urodzaj prosa, arachidów i manjoku.
Trwało to jednak niedługo, bo pewnego dnia młodzieniec zaczął się zamyślać.
— Co cię dręczy? — zapytała matka.
— „Z pod każdej strzechy wychodzi dym!“ — odpowiedział Sendiuba, jak zwykle, starem przysłowiem, chcąc niem wyrazić, że każdy ma swoje troski.
— Powiedz! Chętnie ci dopomożemy! — zawołała rodzina.
Młodzieniec spojrzał na wszystkich smutnemi oczami i, podnosząc ramiona, rzekł:
— Przypomnę wam dawne przysłowie: „Próżno namawiać trędowatego na kupno pierścienia!“ On nie posiada już palców, więc nie kupi pierścienia, wy nie posiadacie zaufania do mnie, więc nie zrozumiecie mnie. Pocóż mam bez skutku tracić słowa?!
— Co chcesz uczynić? — spytał ojciec.
— Zamierzam wymienić naszych młodych, silnych niewolników na jednego trupa... — mruknął Sendiuba.
Rodzina wpadła w rozpacz i gniew, lecz młodzieniec, nic już nie mówiąc, zwołał niewolników i razem z nimi opuścił wieś.
W sąsiednim kraju nagle umarł król. Dowiedziawszy się o tem, Sendiuba przyszedł do synów zmarłego i rzekł do nich:
— Niepotrzebny wam jest trup ojca. Oddajcie mi go za siedmiu niewolników!
Chciwi synowie zgodzili się, a gdy w obecności starców i marabutów umowę zatwierdzono, Sendiuba wziął trupa, kazał go włóczyć w kurzu i błocie ulicznym i smagać biczem.
Cała ludność, widząc to, wzburzyła się i zamierzała zabić śmiałka, poniewierającego zwłoki króla.
Gdy tłum otoczył młodzieńca, ten rzekł:
— Poważam zwłoki zmarłego władcy, lecz chciałem pokazać wam, jacy są ci, którzy zajmą jego tron. Żądajcie, aby wykupili zwłoki, a ja ukarzę złych synów!
Tłum skierował się w stronę posiadłości królewskich.
Sendiuba zwrócił rodzinie zwłoki króla, wziąwszy za każdego danego im za nie niewolnika po 70 nowych, i powrócił do rodzinnej wsi.
Po pewnym czasie, widząc, że naród nienawidzi królewskich synów za chciwość i za znieważenie ojca po śmierci, Sendiuba, uzbroiwszy swych niewolników, napadł na sąsiednie państwo i zawładnął tronem.
Zazdrośni bracia nowego władcy pokryjomu złorzeczyli mu, nazywając go „chytrym Maurem“, lecz król Sendiuba, słysząc o tem od swoich griotów, uśmiechał się i powtarzał:
— Gdy małpa nie potrafi dosięgnąć ręką dojrzałego banana, mówi, że jest kwaśny!
Od tego czasu powiedzenie to stało się przysłowiem.
— Idę spać! Oczy mi się kleją! — zawołał Delimane i pobiegł do ogniska, gdzie leżało jego posłanie — kupa suchej trawy i wonnych liści karite.
Po drodze jednak zdążył w przelocie pociągnąć za nos jakiegoś zasypiającego murzyna i nagle, spojrzawszy na księżyc, rzucił pospolitą ludową zagadkę:
— „Jedna kulka ciasta zabiela całą rzekę“[22]. — Zgadnijcie, o czem mowa!
— Księżyc! Księżyc! — odezwało się kilka sennych głosów.
Powoli tłum się rozprószył. Leżąc w namiocie, słuchałem głosów dżungli, cichego szmeru wody, sączącej się przez kamienie łożyska rzeki, i szelestu latających dokoła nietoperzy...
Brussa w dzień i w nocy odsłaniała przed nami swoje tajemnice.
Widziałem na szczycie skał, gdzie mieściła się grota „Polonia“, duże pokłady kwarcu; niektóre odłamy jego nosiły ślady obróbki, inne przypominały zwykłe dla kamiennego wieku ostrza strzał. Może były to pozostałości po dawnych mieszkańcach wykrytej przez nas jaskini, a może — daleko późniejsze, zupełnie współczesne przedmioty, gdyż u murzynów spotykałem strzały, zakończone ostremi krzemieniami, a nawet siekiery z kamienia.
Idąc przez dżunglę, często spostrzegałem na swojej drodze drzewa kapokowe, roniące dojrzałe owoce. Padały one na ziemię i, z hukiem pękając, rozrzucały dokoła jedwabistą watę z tkwiącemi w niej ziarnami.
W chaszczach natrafiłem pewnego razu na dziwnej formy szałas. Stanowiły go trzy drągi, uwieńczone słomianą strzechą.
Gdy chciałem zbliżyć się do tego szałasu, mój tropiciel wstrzymał mnie, szepcząc:
— Gri-gri!...
Wiedziałem, że tem imieniem murzyni nazywają swoje fetysze. Poszedłem więc i uważnie zbadałem szałas.
Pod strzechą wisiały pęki piór sępich małe „kalebasy“ z wnętrznościami i wyschłą krwią ofiarnych ptaków, szmatki barwnej tkaniny, jakieś skórzane woreczki oraz gliniane naczynie ze zwisającemi z niego kiszkami jakiegoś dużego zwierzęcia, a może... człowieka?
— Chodź! Chodź stąd! — nalegał tropiciel. — On może przyjść, a wtedy...
— Kto może przyjść? — dopytywałem murzyna.
— On... — mruczał przerażony tubylec.
— Czarownik? — pytałem, wiedząc, że murzyni nigdy imienia tajemniczego człowieka nie wymawiają.
Kiwnął głową i pociągnął mnie za sobą.
Odszedłszy trochę, zaczął mój myśliwy odcinać nożem kawałek po kawałku jakąś lianę i chciwie ją wysysać. Gdy zauważył, że patrzę pytającym wzrokiem, objaśnił:
— To jest „ngaro“, liana, zawierająca w sobie dużo, dużo wody! Dobre duchy rozrzuciły ją w miejscach, pozbawionych wody, aby ludzie nie ginęli z pragnienia. „Ngaro“ ma korzenie długie, tak długie, że zawsze dochodzą do rzeki lub potoku i wysysają z niej wodę.
Nie wiem, czy „ngaro“ jest takim prawdziwym wodociągiem; myślę raczej, że korzenie jej opuszczają się głęboko, jak inne rośliny pustyni, szukające wody we wnętrzu piersi ziemi.
W dżungli obserwowałem dwa olbrzymie jastrzębie, bijące się o węża. Była to walka zażarta, pełna groźnego klekotu, syczenia i potężnych ciosów, zadawanych szponami. Walkę przerwał czubaty „biały orzeł“ (Spizaëtus bellicosus), wspaniały drapieżnik, porywający, jak mi opowiadano, nawet jagnięta i dzieci. Spadł, jak kamień, groźnie najeżył pióra na głowie i wydał okrzyk bojowy. Jastrzębie odleciały, kwiląc żałośnie, a tymczasem orzeł rozdzierał węża.
Gdy pewnego razu posuwałem się za szerzącym się i pochłaniającym zarośla pożarem, spostrzegłem dziwnego ptaka, lecącego wysoko nad płonącą dżunglą. Gdy zniżył się nieco, dojrzałem prawie czarne upierzenie z szerokim, jasnym pasem na skrzydłach i ruchomym czubem na czarnej głowie. Był to drapieżnik.
Gdy szybował w powietrzu, zadziwił mnie swoim lotem. Dokonywał w powietrzu niespodziewanych skoków, zwrotów, koziołkował, jak to czynią niektóre gatunki gołębi, padał znienacka, prawie dotykając piersią płomieni, i znowu w oka mgnieniu wzbijał się na znaczną wysokość. Nareszcie opuścił się na wierzchołek nagiego baobabu i usiadł. Spostrzegłem wtedy czerwone nogi i czerwony dziób. Ptak nagle się nadął, zamienił się w ciemną kulę, najeżając pióra na piersi i głowie. Wtedy poznałem go.
Miałem przed sobą sokoła-figlarza (Helotarsus ecaudatus) — wroga wężów.
Faramusa-Keita przysięgał, że, jeżeli cień figlarza pada na człowieka, jest to oznaką zbliżającej się śmierci.
We wschodniej Afryce murzyni nazywają tego sokoła „ptasim lekarzem“, gdyż, jak twierdzą, figlarz zdaleka przynosi lecznicze zioła. Inne ludy afrykańskie nadały temu drapieżnikowi nazwę „powietrznej małpy“.
Podczas pożarów, niszczących brussę w okolicach Baulé, zachwyci! mnie widok walki, której byłem mimowolnym świadkiem, wypoczywając po polowaniu w cieniu drzew.
Ujrzałem dużego, szaro-brunatnego ptaka, o czarnych końcach skrzydeł i dość długim ogonie. Biegł, wyciągnąwszy naprzód głowę z kilku czarnemi piórami, zwisającemi mu na kark. Widocznie ścigał coś w trawie. Wybiegł nareszcie na wy paloną doszczętnie polanę i tu właśnie odegrała się zażarta walka.
Ptak rzucił się na wroga, którego dojrzałem dopiero wtedy, gdy podniósł się z ziemi. Był to wąż, a gdy nadął i rozszerzył kark, zrozumiałem, że była to jadowita naja. Niby kij, rzucony silną ręką, wąż runął na ptaka, lecz ten przykrywając nogi skrzydłem, jak tarczą, drugiem skrzydłem podbił zdobycz do góry, schwycił ją w powietrzu dziobem i zaczął szarpać.
Zdaleka ptak ten był podobny do żórawia z powodu bardzo długich nóg. Był to „sekretarz“ (Serpentarius secretarius), nazwany tak dlatego, że zwisający czub przypominał zatknięte za ucho pióro... Błaha przyczyna i słabe podobieństwo dla nadania takiej prozaicznej nazwy!
Zapytałem murzynów, jak oni nazywają tego drapieżnika, zdecydowanego wroga wężów.
— Jest to „rumak djabła“! — odpowiedzieli.
To rozumiem! Imię — potężne i proszące się o legendę.
Stanowczo Europa wszystko doprowadza do poziomu mieszczańskiego, arcy-prozaicznego!
— Węże uciekają z okolic, gdzie przebywa małżeńska para „rumaków djabła“ — objaśnił mnie Buru-So.
— One się boją tych zwinnych i odważnych ptaków! — zawołał inny murzyn.
— Siran te saja sa — strach nie przeszkadza śmierci! — zauważył trzeci, uciekając się do przysłowia. — Węże boją się „rumaków djabła“, lecz giną od ich szponów i dziobów, bo ptaki wiedzą, gdzie przebywają węże i gdzie się zacznie palić dżungla. Przylatują więc i polują na uciekające przed ogniem żmije...
Na takich rozmowach, nie mających nic wspólnego z traktatami dyplomatycznemi, handlowemi, z kursami giełdowemi i plotkami wielkomiejskiemi, spędziłem dwa tygodnie w dżungli sudańskiej.
Po powrocie do Bamako spakowaliśmy nasze ustawicznie rosnące bagaże na ciężarowy samochód i wysłaliśmy je przed sobą do Sikasso, ku granicy kolonji Wysoka Wolta. Sami zaś spędziliśmy ostatni wieczór w towarzystwie gościnnego p. Terrasson de Fougéres i jego dzielnych współpracowników. Oprócz nas jednak tego wieczoru byli w pałacu gubernatora inni jeszcze goście. Przybyli jacyś objeżdżający zachodnią Afrykę parlamentarzyści, oraz inspektorowie kolonjalni; wśród nich poznaliśmy zupełnie sfrancuziałego Polaka, p. Lasockiego, oraz jednego z dyrektorów przedsiębiorstwa, budującego port w Gdyni.
Po kolacji podano kawę i napoje chłodzące na taras, urządzony na szczycie pałacu.
Była księżycowa, cicha noc.
Powietrze, uśpione i nieruchome, przepojone niebieskiem światłem księżyca i żarem, płynącym od murów, ziemi i palm, przypominało nieruchomy, umierający staw. Żona moja grała Szopena — tu, na szczycie Kuluby.
Dźwięki skrzypiec, niby znużone, omdlałe, leniwie płynęły w dal, gdzie migotała wstęga Nigru, pełnego błysków i iskier, zamglonego kurzawą drgających promieni, zadumanego o tem, co minęło i co już nie powróci nigdy... nigdy...
Gdy skrzypce umilkły, zdawało się, że dźwięki, zacichające i umierające nad pogrążonem w ciemnościach Bamako, toczyły się leniwie wdół i płynęły ponad wierzchołkami czarnych drzew, dalej i dalej, aż spadły gdzieś nad Nigrem z ostatniem cichem westchnieniem...
Nazajutrz o świcie, odprowadzani przez uprzejmych i przyjaznych gospodarzy, ruszyliśmy samochodem w stronę Kulikoro.
Przemknęliśmy przez Bamako, po raz ostatni rzucając wdzięczne spojrzenie na majestatyczną Kulubę, gdzie pozostawiliśmy nowych przyjaciół.
Wkrótce wyjechaliśmy na drogę, prowadzącą na wschód.
Mignęły przed nami ciemno-czerwone skały, tworzące niby potężne zamki obronne dawno zapomnianych rycerzy. Znaliśmy to miejsce, gdyż jeździliśmy tu nieraz przed zachodem słońca posłuchać szmeru niewielkiego wodospadu, odetchnąć zimniejszem powietrzem, przyjrzeć się zdaleka małpom, skaczącym śród głazów, wężom, plującym jadowitą śliną[23], i podziwiać ogromne szczury, gnieżdżące się w pobliżu pól. Szczury te (łacińska nazwa: Aulacodus svinderenianus) dochodzą do wielkości lisa, a stanowią zwierzynę, poszukiwaną przez tubylców. Są to gryzonie, którym mulaci portugalscy nadali niewłaściwe imię „aguti“.
Droga wybiegła na sam brzeg Nigru, gdzie jeden z moich pomocników zupełnie niespodzianie upolował bardzo pięknego wodnego ptaka, posiadającego czarne o zielonym połysku pióra i długą, cienką, jak wąż, szyję, przechodzącą w płaską głowę i zadziwiająco ostry dziób. Na grzbiecie i na skrzydłach posiadał ten ptak szerokie białe pasy. Był to Plotus levaillantii. Widziałem później gniazda tych ptaków, zbudowane z suchych gałęzi na przybrzeżnych drzewach. Zdobyczy swej szuka Plotus w wodzie, a nurkuje znakomicie i płynie szybko na wzór kormorana, bo należy zresztą do jednej z nim rodziny (Steganopodes).
W pobliżu tego miejsca, tam, gdzie skały przegradzają łożysko rzeki, zatrzymaliśmy się około kamieni Moribabugu.
Są to trzy ociosane kamienie, jakie w nieograniczonej wprost ilości spotykałem w Minusińskich stepach południowej Syberji — krainie dolmenów i przedhistorycznych cmentarzysk.
Tu, nad Nigrem, podobno niegdyś jeden z królów Kaarta podczas wojny z sąsiadami wbił swój oszczep i oznajmił, że dalej cofać się nie będzie.
Mnie się jednak zdaje, że te kamienie są zwykłym ołtarzem fetyszystów, uznających istnienie niebiańskiej trójcy: Ammo, wszechmogącego władcy świata, Tenga — ziemi rodzącej i ich syna Meleka — potężnego burzyciela.
Siady ognia wokoło kamieni potwierdziły moją myśl, że był to ołtarz trójcy, niezawodnie azjatyckiego lub egipskiego[24] pochodzenia. Ammo — bardzo przypomina Ammon-Ra, czczonego w Tebach, a Melek — Molocha z imienia i ze swoich niszczycielskich, pełnych okrucieństwa cech.
W Kulikoro, do którego dochodzi kolej z Bamako, przeprawiliśmy się promem na przeciwległy brzeg Nigru, obfitującego tu w ryby, krokodyle i lamantyny.
Ryby małe i duże, ciągle pluskające się dokoła promu, widzieliśmy istotnie, co do krokodyli zaś i lamantynów, to — tylko słyszeliśmy od rybaków.
Na ich więc sumieniu pozostawiam te potwory wodne.
Droga przecina dżunglę, wyschłą i żółtą, jak wszędzie, miejscami wytrzebioną już częściowo przez pożary. Drobne antylopy, perliczki, dropie i kuropatwy, czasem kalao lub ukoronowane żórawie zmykają, słysząc turkot naszego ciężarowego samochodu, mknącego w tumanie kurzu tuż za nami. Zwiedzamy w drodze doświadczalne plantacje bawełny w Nienébalé i Barueli, o których już wspominałem, mówiąc o programie Garda; wieczorem przyjeżdżamy do Segu, dużej osady, położonej tuż nad Nigrem, z rezydencją administratora prowincji.
Komendant wychodzi na nasze spotkanie. Jest to p. Battesti, stary, wprawny urzędnik kolonjalny. Nie włada on lewą ręką; wskutek rany, którą zadał mu niegdyś rybak Somonos, zamierzający zabić przedstawiciela władzy.
Zatrzymaliśmy się w bardzo wygodnym domku gościnnym, otoczonym pomarańczowemi i mangowemi drzewami. W ich gąszczu dyskretnie odzywał się ptak „gammier“, piszczały i cykały nietoperze, rechotały żaby. Niger, skąpany w świetle księżyca, lśnił się, jak stalowa klinga miecza; dalekie piaszczyste łachy bielały, niby przyprószone śniegiem.
Długo siedzieliśmy z żoną na werandzie naszego domku, patrząc, słuchając i dziękując Bogu za to, że świat jest tak uroczy i porywający.
Nazajutrz byliśmy obecni na nieudanym połowie ryb, a po południu pojechaliśmy na plantacje Sama, gdzie dyrektor, p. M. Humbert, pokazał nam wspomniane powyżej przedsiębiorstwo paryskiego bankiera Hirscha.
Po powrocie z Sama zwiedzałem Segu, zwłaszcza tubylczą osadę, gdzie znowu, jak w Dakarze, zauważyłem wrogie spojrzenia i nieprzyjazne mruczenia murzynów, gdy zapuszczałem się do labiryntu wąskich uliczek. Widocznie z Sahary wraz z czerwonym piaskiem zawsze przynosi wiatr zarazki muzułmańskiej nienawiści do białych ludzi — wyznawców Chrystusa...
Tę nieprzyjaźń widzimy już aż do Kutiali, gdzie anarchicznie nastrojeni murzyni szczepu Minianka zmusili władze francuskie do przykrócenia im cugli. Po zachodzie słońca, gdy czarny sierżant odtrąbi wieczorny sygnał, wszystko powinno zachowywać spokój. W Kutiali nie można już słyszeć trwających całą noc tamtamów, śmiechu i zabawy. Na każdy tamtam weselny lub pogrzebowy muszą tubylcy otrzymać pozwolenie komendanta.
Zwiedzamy w Kutiali fabrykę oczyszczania bawełny i pakowania jej w bele[25] na eksport, pięknie utrzymany ogród owocowy i warzywny oraz urządzoną przez władze fermę-szkołę dla tubylców.
Następnego ranka wyruszyliśmy dalej na południe i przed wieczorem przybyliśmy do Sikasso, starej stolicy dawnych królów murzyńskich. Widocznie potężni i zaborczy byli ci królowie, bo zbudowali miasto rozległe, a kilka szeregów murów, teraz już zburzonych, otaczało to wojownicze gniazdo.
Z biegiem czasu zmieniło się Sikasso w dużą, bogatą, handlową osadę, gdzie wznoszą się budynki administracji francuskiej.
Komendant, którego nazwiska nie pamiętam — bezbarwny blondyn, o neurastenicznej twarzy, ruchach i głosie, nienawidzący życia w kolonjach, typ zwykłego prowincjonalnego urzędnika biurowego — zaprosił nas na obiad.
Spotkaliśmy tu księcia de Croy i hrabiego Pomereu z żonami. Wracali z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie mieli świetne polowania, na dowód czego wieźli do Paryża piękne kły słonia, zabitego w okolicach Buaflé.
W miłej pogawędce z nimi spędziliśmy parę godzin.
Przed wieczorem ruszyli nasi znajomi drogą do Bamako, my zaś — na zwiedzenie malowniczych okolic Sikasso.
Dość dobrą drogą, płosząc ciągle kuropatwy i perliczki, mijając wioski murzyńskie szczepów Samokos i Tukuler, dojechaliśmy do Missiri-Koro.
Malownicza, lecz groźna grupa skał wyrasta niespodziewanie na pokrytej wypaloną brussą płaszczyźnie. Jest to grobowiec na cmentarzysku gór. Szczątki ich dawnych masywów, rozprószone na setki kilometrów dokoła, zmieniły się w gruby żwir i w potrzaskane odłamki kamienia. Missiri-Koro przypomina oazę na żółto-szarej płaszczyźnie. Dokoła ciemnych skał rosną zielone drzewa mimozowe, pseudo-mahoniowe[26], „dugura“, palisandry i jeszcze jakieś nieznane gatunki o okrągłych owocach, pokrytych niby czerwonym aksamitem.
Jeden z naszych szoferów-murzynów złapał w krzakach małą, brunatną żabkę i zabił ją bez miłosierdzia. Gdy zapytałem go, skąd takie okrucieństwo względem niewinnego stworzenia, objaśnił, że bydło, zjadając trawę wraz z wydzielinami tych żab, zapada na śmiertelną żołądkową chorobę. Nie było to nowością dla mnie, gdyż słyszałem o tem jeszcze w Gwinei.
Przez gąszcz krzaków, drzew i zarośli bambusów prowadziła ścieżka na okrągły, zarośnięty trawą teren, ze wszystkich stron otoczony skałami.
W niedużej grocie, z której wyciekało źródło, ujrzeliśmy rój pszczół. Byliśmy zmuszeni do szybkiej ucieczki.
W największym masywie skał znaleźliśmy olbrzymią, o wysokich, znikających w mroku sklepieniach jaskinię. Otwory w skałach dają dostęp wodzie deszczowej, która całemi kaskadami może spływać do groty. Padająca ze znacznej wysokości woda wyżłobiła sobie podziemne przejście, wybiegające daleko na płaszczyznę brussy.
W grotach i ciągnących się pod niemi korytarzach gnieżdżą się duże i małe nietoperze różnych gatunków. Gdy zaczęliśmy ciskać kamieniami do wyżłobionych przez wodę otworów, całe chmury tych zwierzątek zaczęły się wyrywać do głównej groty, miotać się i tłuc się z piskiem pod sklepieniem, płosząc inne, zawieszone na niem, niby czarne stalaktyty.
Szofer, który nieraz już zwiedzał z gubernatorem Missiri-Koro, opowiedział mi, że, kiedy Sikasso było jeszcze siedzibą króla So-Naba — w tych grotach ukrywano podczas oblężenia miasta skarby i broń; nieraz nawet ostatnie bitwy toczyły się śród tych ponurych skał.
Gdy wyszliśmy z groty, małpy, mieszkające na niedostępnych szczytach, powitały nas gniewnem rechotaniem i gradem kamieni. To wypłoszyło ze szczelin i niewidzialnych skrytek dzikie głębokie i barwne drozdy.
Wszędzie widzę ślady europejczyków: blaszanki od konserw, potłuczone butelki, zatłuszczone dzienniki, resztki niedawnych uczt.
Zdziwiła mnie jedna okoliczność. Zwykle bardzo ciekawi, tubylcy nie pobiegli za nami, gdy skierowaliśmy swe samochody z pobliskiej wioski na boczną drogę do Missiri-Koro.
Teraz, zwiedziwszy grotę, zrozumiałem przyczynę tego.
Groty te i przejście podziemne miały niezawodnie nie tylko swoje tradycje i legendy, lecz były miejscem świętem, gdzie przebywały duchy przodków, dobre i złe bóstwa, niewidzialni czarownicy i otaczające ich demony i potwory.
Ojcowie dzisiejszych starych murzynów szli tu na nocne misterja, na składanie krwawych ofiar, na naradę z potężnymi czarownikami.
Grota Missiri-Koro stanowiła naturalną świątynię, pełną tajemnicy i niepojętych, zagadkowych szeptów, szmerów, westchnień i jęków.
Teraz biali, nie znający strachu przed duchami i demonami, wchodzą do tych świętych grot, szukając w nich cienia i rozrywki; niepokojone przez nich „dżinny“ są ciągle gniewne i pałają zemstą, a więc żaden tubylec, chociażby najśmielszy, nie odważy się wejść pod sklepienia zbeszczeszczonej świątyni. Nawet nasi szoferzy, włóczący się oddawna po całym świecie, gdyż jeden z nich pływał jako palacz na morskich statkach, a drugi spędził kilka lat w kolonjach angielskich i hiszpańskich, nie odchodzili ani na krok od nas, niby małe, wylęknione dzieci.
W kilka dni później odsłonięto przede mną zupełnie niespodziewanie rąbek zasłony, ukrywającej karty dziejów Missiri-Koro.
Pewien kupiec, spotkany na jednym z popasów w Wysokiej Wolcie, opowiedział mi o dość niezwykłym wypadku.
— Zdarzyło się to przed kilkunastu laty — zaczął kupiec. — Były wtedy czasy nie zupełnie jeszcze spokojne, gdyż tu i ówdzie murzyni Minianka, Markas i Tukuler podnosili powstania, podniecając umysły reszty ludności, zachowującej się biernie. Nic więc dziwnego, że we wszystkich większych osadach stały zbrojne oddziały, dowodzone nieraz przez bardzo dzielnych oficerów.
Jednym z nich był kapitan Sabatier. Odznaczył się on jeszcze wtedy, gdy Francuzi posuwali się coraz głębiej i głębiej do Sudanu, gdy hojnie przelewali swoją krew, nie szczędząc jej dla ojczyzny. Słowem, kapitan Sabatier był oficerem, na którym główne dowództwo mogło zawsze polegać.
Pewnego razu przyszedł do kapitana murzyn-szpieg i doniósł, że handlarze bydła powrócili z północy z tamtego brzegu Nigru i że razem z nimi przybyli Twaregowie.
— Co robią tu ci koczownicy? — zapytał Sabatier.
— Jeszcze nie wiem, naczelniku, gdyż przybyli dopiero przed tygodniem i gdzieś przepadli, zupełnie jak strzała, wypuszczona w chaszcze dżungli... — odpowiedział murzyn.
— Rozkazuję ci dowiedzieć się o tem natychmiast i jutro o świcie donieść mi! — rzekł kapitan, — Rozumiesz?
Surowym i odważnym człowiekiem, nie lękającym się odpowiedzialności, był kapitan Sabatier, więc to „rozumiesz“ — zabrzmiało, jak pogróżka.
— Naczelniku... naczelniku! — zaczął wołać murzyn.
— Rozumiesz? — powtórzył kapitan, zaglądając w wystraszone źrenice szpiega.
— Już... już!... — odparł szeptem tubylec i wyślizgnął się z biura.
Kapitan natychmiast kazał osiodłać konia i długo jeździł po dżungli, otaczającej zburzone mury Sikasso. Niedaleko od skał Missiri-Koro bystre oczy kapitana Sabatiera dojrzały ślady wielbłądów.
Kapitan przybył do Sudan z pułku, kwaterującego w Algerji, na pograniczu Sahary, więc odrazu poznał nietylko ślady, lecz nawet gatunek wielbłądów. Były to lekkie, bystronogie wierzchowce „mehari“.
— Aha! — mruknął Sabatier. — Twaregowie udali się w stronę Missiri-Koro...
Kapitan nie pojechał tam jednak, bo wiedział, że spotkanie tłumu sfanatyzowanyoh tubylców groziło mu niechybną śmiercią.
Nazajutrz, skoro świt zajrzał do zajmowanej przez kapitana chaty, wszedł ordynans i oznajmił, że murzyn przybył i prosi o posłuchanie.
Po chwili szpieg stanął przed kapitanem i, oglądając się trwożnie, jął meldować wylękłym szeptem, że o wszystkiem się dowiedział.
— Twaregowie są w Missiri-Koro — rzekł Sabatier.
— Naczelnik już wie?! — wykrzyknął murzyn, zdumiony i jeszcze bardziej wystraszony.
— Wiem wszystko — powiedział kapitan — więc bacz, abyś mówił tylko prawdę, bo inaczej...
Oficer oczami wskazał leżący na biurku rewolwer.
Murzyn usiadł na podłodze i, mrużąc oczy, odpowiedział:
— Twaregowie rozbili obóz śród skał Missiri-Koro... Z nimi przybył poważany w Sahelu święty i uczony marabut z dwiema córkami... Do nich przychodzą tłumy tubylców, wyznających naukę Proroka... Marabut woła ich na świętą wojnę przeciwko białym... Dziewczyny, córki jego, są czarownicami i „saliira“ — prorokiniami. One przepowiadają wielkie zwycięstwo... opowiadają, że... że...
— Mów! Nie obawiaj się! — rzekł kapitan.
— One opowiadają, że wkrótce powstanie nowe, potężniejsze od wszystkich, jakie kiedykolwiek istniały, królestwo murzyńskie, ze stolicą w Sikasso...
— Co więcej wiesz? — spytał Sabatier.
— Dziś o północy ma się odbyć w grocie Missiri-Koro zebranie; sam marabut będzie przemawiał... Przybędą z Kutiali, z Mopti i Buguni wodzowie szczepów i potomkowie dawnych „almami“[27], aby się naradzić ostatecznie.
— Ostatecznie? — zapytał oficer.
— Tak! — szepnął murzyn. — Przed wojną...
— Czy powstańcy posiadają broń? — dopytywał się kapitan.
— Tymczasem — nie! — meldował szpieg. — Lecz córki marabuta mają po naradzie wyruszyć po broń do Agades[28], gdzie wszystko jest już przygotowane przez Twaregów i Maurów...
— Dość! — przerwał kapitan. — Dobrze wywiązałeś się z zadania i nagroda cię nie minie. Przyjdziesz teraz z doniesieniem, gdy córki marabuta postanowią wyruszyć w drogę!
Kapitan Sabatier natychmiast posłał raport do sztabu, oznajmiając, iż podejmuje się cały spisek wykryć, udać się razem z Twaregami do Agades i o wszystkiem donieść w odpowiedniej chwili.
W parę dni później przybył do Sikasso inny oficer dla objęcia załogi miasta; kapitan zaś, wybrawszy sobie dwu wiernych i odważnych spahisów,[29], przygotował konie, zdatne do tak długiej i ciężkiej wyprawy, i — czekał.
Pewnego wieczoru przyszedł murzyn-szpieg i doniósł, że córki marabuta wraz ze starym sługą po wschodzie słońca wyruszą w podróż. Tejże nocy kapitan ze swymi towarzyszami wyjechał w stronę Buguni; odjechawszy jednak kilka kilometrów od Sikasso, zeskoczyli jeźdźcy z siodeł, przebrali się w burnusy arabskie i, co koń wyskoczy, omijając miasto, wyjechali na drogę, prowadzącą do Dedugu.
Tu kazał kapitan ludziom zejść z koni i zaczaić się w dżungli.
Słońce już wysoko stało na niebie, gdy Sabatier i żołnierze usłyszeli tupot kopyt na kamieniach rzeki i wkrótce ujrzeli trzy wielbłądy i dwa konie. Trzech jeźdźców wparło wierzchowce do rzeki i, przebrnąwszy ją, wyjechało na drogę. Wtedy kapitan dał znak swoim ludziom i wynurzył się z chaszczy.
Jeźdźcy stanęli, z trwogą i zdumieniem patrząc na nieznajomych ludzi.
Kapitan pozdrowił ich po arabsku imieniem Allaha.
— Dokąd prowadzi wasza droga, przyjaciele? — spytał stary Twareg, którego twarz, wbrew obyczajowi koczowników pustyni, nie była zasłonięta czarnym „haikiem“.[30]
— W Agades rozkulbaczymy ostatecznie nasze konie! — odparł kapitan. — Mamy tam ważne sprawy. Posyła nas almami Mahomed Ben Okr... Sprawa nasza jest pilniejsza od waszej, mumeni,[31] ponieważ wy jedziecie po ręce dla walki, my — po rozum!
Stary przyglądał się nieznajomemu z podziwem i milczał.
— Nie wiem, o czem mówisz, przyjacielu! — odezwał się jeden z jeźdźców dźwięcznym, niewieścim głosem.
— Wiesz, lecz niby szakal, zacierający ślady, chcesz ukryć swoją myśl i zamiary! — odparł ze śmiechem kapitan. — Mahomed Ben Okr odkrył mi cały plan... Wiem, że jedziecie po broń dla powstania... Wiem to! Ja zaś jadę z doniesieniem od almami o zamierzeniach Francuzów, aby w Agadesie wiedzieli, co mają czynić, gdzie uderzyć, a gdzie przygotować się do obrony. Allah jest jeden! Allah — Sędzia i Mściciel!
— Bismillah! — zawołali Twaregowie. — Ten człowiek wtajemniczony jest we wszystkie sprawy, a sprawiedliwość i mądrość przemawiają przez niego!
— To się pokaże w Agadesie! — rzekł zagadkowym głosem kapitan.
— Jedźmy razem! — zaproponował drugi jeździec, siedzący na wspaniałym „mehari“. — Weselej będzie i bezpieczniej...
Sabatier drgnął. Usłyszał bowiem głos, zupełnie o tym samym dźwięku, jaki brzmiał w przemówieniu pierwszego jeźdźca.
Po chwili kapitan jechał pomiędzy dwoma wielbłądami i z ciekawością zaglądał w ukryte za czarnemi zasłonami twarze jeźdźców. Widział tylko podłużne, płomienne oczy, chwilami rozmarzone, chwilami drwiące. I znowu zdumienie ogarnęło oficera.
— Gdyby nagle te wielbłądy zmieniły miejsca, nie spostrzegłbym tego, gdyż postacie, ruchy, czarne burnusy, siodła, a szczególnie te oczy jeźdźców są zupełnie podobne do siebie... Dwa sobowtóry, czy co? — myślał kapitan.
— Jesteście uzbrojeni we francuskie karabiny... — odezwał się nagle nieufnym głosem jeden z jeźdźców, pochylając się ku oficerowi i bacznie mu się przyglądając.
— Siodła, uzdy i strzemiona — należą do białych — wtórował drugi. — Na zadach waszych koni widzę znaki spahisów francuskich?...
Kapitan dawno czekał na to pytanie, więc gwizdnął i ze śmiechem odpowiedział:
— Pantera ucieka nieraz od hieny, udając tchórzliwą, aby odciągnąć ją od powalonej antylopy i porwać bez walki część zdobyczy... Bywa, że zając skacze do oczu bawołowi, żeby odpędzić go od soczystej trawy...
— Mówisz zagadkami! — zauważyli jeźdźcy.
— Jakaż to zagadka?! — zaśmiał się kapitan. — Wy — zające, bo, udając odważnych, skaczecie do oczu Francuzom... wy — niewiasty!... Na Allaha! — podziwiam was z całego serca! Szczęśliwi mężowie lub kochankowie wasi!... Ja zaś pantera, sługa lwa — almami. My udajemy nieśmiałych i prosimy pomocy i obrony u Francuzów. Oszukaliśmy ich! Mają nas za swoich, a my zato mamy ich konie, siodła i karabiny. Cha — cha — cha!
— Bismillah! — wyszeptali jeźdźcy. — Masz na wszystko odpowiedź!...
— Czyż wy nie mielibyście odpowiedzi, gdybym was zapytał, dlaczego dzień jest taki upalny? Odpowiedzielibyście mi, że słońce to sprawiło. Prawda ma zawsze gotową odpowiedź!... Koran jest prawdą, a w Koranie znajdziecie odpowiedź na wszystkie wasze pytania. Zresztą, co wy możecie wiedzieć o Koranie, wy — niewiasty?!
Kapitan zaczął się głośno śmiać i puścił konia skokiem. Mehari natychmiast zrównały się z nim.
— Skąd wiesz, że my niewiasty? — rozległo się pytanie.
— Ujrzałem to w ogniu waszych oczu — najpiękniejszych na świecie oczu! — rzekł porywczym głosem oficer.
— Jeżeli jesteś mądry, nie zdradzaj tajemnicy ukrytego oblicza! — zawołała jedna z dziewcząt. — Każdy wie, co robi i za kogo ma się podawać...
— My widzimy też, co się dzieje w twojej duszy i głowie, lecz milczymy... do czasu... — mruknęła druga.
Kapitan mimowoli spoważniał.
— Czyżby one przejrzały moje zamiary? — zadał sobie trwożne pytanie. Po chwili uspokoił się i rzekł wesołym, beztroskim głosem:
— Jeżeli wiecie, to dlaczego nie każecie zjechać z drogi i zatrzymać się na nocleg? Za chwilę noc już spadnie na ziemię. Niech Allah ma nas w swej opiece!
W godzinę później w gęstej dżungli, zdala od drogi płonęło ognisko, przy którem w dużym kotle gotowała się strawa. Sześciu ludzi oświetlały czerwone, migotliwe płomienie. Było tam czterech mężczyzn i dwie piękne, młode kobiety.
Cicho gwarząc, oczekiwali, aż się rozgotują białe ziarna prosa, okraszonego kawałkami suszonego mięsa.
Kapitan z podziwem i zachwytem przyglądał się kobietom. Były piękne, wiotkie i powabne — to dojrzał odrazu; spostrzegł też, że na ich śniadych, ściągłych twarzach o ognistych oczach płonął chwilami gorący, namiętny rumieniec; wyczuwał, że pod czarnym burnusem drżały twarde, żądne piersi, do dzikich róż podobne. To niepokoiło kapitana i drażniło, lecz uczucie to znikło wobec zdumienia, które go nie opuszczało ani na chwilę. Dziewczęta były tak podobne do siebie, jak dwie krople wody.
Wiedział już, że jednej było na imię Amar, drugiej — Temir, lecz, gdy obie poszły po wodę, a powróciła tylko jedna, kapitan nie mógł odpowiedzieć sobie na pytanie: czy była to Amar, czy Temir?
Tak trwało przez kilka dni, aż nareszcie Sabatier rzekł:
— Jesteście podobne do siebie, jak dwie orlice, gdy lecą pod obłokami...
— Wspólna matka urodziła nas o jednej godzinie! — odparły ze śmiechem.
— Nikt nie potrafi was odróżnić! — zawołał kapitan.
Dziewczęta umilkły, a później jedna z nich szepnęła:
— Powiedziałeś, że jesteśmy, jak orlice pod obłokami... Żeby nas odróżnić, trzeba razem z nami wzbić się pod obłoki...
— Zajrzeć każdej zbliska do oczu i do serca! — dodała druga.
— Jabym chciał tam zajrzeć! — wybuchnął kapitan.
— Nie wolno... tobie czynić tego nie wolno! — zawołały przerażone.
— Dlaczego? — zdziwił się Sabatier.
— My jesteśmy „sahira“ — prorokinie i czarownice! Kto zajrzy nam w oczy i serce, ten nigdy od nas nie odejdzie... Ty zaś chcesz powrócić... na ciebie czekają... twoi przyjaciele... twój almami...
Tak odpowiedziały te kwiaty pustyni i zasłoniły twarze haikami. Lecz Francuz odrzucił zasłony, długo patrzał w oczy Amar i Temir, całował ich namiętne, gorące usta, czuł drżenie ich piersi, tulących się do niego, i żar młodych ramion, nic znających, a łaknących miłości...
— ...To już i koniec mojej opowieści — rzekł po krótkiem milczeniu kupiec.
— Jakto koniec! — zawołałem oburzony.
— Tylko tyle wiem, bo o tem opowiedzieli spahisi, powróciwszy z drogi. Przywieźli oni list od kapitana. Sabatier pisał, żeby na niego nie czekać, gdyż przeszedł na muzułmanizm, pojął za żony obydwie dziewczyny, że wstąpił do koczowniczego rodu Twaregów i znika w pustyni na zawsze. Jedno tylko obiecał kapitan-dezerter, że póki jego życia Twaregowie nie będą walczyli z Francuzami.
— No, i cóż dalej? Czy były jakie wieści o Sabatier? — pytałem.
— W Sikasso powstanie się nie udało, bo Twaregowie nie dostarczyli broni, a ten szczep uważa się teraz za najbardziej pokojowy i lojalny względem naszych władz — objaśnił kupiec.
— Ale Sabatier? Co robi Sabatier? — nie dawałem spokoju kupcowi.
— Podobno dotąd jeszcze koczuje z Twaregami. Ma dużą rodzinę. Jest głową szczepu... Unika spotkania się z białymi. — To już wszystko! Naprawdę, nic więcej o nim nie wiem! — zakończył kupiec.
Myśl moja pobiegła w stronę ponurych, tajemniczych skał i jaskiń Missiri-Koro, gdzie jedną ze mną drogą przeszły niegdyś mehari pięknych Amar i Temir, porywających bezpowrotnie duszę białego człowieka...





  1. Convolvulus Batatas, rodzaj słodkich ziemniaków.
  2. Indyjska „Kolza“.
  3. Wódz, ogłaszający „świętą wojnę“.
  4. Mumen — wierny.
  5. Zachodnia część Sudanu.
  6. Północna część obwodu Bamako.
  7. Niektóre z tych informacyj podaje J. Brévie „Islamisme contro Naturisme“, str. 198—200.
  8. Namiot mongolskich koczowników.
  9. Baobab.
  10. Ojciec.
  11. Mali — hipopotam.
  12. Każdy człowiek najlepiej zna swoje potrzeby (dosłownie: każdy najlepiej zna robactwo swego posłania).
  13. Tlenek żelaza, naturalna i pospolita farba mineralna.
  14. W górach Tireli, Bandiagara, Bubani-Kani, Ibi-Engem itd. (patrz dr. E. Ruelle Antropologie, t. XV; L. Desplagnes, Le pluteau central nigerien. Paris, 1907.
  15. Biblijni Chittim, egipscy — Keta.
  16. Manis longicaudata.
  17. Otolicnus senegalensis oraz Galago Demidoffi, należąca do rodziny „Lemurydów“, wspominane przez zoologów francuskich (Maclaud, Geoffroy St. Hilaire, Fischer).
  18. Zając jest z rozmiarów uszu podobny do osła, jednak nie jest jego synem.
  19. Misa z tykwy (bani).
  20. Żaba i zawartość jej żołądka należą do kalao (ptak, żywiący się żabami).
  21. Mi be fo uaraba su ku na, o te fo a gnaname gnan — la (Moussa Travele, str. 42).
  22. Degé — Kun — kele e ba dżi dié (M. Travele, l. c. str. 52).
  23. Ślina ta powoduje zapalny stan oczu.
  24. Horus, Oziris i Izyda.
  25. Obwód ten dostarcza rocznie 2000 ton bawełny. Oczyszczenia i eksportu tej ilości dokonywa wspomniany zakład, należący do „Association cotoniére coloniale“, założony przez francuskich przemysłowców włókienniczych.
  26. Khaya senegalensis.
  27. Almani — król.
  28. Osada w środkowej francuskiej Nigerji, odległej o 1600 km. od Sikasso.
  29. Kawalerzysta algierski.
  30. Zasłona, połączona z burnusem.
  31. Wierni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.