Niewolnicy słońca/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
W GÓRACH FUTA-DŻALON.

Dzięki staraniom komendantów Maugin, Filatriau i Brulé odbyliśmy bardzo pouczający marsz wzdłuż grzbietu Futa-Dżalon. Prawda, że nie widzieliśmy w drodze słynnych z malowniczości wodospadów, lecz o tej porze roku woda wszędzie prawie zupełnie wysycha, więc żałowaliśmy naszego czasu, aby zboczyć z drogi i ujrzeć suche łożysko rzeki.
Nasz marsz w górach Futa objął około 600 kilometrów drogi. Poznaliśmy tu ludność różnych obwodów, rządzonych przez miejscowych książąt: Kierna Sulemana, Mori Tonu, Alfa Amadu Bajlo i Alfa Amara. Są to potomkowie dawnych panujących rodzin, otoczonych szacunkiem ludności, gdyż czerwona skóra tych władców zastępuje w oczach tubylców wspaniałą purpurę królewską. W ostatnich czasach administracja francuska zrozumiała, że nie wolno bezkarnie poniżać autorytetu potomków dawnych władców, i stara się utrzymywać ich na stanowisku kierowników prowincyj, usuwając ich od piastowania tej godności wyłącznie w wypadkach wrogiej akcji przeciw Francji. Ci szefowie okręgów są najlepszymi pomocnikami francuskich administratorów w szerzeniu cywilizacji, wyrażającej się tymczasem wyłącznie w zastosowaniu nowych systemów rolniczych oraz w werbowaniu młodzieży tubylczej do szkół francuskich w Konakry i Dakarze, gdzie murzyni kształcą się na niższych urzędników, lekarzy, felczerów, techników, rzemieślników, a kobiety — na akuszerki.
Książęta Fulah, czyli tak zwani „almami“, są ludźmi zamożnymi, mieszkającymi poza obrębem swoich wiosek-stolic. Siedziby ich tworzą osobne osady, bardzo gęsto zaludnione i otoczone albo murem, albo żywopłotem. Oprócz dużych chat władców, widzieliśmy szereg innych, gdzie się mieszczą żony, każda w osobnym domu, krewni władcy i jego pierwszej żony, słudzy, grioci i griotki.
Każda żona ma ściśle określony dzień, w którym mąż spędza z nią cały czas. Biada mężowi, jeżeli przez nieuwagę, obojętność lub lekkomyślność złamie rozkład swoich obowiązków małżeńskich! Wtedy zaczynają się w domu awantury, intrygi, a zemsta przybiera nieraz nawet postać zbrodni. Żona, do której należy dzień i noc jej męża i pana, obowiązana jest prowadzić tego dnia gospodarstwo, przyrządzając strawę dla całego domu pod kierownictwem pierwszej żony, nieraz już oddawna opuszczonej, lecz mocno trzymającej w swoich rękach wodze rządów całej rezydencji, często zaś nawet wszystkich spraw swego męża.
Strawę podaje się w pewnym etykietalnym porządku: najpierw spożywa ją władca sam lub w towarzystwie najbliższych przyjaciół i krewnych płci męskiej, później żony, za niemi krewni, dalej — synowie, po nich — córki, a potem już słudzy stanu wolnego i grioci, na ostatku zaś — niewolnicy. Władca używa nieraz przy uczcie osobnego naczynia, z którego nikt inny korzystać nie może. Jest to pozostałość z dawnych czasów, gdy głowę domu uważano jednocześnie za kapłana. Ten pogląd na ojca rodziny przechował się zresztą śród szczepów fetyszyótów. Potrawy, podawane do obiadu i kolacji, są dla wszystkich jednakowe. Są to różne kasze (Kus-Kus), rzadko mięso wołowe, baranie albo ptactwo domowe. Rzecz zrozumiała, że droga od stołu władcy do słomianki niewolnika jest dość długa, a więc najlepsze kawałki strawy nie dochodzą już do potomków dawnych niewolników. Jednak zauważyć należy, że gospodyni nigdy nie pozostawia tych niezbędnych dla dobrobytu całej rodziny pracowników bez dostatecznego pokarmu, a więc dorzuca im zawsze coś ze spiżarni — orzechy arachidowe, proso, ryż i olej roślinny.
Z całego otoczenia władcy jedna kategorja stołowników nie jest pod względem ilości i jakości pożywienia nigdy pokrzywdzona. Są to grioci-błazny, śpiewacy, baśniarze, tancerki i tancerze.
Jeżeli im się coś nie podoba, układają wlot piosenkę, wydrwiwającą skąpą gospodynię, łączą tę jej cechę ze swoim panem, i — cały dwór, cała wieś zaczyna pokryjomu nucić nową melodję lub z ust do ust opowiadać świeży dowcip o potomku czerwonych królów. Tego się obawiają żony, bo nieraz prowadzi to do rozwodu; truchleją przed tem władcy, bo być ośmieszonym znaczy stracić wpływ nieograniczony na tysiące podwładnych, a jest to klęska, ponieważ władze francuskie mogą usunąć takiego nieudolnego kierownika prowincji.
Napatrzyliśmy się na tych nicponiów-griotów i ich towarzyszki-griotki!
O ile mogę sądzić z tego, com widział i słyszał, tworzą grioci kastę tak samo, jak naprzykład kowale, garncarze, skórnicy, tkacze, lecz ta kasta zwykle dzieli się na dwie grupy. Pierwszą z nich stanowią grioci publiczni, obsługujący ludność w wypadkach, gdy potrzebne są śpiewy, tańce, zabawianie tłumu, opowiadanie starych legend, bajek lub krotochwilnych historyjek. Rzesze griotów wychowują się pod kierownictwem starych griotów i griotek, przekazujących swoim następcom tradycję i sztukę kasty, pod wielu względami podobnej do istniejącej w Japonji kasty gejsz, tancerek, śpiewaczek i przedstawicielek starych obyczajów narodowych, opartych na eposie bohaterskim. Grioci-śpiewacy są również bardami, wysławiającymi dawnych bohaterów, noszących przydomki „ar“, „oul“ i „gara“, i ich prawnuków — swoich panów.
Z tej grupy werbują władcy członków drugiej części kasty — griotów nadwornych; ci ludzie często nabierają tak wielkiego wpływu, szczególnie podczas walk pomiędzy współzawodniczącemi rodzinami książąt tubylczych, walk, posiłkujących się podstępem, intrygami i zdradą, że obsługiwani przez nich potentaci nieraz rujnują się na nich; francuska administracja, wiedząc o tem, stara się wykorzenić zwyczaj utrzymywania przez książąt całej hordy griotów.
Niektóre spostrzeżenia moje, poczynione w Futa-Dżalon, pozwalają mi domyślać się, że także czarownicy uprawiają nieraz sztukę griotów, czy to samodzielnie, czy też wychowując kadry własnych griotów o specjalnem zabarwieniu.
Ludność tubylcza uważa griotów za kastę niższą, to jednak nie przeszkadza griotkom wychodzić za mąż za ludzi stanu wolnego, a griotom stawać się czasem zięciami i szwagrami nawet książąt miejscowych.
Grioci mają swoje oznaki i swój totem — kuropatwę, i z nich odrazu poznają przynależność innych griotów do przyjaznej lub wrogiej rodziny tejże kasty. Prawie ciągle w liczbie naszych czarnych tragarzy mieliśmy jednego lub dwóch griotów, grających ustawicznie na „soko“ lub „karenderu“[1], opowiadających o różnych zabawnych przygodach zwierząt i ludzi, doskonale imitujących ryk lwa, szczekanie szakala luk pisk zająca, a dowcipkujących i tańczących bez przerwy.
Kasta griotów jest stara, jak tradycja murzyńska, a zaniesiona tu z Azji, gdzie istnieją podobne ugrupowania.
Społeczeństwo murzyńskie przechowało ustrój patrjarchalny. Na czele jego stoją rodziny królewskie, korzystające u Fulah z tytułów: Modi, Tierno lub Alfa.
Wolni ludzie są wasalami tych rodzin, tworzą różne kasty lub należą do rodzin, uprawiających rolę i hodujących bydło.
Trzecią grupę stanowią niewolnicy, właściwie potomkowie dawnych jeńców wojennych. Oni się rodzą, wychowują i umierają w domach swych panów. Postępowanie właściciela z niewolnikami jest zupełnie dobre, a potomek dawnego jeńca może się wykupić, płacąc za siebie pewne wynagrodzenie lub podejmując się wykonania jakiejś roboty, naprzykład wycięcia dżungli i przygotowania nowego pola dla prosa. Jednak z tego prawa niewolnicy bardzo rzadko korzystają, gdyż stan wolny bez posiadania własnej ziemi nie daje im obecnie żadnych przywilejów.
Rodziny, spokrewnione pomiędzy sobą, posługują się wspólnemi „totemami“, szczepy mają swoje „diamu“, a często także kasty posiadają swoje „diamu“, czyli specjalne nazwy i swoje własne „totemy“.
„Totem“, czyli „ntene“ lub „tana“, a w języku fulah — „wodà“ — jest to pewnego rodzaju herb rodu. O totemach i totemizmie napisano wiele dzieł i starano się ująć ten temat z różnych punktów widzenia, dochodząc czasem do wprost fantastycznych wniosków. Pozwolę sobie na wypowiedzenie swego zdania, opartego na rozmowie z pewnym mulatem, synem Francuza i murzynki szczepu Baga, wychowanym w szkole francuskiej, człowiekiem, który wiele czytał i myślał.
Mój znajomy zaczął tak:
— „Pierwsi ludzie tej ziemi mieszkali w jaskiniach. Wszystko dokoła było dla nich nieznane, przerażające i potężne; szalone potoki i rzeki, zalewające olbrzymie obszary kraju, potworne, niebezpieczne zwierzęta nurtów i lasów, gady i ptaki drapieżne. Śród nich były też takie, które odrazu przyszły do człowieka. Były to koza, bawolica z małym byczkiem, pies, różne ptactwo, jak perliczka, kaczka, gęś i skalna kurka. Były zwierzęta i ptaki, pomagające jaskiniowemu człowiekowi w jego wyprawach w głąb kraju po zdobycz. „Miodowy ptaszek“ wskazywał mu dziuple, gdzie pszczoły nagromadziły miód; ptaszek „Mama diabi“ ostrzegał go przed jadowitemi wężami; zielony wąż zabijał trujące jaszczurki, pająki i skorpiony; hjena oznajmiała wylew rzeki; orły i sępy prowadziły go tam, gdzie pasły się stada antylop; zielono-granatowy drozd wskazywał mu ukryte źródła wody; biała czapla broniła jego bydła przed robactwem; lamantyn i kajman służyły mu za doradców, gdzie powinien czyhać z harpunem na duże ryby...
— Pierwotny człowiek, siedząc bezczynnie przy ognisku i widząc przez otwór jaskini ruchomą, szarą zasłonę padającego deszczu w porze ulewnej, zamyślił się nad tem, i po pewnym czasie węglem lub czerwoną gliną zaczął kreślić na ścianach swego schroniska nieforemne kształty olbrzymiego lwa, plamistego lamparta, potężnego pytona, dzikiego bawołu, bo czuł mistyczny strach przed ich siłą i wściekłością; później zaczął lepić z gliny posążki tych przerażających go zwierząt, a wychodząc do dżungli, brał je ze sobą, aby odstraszały od niego złe hestje i chroniły go przed niemi. Tak się zrodziły złe duchy-dżinny, diny... pierwsze pogaństwo, pierwsze amulety i pierwsze zaklęcia.
— Z dobremi zwierzętami było łatwiej. Wychodząc na łowy, jaskiniowy człowiek wzywał ich, mrucząc:
— Przybywajcie, dobre, przyjazne istoty, pomagajcie mi i osłaniajcie przed niebezpieczeństwem, przed mocą złych dżinnów!
— W ten sposób wzniósł się pierwszy Olimp bóstw — świetlanych, dobrych i — mrocznych, złych bogów. Ile wieków istniał w takim stanie człowiek, jakich nowych bogów ze świata zwierzęcego i roślinnego wprowadził na swój Olimp — tego nikt nigdy nie odgadnie.
— Jednak z biegiem czasu nabył jaskiniowy człowiek nieznanej dotąd zdolności, napełniającej jego serce najwyższem przerażeniem i przejmującej dreszczem. Po nocach, gdy spał kamiennym snem, nawiedzać go zaczęły sny; widział swego ojca i dziada, tego, który był przodkiem rodu i żył w opowieściach, przechodzących od potomka do potomka; po chwili znikli, a na ich miejscu widział człowiek różne potwory, wrogie mu i przyjazne, zobaczył potem samego siebie w dżungli i w domu i — struchlał w obliczu największej tajemnicy, największej, bo przetrwała do naszego czasu, nie odsłaniając swego, być może, groźnego oblicza. Jaskiniowy myśliwy i rybak zrozumiał, że życie i śmierć są bratem i siostrą, bo oto on, żyjący i patrzący w tej chwili na płonące ognisko domowe, rozdwoił się w nocy i obcował z umarłymi przodkami, a oni mówili do niego, dawali mu rady; a później nagle zmienili się, przeistoczyli w ciała zwierząt i ptaków, a na miejscu, gdzie z nimi obcował, stał płowy lew — zjawa nocna, nowa forma jego własnej istoty. Zapamiętał wszystko dokładnie i nie zapominał, bo te sny się powtarzały coraz częściej i wyraźniej...
— Było to dla jaskiniowego mieszkańca ziemi objawieniem, był to okres, gdy zrodziła się filozofja i kult. Zrozumiał bowiem człowiek, że on sam i wszystko zostało związane łańcuchem wzajemnych przekształceń, idących w nieskończoność form i czasu. „Miodowy ptak“ mógł być jego matką, on sam — lwem, przed którym drżał ten łowiec, walczący z potworami procą, zrobioną z ljany i kawałka surowej skóry.
— Zjawił się kult przodków i pierwszy „totem“, bo oto człowiek z jaskini przybrał miano lwa i jego znak, kółko z czterema punktami, wyobrażające głowę lwa, zaczął malować lub nakłówać sobie na piersi i ramionach. Dzieci człowieka-lwa i dzieci tych dzieci, i wnukowie ich wnuków ponieśli w bezkresną dal, gdzie się kryły losy pokoleń i szczepów, dumny znak rodu...
— Tak było u wszystkich ludów ziemi! — ciągnął dalej mulat. — Możnaby myśleć, że tylko szlachetne zwierzęta doszły do zaszczytu stania się totemami, ale to przeczyłoby wypowiedzianym przed chwilą dziejom totemu. Znamy już dużo okresów i szczegółów historji Egiptu, gdzie arcykapłani i faraonowie widywali we śnie swoich bogów, którzy się zamieniali w zwierzęta i ptaki, nie zawsze bohaterskie i szlachetne.. Czy źle mówię?“
Istotnie, mulat miał rację, bo przecie sfinks z Karnaku ma głowę barana, Ta-Urt — krokodyla, Serke — ciało skorpjona, Ra i Horus — oblicze orła i małego jastrzębia, Bast — głowę kotki, Thot — ibisa, Set — orła, Sebek i Anubis — psa, Kert — hipopotama. Przypomniałem sobie hindusów, u których bóg wiatru Hanuman posiada kształty i twarz czerwonej małpy, a Wisznu — ciało ryby; przypomniałem sobie Jakutów, uważających gęsi, bociany i kruki za totemy, Oroczonów i Goldów, czczących duchy przodków w srokach, krukach i drozdach, wiem, że Tybetańczycy uważają za swoich prarodziców małpę i niewiastę książęcego rodu, że Mongołowie mają się za spokrewnionych z rybami i wodnem ptactwem i ze cyganie nazywają siebie Kalia[2], co znaczy „czarny“, a co odpowiada w zupełności „czarnemu wężowi-demonowi“, zwalczonemu przez Krisznę.
Nie ulega wątpliwości, że zwyczaj tatuowania ciała jest ściśle związany z totemami. Pierwotnie tatuowano całkowity totem, co wiemy z dziejów czerwonoskórych Północnej Ameryki, lecz z biegiem czasu figura totemu stała się symboliczną. Widziałem w Afryce tatuowane znaki, podobne do widełek, przeciętych dwiema kreskami, a oznaczające krokodyla z rozwartą paszczą; widziałem podwójne widełki, przecięte jedną kreską, a przedstawiające rybę z ogonem i dwiema płetwami. Te znaki przypominają bardzo nasze, europejskie runy. Czy runy nie są znakami totemicznemi? Jeżeli tak, to heraldyka miałaby inne oświetlenie historyczne i genetyczne. A hełmy rycerskie z rogami byka, skóry niedźwiedzia, pantery i rysia, rysunki zwierząt na tarczach wojowników, czy nie mogą mieć łączności z pojęciem totemu?
Tyle myśli nasunęły mi opowiadania o „ntene“, „tana „wodà“ i innych wyrazach, oznaczających „totem“, o czem przedtem przewertowałem sporo specjalnych, bardzo uczonych i zawiłych prac.
Jednak objaśnienie, dane przez mulata, najwięcej trafiło mi do przekonania, ponieważ najściślej odpowiada na pytanie, dlaczego Egipcjanie, Hindowie, Chińczycy i inni nadali swoim potężnym bogom kształty lub głowy nieraz niepoczesnych lub szkodliwych i niebezpiecznych zwierząt.
Islam nie zdołał dotąd zwalczyć totemów i prawdopodobnie nie prędko je zwalczy.
Z nosicielami totemów, myśliwymi Fulah, polowaliśmy w górach Futa-Dżalon. Są to zapaleni strzelcy, posiadający najczęściej łuki i zatrute strzały, lecz często też olbrzymie falkonety 10-go i nawet 8-go kalibru, skałkowe, nabijane odłamkami starego żelaziwa. Polowanie nasze w tych zaludnionych okolicach, szczególnie po ogłuszających tam-tamach, towarzyszących nam prawie ciągle, nie mogły być udane. Strzelaliśmy małe rude antylopy (Cephalophus rufilatus) i pokrewne im Cephalophus dorsalis, ciemno-szare antylopy na niskich nogach; samki i samce obydwu tych gatunków są uzbrojone w różki, tylko z tą różnicą, że samce posiadają tę broń, ozdobioną narościami w formie pierścieni, samice zaś mają rogi gładkie, stożkowate a nader ostre; spotykaliśmy też Cephalophus Maxwelli, którą europejczycy, z powodu charakterystycznych ruchów zwierzęcia, nazywają „świńską antylopą“, co nie przeszkadza jednak murzynom uważać jej za fetysz; z jej biegu czarownicy przepowiadają przyszłość, skóry używają jako lekarstwa na różne choroby i jako materjału na amulety; proszek z jego rogów słynie jako potężny środek na bezpłodność ludzi i zwierząt domowych, a muzułmańscy marabuci używają tych zgrabnych rożków na futerały do umieszczania w nich wersetów Koranu, co przynosi szczęście właścicielowi.
Strzelaliśmy po drodze dropie (Neotis Dentami i Trachelotis senegalensis), kuropatwy o czerwonych nogach (Francolinus ashantensis) i o nogach czarnych (Francolinus bicalcaratus); przepiórki zwykłe (Coturnix coturni), kury skalne (Ptilopachys fuscus) o różowych dziobach i nogach; pentady (Numida meleagris) czyli perliczki; kurki wodne (Limnocorax niger), ukoronowane żórawie (Balearica patonina), zające o małych głowach i krótkich nogach (Lepus capensis lub L. ochropus)[3].
W niektórych wioskach obstępowały mnie rzesze chorych murzynów. Cierpiącym na reumatyzm dawałem zwykle aspirynę, lecz moi pacjenci żądali nieznanego mi lekarstwa, które nazywali po francusku ceinture d’idiot, Pas idjoty?! Dopiero później się dowiedziałem, że miało to oznaczać „teinture d’iode“, czyli zwykły jod, rozpuszczony w alkoholu, używany do smarowania bolących stawów. Inni znowu błagali o „ripatation“, co było zepsutą nazwą iodure de potassium (jodanek potasu). Tego środka nie posiadałem, a tymczasem był on istotnie potrzebny moim klientom, gdyż chorowali na przymiot. Na całej olbrzymiej przestrzeni trójkątu Labe-Tuge-Bissikrima był zaledwie jeden lekarz i para felczerów-tubylców.
Lekarz rozporządzał małym, bardzo niewspółcześnie urządzonym szpitalikiem, dokąd schodziły się setki tubylców, chorych na przymiot, hańbę białej rasy, importującej do kraju czarnych szczepów tę straszną chorobę, szerzącą się tu z nadzwyczajną szybkością. W Gwinei istnieje w Konakry duży szpital imienia Balley’a, pozatem w całej kolonji, liczącej około 2 miljony mieszkańców, pracuje 11 lekarzy, 8 felczerów, 102 sanitarjuszy i 3 akuszerki-murzynki, na co administracja kolonji, rozumiejąc znaczenie medycyny w kraju, wydaje dziesiątą część swego budżetu.
Lekarz z Labé wywarł na mnie silne wrażenie i pozostawił po sobie wspomnienie, pełne głębokiego współczucia. Myślący, oczytany, o umyśle krytycznym, pędził życie na odludziu, zjadany przez febrę i chorobę wątroby, nastrojony sceptycznie dla siebie i dla innych. Doktór wypowiedział szereg bardzo trafnych myśli, charakteryzujących psychologję osiadłych w kolonjach białych ludzi, dla których po pewnym czasie jedynym łącznikiem z cywilizacją europejską stają się ogrody warzywne, urządzane przy rezydencjach i na plantacjach, oraz dobra kuchnia. — Pozatem wszystkie inne łączniki z Europą zrywają się całkowicie, i z białego człowieka powstaje specjalny typ kolonisty, nie znajdującego już dla siebie miejsca na innym kontynencie.
To mówił lekarz, który przemaszerował niemal wszystkie kolonje w Afryce i który teraz wypoczywał w Labé, gdzie zupełnie przypadkowo zebrało się wyjątkowo kulturalne towarzystwo urzędnicze, składające się z państwa Maugin i rodzin jego pomocnika i kierownika szkoły. Tak się dziwnie złożyło, że imię polskie nie było tu obce, bo doktor kolegował z Polakami na fakultecie medycznym we Francji, pomocnik komendanta nosił polskie nazwisko, Bujno, a żona nauczyciela mieszkała dłuższy czas w Petersburgu, przyjaźniąc się z polskiemi rodzinami; sami państwo Maugin znali dzieła Mickiewicza i Sienkiewicza i czytali moje książki, wydane w języku francuskim.
To też, gdy w parę tygodni później spotkaliśmy państwa Maugin daleko w górach, urządziliśmy im przyjęcie „u siebie“ w namiocie, nad którym powiewała nasza flaga polska, tak serdecznie wszędzie w Afryce witana.
Z Labé wyruszyliśmy na czele całej karawany, złożonej z 70-ciu tragarzy, niosących hamaki i nasze bagaże. Każdy tragarz może nieść na głowie nie więcej, niż 25 kilogramów, więc musieliśmy urządzić walne przeładowanie ekspedycyjnych bagaży. Dowództwo nad tragarzami objął podchorąży — murzyn szczepu Malinké z pięknem tatuowaniem przez całą twarz, wysoki i silny; drugi doglądał bagaży, a trzeci szedł przed nami, zamawiając i organizując zawczasu noclegi w karawan-serajach, czyli w zajazdach, zbudowanych przez władze francuskie, a podtrzymywanych i obsługiwanych przez wójtów wiosek. Były to zwykłe chaty murzyńskie, bardzo czyste i dobrze utrzymane. Obok zajazdów mieściła się kuchnia i chata dla eskorty i służby podróżników. Ponieważ zabraliśmy trzech żołnierzy i trzech murzynów, wynajętych do spełnienia czynności kucharza i lokajów-boy’ów, więc mieliśmy swoich ludzi zawsze pod ręką.
Królik Labé, sędziwy i dostojny Mori Tonu, odprowadzał nas przez dwa dni aż do granicy swojej prowincji, urządzając na naszą cześć wspaniałe, hałaśliwe tam-tamy, popisy griotów, owacje ludności i inne rozrywki, wywołujące tak straszliwy kurz, że tylko powaga białych ludzi nie pozwalała nam na ustawiczne kichanie i urąganie temu ceremonjałowi gościnności Fulah. Zato widzieliśmy wszystko, co się dziać może w tej dziedzinie życia tubylców.
Po uprzejmym Mori Tonu, potomku czerwonoskórych władców Futa, pozostały nam miłe pamiątki: piękny miecz i artystyczne plecionki z rafji, roboty dwudziestu żon sędziwego „almami“. Gdy później uważnie przestudjowałem subtelne rysunki tych przedmiotów, wynalazłem ich bliskie pokrewieństwo ze wzorami egipskiemi, indyjskiemi oraz babilońsko-asyryjskiemi.
Hrabia de Sanderwal,[4] jeden z tych podróżników-konkwistadorów, którzy poprzedzali zdobycie tej części Gwinei, mówi o góralach dosyć zjadliwie:
— Jeżeli Fulah wszedł do twego domu, nie pozostawiaj go samego w ciemnym kącie, bo napewno coś ci ukradnie...
Muszę jednak zapewnić, że przez cały czas nasze podróży nic nam nie zginęło, chociaż złodzieje mieli ku temu dużo sposobności. Niechże to świadectwo posłuży ku obronie potomków czerwonoskórych szczepów w oczach ludzkości!
Pożegnawszy króla Mori Tonu, karawana nasza posuwała się na północ ku osadzie Tuge, gdzie znajdowała się rezydencja komendanta Filatriau.
Za Labé zaczęły wkrótce zjawiać się roślinne okazy, świadczące, iż wchodzimy w strefę sudańską. Tu i owdzie spotykaliśmy krzaczki „pomarańcz wielbłądzich“, pokryte drobnemi, złocistemi owocami, poszukiwanemi przez „okręty pustyni“, a oglądane już przeze mnie podczas mojej podróży po Afryce Północnej; gęste zarośla karłowatej palmy „dum“; gaiki mimozowe; nagie drzewa „gundy-gule“ o dużych, zielonych owocach, podobnych do pomarańcz, i kaktusy.
Na olbrzymich przestrzeniach wysokich płaskowyży grzbietu górskiego ciągnęły się anemiczne lasy, mające wygląd północnych, o cienkich, wykoszlawionych drzewach i gęstych zaroślach kłujących krzaków. Czasami tylko biło w oczy dziwne drzewo.
Zupełnie pozbawione liści, o gałęziach wykrzywionych i pogiętych, o korze, najeżonej ostremi kolcami i narościami, a przypominającej skórę krokodyla, drzewa te były pokryte dużemi, szkarłatnemi kwiatami. Mięsiste, niby z krwawiącego roast-beef’u wycięte, płonęły one na jednobarwnem żółto-szarem tle górkiej brussy, pociągając ku sobie oczy podróżników, nieliczne o tej porze okazy motyli i roje pszczół.
Były to drzewa kapokowe (Bombax), dające duże, podłużne orzechy. Nieraz widziałem, jak spadał na ziemię dojrzały owoc i z głośnym hukiem pękał, a wtedy na ziemi wykwitała biała plama, niby kupka połyskującego śniegu. Był to roślinny jedwab, cieniutkie biało-srebrzyste włókienka kapoku, używane w Europie do nabijania materaców i poduszek. Włókna kapokowe powodują nader niebezpieczne zapalenia oczu i, wskutek łatwej palności — pożary. Próbowałem parę razy zapalać kapokową watę iskrą, wykrzesaną z krzemienia, i zawsze mi się to udawało. Różnych części drzewa kapokowego używa się w medycynie tubylczej w tych samych wypadkach, co i baobabu, a więc przy dezynterji, przy chorobach płucnych i przy malarji.
W lasach spotykaliśmy niezwalczone zarośla intruza roślinnego, przywiezionego niegdyś przez Portugalczyków. Były to krzaki Jatropha curcas — nieoceniony materjał dla żywopłotów, broniących pól manjokowych przed małpami; kory tej rośliny używa się jako silnego środka przeczyszczającego.
Zrzadka tylko, w pewnych dolinkach, osłoniętych górami i posiadających wodę, spotykaliśmy lasy, złożone z dużych drzew, a zaludnione przez małpy.
Im dalej posuwaliśmy się na północ, tem częściej przechodziliśmy przez ponure płaszczyzny, pokryte gdzieniegdzie zaroślami krzaków, wybijających się z pośród zwałów czerwonych, potrzaskanych skał laterytowych. Zdawało się nam, że widzimy przed sobą krajobraz księżycowy — krajobraz umarłej planety, gdzie o ostatnie iskierki życia walczą jeszcze rośliny koszlawe, znękane i skarłowaciałe, lecz wytrwale czepiające się swemi korzeniami kamieni, rozpuszczające je swemi sokami i urabiające z nich żyzną glebę. Z pomiędzy kamieni i grubego piasku wysuwały gdzieniegdzie swoje jaskrawe płatki lśniąco-żółte kwiaty, wyrastające wprost z ziemi na krótkiej, grubej, pozbawionej liści łodydze.
Na ponurych wyżynach można było spotkać szakale i hieny.
Czem się tu żywią te drapieżniki? — nasuwało się mimowoli pytanie.
Obszary te obfitują w miljony kopców termitowych. Całe kilometry kwadratowe, jak okiem sięgnąć, są usiane budowlami termitów. W sąsiedztwie z niemi można było zauważyć znaczną ilość nor drobnych gryzoniów, myszy i szczurów, z dużym, dosięgającym rozmiarów królika „szczurem-złodziejem“ (Cricetomys gambianus) na czele. Wszystkie te zwierzęta napadały na spichrze termitów i szerzyły w nich spustoszenie. Szczególnie szkodliwym jest prawdopodobnie szczur-złodziej. Murzyni nazywają go „Niené Balé“ i, gdy złapią go żywcem, urządzają sobie krwawe widowisko. Wieszają szczura na gałęzi za ogon w ten sposób, aby zlekka tylko dotykał ziemi pazurami. Szczur, nie mogąc stanąć na ziemi, miota się długo, aż wpada we wściekłość i sam sobie odgryza łapy. To widowisko stało się tradycją tubylców, ponieważ nienawidzą straszliwego szkodnika i uważają go za zwierzę o wcielonej w niem duszy zbrodniarza. Był nim jakiś potentat, który niesprawiedliwie oskarżył swoją żonę o zdradę i odrąbał jej dłonie.
Za tego nikczemnego zazdrośnika pokutują teraz nieszczęśliwe „Niené Balé“.
Człowiek zawsze potrafi winę swoją złożyć na innych!
Spotykaliśmy tu duże i głębokie nory jeżozwierzy (Hystrix cristata) oraz ziemnego prosięcia — zjadaczy mrówek i termitów. Nory ziemnego prosięcia są głębokie na kilka metrów, a ponieważ ukryte są w trawie, stanowią niebezpieczną pułapkę dla podróżnika i myśliwego. Fulah polują na te zwierzęta, gdyż posiadają one tajemnicze, magiczne właściwości. Górale, chociaż przyjęli naukę Mahometa, pozostali zabobonnymi, jak prawdziwi murzyni.
Mięso ziemnego prosięcia nie jest dobre, i arystokraci oddają je niewolnikom, pozostawiając dla siebie wyłącznie prawą łapę zwierza. Wysuszona na słońcu, stanowi ona talizman, wstrzymujący wichry i burze, niszczący wpływ trucizny i broniący przed ospą.
Pozornie jałowe wyżyny górskie obfitują zatem w różne zwierzęta, więc drapieżne szakale i hieny mają tu w chaszczach i niedostępnych wąwozach dosyć pożywienia.
W bardziej żyznych miejscowościach widzieliśmy drobne antylopy i sporo ptactwa.
31-go grudnia 1925 r. przybyliśmy do wioski Tangali i postanowiliśmy w miejscowym karawan-seraju oczekiwać nowego roku. Ze stalowych skrzyń wydobyliśmy oprócz czerwonego bordoskiego wina także butelkę szampana, udekorowaliśmy naszą chwilową siedzibę flagami polskiemi i francuskiemi, ozdobiliśmy stół kwiatami i, gdy stary wyga Mamon, nasz kucharz, podał zwykłą kolację, składającą się z kur pod różnemi postaciami, konserwowanej zielonej fasolki i jakiegoś srogiego puddingu — uczta noworoczna była zaaranżowana.
Wznieśliśmy toasty za pomyślność Polski, za pokój na ziemi i za szczęście naszych przyjaciół.
„Kaśka“ spróbowała przy tej okazji po raz pierwszy szampana i, zdaje się, poczuła wielki pociąg do szlachetnych trunków. Takie maleństwo, a już się zna na markach szampańskich!
Murzynki uraczyły nas miodem. Istotnie, podchodząc do wsi, widzieliśmy kilkanaście uli ze słomy i kory, umieszczonych na drzewach.
Na obszernym dziedzińcu karawan-seraju rosło stare, rozłożyste drzewo pomarańczowe. Nasi tragarze zapalili pod niem ognisko, rozsiedli się dokoła, spożywając kus-kus z ryżu i popijając przyniesione z wioski „dolo“, musujące piwo z prosa.
Rozlegały się głuche dźwięki „soko“, urwane zwrotki piosenki, cichy śmiech, a wszystko to milkło nagle, gdy stary griot wiejski poważnym głosem rozpoczynał jedną ze swych opowieści...
Z oddali — od strony osady, dolatywały huczenia bębnów i okrzyki, wydawane przez tańczących tubylców. Od skał dochodził daleki chichot hieny i porykiwanie geparda... W powietrzu śmigały nietoperze i lelki, uganiające się za owadami.
W oddzielnej chacie rozlokowali się nasi „obrońcy“, żołnierze eskorty. Podszedłem do nich i tu po raz pierwszy spostrzegłem, że mają przy sobie kobiety. Jedną z nich była hebanowo-czarna murzynka szczepu Malinké w pięknym zawoju na głowie, drugą — bronzowa Peuhl o smętnej twarzy i rozmarzonych oczach. Była zupełnie przystojna, zgrabna, wiotka.
— Skąd te piękne panie? — zapytałem żartobliwie.
— To nasze żony! — odpowiedział, prostując się, czarny podchorąży. — Idą z nami, tylko pan ich nie widział, gdyż wychodzą przed wyruszeniem karawany... Baliśmy się, że pan będzie przeciwny temu!
— Nic mi to nie przeszkadza — odparłem. — Lecz pocóż zmuszacie te panie do przebywania z wami setek kilometrów. To je nuży...
— Wolimy, żeby one się czuły znużone, niż mielibyśmy się później męczyć sami, poszukując ich... Pozostawione w domu, uciekłyby z innymi... — meldował podchorąży.
— Tak, to poważna przyczyna! — zauważyłem, zrozumiawszy, że te hebanowe i bronzowe piękności nie są jednak zbyt pewne i zasługujące na zaufanie. Spojrzałem na nie badawczo, lecz twarze kobiet były nieruchome, a oczy przysłonięte tajemnicą.
Przechodząc dziennie po 25—35 kilometrów, doszliśmy po kilku dniach do Tugé, gdzie komendant Filatriau przyjął nas hucznym tamtamem, kierowanym przez griotów króla Alfa Amadu Bajlo, olbrzymich, wypasionych drabów, śpiewających i grających na różnych instrumentach.
Ulokowano nas bardzo wygodnie w przewiewnych domach o werandach, wychodzących na obszerną kotlinę; przecinała ją rzeka o dwu nazwach, biegnąca ze szczytów okolicznych, lesistych gór. Domy, czyste i starannie utrzymane, posiadały, jak zwykle, pod fundamentem termity i mrówki, a w szczelinach pomiędzy deskami sufitu i w słomianym dachu — olbrzymie, jadowite pająki. Że były jadowite, przekonaliśmy się, gdy jeden z tych rozbójników ugryzł naszą „Kaśkę“ pod prawem okiem.
Boże wielki! Jak wyglądała nasza wychowanka! Oko jej spuchło, a twarz się wykrzywiła. Zupełnie — dobry pijak po nocnej bójce w szynku! Robiliśmy małej szympansiczce okłady i opatrunki, sami zaś, nauczeni jej doświadczeniem, spaliśmy pod siatkami.
Obchodząc z p. Filatriau osadę Tugé, zwiedziliśmy dobrze utrzymany i obficie w jarzyny europejskie zaopatrzony ogród warzywny, a potem siedzibę miejscowego królika, gorącego wyznawcy islamu, co manifestował dużą ilością Koranów, zawieszonych na specjalnych słupkach, ochraniających święte księgi od termitów, wielkich amatorów dobrze wyprawionych okładek skórzanych. Długo stałem na moście, przyglądając się życiu rzeczułki. Dojrzałem tam dużo drobnych rybek z rodzaju Hemichromis fasciatus oraz małych krewet, powierzchownie niczem się od morskich Crangon vulgaris nie odróżniających. Jedliśmy te krewety i przekonaliśmy się, że i smakiem przypominały zwykłe krewety morskie.
W osadzie poznałem dwu kupców syryjskich, pp. Mileda i Sambera, skupujących od tubylców kauczuk i skóry, a handlujących tkaninami, mąką i bakaljami.
Komendant Filatriau przed niespełna rokiem stracił był żonę, a jego czworo drobnych dzieci wychowywało się we Francji. W Tugé był on zupełnie samotny. Od najbliższego europejczyka dzieliły go cztery dni marszu. Ciche, bardzo malownicze Tugé stanowiło miejsce, dla samotnego człowieka niebezpieczne. Najbardziej ponure myśli mogły przyjść tu do głowy...
Na szczęście, komendant mieszkał tu dopiero od kilku dni, więc nie odczuwał jeszcze zabójczych skutków samotności, tembardziej, że nasze przybycie wnosiło urozmaicenie, a mieli tu lada dzień przybyć państwo Maugin, doktor i dwóch oficerów dla przeprowadzenia poboru rekrutów do wojsk kolonjalnych.
— Ale później, później... zostanę sam, zupełnie sam! — mówił do mnie komendant, a w głosie jego wyczułem trwogę.
Tymczasem, oprowadzając nas po osadzie i po okolicach, komendant sam niemal zwiedzał po raz pierwszy swoją nową placówkę.
Pewnego dnia wypadł sąd; byłem obecny na procesie. Niemłoda już kobieta, niewolnica, skarżyła swego pana o niewypłacenie jej obiecanych trzydziestu franków za zdobyty kauczuk.
— Jestem niewolnicą i dlatego mój pan skrzywdził mnie — mówiła obojętnym głosem, siedząc na podłodze przed stołem komendanta i sędziego w jednej osobie.
— Francja nie zna niewolnictwa — oświadczył pan Filatriau — jesteś wolna, możesz iść, dokąd chcesz, możesz się wynająć innemu człowiekowi. Wydam ci zaraz papier, dowodzący, że jesteś wolna, i nikt nie może zmusić cię do dalszej pracy u twego dawnego pana.
— O! Ja tego nie chcę! — odparła kobieta. — Urodziłam się, wyrosłam, zestarzałam się i umrę w domu mego pana. Chcę tylko dostać 30 franków, bo je zapracowałam z mojemi dziećmi w brussie, zbierając kauczuk.
— Odejdź — rzekł komendant, — i powiedz oskarżonemu przez ciebie człowiekowi, aby tu wszedł.
Po chwili stanął na progu murzyn i zatrzymał się w bardzo nieśmiałej postawie.
— Czy ta kobieta zapracowała swoje 30 franków? — spytał p. Filatriau.
— Tak...
— Czy zapłacono jej tę sumę? — pytał dalej komendant.
— Tak! Lecz chłopiec, któremu poleciłem oddać pieniądze, zbiegł... mamrotał murzyn, a słowa jego objaśniał tłumacz.
— Możesz odnaleźć tego chłopca i odebrać mu te pieniądze?
— Mogę...
— Biegnij więc i przed zachodem słońca przynieś mi całą kwotę, a ja sam oddam ją tej kobiecie, która nie jest twoją niewolnicą, bo Francja nie zna niewolnictwa! — powtórzył z naciskiem komendant.
— Dobrze, naczelniku! — odparł murzyn.
W pół godziny później już wchodził do biura i wręczał 30 franków, jakoby odebranych chłopcu.
Pieniądze oddano kobiecie.
— Czy obydwie strony są zadowolone? — upewnił się p. Filatriau.
— Zadowolone! — odparli murzyn i niewolnica.
— No, to wracajcie w spokoju do domu! — rzekł komendant. — A ty, kobieto, pamiętaj, że, jeżeli ten człowiek skrzywdzi cię ponownie, będę myślał, że uważa cię za niewolnicę. Ciebie obronię, a on pójdzie do więzienia. Bądźcie zdrowi!
Proces był skończony.
Podczas naszego pobytu w Labé i Tugé dokonywano w tych obwodach poboru rekrutów. Miejscowi królowie, nazywani oficjalnie szefami prowincji, na rozkaz władz francuskich zgromadzili młodzież w wieku poborowym z wiosek swoich obwodów. Młodzież murzyńska stawiła się licznie i bardzo ochoczo, gdyż pociąga ją barwny strój strzelców senegalskich, posiadanie prawdziwej broni, możliwość wojenki, a poniekąd też opowiadania starych żołnierzy o tem, co widzieli i czego doświadczyli w Europie lub przynajmniej w takich dużych miastach, jak Dakar, Bamako, Konakry, Uagadugu i Bingerville.
Większość jednak doznała zawodu, ponieważ młody lejtenant i jego pomocnik-sierżant bardzo surowo oglądali kandydatów na obrońców Francji. Młodzież, zebrana na dziedzińcu rezydencji komendanta, istotnie nie miała zbyt wspaniałego wyglądu. Mali, chudzi i zdegenerowani murzyni, nie tylko Fulah lecz i innych szczepów, rozrzuconych małemi osadami w środowisku czerwonoskórych górali, mieli najczęściej zdeformowane od urodzenia brzuchy z wystającemi na kształt ogromnych guzów pępkami, zawadzającemi przy noszeniu ładownicy i pasa, krzywe, chude nogi, poniszczone, płaskie stopy, marne zęby, różne choroby naskórne i skutki wenerycznych, nieraz dziedzicznych chorób — nie nadawali się więc do wojska i odrzucano ich. Przyjęto zaledwie nieznaczny odsetek. Gdy patrzyłem na tych zwyrodniałych młodzieńców, mimowoli przychodziła mi myśl, że rośli, wspaniali potomkowie panujących rodzin, rdzennie arystokratyczni Fulah, umieli w jakiś sposób uniknąć służby w wojsku, lub może sami wstępowali do wyborowych pułków i dlatego nie przechodzili przez ręce młodego lejtenanta. Prawdopodobnie tu byli wyłącznie plebejusze i potomkowie niewolników. Może właśnie dlatego zachowywał się lejtenant dość ordynarnie względem rekrutów, krzycząc na nich, nadając im dość dosadne, chociaż nie zupełnie miłe przezwiska i, gdy zbyt blisko się do niego przysuwali, odpychał ich kopnięciem nogi.
Widziałem kilka razy ponure spojrzenia, rzucane na oficera przez murzynów, traktowanych zwykle przez władze cywilne bez porównania grzeczniej i kulturalniej.
Nie wiem, może się mylę, lecz mam wrażenie, że właśnie takie zachowanie się lejtenanta omal nie zgubiło mojej ekspedycji. Było to w Tugé, w dzień naszego wyjścia z tej osady dalej na wschód. W wigilję tego dnia przybył właśnie na pobór ten sam lejtenant i zaczął stosować swoją metodę traktowania „dzikich“. Komendant Filatriau ulokował oficera i sierżanta w drugiej połowie domu, gdzie stali moi pomocnicy i gdzie były złożone wszystkie bagaże ekspedycyjne, a więc wstęgi kinematograficzne, zapasy ładunków, broń i wogóle cały nasz ekwipunek. W nocy wybuchł nagle pożar i w ciągu niespełna pół godziny pożarł cały dom do szczętu. Tylko przytomność moich pomocników, pp. J. i K. Giżyckich, uratowała im życie i nasze bagaże.
Powtarzam, że mogę się mylić co do istotnej przyczyny podpalenia domu przez niewykrytego sprawcę; sądzę jednak, że bardzo przykry i obrażający sposób obchodzenia się z ludźmi, po raz pierwszy i ostatni widziany przeze mnie w zwiedzonych kolonjach, nie mógł przejść bez śladu. Wcześniej czy później musiało to wywołać niepożądany wybuch niezadowolenia „dzikich“, posiadających takie tragiczne przysłowie, jak: „Do kesi koé’ do yele ko yé’“ — „to, co u jednych wzbudza śmiech, drugim wyciska łzy“...
Przyjęci do wojska młodzieńcy nie posiadali się z radości, a duma ich rosła z godziny na godzinę. Szczytem szczęścia był moment, gdy, stojąc już w jasno-piaskowych spodniach i kurtkach, otrzymali szerokie, jaskrawo-czerwone pasy i takież fezy. Gdy, okręceni kilku zwojami czerwonej tkaniny i „ukoronowani“ czerwonemi czapeczkami, stanęli w szeregu, z czarnych i bronzowych twarzy biły radość i duma. Milczeli i spoglądali na siebie z powagą i wzajemnym szacunkiem. Gdy zbliżali się do nich rodzice i o coś pytali, barwni żołnierze raczyli od niechcenia, pobłażliwie dawać krótkie, dobitne odpowiedzi.
W oczach naszych odbywała się gwałtowna metamorfoza. Drobny rolnik, półnagi pastuch, myśliwy z dżungli, bezczelny griot-baśniarz, a nieraz nawet wprost włóczęga, pędzący życie w chaszczach rodzimej brussy, wolny, leśny człowiek nagle stawał się członkiem społeczeństwa, odczuwał powagę swego nowego zawodu.
Być może, że podświadomie rozumieli ci ludzie, iż od tej chwili mają bronić dorobku cywilizacji i całości państwa, które wydało na sławę ludzkości wielkich encyklopedystów, uczonych, filozofów, pisarzy, artystów, polityków, nazywających swoją ojczyznę „notre belle France“; od tej chwili tak mają ten kraj nazywać czarni, młodzi wojownicy — i mają śpiewać na jej cześć tchnącą werwą i odwagą — Marsyljankę. W każdym razie wnet po skończonych formalnościach stary, czarny sierżant nucił już tę pieśń, a młodzi żołnierze wtórowali mu. Gdy dojdą do swoich koszar w jednem z miast kolonjalnych, będą już niezawodnie umieli dziarsko salutować oficerom, przykładając czarną dłoń do czerwonego fezu, i bardzo rytmicznie śpiewać Marsyljankę z niezrównanym temperamentem.
W okolicach Tugé urządzono dla nas dwa polowania. Chociaż wzięło w nich udział około tysiąca zaganiaczy, nie widzieliśmy innej zwierzyny, oprócz zielonych małp i papio. Murzyni, uzbrojeni w łuki, dzidy i strzelby, ustrzelili małego dzika-fakoszera o wstrętnym ryju, z narościami pod oczami i bardzo już wystąjącemi kłami, parę drobnych antylop i kuropatw, a nadto jednego chłopaka, który dostał od murzyna-wójta trochę śrutu w nogę. My zaś widzieliśmy wyłącznie małpy.
Nie była to zwierzyna do pozazdroszczenia, lecz zato uczyniłem szereg nader interesujących spostrzeżeń nad tymi bandytami, napadającymi na pola tubylcze.
Osaczone ze wszystkich stron, starały się małpy wymknąć z groźnego koła, lecz gdy zrozumiały, że ono się szczelnie zamknęło, uciekły do środka i zaczęły wysyłać wywiadowców dla zbadania sytuacji. Małpy-wywiadowcy skradały się do linji zaganiaczy i strzelców, nadsłuchiwały, wdrapywały się na drzewa, oglądały okolicę i cichem rechotaniem donosiły o stanie rzeczy komuś, kto kierował całą akcją obronną.
Myślę, że był to stary, olbrzymi Papio sphinx, z gęstą grzywą już siwiejących włosów na karku, ten właśnie, który, idąc w gęstwinie wierzchołków drzew, tak niefortunnie wyszedł na p. Kamila Giżyckiego i spadł na ziemię, strącony kulą z automatycznego Winchesteru.
Naganiacze spędzili całą brać małpią na dno głębokiego wąwozu, zarośniętego wysokiemi drzewami, gdzie się rozpoczęła gęsta strzelanina, niebezpieczna zarówno dla osaczonych małp, jak i dla namiętnych, czarnych myśliwych. Strzały przelatywały równocześnie w różnych kierunkach, a nad głowami, koło uszu i pod nogami gwizdały kule, gruby śrut i kawałki rdzawego żelaziwa, używanego do nabijania murzyńskich falkonetów.
Dlaczego podczas tego polowania nie zabito conajmniej pięćdziesięciu zaganiaczy i któregoś z nas — nie rozumiem! Zraniono tylko, jak już wspomniałem, jednego chłopca, ścigającego postrzeloną małpę.
Co do mnie, to po pierwszych strzałach, przekonawszy się, że mogę polec obok pierwszego lepszego papio, wycofałem się i wkrótce ujrzałem króla Alfa Amadu Bajlo, siedzącego za skałą, gdzie nie groziła mu żadna kula. Przykucnąłem przy nim i — spędziliśmy czas na miłej pogawędce, bo przystojny i ujmujący „król“ mówił biegle po francusku.
Wkrótce zostały na pobojowisku trupy zabitych małp i kilka rannych ze związanemi wtył rękami.
Jeńcy, ponuremi, pałającemi rozpaczą i nienawiścią oczyma spoglądali na otaczający ich tłum murzynów. Niektóre małpy, robiąc wielkie susy, starały się przerwać przez żywą przegrodę, lecz padały pod ciosami kijów i maczet.
Inne pozostawały nieruchome, rozumiejąc bezcelowość wszelkich wysiłków wobec tylu czyhających na ich życie wrogów. Jedna z papio, samica, poruszyła się nagle wpatrzona w stos sztywnych już małpich ciał, i zaczęła powoli iść ku nim. Zatrzymała się przy zabitych, zaczęła węszyć i cicho pokrzykiwać. Po chwili głową i ramieniem odrzuciła leżącego trupa i znalazła pod nim małą małpkę. Schyliła się nad nią, zaczęła ją całować i lizać, podała jej pierś do ssania, chuchała jej w martwą twarz, a, przekonawszy się, że śmierć już porwała drogą dla jej macierzyńskiego serca istotę, podniosła głowę. Oczy samki były pełne łez, twarz rozpaczliwie wykrzywiona. Zaczęła groźnie szczerzyć zęby i szczekać przeciągle a wściekle. Nareszcie, pozostawiając po za sobą krwawy ślad, ranna małpa jęła skakać ludziom do twarzy i piersi, skowycząc i szczękając zębami, aż padła pod ciosami maczet i szabel.
Murzyni zaczęli bez litości dobijać ranne zwierzęta, śmiejąc się i dowcipkując. Czarny człowiek nie zna współczucia dla bólu bliźniego, a tem mniej dla zwierząt. Nie dorósł jeszcze do tego uczucia, które wyrabia się na pierwszych etapach cywilizacji, a w miarę dochodzenia jej do szczytów, znowu zanika, pozostając tylko w tradycji, pełnej hypokryzji i pozornego sentymentu. Widzimy to na każdym kroku w Europie.
Od czasu tych krwawych, tragicznych scen, nigdy już do małp nie strzelałem i strzelać nie będę.
Pożegnawszy naszych przyjaciół, maszerowaliśmy wkrótce dalej, zdążając w stronę Dingiraj — następnej osady, gdzie się mieściła rezydencja francuskiego komendanta-administratora, a gdzie mogliśmy znaleźć nowych tragarzy.
Nasz czarny podchorąży z żoną prowadził nas dalej. Mijaliśmy wioskę po wiosce, i w nich widzieliśmy po raz pierwszy młodzieńców, niedawno obrzezanych.
Mieli na sobie żółte szaty, kołpaki z piórami, a w ręku trzymali lance, przystrojone pękami włosów. Błąkali się po całej wsi i okolicy, śpiewając i gromadząc koło siebie innych chłopaków, z którymi zakładali stowarzyszenie, ślubując sobie wzajemnie przyjaźń i wierność do śmierci. Na jednym z naszych noclegów zjawiły się dziewczęta, poddane już operacji, dowodzącej ich dojrzałości. Były zawinięte w czarne płachty i starannie uczesane. Zatrzymały się szeregiem przed zajmowanym przez nas domem i, opierając się na wysokich laskach i wystykując niemi takt, śpiewały nam różne rytualne piosenki, z czego najwięcej cieszyła się moja żona, studjująca muzykę afrykańską.
Przychodzili do nas chorzy na różne dolegliwości, a między nimi był weteran wojny światowej, inwalida Alfa Felaba Bari, bohater z Sommy; prosił nas, abyśmy go ratowali, gdyż po pełnem wrażeń życiu bojowem wieś zabijała go swoją monotonją i śmiertelną nudą.
Tak doszliśmy do rzeki Bafing, stanowiącej początek potężnego Senegalu; okazało się, że to rzeka dosyć szeroka i głęboka. W kilku miejscach widzieliśmy skały, podnoszące się z jej łożyska; tu niezawodnie urządzały sobie legowisko krokodyle, a nawet hipopotamy. Istotnie, zwierzęta te były dość pospolite w Bafingu, lecz nasi tragarze i przewoźnicy robili tyle hałasu, że mieszkańcy rzecznych nurtów uciekali jaknajdalej.
Przed przeprawą upadł nagle jeden z naszych tragarzy i zaczął jęczeć, trzymając się za pierś.
— Co się stało? — zapytałem, widząc, że nasz podchorąży zamierza podnieść tragarza uderzeniem harapu.
— Ten człowiek nie ma głowy do noszenia bagaży! — objaśnił mi jeden z murzynów, mówiących po francusku.
— Więc pocóż go za to bić? — zawołałem.
— Bo to nieuczciwie podejmować się roboty, do której niema się zdolności! — odparł z przekonaniem w głosie.
Kazałem wyprawić tragarza do domu, a jego porcję bagaży rozłożyć na pozostałych, z czego wcale nie byli zadowoleni, energicznie złorzecząc odchodzącemu koledze.
Ale to prawda, że, co kraj — to obyczaj!
U nas, w Europie, mówi się, że ktoś niema głowy do języków, do malarstwa, muzyki lub matematyki, a tu — stosuje się to do tych, którzy nie mogą przenieść na przestrzeni 25 kilometrów ładunku, ważącego 25 kilogramów, a złożonego ze skrzynki z nabojami, worka z łóżkami polowemi, lub koszyka z konserwami w blaszankach. Istotnie, dla noszenia bagaży na głowie trzeba mieć specjalne zdolności, ukryte w twardej czaszce murzyńskiej. Wystarczy, aby do żył posiadacza takiej czaszki domieszało się kilka kropel krwi białej rasy, i — koniec! Znikają „zdolności“ i człek „niema już głowy“ do zawodu tragarza...
Okolica, którą przechodziliśmy, była słabo zaludniona, chociaż, o ile mogłem sądzić, powinny się tam znaleźć dobre, żyzne i dość dogodne tereny dla rolnictwa. W łożyskach kilku wyschłych potoków dostrzegło moje doświadczone oko syberyjskiego podróżnika prawie niezawodne oznaki obecności złotodajnego piasku.
Po paru dniach, przekroczywszy niewysokie góry, ujrzeliśmy w dolinie zabudowania Dingiraj, tonące w bujnej roślinności, zielonej nawet o tej porze roku dzięki małemu potokowi i sieci sztucznie odprowadzonych od niego odnóg.
Na nasze spotkanie wyszedł miejscowy komendant p. Brule z żoną i wskazał nam dom, przygotowany dla przyjęcia gości.
Dingiraj — jest ośrodkiem innego już szczepu, a mianowicie tak zwanych Tukuler lub Torodo. Są to mieszańcy najeźdźców Fulali z murzynami różnych szczepów, oraz z Maurami i innemi ludami, należącemi do białej rasy. Duża domieszka krwi aryjskiej wytworzyła szczep nadzwyczaj zdolny, energiczny, trochę zbyt przebiegły i nieszczery, lecz pracowity i wytrwały. Tukuler są fanatycznymi wyznawcami islamu i miłośnikami niezależności szczepowej, o którą w niedalekiej przeszłości prowadzili krwawe walki z sąsiadami; w tych walkach odgrywało Dingiraj ważną rolę, gdyż tu właśnie wznosiła się najsilniejsza forteca tego szczepu. Widziałem w wiosce w pobliżu osady kobiety o subtelnych rysach twarzy, o karbowanych włosach, przykrytych niedbale narzuconą białą, przezroczystą chustką. Kobiety Tukuler lubią się stroić w modne na Wschodzie azjatyckim bursztyny, korale, złote i sztuczne klejnoty.
Bardzo malownicze obrazki tworzyły grupy mężczyzn i kobiet Torodo na tle otaczającego nasz dom ogrodu z drzewami pomarańczowemi, cytrynowemi, mangowemi, kola i krzakami gojawy.
Państwo Brulé ofiarowali nam dla polskiego ogrodu zoologicznego w Poznaniu roczną samkę — szympansa „Magdę“; wyprawiłem ją wkrótce do instytutu Pasteura w Kindji, aby mi ją stamtąd przysłano, gdy nasz statek w drodze powrotnej zatrzyma się w Konakry.
Dingiraj obfituje w różne ptactwo i rzadkie owady. Spotkaliśmy tu dużo pięknych, barwnych ptaków, sroki sójki, drozdy i ptaki-muchy. Opowiadano nam tu o wypadkach niebezpiecznych ugryzień przez skorpjony i o atakach jaszczurek „taranta“, wypuszczających parzący płyn; wieczorem widzieliśmy na ścianie małego brunatnego pająka, zabijającego te jaszczurki.
Bardzo zainteresowała mnie wiadomość, że tubylcy wierzą w istnienie fantastycznego potworu, grasującego w pewnych okresach po okolicznej dżungli. Nazywają go „so fali uara“.
To straszne zwierzę ma połączone kształty konia, osła i lamparta.
Skąd mogła się zrodzić legenda o takim potworze?
Koń nie był znany w tej części Afryki przed najściem Sussu, prawdopodobnie osła też przygnano tu z Egiptu i Abisynji. Tubylcem z tej trójki jest tylko lampart. Zdaje się, że „so fali uara“ stał się potworem nie odrazu, lecz z biegiem czasu, a mianowicie wtedy, gdy w pamięci tubylców zacierać się zaczęły wspomnienia o jeźdźcach, siedzących na koniach i mułach, pokrytych skórami lamparciemi. Ci ludzie nieśli ze sobą śmierć, a ich okrutne serca, potężne ramiona i niespodziewane, błyskawiczne napady zostały uwiecznione w potwornych kształtach legendarnego „so fali uara“.
W nocy nie widzieliśmy, coprawda, pałających oczu potworu, słyszeliśmy zato głośne szczekanie i warczenie geparda, a wkrótce zrozumieliśmy przyczynę jego niepokoju. Pożar dżungli, ukryty za górami, otaczającemi osadę, wbiegł nagle na okoliczne szczyty i zaczął szaleć, z hukiem i trzaskiem pożerając suchą trawę i krzaki, wzlatując na wierzchołki drzew i ognistemi potokami spływając na dolinę. Dokoła Dingiraj paliła się dżungla. W popłochu uciekały zające, mangusty, zielone małpy i inne zwierzęta, chyłkiem sunęły stadka kuropatw i perliczek, w powietrzu miotało się z kwileniem oszalałe drobne ptactwo.
Wkrótce płomień, dobiegłszy do błotnistej ziemi, zagasnął.
Noc stała się jeszcze bardziej czarna, a w jej mroku mogły się czaić nietylko szakale i gepardy, lecz nawet zrodzony w wyobraźni, potężny a straszliwy „so fali uara“. Całe stada nietoperzy[5] — od rudawki olbrzymiej (Epomophorus monstruosus), posiadającej złośliwy psi pysk, do najdrobniejszych czarnych karłów (Vesperus minutus) uwijały się dokoła, ścigając ćmy, latające termity i inne owady, spłoszone pożarem leśnym. Z nietoperzami współzawodniczyły lelki czteroskrzydlate (Macrodipteryx longipennis), długoogoniaste (Scotornis longicaudatus) i pospolite (Caprimulgus europaeus), spotykane od Skandynawji do przylądku Dobrej Nadziei.
Murzyni nazywają lelki „nocnemi jaskółkami“, a Niemcy nadali tym ptakom tę samą nazwę.
Z Dingiraj mieliśmy jeszcze kilka dni marszu na południe, w kierunku drogi żelaznej. Z grzbietu Futa-Dżalon pozostały tylko niewysokie pagórki, lecz i one wkrótce znikły; wyszliśmy na równinę — żyzną, bogatą, przeciętą rzeką Tinkisso i jej dopływami.
Przypominam sobie jeden z naszych noclegów. Było to w Tumanea, dużej osadzie murzynów Dialonké. Spotkaliśmy tu kilku tubylców, mówiących po francusku.
Gdy wchodziliśmy do wsi, ujrzeliśmy na lewo od drogi obszerne błota, porośnięte wysoką, zieloną trawą i drobnemi krzakami. Śród zieleni połyskiwały tafle wody. Na niedużych jeziorkach żerowały stada kaczek, na brzegach tkwiły czaple i biegały brodźce.
— Kto z was poprowadzi nas na te błota na polowanie? — zapytałem tubylców.
Nikt się nie odezwał i dopiero, gdy nasz podchorąży powtórzył moje pytanie, jeden z murzynów rzekł:
— My nie możemy prowadzić! Te błota są święte! W nich mieszka ryczący krokodyl...
Zdumieniu naszemu nie było granic. Ryczący krokodyl?! Krokodyle bardzo dobitnie i groźnie syczą, lecz, żeby ryczały, o tem nie słyszeliśmy nigdy!
Nasze badania w tym kierunku do niczego nie doprowadziły. Tubylcy powtarzali, że w błotach ma swoją siedzibę ryczący krokodyl, i nic innego wyciągnąć z nich nie mogłem.
— Tak! To — prawda! — zawyrokował wreszcie podchorąży i jakoś zbyt szybko opuścił oczy.
Pan Kamil Giżycki, zapalony myśliwy, wziął karabin i poszedł w stronę błota. Spostrzegłem, że cała niemal wieś wyległa na małe wzgórze i śledziła śmiałka. Niestety, p. Kamil napotkał takie trzęsawisko, że nie mógł dotrzeć do brzegu jeziora i powrócił z niczem. Tajemnica pozostała tajemnicą.
Jeżeli ten krokodyl istotnie ryczał, nie mógł on być krokodylem, lecz hipopotamem, który posiada straszliwy głos, być może, najbardziej przerażający i donośny pośród ryków i wycia innych dużych zwierząt dżungli.
Jeżeli był to hipopotam — wtedy tajemnica trochęby się odsłoniła.
Sąsiadami murzynów Dialonké i Tukuler są Malinké, szczep znaku ryby Ma i wszystkich potworów wodnych, w których nazwie znajduje się pierwiastek „ma“, a więc — hipopotama i krokodyla. Są to totemy murzynów Malinké, a sąsiednie szczepy najwidoczniej przyjęły te totemy.
Lecz myśl moja, podniecona zagadką trzęsawiska Tumanea i prastaremi obyczajami dawnych mieszkańców Afryki, wyrywa się z ramek etnograficznych hipotez i wpada w prąd innych zupełnie domysłów.
Nie są to jednak domysły czcze, pozbawione podstaw.
O, nie! W parę miesięcy, w innem miejscu słyszałem opowieść... Ona rzuciła promień światła na dawne, już zdaje się, wygasające obyczaje...
... Ku końcowi się zbliżała zasuszna pora roku. Żar słoneczny wypalił wszystko na ziemi. Nigdzie dokoła nie można było dostrzec ani zdziebiełka świeżej trawy, ani najmniejszego barwnego kwiatka, ani zielonego listka. Stały do rdzenia spalone trzciny, krzaki i drzewa o popękanej korze... Niby ślady węży, co się wdarły do piersi ziemi, ciągnęły się szczeliny w wyschłej na kamień glebie... Odleciały ptaki i powędrowały gdzieś daleko zwierzęta... Tylko termity i mrówki pozostały, lecz i one ukryły się głębiej w mrocznych podziemiach swoich gniazd.
Mieszkańcy wioski, drobni rolnicy, spoglądali przerażonemi oczami na bezbarwne, rozżarzone niebo, wyczekując, czy nie wypłyną na nie szarawe obłoczki, zwiastuny zbliżającego się „tornada“[6]. Oddawna pragnęły go te bezbronne istoty, otoczone rojem złych, czyhających duchów, umierające z głodu, bo śpichrze już stały puste, a na polach nikt wygrzebać nie mógł żadnego ziarnka arachidów lub bobu! Tornada powinny były już nadejść, a nie nadchodziły...
Wtedy do dżungli-brussy poszli starcy i powrócili późno w nocy z człowiekiem, mającym straszliwy wygląd. Miał na sobie ubranie z łyka, wydartego z kory rafji, na głowie kołpak, na twarzy przerażającą, pomalowaną w barwne pasy i centki rogatą maskę o opadającej na piersi i ramiona grzywie z ogonów końskich i włókien roślinnych.
Długo się naradzali starcy z czarownikiem, a gdy skończyli naradę, pozostawili go samego na polu, sto razy przekopanem w bezowocnem poszukiwaniu zapominanego manjoku lub bobu.
Czarownik długo siedział nieruchomy i skupiony, aż zapadająca noc pochłonęła go. Zniknął odrazu wszystkim z oczu, rozpłynął się bez śladu w potokach mroku. Wieśniacy myśleli, że odleciał do dżungli w postaci tajemniczego nocnego ptaka. Gdy jednak księżyc zaczął srebrzyć wierzchołki nagich drzew, a po chwili pobielił spiczaste strzechy chat, usłyszeli go. Z pola dochodziło głuche warczenie, przechodzące w ponure wycie, wzmagające się szybko, aż się zmieniło w groźny, potężny ryk. Struchleli wszyscy i nie śmieli wyjrzeć z chat, bo wiedzieli, że czarownik rozmawia z duchami przodków i z dżinnami[7] i że wkrótce mają się rozstrzygnąć losy mieszkańców wioski.
Starzy i młodzi, niewiasty i dzieci — wszystko, co żyło, umilkło naraz, wszystko zamarło w oczekiwaniu. Nikt nie odzywał się, niektórzy nawet oddychać głośno nie śmieli. Cisza zaległa dookoła, cisza, — pełna naprężenia i trwogi. Słychać było bicia serc, nerwowy oddech, cykanie nietoperzy, uganiających się pod pułapem za owadami.
Po północy dopiero ustał ryk, dochodzący z pola... Wkrótce zaczął czarownik chodzić szybko od chaty do chaty i wykrzykiwać:
— Dinne[8] objawiły swoją wolę... Starcy niech idą na naradę ku potokowi... za Segali... Gundé!... Gundé!...[9]
Do potoku był spory kawał drogi.
Starzy ludzie wioski szli długo, a na ścieżce widzieli wyraźne ślady czarownika.
Do świtu zostawała zaledwie godzina, gdy dotarli do brzegu potoku. Był zupełnie wyschnięty i kamieniste łożysko jego świeciło się białemi, okrągłemi kamieniami, podobnemi do czaszek ludzkich... Zaledwie w kilku miejscach, gdzie prąd wyrył głębokie doły, pozostała woda.
Nad jednem z takich miejsc spostrzegli starcy czarownika. Stał i pilnie oglądał brzeg i wystające z wody kamienie.
Otoczyli kołem tajemniczego człowieka z dżungli.
Czarownik podniósł straszliwą głowę z obliczem, ukrytem pod maską, i ryknął:
— Duch burzy wcielił się w krokodyla, żyjącego w nurtach potoku, w tem miejscu... Należy go przebłagać ofiarą... ofiarą, oblaną krwią serca... łzami duszy...
Starcy milczeli, przypominając sobie dawne dzieje, gdy się takie ofiary składało przed każdą porą ulew, aby duchy deszczu niosły zarodki płodności dla pól, stad i kobiet... Teraz, gdy biali ludzie panują na ich ziemi, coraz rzadziej to się zdarza...
— Rozumiecie? — spytał czarownik.
— Rozumiemy, potężny człowieku, działający w mroku! — odparli — Lecz kogo mamy złożyć w ofierze?
— Pierwszą dziewczynę, która przyjdzie nad potok, aby myć kalebasy domowe!... — mruknął straszny człowiek i zniknął w krzakach nadbrzeżnych.
Starcy naradzali się krótko i po chwili czaili się już w zaroślach, obróciwszy twarze w stronę ścieżki, biegnącej do wioski.
Gdy pierwsze blaski słońca upadły na szczyty dalekich pagórków, na brzegu zjawiła się młoda, bo zaledwie trzynaście wiosen licząca dziewczynka, córka wójta; szła, ostrożnie stąpając po okrągłych, ruchomych kamieniach, niosąc na głowie siedem dużych mis.
Doszła do miejsca, gdzie była woda i, postawiwszy na ziemi misy, zrzuciła płachtę, pozostając naga, do wiotkiej liany podobna — do liany, na której nagle wybujały dwa dojrzałe, pełne soków owoce.
Po chwili otoczył ją tłum starców. Rozległ się plusk padającego do wody ciała, przeraźliwy, drgający śmiertelnym lękiem krzyk, tupot nóg rozbiegających się ludzi, łoskot toczących się kamieni, nowy plusk i nowy, jeszcze bardziej przeraźhwy, pełen bólu krzyk... Znowu zaległa cisza jeszcze uśpionej, bezwładnej dżungli...
Starcy powrócili do wsi i oznajmili, aby nikt się nie odważał tego dnia iść nad potok, bo tam grasuje krwiożercza „morhomene uara“[10]... Istotnie, groźny ryk dochodził zdaleka od strony Segali.
Tegoż południa z poza lasu wypłynęły ciemno-szare obłoki, stłoczyły się i skupiły w czarną chmurę. Wkrótce zaczęły wypadać z niej ogniste węże i ryczeć — ryczeć tak, że aż woły padały na kolana i ukrywały głowy w trawie. Lunął deszcz... lał potokami, niosąc wyczerpanym polom płodność, wycieńczonemu bydłu — świeżą trawę, która odrazu wyjrzała z rozmokłej gleby, a zrozpaczonym ludziom — nadzieję i radość.
Cała wioska się cieszyła. Gdy ulewa na krótko ustała, wszyscy wylegli z chat, klaskali w dłonie, śpiewali, tańczyli huczny, wesoły tamtam.
Tylko jedna kobieta stała na uboczu, smutna i niespokojna. Była to żona wójta. Stała, co chwila zwracając wzrok w stronę Segali, i nadsłuchiwała.
Po chwili łzy zaczęły jej spływać z oczu. Lecz deszcz lunął nagle z nową silą, a przecież przysłowie murzyńskie mądrze mówi, że „nikt nie widzi łez nawet najlepszego przyjaciela podczas ulewy“...
To zestawienie dwu opowieści, słyszanych w różne czasy włóczęgi po ziemi afrykańskiej, spowodował „ryczący krokodyl“ z trzęsawiska koło Tumanea...
Tak ponure myśli o krwawej ofierze podniecała jeszcze bardziej ta okoliczność, że sami staliśmy się „krwawą ofiarą“, składaną moskitom i gryzącym muchom, rojącym się w błotnistych okolicach osady...
Znam ową plagę tajgi syberyjskiej i tundry północnej, lecz i ta afrykańska chmara krwiożerczych zbójów czegoś warta!
Ich atak zmusił nas nawet do nawiązania pokojowych, dyplomatycznych stosunków z ohydnemi pająkami, stonogami, tarantami i nietoperzami — wrogami latających nicponiów i bandytów.
Nie można było marzyć o śnie! Z trzęsawiska zalatywały tu do naszego domu coraz to nowe i bardziej liczne zastępy gryzących owadów. Byliśmy zmuszeni do ucieczki, gdyż nawet siatki nas nie broniły. Drobne muszki wślizgiwały się wszędzie i gryzły, gryzły bez litości i wytchnienia. Ubraliśmy się i wyszliśmy na werandę, gdzie świeży powiew chwilami odpędzał bandytów.
Północ już minęła. Przygasły ogniska i tylko żarzące się węgle rzucały czerwone błyski na ciemne, skulone postacie tragarzy. W oddali spała wieś murzyńska. Zrzadka odzywały się psy przeciągiem szczekaniem. Księżyc płynął majestatycznie, wylewając na ziemię kaskady zimnych, niebieskawych promieni. Jego martwe oblicze odbijało się w zwierciedle dalekiego jeziorka, tonącego w ramie czarnych trzcin. Dochodziły nas stamtąd głuche krzyki wodnego ptactwa.
Zdaleka płynęły na falach srebrnej ciszy inne odgłosy, ponure i groźne, a wtórowały im jękliwe zawodzenia. To plamisty władca dżungli, lampart, ucztował w niedostępnej kniei, a płochliwe szakale zwęszyły go i podawały sobie głosy od ostępu do ostępu.
Ze szmerem szybowały w mroku nietoperze i ptaki nocne. Śpiący na szczycie baobabu sęp zbudził się nagle i zakwilił żałośnie. Coś miotać się zaczęło na porośniętych suchą trawą zwałach kamiennych i z głośnym skowytem biegło dalej.
Basowym głosem zarechotały małpy od strony pola.
Niewidzialne istoty co chwila mąciły ciszę. Szmery, szelesty, zgrzyty i skrzypy rozlegały się na suchej ziemi, w zaroślach trawy i krzaków, z gęstwiny liści pomarańczowych, ze ścian, ze słomianej strzechy domu, z powietrza i z pod ziemi...
Pająki, stonogi, skolopendry, chrabąszcze, ćmy i jaszczurki wydawały te niejasne dźwięki, budzące niepokój. Lecz i pod ziemią wrzała praca, kipiało życie, pełne szmerów i ech. To termity i mrówki drążyły ziemię i drzewo, rozrywały piasek, wlokły drobne kamienie i znosiły do swoich podziemnych kryjówek resztki owoców i ciał martwych istot.
Przepojona ciszą i bezwładem wielkiego znużenia i wyczerpania noc afrykańska wchłaniała w siebie drgające smugi martwego blasku księżycowego i wszystkie odgłosy bujnego, przesiąkniętego walką i przelewem krwi życia największych i najdrobniejszych zwierząt — od hipopotama i lamparta do drobnej gryzącej muszki i przezroczystej, czerwonej mrówki...
W godzinę po wschodzie słońca byliśmy już w drodze. Z pól arachidów, kukurydzy, prosa i bobu zmykały na widok naszej karawany stada małp, zrywały się kuropatwy, dropie i perliczki; parę razy spłoszyliśmy piękne żórawie ukoronowane,[11] wymownie świadczące o bliskości rzeki.
Z krzaków zerwał się siedzący tuż przy drodze turako, nazywany przez murzynów z porodu bardzo charakterystycznego krzyku imieniem „koko“ (Corythaeolus cristatus). Ptak dosięgał rozmiarów dużej kuropatwy, połyskiwał w słońcu wspaniałemi niebieskiemi, granatowemi i żółto-zielonemi piórami na grzbiecie, szyi i piersi oraz czerwonemi nogami. Skrzydła i ogon strojnego ptaka zdobiły czarne, niebieskie i zielone pasy. Zblizka widziałem go na sawannie Wybrzeża Kości Słoniowej, chociaż krzyk jego słyszałem często w różnych miejscowościach podzwrotnikowej Afryki.
Pewnego wieczoru ujrzeliśmy w oddali linję drogi żelaznej i zabudowania stacji Bissikrima. Czarny sierżant wskazał nam dom mieszkalny, gdzie mogliśmy przenocować i przepakować nasze bagaże, zastosowując je do warunków transportu kolejowego.
Zaczęliśmy się rozlokowywać, gdy nagle wpadła moja żona i zawołała:
— Patrzcie, co się dzieje na werandzie!
Wybiegliśmy z pokoju, lecz byliśmy zmuszeni natychmiast się cofnąć. Zaatakowały nas setki złośliwie brzęczących pszczół. Okazało się, że na werandzie stała szafa, w której pszczoły urządziły sobie ul. Dom, zajęty przez nas, oddawna był opuszczony, i w szafie, przez nikogo nie płoszone, wygodnie ulokowały się pszczoły. Nie wychodziliśmy na werandę, pszczoły też nie zaglądały do wnętrza domu. Jednak po pewnym czasie kilka z nich wleciało do pokoju, zbadało sytuację, obwąchało nas i nasze rzeczy i odleciało. Od tej chwili mogliśmy już spokojnie przechodzić przez werandę. Pszczoły zrozumiały, że nie będziemy im w niczem przeszkadzali, i już nie atakowały, jak przedtem, usiłując odpędzić nas od bezprawnie zagarniętej przez siebie francuskiej szafy, której z pewnością nigdy się nie śniło, że się stanie ulem pszczół afrykańskich.
W kilka miesięcy później mieliśmy także wypadek z pszczołami, chociaż okoliczności były inne. W Bissikrima my odegraliśmy rolę najeźdźców i intruzów, a w Uagadugu[12] pszczoły dokonały bezczelnego najścia na nasz dom.
Pewnego razu, podczas obiadu, wleciało do pokoju kilka pszczół, pokręciło się, zajrzało do kredensu, gdzie, na nieszczęście, stał słoik z miodem, i odleciało pozornie spokojnie. W pół godziny później przybył cały rój i zaczął z groźnem buczeniem latać po lokalu, chwilami objawiając zamiar bezpośredniego zaatakowania znajdujących się przy stole ludzi. Uzbroiwszy się w serwety i ręczniki rozpoczęliśmy rozpaczliwą walkę z najeźdźcami i udało się nam zmusić ich do ucieczki.
Lecz domy afrykańskie nie posiadają szyb w oknach, więc pszczoły znów się zjawiły. Postanowiliśmy zbadać ich zamiary, aby obmyśleć taktykę obrony.
Pszczoły zaczęły się wkrótce na dobre ulokowywać w kredensie. Widząc, że ich nie uspokoimy, zgodziły się łaskawie na współżycie, ale my nie mogliśmy na to przystać, ponieważ w kredensie mieliśmy pochowane zapasy konserw, cukru, kawy i wina. Pszczoły zażarcie broniły dostępu do zdobytej placówki.
— Teraz nic się na to nie poradzi! — zawyrokował znajomy urzędnik miejscowy. — Będziecie państwo zmuszeni odstąpić pszczołom kredens, a w parę dni — całe mieszkanie...
— Zobaczymy! — zawołałem. — Bez walki nie ustąpię ani piędzi ziemi!...
Robiliśmy w podróży zbiory owadów, mieliśmy więc niezawodnie środki na nie. Wzięliśmy kilka słoików i, napełniwszy je aromatycznym, odurzającym eterem octowym, rozpoczęliśmy wojnę gazową, umieszczając na półkach kredensu słoiki z trutką. Walka trwała dwa dni, a skończyła się naszem zwycięstwem. Pszczoły nie mogły znieść ostrego zapachu eteru i zaczęły odlatywać partjami, aż wreszcie wyniosły się zupełnie.
Obok stacji kolejowej Bissikrima wyrosła duża osada tubylcza. Chociaż okoliczna ludność należy do szczepów Fulah, Malinké i Bajlo, — jednak spotkać tu można tubylców przeróżnych szczepów, jak Hubbu, Dialonké, Manding, Mikheforé, Tenda, Toma i Kissien, chętnie przybywających do tego ożywionego punktu handlowego, obfitującego w sklepy francuskich, syryjskich, arabskich i murzyńskich kupców.
Już przed kolacją ukończyliśmy pakowanie bagaży i załatwienie formalności na stacji, więc zająłem się doprowadzeniem do porządku notatek z okresu naszego marszu przez górzystą krainę Futa-Dżalon i pisaniem korespondencyj do polskich i zagranicznych pism.
Pan Jerzy Giżycki pracował w ciemnym pokoju nad wywoływaniem klisz fotograficznych, a p. Kamil z p. Cainuset, inżynierem kolejowym, uzbroiwszy się w lampki acetylenowe, wyruszyli na nocne polowanie. Powrócili późno, lecz przynieśli serwala[13] i parę antylop, a widzieli na kamieniach, wystających z rzeki Tinkisso, pałające ślepie dużego krokodyla.
Inżynier Camuset był nader malowniczym typem. Mały, krępy, o rumianej twarzy i energicznych, wesołych oczach, mógł służyć za wzór siły, zdrowia i równowagi duchowej. Wygląd jego zewnętrzny stanowczo zaprzeczał ogólnie panującemu zdaniu, że biały człowiek nie może długo pozostawać w kolonjach bezkarnie. P. Camuset spędził już kilkanaście lat w Gwinei, nie porzucając kraju, i czuł się wyśmienicie.
Jednak przez cały czas podróży spotkałem zaledwie dwa takie typy; uważam je za rodzaj mitologicznych salamander, które podobno wybornie się czują nawet w ogniu.
Nasz nowy znajomy słynął jako znakomity myśliwy, postrach bawołów, lampartów i dużych antylop; na podwórzu swego domku wychowywał w klatce młodego lamparta, zgrabnego w kształtach, a dzikiego i nieufnego. Gdy mały drapieżnik patrzył mi w oczy swemi okrągłemi, zielonemi ślepiami, zdawało mi się, że chce powiedzieć, ocierając się o pręty klatki:
— To tylko chwilowe... Jeszcze trochę, i — rozwalę to pudło, dam nura do dżungli, a wtedy — spotkamy się!...
Pan Camuset jest znawcą miejscowej fauny i już dużo okazów wysłał do zwierzyńców francuskich. Dowodził mi, że lamparty[14] zachodniej Afryki spotyka się w dwóch odmianach: zwykłej, o jasnem, szaro-żółtem zabarwieniu i czarnych plamach na skórze, oraz o bardziej brunatnem futrze i nieco innym rysunku centek.
Mały, uwięziony lamparcik należał do tej drugiej odmiany, odznaczającej się szczególną drapieżnością i niepohamowanym temperamentem.
Nazajutrz, odprowadzani przez gościnnego p. Camuset, wsiedliśmy do pociągu i przed zachodem słońca byliśmy w jednem z największych miast Gwinei Kurussie. Na dworcu spotkał nas miejscowy komendant, hrabia Henryk de Cousin de Lavalliere z urzędnikami.
Komendant oświadczył nam, że rodzina de Lavallier’ów była spokrewniona z królem Janem Sobieskim. Nie mogłem zrozumieć z objaśnień hrabiego, w jaki sposób miało się wytworzyć to pokrewieństwo, chociaż bardzo stanowczo obstawał przy tem. Był to stary urzędnik kolonjalny, noszący na sobie wszystkie ślady długiego pobytu w Afryce, gdzie nabył nawyknień, które niezawodnie postawiły go poza granicami możliwości istnienia w warunkach życia europejskiego. Bardzo silne wywarł na mnie wrażenie ten rasowy, oczytany, dowcipny, dobrze wychowany człowiek, zatruty do ostatniej kropli krwi, do ostatniego nerwu gorącym jadem zwrotnika.
Być może jednak, że to smutne wspomnienie o p. Lavalliere spotęgowały inne wrażenia. Oczekiwało nas bowiem w Kurussie sporo listów, a śród nich jeden z tragiczną wiadomością o zgonie dwu mocarzy polskiej literatury — Stefana Żeromskiego i Władysława Reymonta. Była to wieść tak straszna, że zabiła w nas na kilka dni radość wchłaniania coraz to nowych i bardziej silnych wrażeń.
Zapoznaliśmy się z dużą osadą handlową i tubylczą, ciągnącą się wzdłuż plantu kolejowego aż do mostu nad Nigrem. Liczne sklepy, obszerny bazar, kilka dróg, prowadzących z Kurussy do obwodów Sigiri, Kissidugu i Farana, potężny Niger i droga żelazna[15] czynią z tego miasta nie tylko ważną placówkę kolonjalnej polityki, lecz nadto wybitny punkt handlowy[16].
Domki murzynów Malinké, czyste i obszerne, świadczą o znacznym dobrobycie, a liczne śpichrze, nieznane tubylcom jeszcze przed kilku laty, mówią o zapobiegliwości i oszczędności, zaszczepionej czarnym ludziom przez Francuzów. Handel miejscowy znajduje się przeważnie w rękach kupców syryjskich, często eksploatujących naiwnych klientów.
Sąsiedztwo Nigru z jego lesistemi brzegami dało się nam we znaki, bo moskity niepokoiły nas w dzień i w nocy.
Nazajutrz po przybyciu do Kurussy złożyłem wizytę komendantowi. Nie zastałem go jednak w domu, natomiast przyjął mnie jego pomocnik, bardzo ponury jegomość o długiej, czarnej brodzie i ciemnych okularach.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu rozpoczął ze mną rozmowę o rosyjskich bolszewikach. Chociaż starałem się wytłomaczyć mu, że ta dżuma współczesna nie wkroczyła do mego kraju, nic nie pomogło! Pomocnik komendanta koniecznie chciał o bolszewizmie i komunizmie uciąć długą pogawędkę.
Rozstaliśmy się z tym brodatym panem dość zimno. Nie mogło zresztą być inaczej.. Ja, jako zdecydowany przeciwnik manji komunistycznej i mafji bolszewickiej, popsułem wątrobę temu panu, prenumerującemu francuskie pisma komunistyczne i dokładnie obznajomionemu z propagandową literaturą, wydawaną we Francji przez poselstwo sowieckie. Był to jeden z dwu apologetów komunizmu, spotkanych przeze mnie w kolonjach Zachodniej Afryki. Drugim był sędziwy uczony, prof. I. I. Iwanow, delegowany przez Moskwę na zwiedzenie instytutu Pasteura w Kindji. Spotkaliśmy się z nim na powrotnej drodze, gdyż wsiadł na nasz statek w Konakry i płynął z nami do Bordo. Profesora Iwanowa, jako wysłannika Sowietów — rozumiem, lecz co ma do roboty zwolennik komunizmu i dzikiego bolszewizmu rosyjskiego na placówce pomocnika komendanta w kolonjach, śród czarnych tubylców — tego zrozumieć nie mogę! To też przykro mi było, gdy tegoż dnia, wyszedłszy na spotkanie przybyłego do Kurussy gubernatora Poiret, spostrzegłem na dworcu czarnobrodego jegomościa, wygalowanego i umundurowanego.
Wieczór spędziliśmy u p. de Lavalliere, gdzie poznaliśmy aż dwie jego żony — rodzone siostry — Fatumé Diamé Kaba i Kondié Kaba, pochodzące z królewskiego rodu Alfa Amadu, należącego do czystej, szlachetnej rasy Sankara. Komendant ma z niemi dwu synów, mulatów, noszących jego hrabiowskie nazwisko, a z pewnością szczycących się także pokrewieństwem z obrońcą Wiednia, królem polskim, Janem III.
Nie wiem, co mogły dać duszy oczytanego de Lavalliera jego czarne małżonki, chociaż były one prawnuczkami króla Alfa Amadu?
Sam komendant, zaznajamiając mnie ze swemi damami, obwieszonemi ciężkiemi, złotemi klejnotami, wydawał się nieco zmieszanym, gdyż widocznie nie potrafiłem ukryć swego zdumienia. Wkrótce jednak zapanował nad sobą i, niby się usprawiedliwiając, zauważył:
— Mam z niemi wszelkie wygody! Nie tylko dobrze znają się na kuchni, lecz umieją prasować sztywne gorsy i kołnierzyki i utrzymywać we wzorowym porządku moją garderobę...
Zrozumiałem, że dla hrabiego de Lavalliere w tem właśnie tkwił decydujący powód do związania swego życia z prawnuczkami króla Amadu i do spalenia poza sobą wszystkich mostów odwrotu w krainę ludzi własnej rasy i warstwy społecznej.
O ty, płomienna, buchająca żarem i oparami jadowitemi kraino, co czynisz z białymi przybyszami? Jak się strasznie mścisz na najeźdźcach, zabijając w nich duszę, zdolną do porywów i wzlotów!
Z dworca, po spotkaniu p. Poiret i po krótkiej z nim rozmowie udaliśmy się wprost do portu Kurussy. Czarni majtkowie już ładowali nasze bagaże na dwie żelazne lodzie ze zbudowanemi na nich domkami drewnianemi, zaopatrzonemi w kuchnię. Tu rozstawiono nasze łóżka polowe, stoliki i krzesełka. Łodzie zmieniły się odrazu w pływające, przytulne domostwa, w których mieliśmy spędzić dwa tygodnie. Tak długo bowiem miała trwać nasza podróż z biegiem Nigru do Bamako, stolicy Sudanu, skąd przybyły po nas te dwie przemiłe i bardzo wygodne „szalandy“, jak tu nazywają pływające domki.
Moja żona odrazu się w nich zakrzątnęła i wkrótce zmieniła szalandę w przyjemną i estetyczną siedzibę.
Podczas prac nad urządzeniem wnętrza naszych domków majtkowie Malinké, odtrącając się od dna rzeki długiemi drągami, wypłynęli z portu, a potężny Niger odrazu porwał łodzie i poniósł w nieznaną jeszcze dal...





  1. „Soko“, skrzypce o 4-ch strunach; „karendoru“, skrzypce o jednej strunie, złożonej z kilku włosów końskich.
  2. Andre Lefevre, La Religion.
  3. Określenia zoologiczne dane podług oficjalnego wydania pracy Doktora Ch. Maclaud: „Notes sur les mammi fères et tes oiseaux de l’Afr. Occ.“ Paris 1906, oraz na podstawie wskazówek Muzeum Historji Naturalnej w Paryżu (sekcja afryk.)
  4. Conquête du Foutah — Diallon, Paris, Challamel, 1899.
  5. Zachodnia Afryka Francuska jest ojczyzną następujących gatunków nietoperzy: Epomophorus monstruosus i Ep. gambianus; Cynonycteris straminea, Rhinolophus Maclaudi, Phyllorhina Commersoni i Phyl. fuliginosa; Nycteris macrotis, Vesperus minutus, Nyctinomus angolensis.
  6. Burze z wichrami, niosące ulewne deszcze.
  7. Dżinn — demon.
  8. Dinne — dżinny.
  9. Prędko! Prędko!
  10. Pantera, pożerająca ludzi i nosząca w sobie złego ducha.
  11. Balearica pavonina.
  12. Stolica kolonji Wysokiej Wolty.
  13. Duży dziki, tygrysiasty kot, niszczący kury i kaczki; łac. nazwa — Felis serval.
  14. Felis pardus.
  15. Droga żelazna prowadzi z Konakry przez Kurussę do Kankanu. Od tego miasta idą drogi samochodowe do Sudanu, Liberji i na Wybrzeże Kości Słoniowej.
  16. Handel tubylczy obejmuje następujące produkty:sól, bydło, dostarczane z północnych kolonij, i orzechy „Kola“, przywożone z południa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.