Niewolnicy słońca/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niewolnicy słońca |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy teraz myślą powracam do wartkiej, ruchomej drogi, „wielkiej, miłościwej Issa“[1] widzę na niej dwie łodzie, płynące pod powiewającą nad niemi polską flagą, zaniesioną przez nas aż tu — do serca Afryki. Przypominam sobie lata młodzieńcze, gdy marzyłem o wyprawach i odkryciach Stanleya i Livingstona, a gdy gnębiła mnie myśl, że nielitościwym wyrokiem losów zmuszony będę płynąć tym samym Nigrem pod jakimś obcym znakiem.
A jednak życie odmieniło wszystko i, chociaż siwizna przyprószyła mi głowę, a po Stanleyach i innych wielkich podróżnikach dla mnie, literata polskiego, pozostała do badań tylko dziedzina dusz ludzi różnych barw — na Nigrze, na wysokim maszcie łodzi „Dżenne“ dumnie powiewała flaga wolnej Polski, mojej ojczyzny!
Niger pozostawił mi we wspomnieniach ślad jakiegoś tragizmu...
Bo i jest on w części swego biegu, pomiędzy Sigiri a Say, tragicznym wojownikiem, obrońcą czarnych szczepów, spokrewnionych z najstarszemi ludami Afryki, uchodzącemi coraz dalej i dalej na południowy wschód lądu, gdzie szukają schronienia w niedostępnej dżungli, do której już zbiegły przed najeźdźcami potentaty kniei — słonie.
Niger stanowi jedyną tamę dla fal piaszczystego morza Sahary. Gdyby znikły jego mętne nurty, — piaski pustyni przeciągnęłyby swoje martwe i zabójcze macki i zaczęłyby zagarniać połać po połaci tych pól, na których teraz pracowity Malinké zbiera plon pól, wydartych dżungli w pocie czoła, w dymach pożarów leśnych, w znoju skwarnych dni.
Walka potężnej rzeki z pustynią trwa od wieków.
Piaski już odsunęły łożysko rzeki, już przecięły jej potworny potok ciągnącemi się na całe kilometry mieliznami i obszernemi łachami, już usypały setki mniejszych i większych wysepek. Lecz potężny Niger nie daje za wygranę, podmywa przeciwległy brzeg i zdobywa utracone przestrzenie metr po metrze. Rzeka walczy z uporem, z rozpaczliwym wysiłkiem. W porze deszczowej rozlewa się na dziesiątki i setki kilometrów,[2] atakiem zdobywa piaszczyste tereny, porywa je i, zakręciwszy w wirach, niesie na wschód i południe, aby swoich jeńców rzucić do stóp Oceanu.
Przed ujściem Tinkisso są brzegi Nigru górzyste i leśne, dalej daje się już wyraźniej odczuwać wpływ pustyni. Znikają wyżyny i lasy, a na ich miejscu zjawia się równina i morze trawy, stanowiącej brussę sudańską. Coraz częściej spotykaliśmy tam grupy wysepek, labirynty odnóg i rozgałęzień rzeki, więcej mielizn, wystających skał i piaszczystych łach, wcinających się w główny prąd.
Cały szereg wiosek: Irkito, Mamfora, Balatu, Jara, Damsa i innych, zaludnionych przez rybaków Malinké, czepia się brzegów rzeki, karmiącej ludzi.
Ubogie to na pozór i brudne siedziby, lecz dokoła nich ciągną się pola uprawne, a rzeka zabezpiecza im urodzaj prosa, kukurydzy, ryżu.
Na Nigrze rzadko można spotkać płynące zdaleka łodzie. Czasami tylko widzieliśmy je, naładowane orzechami kola, workami z mąką, prosem i arachidami. Zato małych pirog rybackich spotykaliśmy dużo.
Śledziliśmy, jak łowcy wyciągali sieci i wyrzucali na brzeg stosy miotających się ryb, jak porywały je sępy, jastrzębie i odważny orzeł-rybak. Na przeciwległym brzegu łach przechadzały się, w oczekiwaniu swej kolei, — żórawie, marabuty,[3] czaple, spatule,[4] pelikany i ogromny bocian senegalski o czerwonym z czarną pręgą dzióbie.[5]
W labiryncie pomiędzy wyspami żerowały stada małych dzikich kaczek,[6] gęsi czarnych i gambijskich[7] o karminowych głowach i groźnych ostrogach na skrzydłach.
Tuż nad wodą biegały różne brodźce — od małego bekasika do dużych okazów o biało-czarnem opierzeniu, o żółtych, zwisających od dzioba, miękkich narościach i ostrogach na zgięciu skrzydeł.
Polowaliśmy na ptactwo, takie niepłochliwe, a takie mocne, że się go prawie nie imał śrót naszych dubeltówek. Polowaliśmy dla zbiorów naszych na siedzące na drzewach i krzakach kormorany i szare czaple, na barwne bąki i ibisy, zastygłe tuż nad wodą. Zdobywaliśmy raz po raz kuropatwy i perliczki, wybiegające z dżungli na brzeg rzeki. Widzieliśmy różne zwierzęta podczas wodopoju — szakale, hieny, mangusty, dzikie koty i antylopy, lecz z łodzi, będącej w ruchu, i to na wartkiej rzece, trudno strzelać, tem bardziej, że mieszkańcy brussy zdaleka już węszyli nas i znikali w chaszczach nadbrzeżnych.
Na błotnistych brzegach wysepek lub na kamieniach, przegradzających bieg rzeki, wdzieliśmy nieraz krokodyle „bama“; posiadają one w swojem imieniu święty pierwiastek „ma“, oznakę ryby, fetysz dźwiękowy, przyniesiony przez dalekich przodków szczepu z Azji, gdzie groźna bogini „Ma“ o ciele rybiem miała swoją siedzibę. Krokodyl „bama“, lamantyn — „ma“ i hipopotam — „mali“ pozostają totemami Malinké i ochrania je prawo „tabu“, zakazujące zabijania tych zwierząt.
Na Nigrze po raz pierwszy ujrzeliśmy potworne łby hipopotamów, z hałasem wyrzucających wodę z chrapów.
Małe oczy zwierząt szybko i uważnie oglądały okolicę, krótkie uszy łowiły każdy szmer, najlżejszy plusk wody. Po chwili, spostrzegłszy łodzie, znikały w nurtach rzeki, wynurzając się coraz dalej i dalej i szybko płynąc z prądem. Jednak wkrótce zjawiły się głowy hipopotamów już za nami. Widocznie przepłynęły pod nami i powracały na bardziej głębokie miejsca, rzadkie o tej porze roku, gdy Niger wyłania coraz więcej mielizn i skał.
Spotykaliśmy tu krokodyle. Te gady przedpotopowe nie wahają się napadać na ludzi, a podczas naszej podróży w jednem miejscu porwały nawet konia, schwyciwszy go podczas wodopoju za pysk. Przy miejscach, uczęszczanych przez przychodzące do wody zwierzęta, krokodyle czekają na zdobycz, leżąc tuż przy brzegu, niby zatopione pnie drzew lub szaro-zielone, omszałe głazy.
Rybacy Malinké noszą na piersi talizmany, chroniące od straszliwych paszcz krokodyli, znają zaklęcie, złożone z sakramentalnych słów, mówiących o pokrewieństwie dalekich pradziadów z potworami rodzimej rzeki.
Przyglądając się niedostępnej dżungli, docierającej do urwistych brzegów Nigru, skałom, przegradzającym jego wartki prąd, chybkim, wywrotnym pirogom rybackim i straszliwym zębatym paszczom krokodyli, wygrzewających się na kamieniach lub ostrożnie sunących powierzchnią wody, z której wynurzają się zaledwie małe, złe oczy i rozdęte nozdrza, — ujrzałem we mgle wieków przodków Malinké, uzbrojonych w harpuny o ostrzach z kości i kamienia.
Ile przygnębiającego, a budzącego bujną wyobraźnię lęku odczuwali pierwotni rybacy przed opancerzonemi, zuchwałemi i potężnemi „bama“!
Widziałem piękne ciała rybaków, miotających się w trwożnym śnie i rozdzierających nocną ciszę swoich ubogich schronisk przeraźliwym krzykiem sennej mary:
— Bama! Bama!
W pierwotnej wyobraźni rybaka mknęły korowody nocnych zjaw, podczas gdy w jego wzburzonym umyśle kołowały bez związku w wirze postaci i wypadków: harpun, miotany w ryby, czarne, śmigające na głębinie ciało „ma“[8] i nagle tuż obok, w tajemniczo krótkiem mgnieniu oka zjawiająca się postać zmarłego dziada, a po nim — za chwilę grzebieniasty ogon i zębata paszcza „bama“.
Na Nigrze zrozumiałem chwilę narodzin totemów i rodzinne, tragiczne więzy pomiędzy przodkiem, noszącym święty znak chetyckiej bogini ryby — Ma, a „ma“ — lamantynem, „bama“ — krokodylem i „mali“ — hipopotamem, — bo były to postacie, nawiedzające i przerażające pierwotnego Malinké, pogrążonego w trwożnym śnie po znojnym, w ciężkiej pracy i niebezpieczeństwie spędzonym dniu.
Zrozumiałem, dlaczego inni rybacy Torodo i Sarakolle nazywają ukoronowanego żórawia imieniem, zawierającem świętą sylabę — „ma“. Ten żóraw „koma“ był ich sojusznikiem, gdyż przenikliwym krzykiem i nagłą ucieczką swoją przestrzegał tubylca przed zbliżaniem się świętego, otoczonego postrachem „bama“.
Siedząc przed domkiem na dziobie łodzi, słuchając cichej gwary murzyńskiej lub nuconej półgłosem pieśni, kołysany pluskiem drągów bambusowych, miarowo opuszczanych do wody rękami czarnych majtków, myślałem o różnych sprawach, na pozór drobnych, a zagadkowych.
Naprzykład, dlaczego Malinké używają na amulety biało-fioletowych, magicznych muszelek „kori“,[9] i dlaczego te same muszelki noszą na kapeluszach nasi tatrzańscy górale? Ani Malinké, ani nasi górale nie mają tych muszli w swoim kraju, lecz kupcy sprowadzają je dla nich z oceanu Indyjskiego...
Dlaczego niektórzy myśliwi, polujący na słonie, noszą hełmy ze znakiem azjatycko-indyjskiej „swastyki“ i dlaczego nasi górale mają ten obcy dla nich emblemat na domach i na ciupagach?
Jakieś ludy, rozumiejące znaczenie „kori“ i swastyki, wyszedłszy z głębin Azji, rozprószyły się po kuli ziemskiej, roznosząc swoje przesądy, znaki mistyczne i swoją krew. W Tatrach mógł je pozostawić po sobie Atylla — bicz Boży, w Afryce ci sami przybysze, którzy przynieśli z sobą święty znak bogini-ryby. A jeżeli odbyło się to w ten sposób, to czyż nie istnieją zadzierzgnięte od wieków i wieków więzy rodzinne pomiędzy północą Starego Świata, a jego południem?
W te piękne wieczory na Nigrze, gdy palące słońce już tonąć zaczynało w złocistych i różowych mgłach zachodu, a turkusowe i szmaragdowe niebo powolnie wchłaniało w siebie szkarłat rubinów tonącej za horyzontem płomiennej planety; gdy tuż nad wodą sunęły, niby eskadry jednopłatowców, hufce srebrzysto-białych czapli,[10] miarowo i spokojnie tnących silnemi skrzydłami już uśpione powietrze; gdy się rozlegał głośny plusk dużych ryb, igrających z ostatniemi błyskami słońca na migotliwych falach, i leniwe okrzyki znużonych skwarem ptaków — chciało się wierzyć, że wszyscy ludzie są braćmi i że to braterstwo odczują sercem i duszą, a w szmerze krążącej w żyłach krwi dosłyszą kiedyś upragnione, wymarzone przez miljony pokoleń słowa: „niech się stanie pokój na ziemi!“...
Gdy pogrążeni w zachwycie płynęliśmy Nigrem w jasne, widmowe noce księżycowe, zdawało się nam, że jesteśmy przeniesieni do innego świata, zatopionego w otchłani niebieskich, leniwie falujących strug, spływających z nieba. Zdawało się, że ten świat mieści się w połyskującej wstędze płonącej i gasnącej co chwila srebrnej drogi, otoczonej czarnemi murami dżungli, zbiegającej ku rzece, a ukrywającej wielką tajemnicę.
Droga ta prowadziła do nieznanej krainy, leżącej gdzieś wysoko, poza światami, dalej od gwiazd najdalszych, ledwie dostrzegalnych na wschodniej połaci bezdennego i bezkreślnego namiotu nieba. Nie dająca się wyrazić słowami muzyka rozbrzmiewała nieustannie, wynurzając się z cichych strug, powolnych, stygnących kaskad tajemniczego światła — a może nie muzyka, tylko odruchy znużonej, a nagle pozostawionej w bezwładzie duszy? może dzwonienie krwi w skroniach? może ustające, słabnące ruchy ciągle podnieconego serca, znużonego już życiem, pełnem dążeń i wrażeń, niepojętej trwogi, gorących pragnień, niepohamowanej tęsknicy i radości, złowrogich przeczuć i rozkoszy dokonywania zamierzeń?
Muzyka brzmi od wody, dżungli, powietrza, nieba, księżyca i gwiazd, a jej cicha melodja zaciera ślady przeżyć wczorajszych i dzisiejszych i, zlekka muskając miękkiemi skrzydłami, wygładza jakąś białą płaszczyznę, przygotowaną do wyrycia na niej nowych trosk i nowych dążeń.
Piękne były te noce-ballady na potężnym, dzikim Nigrze, gdy skały i drzewa przybierały kształty potworów, a potwory zamieniały się w nieruchome i niegroźne kamienie lub konary drzew, które zatonęły.
Dżungla nocna mówi szeptem, nigdy nie milknącym; nocna droga wodna milczy, przejęta tajemnicą zapłodnienia ziemi mistycznym siewem bladego księżyca, a duszy człowieczej — świetlanemi, nigdy nie doścignionemi marzeniami, kojącemi i darzącemi cichą radością.
Innych wrażeń doznałem podczas nocy ciemnych, otchłannych, groźnych i zaczajonych, gdy tylko gwiazdy spoglądały obojętnym, odwiecznym wzrokiem na miotającą się, cierpiącą i konającą ziemię.
Pędząca ku dalekiemu oceanowi rzeka staje się czarniejsza od otaczającego mroku. Chwilami tylko migną tu i owdzie i utoną bez śladu odbicia gwiazd lub przemknie po płaskich grzbietach najbliższych fal błysk zapalanego papierosa. Z ciemnej nocy występują niejasne, miękkie kształty drzew, zarośli trzcin i krzaków; znienacka, tuż przed dziobem łodzi wyłaniają się ostre rafy i zatopione łachy piaszczyste. Z nich wpadają do wody z sykiem i pluskiem potężnym długie cielska gadów i zrywają się z krzykiem i piskiem czeredy ptactwa, długo jeszcze miotającego się w mroku i płoszącego ciszę jękiem trwogi.
W takie noce zapalałem lampę acetylenową z reflektorem i rzucałem jasny snop promieni na wodę i uciekające brzegi.
W mętnych nurtach widziałem czarne i srebrzyste ciała ryb, wypływających ku światłu. Mogłem rozróżnić powolne ruchy płetw i zdumione, okrągłe oczy.
Tuż przy wodzie, z piasku lub z trawy, rosnącej na wilgotnej ziemi, błyskały od czasu do czasu oczarowane i ubezwładnione rażącem światłem krwawo-ogniste ślepia krokodyla, zielone, zwodnicze oczy drobnych drapieżników, płonące źrenice szczurów wodnych i ptaków.
Promienie lampy ślizgały się dalej i wyżej, przebijały gąszcz drzew i krzaków i odkrywały coraz to nowe istoty. Na zwisających nad rzeką gałęziach siedziały uśpione kaczki,[11] zimorodki i kormorany; wyżej — na wierzchołkach nadbrzeżnych drzew — biało-śnieżne czaple i żórawie, szukające tu schronienia przed drapieżnemi mangustami i cywetami,[12] ślizgającemi się bez szmeru, niby węże, w chaszczach.
Często zrywały się z drzew stadka nocujących w pobliżu rzeki kuropatw i perliczek.
Promienie lampy sunęły dalej po wygiętych konarach potwornych baobabów, podobnych do skłębionych i walczących pytonów. Śród wykrzywionych gałęzi odkrywałem sylwetki śpiących sępów i orłów.
Gdy pewnej nocy skierowałem promień lampy przed siebie, z mroku wypłynęło nagle widmo.
Była to duża łódź żaglowa, płynąca przeciwko prądowi. Majtkowie spali w namiocie ze słomianych mat i tylko jeden człowiek w białym burnusie stał przy sterze, lawirując wśród wysepek i raf. Stał biały i nieruchomy i wraz z białym żaglem przypominał zjawę niejasną, wyłaniającą się z czarnych czeluści nocy. Łódź przesunęła się z lewej burty naszej szalandy, pozostawiając po sobie lekki zapach dymu przygasłego na pokładzie ogniska...
Lampa oświetliła postacie naszych majtków. Silnemi ramionami wyciągali okute drągi z wody, wyrzucali je przed siebie i wbijali w dno. Oparłszy się całem ciałem, odpychali się z ciężkiem westchnieniem wysiłku, a później, gdy łódź nabierała rozpędu, schylali się i szli wzdłuż burty, wsparci ramieniem na końcach bambusowych drągów, szeleszcząc bosemi stopami na żelazie pokładu.
Powiew świeży, przechodzący w dość silny wiatr, rozpędził gorące opary.
Murzyni zaczęli jeden po drugim wdziewać na siebie ubranie. Wysoki majtek wciągnął na nagie bary gladjatora coś czarnego, bardzo dziwnie leżącego na nim. Oświeciłem go dobrze i ujrzałem... czarny żakiet europejski.
Zastanowiło mnie, skąd mógł tu dotrzeć ten czarny strój. Z pewnością w całej Afryce od zwrotnika do zwrotnika nie mógłbym znaleźć na białym człowieku czarnego, ciepłego żakietu.
Postanowiłem sprawę tę zbadać podczas porannego postoju przy jakiejś łasze, gdzie zwykle nasi majtkowie przyrządzali sobie na ognisku strawę: kaszę z rybami, złapanemi w sieć.
Snuły mi się po głowie różne domysły. Wiedziałem, że murzyni chętnie nabywają stare europejskie ubrania cywilne i oficerskie. Spotykałem już tubylców w mundurach lekarzy wojskowych, w paltach, w hełmach kirasjerów francuskich, w staromodnych surdutach i w olbrzymich, nieforemnych cylindrach, które przywędrowały tu z krainy Burów.
Jednak interesujące były koleje losu tych części ubrania białych ludzi, te szlaki i etapy, prowadzące od eleganckich panów europejskich do czarnych torsów murzynów Malinké, Sussu, Bambara i Mossi!
Czarny żakiet, widziany na zziębniętym majtku, stanowczo niepokoił mnie. Niecierpliwie czekałem ranka.
Komendantem naszej łodzi był stary włóczykij, piastujący godność pilota statków, kursujących po Nigrze w okresie dużej wody. Żona moja przezwała go „admirałem na tacy“.
Było to bardzo trafne porównanie. „Admirał“ nasz bowiem siedział stale na żelaznej pokrywie luki, prowadzącej pod pokład szalandy; pozostawał na tej „tacy“ nieruchomy, przebierając paciorki muzułmańskiego różańca i mamrocząc chwalebne hymny do Proroka.
Gdy o świcie usłyszałem głos „admirała na tacy“, zerwałem się z łóżka i wyszedłem na pokład. Był mglisty, dość zimny poranek. Majtkowie krzątali się żwawo, koło sporządzenia gorącej strawy. Poszedłem do żakietowego dżentlemena i, poczęstowawszy go papierosem, zacząłem uważnie oglądać jego strój. Był to stary żakiet — zniszczony, o wyrwanych guzikach, zaciasny na potężną pierś i atletyczne bary majtka, lecz jeszcze dzielnie się trzymający, gdyż tkanina była mocna, niegdyś, zapewne, droga.
Na pierwszy rzut oka nic nic mówiło o losach żakietu. Zwyczajny, dymisjonowany, bezdomny starowina, szukający przytułku chociażby na murzyńskim grzbiecie...
Odchyliłem kołnierz i od strony wewnętrznej znalazłem na jedwabnej tasiemce półwytarte już złote litery. Chciałem poznać imię krawca, aby domyśleć się pochodzenia rzeczy.
Przeczytałem: „Mandl, Moskwa“.
Była to znana firma, mająca swoje filje niemal we wszystkich większych miastach Rosji.
Budząca niepokój ciekawość owładnęła mną. Szukałem dalej. Odchyliłem podszewkę wewnętrznych kieszeni. W jednej z nich znalazłem niegdyś białe, obecnie bardzo brudne pasemko tkaniny, a na niem atramentem napisane nazwisko pierwszego właściciela żakietu.
Z trudem odczytałem rosyjski napis: „Doktor Sergjusz Mikołajewicz Kononow“.
Niezawodnie, żakiet przybył tu z Rosji, z kraju niebywałej tragedji dziejowej, szalejącej na olbrzymiej przestrzeni luźnie skleconego przez zaborcze rządy imperjum, do którego usiłowano przemocą lub podstępem wcielić obrońcę chrześcijańskiego zachodu od wschodniej dziczy — Polaka, dzikiego, pierwotnego rybaka — Ostjaka, miłującego ponad wszystko wolność Gruzina i kierowanego przez szamanów koczownika Oroczona, pastucha — Burjata i potomka Złotej Hordy — Kirgiza, wyznawcę Buddy — Kałmuka i przechowującego tradycje Kalewali — Finna północnego Uralu.
Pochłonięty swemi myślami i nie zwracając uwagi na zdumienie i zakłopotanie murzyna, uważnie oglądałem tajemniczy żakiet. Czarny właściciel jego obawiał się, prawdopodobnie, że chcę go pozbawić tak pięknej rzeczy, wzbudzającej ku niemu szacunek rodaków.
Na lewej stronie piersi wykryłem dziurę, sporą dziurę, będącą niezawodnie śladem kuli.
W każdym razie po przeszyciu tkaniny kula utkwiła w piersi jego właściciela. Duża plama na podszewce, a w rogu wewnętrznej kieszeni — prawdopodobnie, resztki skrzepłej, zczerniałej krwi świadczyły wymownie o nieznanym nikomu dramacie.
Zauważyłem przy oglądaniu żakietu jeszcze dwa drobne szczegóły.
Usiadłem na kamieniach, przyglądając się murzynom, jedzącym ze wspólnego kotła codzienny kuskus, lecz myślami odbiegłem daleko, do krwawego 1918 roku w Moskwie. Wtedy nieraz widziałem, jak z bolszewickich więzień wywożono wozami bieliznę, ubrania i buty więźniów, straconych ostatniej nocy.
Wywożono to wszystko na rynek, gdzie je sprzedawano tłumowi.
Z pewnością żakiet mego majtka odbył w ten sam sposób ostatni etap swej dalekiej i zagadkowej wędrówki z Moskwy nad Niger.
Historja czarnego żakietu, należącego do majtka z „Dżenne“, była niezawodnie bardzo niezwykła dla stosunków państw cywilizowanych, a, niestety, całkiem zwykła dla Rosji, kierowanej przez genjalnych komedjantów-bandytów lub szaleńców z pod znaku komunizmu.
Widziałem cały przebieg wypadków, bo obserwowałem je przez długi czas grasującego w Rosji bolszewizmu.
...Młody lekarz Sergjusz Kononow wychodził z uniwersytetu po raz ostatni. Był szczęśliwy i dumny, bo właśnie przed chwilą starannie schował do kieszeni dyplom. Teraz życie stało przed nim otworem. Widział swoją drogę życiową jasno, nie łudził się zbytnio wygórowanemi nadziejami i nie truł się pesymistycznemi przeczuciami. Oczekiwała go ciężka praca, skromna karjera lekarza w małem miasteczku i, może, po dziesięciu latach — w jednej ze stolic. Czuł jednak, że byt będzie miał zabezpieczony, ponieważ zaś nie posiadał niezwykłych ambicyj, był spokojny. Pragnął jednak młody lekarz nie tylko spokoju, lecz i szczęścia osobistego, a więc pędził teraz na Łubiankę[13], gdzie mieszkała rodzina starych znajomych. Tam już od roku Kononow ulokował swoje serce przy młodej, bardzo przystojnej panience — Marji Kriwcowoj.
— Mam dyplom! mam dyplom! — zawołał wesołym głosem Kononow, wpadając do domu Kriwcowych.
Wszyscy otoczyli go, ściskali i winszowali.
— Teraz jeszcze rok i — ślub! — oznajmił młody lekarz, całując narzeczoną w rękę.
— Z Bogiem! — odezwali się rodzice.
Nikt wtedy nie wątpił, że wszystko się spełni po myśli tych skromnych ludzi. Życie człowieka od czasów jaskiniowych aż do naszego wieku wybujałej cywilizacji pozostaje zjawiskiem nader prostem i łatwem do kierowania. Jednak życie społeczeństwa i narodu, wciśniętych w ramy państwa, stało się nieobliczalnem i bardziej skomplikowanem, niż współczesne największe maszyny, wyrabiające nieraz najdrobniejsze przedmioty — guziki, szpilki lub haczyki, jak dwie krople wody podobne do siebie; maszyny nieraz zaczynają chaotycznie wyrzucać te przedmioty i niszczyć je, gdy coś się psuje w ich mechanizmie.
Tak się też stało i w tym wypadku życiowym.
Maszyna państwowa się popsuła i zamiast ślubu, doktor Sergjusz Kononow w osiem miesięcy po skończeniu uniwersytetu już pracował w małym szpitalu pułkowym, stojącym gdzieś na galicyjskim froncie. Porwała go bowiem i wyrzuciła na nieprzewidziane miejsce i nieznane losy wojna światowa.
Trwała ta rzeź, uprawniona i uświęcona przez kościół i „najwyższe ideały“ narodowe i państwowe, niezmiernie długo, a zakończyła się rewolucją. Kononow z całem przekonaniem protestował przeciwko zbrodni wodzów rewolucyjnych, gubiących armję, nareszcie opuścił pułk i powrócił do Moskwy. Jeszcze w drodze, rozmyślając nad minionym okresem czasu, doktor zdawał sobie sprawę z tego, że już nie odczuwa młodzieńczej radości i podniecenia, że przeżycia osobiste, widok cierpień i nędzy ludzkiej, tysiączne wypadki śmierci, porywającej w jego oczach poszarpanych w strzępy żołnierzy, zniechęcenie i rozgoryczenie zgasiły w nim promień słońca — towarzysza młodych serc i młodych dusz.
Cieszył się, że ujrzy kochaną dziewczynę, lecz jednocześnie czuł, że, gdyby niespodziewanie zatrzymał się w drodze — nie rozpaczałby, nie biłby głową o mur, jak z pewnością czyniłby to przed czterema laty...
Nie wiedział Kononow, że życie wycisnęło swój ślad i na przyszłej towarzyszce jego życia. Pozostawiona samej sobie, panna Marja Kriwcowa przeżyła już chwile zwątpienia, wahań, pewnego żalu do siebie i rodziców o to, że była już związana z Kononowem, porobiła dużo spostrzeżeń, porównywała swego narzeczonego z innymi mężczyznami, bardziej barwnymi i ambitnymi, chociaż, być może, mniej wartościowymi i czystymi od skromnego lekarza pułkowego.
Spotkali się ze sobą serdecznie, lecz o ileż zimniej, niż wtedy, gdy on, zajęty w klinice lub na egzaminach, nie zjawiał się przez dwa dni! A przecież minęły już cztery długie, straszliwe lata!...
Jednak powoli przywiązanie i zaufanie powróciły, a z niemi razem odżywać zaczęła dawna miłość. Znowu zakwitła nadzieja w sercu Kononowa, a promyk słoneczny zaczął częściej zaglądać do duszy...
Znowu wszystko stało się takie jasne i proste, zrozumiałe i niestraszne.
Szybko zbliżał się termin ślubu, więc doktor zamówił dla siebie w dużym sklepie Mandla frak — na uroczystość weselną i bardzo dobry żakiet wizytowy.
Młody był doktor Kononow! Wiedziałem o tem dobrze oglądając ubranie, które niegdyś do niego należało.
Na podszewce kieszeni stało wypisane „Doktor Sergjusz Mikołajewicz Kononow“...
Aha! Więc nawet przed krawcem nie mógł się oprzeć pokusie pochwalenia się swoim uczonym tytułem. Tego nigdy nie uczyniłby człowiek starszy... Na prawej klapie żakietu odnalazłem ślad, odciśnięty metalem. Niezawodnie był to ślad srebrnego znaku lekarskiego, noszonego w Rosji wyłącznie przez młodych ludzi. Butonierka lewej klapy była znacznie rozszerzona. Widocznie nieraz wkładano w nią kwiatek — oznakę młodości.
Były to jednak badania sędziego śledczego, badania całkiem zbyteczne. Dość było spojrzeć na wymiar żakietu, na jego proste ramiona i na wcięcie w wąskim pasie, na jego długość, żeby odrazu powiedzieć, iż Kononow był człowiekiem młodym, wysokiego wzrostu, zgrabnym i szczupłym...
Więc szczęśliwy posiadacz żakietu znowu widział przed sobą drogę życiową; żadna mgła nie przysłaniała przed nim horyzontu.
Nagle nadszedł październik 1917 roku, gdy tłum uliczny, złożony z wyrzutków społeczeństwa, kierowanych przez zbrodniczych siewców komunizmu, zburzył gmach państwa, losy ludu i poszczególnych obywateli. W tym wirze wypadków zginął doktor Sergjusz Mikołajewicz Kononow, zginął bezmyślnie i niepotrzebnie, jak zginęły miljony Rosjan.
Komisarzem obwodu, gdzie się znajdowało mieszkanie Kononowa, został komunista — felczer szpitala, kierowanego przez doktora na froncie. Felczer wiedział o protestach Kononowa przeciwko rewolucji i zaaresztował go. Wrzucono więźnia do lochu Czeki, skąd od czasu do czasu wywlekano go na śledztwo, prowadzone przez sędziego, byłego aresztanta kryminalnego.
Śmiano się z Kononowa, gdy w otoczeniu żołnierzy z bagnetami maszerował do sędziego. Śmiano się, gdyż dziwnym wydawał się w tem strasznem miejscu elegancki żakiet więźnia. Miał go Kononow na sobie w chwili aresztowania, gdy powrócił od narzeczonej i znalazł w swojem mieszkaniu zasadzkę.
Pewnej nocy otworzono loch i wywołano pięciu więźniów, a śród nich wymieniono nazwisko Kononowa. Prowadzili ich wąskim kurytarzem, aż wyszli na podwórze, gdzie tuż przy wyjściu stał olbrzymi drab i strzelał do nich z rewolweru. Kononow i jego towarzysze nie powrócili już nigdy do swego lochu i nikt ich nigdy na tej ziemi nie ujrzy.
Z zabitych ściągano ubrania i buty, pakowano do worów i wynoszono na rynek, gdzie tego skrwawionego „towaru“ gromadziło się coraz więcej i więcej. Jakieś pomysłowe osobniki długo skupywały ubrania „zlikwidowanych burżujów“ i wiozły różnemi drogami do Odessy, skąd towar, nieco uporządkowany, wysłano zagranicę.
Inne już osobniki sprzedawały te tragiczne pamiątki po zamordowanych niewinnych ludziach do Małej Azji, do Egiptu, Marokka, Tunisu, skąd arabscy kupcy wieźli je dalej do Maurytanji i Sudanu — nad Niger.
Taką krwawą drogą przeniósł się prawdopodobnie żakiet Kononowa z eleganckiego sklepu Mandla w Moskwie nad Niger, przeszedłszy lepsze czasy, gdy bywał w miłym domku na Łubiance, w schludnem mieszkaniu doktora, w teatrach i kawiarniach, aż zanurzył się w mrocznym lochu Czeki, skąd, skrwawiony i przeszyty kulą, powędrował na rynek, do Odessy i po kilku właścicielach dotarł do potężnego karku majtka Malinké
Doprawdy, uważam za rzecz wprost mistycznie groźną i straszliwą, że nawet najprostsze przedmioty jak naprzykład ten czarny, zniszczony żakiet od Mandla, spotkany na Nigrze, w naszym wieku szaleństwa i zbrodni nabierają tragicznego wprost znaczenia.
Dość smutne rozmyślania nad żakietem majtka przerwało jakieś niewidzialne żyjątko, podnoszące wilgotny piasek. Gdy się wydostało na jego powierzchnię okazało się, że był to mięczak, który zaczął dość szybko pełznąć naprzód, ostremi końcami muszli kreśląc na piasku głęboką bruzdę. Ledwiem się poruszył, żeby go pochwycić, mięczak z nadzwyczajną szybkością zrobił dwa obroty i zarył się bez śladu.
Znalazłem na tej łasze sporo pospolitych mięczaków,[14] zwykle żyjących w europejskich rzekach. Jednak zauważyłem tu jedną, zdaje się bardzo ważną różnicę. Muszle mięczaków były nader grube i twarde, z pewnością pięć razy grubsze od muszli rodzaju europejskiego. Zależy to niezawodnie od warunków walki o byt. Mocne szczęki krokodyla, potężne dzioby dużego i małego sępa[15], senegalskiego bociana i żórawi zmusiły z biegiem czasu te mięczaki do budowania bardziej trwałej skorupy, stanowiącej „orzech, twardy do zgryzienia”.
Niedaleko od naszych szaland ujrzeliśmy kilka piróg tubylczych, ciągnących sieć ku wąskiej odnodze rzeki, płynącej pomiędzy mielizną a wysokim brzegiem. Odnoga ta była przegrodzona płotem z bambusów, posiadającym duże otwory ze stojącemi za niemi okrągłemi sieciami w formie matni. Uciekające przed pirogami ryby wpadały w te sieci.
Przypomniałem sobie, że zupełnie takie same przegrody, czyli „zakoły”, stawiają na rzekach północy syberyjskiej Ostjacy, a w całej Syberji — miejscowi chłopi. Jest to zbrodniczy sposób połowu i szybko prowadzi do zaniku ryb.
Płynąc Nigrem, widzieliśmy nieraz takie przegrody, i koło nich stada drapieżnego ptactwa.
Brzegi rzeki stawały się coraz bardziej równinne, a na nich szalał pożar dżungli. Czarny dym przysłaniał horyzont i nawet słońce nie mogło przebić swemi promieniami tej zasłony. Gdy ogień, pożerający trawę i krzaki, niewidzialny z pokładu łodzi, dobiegał do drzew, wtedy wyrzucał wysoko czerwone, miotające się płachty płomieni, biegł ze zdumiewającą szybkością aż do najwyższych gałęzi i tu nagle znikał, niby skoczywszy do góry w otchłań zadymionego nieba. Zbliżając się do zarośli, stojących nad rzeką, płomień z hałasem, hukiem, trzaskiem i wyciem łykał swą ognistą paszczą trawę i krzaki i wokamgnieniu przypadał do czarnej, zwęglonej ziemi, niby wsiąkając w nią.
Po nocach krwawe łuny drgały i pląsały na niebie, gasząc gwiazdy, a płonące żagwie i iskry unosiły się nad morzem trawy, roznosząc ogień dalej i dalej.
Do rzeki cisnęły się wylękłe zwierzęta; czeredy przerażonego ptactwa różnych gatunków siedziały tuż nad wodą.
Tylko biało-czarny orzeł szybował pod obłokami, klekocąc drapieżnie, i zawieszone wyżej od niego sępy krzyczały żałośnie na stypę.
Pożar leśny towarzyszył nam przez cały czas. Zapominaliśmy o nim tylko wtedy, gdy nasze łodzie zgrzytały żelaznem dnem o kamienie podwodne, kręciły się bezładnie w wirach, lub wpadały z rozpędu na mielizny. Wprost się nie chciało wierzyć, że za jakie 6—7 miesięcy, podczas ulew, poziom wody podniesie się o siedem i pół metra, zatapiając niski brzeg na dziesiątki kilometrów!
Gdy minęliśmy wieś Damsa, znikło na chwilę błogie uczucie, że znajdujemy się daleko od europejskiej cywilizacji. Ujrzeliśmy bowiem murowane słupy z zawieszonym nad Nigrem drutem telegrafu. Długo patrzyłem z jakąś trwogą na znikające w oddali echa Europy, aż je zasłonił nagi olbrzym-baobab, pokryty zwisającemi owocami na długich łodygach. Wkrótce zapomniałem o telegrafie, gdyż ujrzałem piękne widowisko.
Rybak Malinké, z powiązką na biodrach, stał na dzióbie chybkiej, wywrotnej pirogi, trzymając sieć w rękach. Zdawało się, że to śpiżowy gladjator — „retiarius“, wyprężywszy mięśnie na piersiach i barkach, ożył przed nami. Stał nieruchomy, wpatrzony w rzekę, aż nagle rozprężył się i szerokim ruchem rzucił sieć. Obwieszona ciężarkami sieć rozpostarła się w formie koła, przypominając ruchem jastrzębia, porywającego zdobycz. Sieć tę istotnie nazywają „jastrzębiem”.
Nieraz przybijaliśmy do brzegu, aby się zaopatrzyć w żywność dla siebie i majtków, i zwiedzaliśmy wioski tubylcze.
Nieraz spotykaliśmy chorych na wole oraz na miejscową straszliwą chorobę — „gundu“. Jest to rozrastanie się kości czoła i nosa w takim rozmiarze, że twarz się zupełnie deformuje, a oczy znikają pod wyrastającemi narościami. Lekarze francuscy badają obecnie tę chorobę, lecz murzyni starannie ukrywają ją, ponieważ uważają dotkniętych nią rodaków za talizmany, broniące całej okolicy przed nieszczęściem. Taki przesąd związany jest z wyglądem zewnętrznym chorego, przypominającym głowę hipopotama, zwierzę-totem, posiadające w swojem imieniu „mali“ mistyczną sylabę „ma“.
Dotknięci chorobą „gundu“ tubylcy-talizmany mają bardzo ważne zadanie. Bronią oni bowiem swoich rodaków przed fatalnemi, magicznemi wpływami „terediugu“. Tem imieniem nazywają mężczyzn o spadających na czoło włosach i o kosmyku rzadkiej brody pod dolną wargą, lub kobiety, posiadające włosy na czole. Mężczyźni-terediugu niszczą mimowoli swoją złą, magiczną siłą urodzaje i dobytek murzynów, kobiety zaś są skazane przez duchy na utracenie wszystkich najbliższych sobie osób i na samotny zgon bez przytułku i opieki, swoją zaś obecnością powodują klęski rodzinne.
Przeciwko „terediugu“ najskuteczniejszym talizmanem ma być człowiek chory na „gundu“.
Podobny przesąd istniał, jak wiadomo, jeszcze niedawno w Azji w stosunku do chorych na trąd. Mieli oni w mniemaniu Hindusów i Malajczyków przynosić szczęście. W Chinach południowych wkładano na nowonarodzone niemowlęta ubranie trędowatych. Myśliwi północno-wschodniej Syberji, Oroczony i Goldy, poszukują nawet trędowatych, gdyż ich dotknięcie zapewnia powodzenie w łowach.
Uciekały tymczasem, zostając za nami, brzegi Nigru, coraz niższe, coraz częściej pokryte piaszczystemi wydmami. Na piąty dzień przybyliśmy do Sigiri, dużej, ludnej osady z rezydencją komendanta prowincji. Odrazu po przybiciu do brzegu, gdzie na wodzie kołysało się około setki łodzi z towarami, zauważyłem dobrze mi znaną scenę.
Stary Arab, jeden z tych, co pędzą bydło z oaz Sahary w głąb kolonij, siedział w cieniu drzew i odważał na małych wagach złoty piasek. Okazało się, że w obwodzie Sigiri znane są od czasów zamierzchłych pokłady złotodajnej ziemi. Biali ludzie nieraz próbowali tu szczęścia, lecz dla chciwych przybyszów piaski Sigiri nie zawierały dostatecznej ilości żółtego metalu. Malinké zaś wygrzebują ze swoich piasków złoto i sprzedają je Arabom i Syryjczykom.
Uderzyła nas duża ilość bardzo pięknych i postawnych kobiet, o fryzurach przedzielonych zapomocą czterech warkoczyków na cztery części. Płomienne, wyzywające oczy, namiętne usta, leniwe ruchy i tajemniczy uśmiech świadczyły o dość lekkich obyczajach kobiet Malinké. W parę godzin później dowiedzieliśmy się, że miejscowe kobiety odznaczają się istotnie wielką lekkomyślnością i rozpustą, a urzędnik, opowiadający o tem, dziwił się, że wyłącznie w Sigiri tuziemki Malinké są płoche.
Ja się temu nie dziwiłem bynajmniej. Przeciąłem w różnych kierunkach złotodajną Syberję i wiem, że tam, gdzie „żółty szatan“ pokazuje swoje oblicze — moralność, uczciwość i szlachetność znikają pod jego jadowitem tchnieniem.
Tu, nad Nigrem, tak, jak nad inną wielką rzeką, Leną, wszyscy, niestety, wiedzieli, że za złoto można kupić cnotę i szacunek ludzki, a więc nikt się w niczem nie krępował, pożądliwie patrząc w oblicze żółtego szatana.
W Sigiri poznaliśmy państwo Lewonowiczów. On — z pochodzenia Polak, lecz już zruszczony całkowicie, ona — Rosjanka. Uciekli z piekła sowieckiego, długo się tułali po świecie, aż dotarli do Paryża. Tu klepali czas jakiś prawdziwą biedę, aż p. Lewonowiczowi udało się otrzymać posadę lekarza w kolonjach. Siedzi teraz w swym szpitalu w Sigiri, leczy chorych na wole i dolegliwości, zaszczepione tubylcom przez białych ludzi, sam choruje na malarję, lecz czuje się szczęśliwym, wiedząc, że jutro nie powloką go do więzienia i na miejsce stracenia.
W oczach i w głosach państwa Lewonowiczów spostrzegłem to, co zawsze mię uderza w Rosjanach na emigracji — tragizm poczucia własnej bezsilności, tęsknotę za utraconą ojczyzną i męczącą trwogę o los bliskich, pozostawionych za czerwoną granicą.
Zrobiliśmy tu nowe zakupy żywności i po kilku godzinach pobytu w Sigiri już płynęliśmy dalej. Nocowaliśmy przy jakiejś obszernej łasze piaszczystej, otoczonej gęstemi zaroślami, gdzie przez całą noc rozlegało się pół-szczekanie, pół-miauczenie dużego, plamistego kota, geparda. Znaleźć go jednak nie mogliśmy, mimo, że przeszukaliśmy okoliczną dżunglę, świecąc sobie naszemi acetylenowemi lampami.
Szkoda, bo gepard (Cynaelurus jubatus), wróg hyjen i szakali, nie jest zwykłym kotem-drapieżnikiem. Jest to zwierzę, stojące pomiędzy psem a kotem. Bardzo wysmukły na swoich wysokich nogach, posiada nieruchome pazury i nic rozszerzające się przy chodzeniu i napadzie palce. Na południu Turkiestanu, w Chiwie i Bucharze widziałem gepardy oswojone i wytresowane, jak psy myśliwskie, a łagodne i posłuszne, niby pokojowe pinczery. Używano ich do polowań.
Po pięciu dniach trafiliśmy z naszemi łodziami do najniebezpieczniejszej części Nigru. Całe łożysko rzeki było na kilka kilometrów przegrodzone kamieniami. Niger płynął szalonym pędem, tworząc wiry, obracające w kółko nasze ciężkie szalandy mimo potężnych wysiłków majtków. Spotkaliśmy w tem miejscu kilka pirog tubylczych z towarami, porwanych przez prąd.
Skaliste, najeżone rafami łożysko ciągnęło się z nieznacznemi przerwami aż do Bamako, gdzie cały Niger był przegrodzony murem wysoko ponad wodę wystających skał. Rzeka przebiła w nich trzy wąskie szczeliny i, tworząc wodospady i wściekłe wiry, mknęła dalej na wschód. Z powodu tych skał statki nawet w okresie wysokiej wody dochodzą tylko do Bamako.
Zdaleka ujrzeliśmy Bamako, stolicę Sudanu. Samo miasto kryło się jeszcze za drzewami, gdy spostrzegliśmy już potężne maszty telegrafu bez drutu, a nad niemi masyw góry Kuluba z pałacem gubernatora kolonji na szczycie.
W pół godziny dopiero wynurzyło się Bamako z poza drzew. Zjawiły się naprzód niskie zabudowania portu, stateczki, stojące w oczekiwaniu dużej wody na kotwicach lub na brzegu, gdzie je naprawiano i malowano, później składy firm handlowych i całe morze drobnych domków tubylczych i europejskich.
Wkrótce przybiliśmy do brzegu. Skierowałem się do miasta, aby przedstawić się gubernatorowi i znaleźć dla nas wszystkich przytułek.
Było to tembardziej niezbędne, że byliśmy zmęczeni długą drogą wodną bez ruchu, a moja biedaczka żona, nielitościwie pogryziona przez moskity w Kurussie i na Nigrze, miała już oznaki malarji.
Gubernator, p. Terrasson de Fougeres, przyjął mnie bardzo uprzejmie, i w godzinę po wizycie u niego już rozlokowaliśmy się w przytulnym domku na szczycie Kuluba.
- ↑ Issa, nazwa rzeki Niger w języku Malinke.
- ↑ W rejonie jeziora Fagebin.
- ↑ Leptotilus crumenifer.
- ↑ Platalea alba.
- ↑ Mycteria senegalensis.
- ↑ Dendroocyona viduata.
- ↑ Plectropterus gambensis.
- ↑ Lamantyn (Manatus.)
- ↑ Moneta Cyprica.
- ↑ Ardea Ibis.
- ↑ Na Nigrze widzieliśmy kaczki i gęsi, nawet w dzień siedzące na drzewach. Objaśnić to można wyłącznie tem, że ptaki te obawiają się (szczególnie w nocy) napadu krokodyli i wodnych węży.
- ↑ Herpesles galera i Vivera civetta.
- ↑ Łubianka — dzielnica Moskwy.
- ↑ Margaritana margaritifera.
- ↑ Gyps Ruppelli i Pseudogyps africanus.