Niewolnicy słońca/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYSOKA WOLTA
Do rozdziału XV
ROZDZIAŁ XV.
W KRAJU PRZYMUSOWEJ PRACOWITOŚCI.

Gdy opuściliśmy Sikasso, kierując się ku granicy kolonji „Wysoka Wolta“, mieliśmy dwa spotkania, które teraz mogę uznać za prawdziwy omen, za przepowiednię oczekujących mię wrażeń.
Niedaleko od wioski Maon zatrzymaliśmy się na krótki wypoczynek. Jak zwykle, korzystając ze sposobności, zrobiłem małą wycieczkę do dżungli. Towarzyszył mi wójt, były żołnierz francuski, udekorowany za waleczność i mówiący po francusku.
Wziąłem ze sobą dubeltówkę i nie żałowałem tego, gdyż dżungla obfitowała w przeróżne, nader barwne ptactwo. Zadziwiającą była wielka ilość przeróżnych srok[1] oraz drozdów. Zdobyłem kilka tych ptaków, a wśród nich „kalao Tock“ (Lephoceros erythrorrynchus) o koralowym dziobie. Wkrótce zwrócił na siebie moją uwagę mały, brunatny ptaszek z jaskrawo czerwoną plamą na końcu grzbietu. Przelatując z krzaku na krzak, ptak ten, zdawało się, chciał nam towarzyszyć. Kilka razy siadał na ścieżce i uważnie, z zaciekawieniem nam się przyglądał.
Wójt uśmiechnął się i rzekł:
— Bure jest dobrym, świętym ptakiem...
— Dlaczego? — zapytałem.
— Bo przypomina rolnikom, że przychodzi czas robót w polu.
— Tak! To dobry ptak! — zgodziłem się.
— Słyszysz, jak wyraziście pogwizduje „bure?“ — zapytał tubylec.
— Słyszę.
— Niektóre tajne stowarzyszenia porozumiewają się pomiędzy sobą, pogwizdując, jak ten ptak — mówił dalej wójt.
— Nie wiedziałem tego. Poco jednak gwiżdżą? — zadałem pytanie.
— Mamy święte gaje, gdzie nie wolno używać ludzkiej mowy...
— Dlaczego?
— Bo każde słowo może obrazić bóstwo... Próbowano wynaleźć osobne wyrazy, lecz nic nie pomagało... Wtedy ludzie przyjęli od „bure“ jego mowę... — objaśnił murzyn.
Już przedtem czytałem, że tajne stowarzyszenia religijne i polityczne posługują się nieraz kryptologją; wiedziałem, że kobiety mówią nieraz innym językiem, niż mężczyźni, a przynajmniej używają innych zwrotów przy modłach, powitaniu, pożegnaniu i podziękowaniu, lecz tu po raz pierwszy i ostatni spotkałem źródło tajnej mowy — szczebiot i gwizdanie ptaszka „bure“[2].
Murzyni, jak również szczepy innych ras, naprzykład niektóre mongolskie i fińskie, nadają magiczne znaczenie pewnym wyrazom, a nawet sylabom, i starają się ich unikać. Tem się objaśnia używanie przez czarowników, szamanów i przez cygańskie wróżki niezrozumiałych słów i całych zdań.
Ludzie usiłują niemi zastąpić słowa, posiadające wpływ magiczny, ściągający na głowę człowieka gniew złych potęg.
Z tą „magiczną“, niezrozumiałą mową wróżek cygańskich zaznajomiłem się w Rosji i Hiszpanji, a słowa, słyszane gdzieś na południu Rosji, brzmiały tak samo, jak używane przez gitany w Grenadzie; szamani ostjaków posługują się zdaniami, wykrzykiwanemi przez fińskich czarowników z północnego Uralu, lub przez znachorów sojockich z gór Sajańskich. Pamiętam brzmienie niezrozumiałych zaklęć czarowników mongolskich, wróżących z kości i wnętrzności zwierząt i, chociaż nie mogę tego twierdzić z całą stanowczością, jednak myślę, że, słysząc zaklęcia murzyńskie, odróżniłem w nich znajome, niegdyś już słyszane na żółtym lądzie słowa z „mowy magów“, zrodzonej, być może, w tajnikach świętych, mistycznych „zuguratów“ assyro-babilońskich lub w świątyniach egipskich.
Taki język kryptologiczny, o charakterze magicznym, posiadają liczne w zachodniej Afryce stowarzyszenia tajne. Są to Simo, Do, Kono, Komo i inne, mające swoich najwyższych wtajemniczonych i szeregowych adeptów oraz swój własny rytuał obyczajów i misterjów. Stowarzyszenia te są podobne z organizacji do lóż masońskich; wtajemniczeni używają specjalnych strojów rytualnych, składają swoim fetyszom osobne ofiary, posiadają własne totemy, nieraz stosują jednakowe tatuowanie.
Rola tych tajnych stowarzyszeń jest dotąd, mimo bardzo licznych badań, dość niewyraźna. W każdym razie można teraz twierdzić, że wtajemniczeni tajnych organizacyj, o obliczach, ukrytych pod maską, są nauczycielami młodzieży w dziedzinie tradycyj, znachorstw, obrządków kultu, są bezwzględnymi wrogami nieuczciwych i zaborczych czarowników, przedstawicielami zasad „białej magji“, lekarzami oraz obrońcami i krzewicielami moralności.
Niektórzy francuscy i angielscy badacze nazywają te stowarzyszenia najlepszą policją. Takie brutalne porównanie ma jednak pewne podstawy, gdyż najwyżsi wtajemniczeni śledzą bacznie życie swego szczepu, nieraz w nocy zaglądając do domów tubylców, gdzie, podsłuchując i podpatrując, wykrywają zbrodnie lub występki. Wyrok wydaje stowarzyszenie niezależnie do zwykłego sądu starców, a karę wymierzają wtajemniczeni z całą stanowczością i bezwzględnością. Wyroki wykonywa się nieraz potajemnie. Nic więc dziwnego, że stowarzyszenie o takim charakterze musi posiadać swoją własną, tajną mowę. Jedną z nich jest mowa „bure“ — szczebiot niepokaźnego ptaszka dżungli.
Pewien stary oficer kolonjalny, obecnie znajdujący się już na emeryturze, opowiedział mi niedawny stosunkowo, krwawy epizod z historji kolonizacji europejskiej w Afryce.
— „Zdarzyło się to, mój panie, podczas wojny naszej z almami Samori, a więc pomiędzy 1894 a 1897 rokiem — opowiadał pułkownik. — Były to czasy niespokojne, czasy krwawe! W tym okresie Francuzi zdobywali północną część Wybrzeża Kości Słoniowej; Anglicy usiłowali wejść na lewy brzeg Wolty; odbywały się wyprawy wojenne do kraju dzikich Lobi; powstaniec Sarantye Mori urządzał zbrojne napady na angielskie oddziały... Czas był trwożny, niepewny! Wtedy to postanowił almami Samori zadać nam cios ostateczny. Jednak po zajęciu Gwinei i źródeł Nigru odrzuciliśmy Samori na południe. Przedsiębiorczy i nieugięty almami uplanował utworzenie niezależnego państwa murzyńskiego na wschodzie. Dla wykonania tego planu musiał nawiązać dobre stosunki z muzułmańskiem miastem Kongiem[3] — bogatem i podtrzymującem stałe stosunki ze Złotem Wybrzeżem, gdzie można było z łatwością nabywać broń, amunicję i konie. Jednak Kong dość zimno przyjął posłów wojowniczego króla, a gdy francuskie oddziały zbliżyły się do miasta, mieszkańcy jego zachowali się spokojnie. Po wyjściu Francuzów na północ, Samori napadł na Kong, zburzył miasto, a nieszczęśliwych mieszkańców uprowadził do niewoli i rozrzucił po całym Sudanie południowym i wschodnim.
„W pewnej wiosce, położonej niedaleko od Kudugu, osiedliło się kilka rodzin uciekinierów z Konga, otoczonych tubylcami szczepu Gurmanczów. Ponieważ wśród ukrywających się przed Samorim ludzi z Konga znajdowało się sporo wpływowych starców, almami przekupił kilku Gurmanczów i kazał im porwać dzieci swoich wrogów, zamierzając uczynić z nich zakładników. Istotnie, szpiegom Samori udało się wykraść dwóch chłopców i dziewczynę.
„Natychmiast po tym wypadku zaczęło trzech starców odwiedzać wioski Gurmanczów i nawiązywać bliższe stosunki z tubylcami. Murzyni zauważyli, że ci ludzie porozumiewali się pomiędzy sobą za pomocą gwizdków. Starcy, którzy należeli do tajnego stowarzyszenia, zdołali tymczasem dowiedzieć się o sprawcach zamachu na ich dzieci. Nie przeszedł miesiąc, a żaden ze szpiegów almami nie został już przy życiu. Niewidzialna ręka zamordowała ich w polu, podczas pracy na roli; i ta sama ręka wycięła do nogi wszystkich członków ich rodzin“.
Z tego opowiadania pułkownika zrozumiałem, jakie znaczenie mogą mieć tajne stowarzyszenia murzyńskie w tych wypadkach, gdy zjawiska politycznego życia zmuszą je do działania.
Kolonizacja angielska w Indjach miała sposobność spotkania się oko w oko z tajnemi organizacjami hindusów; europejczycy w Chinach — z bokserami i tajpingami, Rosjanie w Mandżurji z „czerwonemi brodami“, a działalność tych organizacji nie sprzyjała zamiarom kolonizatorów, gdyż mieli do czynienia z najwyższym fanatyzmem tubylców i z bardzo ściąłem, nieraz bohaterskiem — wykonywaniem przez adeptów stowarzyszeń rozkazów wtajemniczonych kierowników.
W chwili obecnej tajne organizacje murzyńskie nabierają szczególnego znaczenia na północy Sudanu i Nigerji, a więc tam, dokąd się przesącza agitacja muzułmańska, skierowana przeciwko białej rasie.
Takie było pierwsze spotkanie na obszarach Wysokiej Wolty. Drugie jeszcze bardziej mnie zainteresowało, gdyż miałem sposobność poznać czarownika. Miał on na głowie czapkę, raczej hełm, zrobiony z małego „kalebasa“, ozdobionego muszlami „kori“; na szyi i piersi pęk amuletów, w ręku magiczne przedmioty, używane w jego praktyce, wachlarz i miotełkę z włosów i traw, a także wycięty z korzenia drzewa mały stołeczek.
Narazie chciał umknąć do brussy, lecz samochód dogonił go i zatrzymał się obok.
Czarownik niczem, oprócz stroju, nie odróżniał się od zwykłych murzynów. Jednak zwracały na siebie uwagę jego ogromne, pełne ognia i jakiegoś rozmarzenia oczy, usta, nawykłe do głośnej mowy i rozkazywania, i niespracowane dłonie o długich, drżących palcach.
Mrucząc zaklęcia i zlekka wymachując magiczną miotełką, czarownik badawczo patrzył na mnie, podczas gdy operator filmował go i fotografował.
Potężny był to czarodziej, bo, gdy wyciągnął rękę po mój papieros, oddałem mu ostatni, jaki posiadałem przy sobie, skazując siebie na mękę w ciągu kilku godzin...
Nasi szoferzy z wielkim szacunkiem spoglądali na czarownika i w jego obecności nie śmieli „pary z ust puścić“, chociaż, co prawda, przy wściekłym upale w + 56° C nie było to też rzeczą arcy-łatwą.
Tak się odbyło nasze wkroczenie w granice Wysokiej Wolty.
Kolonja ta niedawno jeszcze stanowiła południową część Sudanu, lecz przed kilku laty została wydzielona w osobne terytorjum. Nowej kolonji nadano nazwę rzeki Wolta, mającej tu swoje trzy źródła Białe, Czerwone i Czarne, łączące się wkońcu i wpadające po przejściu angielskiego Złotego Wybrzeża do zatoki Gwinejskiej.
Wysoka Wolta jest najmłodszą z kolonij francuskich i, jako najmłodsza, ma dużo porywu, ale tymczasem natrafia w swojem życiu samodzielnem na poważne przeszkody.
Poryw jej wyraził się w przymusowym zapale, z jakim tubylcy, pod wpływem energicznego gubernatora, p. E. Heslinga, rzucili się do pracy na roli, szczególnie zaś do plantowania bawełny. Jest to kolonja, w której pomyślnie przeprowadzono politykę zniewolenia murzynów do pracy i wytworzenia klasy drobnych kapitalistów tubylczych.
Znowu pozwalam sobie na dalsze klasyfikowanie zwiedzonych kolonij zachodniej Afryki francuskiej. Poznałem Senegal, znajdujący się pod znakiem przymusowej nauki europejskiej i uspołecznienia tubylców; Gwineę — pod znakiem poszanowania tradycyj murzyńskich i pomocy, dawanej im w walce z naturą; Sudan — kraj olbrzymiego wysiłku białej rasy, Woltę — kolonję przymusu do pracy dla dobrobytu ludności.
Tak różne w założeniu systemy polityki kolonjalnej odbywają podróż po tej całej połaci czarnego lądu, nader pouczającą z punktu widzenia poznania psychologji ludów.
Płaszczyzna Wysokiej Wolty zaludniona jest dość gęsto[4] przez różne szczepy tubylcze. Główną masę ludności[5] stanowi szczep Mossi, liczący około 1 800 000 osobników. Resztę stanowią Gurunsi, Lobi, Bambara, Diula, Nioniussé, Nuruma, Bobo, Sissala, Soninké, Peuhl i Twaregowie na północnym wschodzie kolonji, na obszarach, przylegających do Nigru.
Wszystkie te szczepy, z wyjątkiem najstarszych Gurunsi i Bobo, są przybyszami; wyparli oni dawnych posiadaczy ziemi lub pochłonęli ich prawie bez śladu. Nawet Mossi, jedyny w Afryce szczep o prastarej i mocnej organizacji społecznej i państwowej, są emigrantami z południa. Na swojej drodze spotkali oni Minissisów, wchłonęli ich i zagarnęli ich posiadłości. Od tego czasu Minissisy stanowią odrębny, poważny, niemal „magiczny“ klan w społeczeństwie zwycięskich Mossi. Reszta szczepów niema żadnej pomiędzy sobą łączności, co zauważył jeszcze szkocki podróżnik Mungo-Park, a po nim niemiecki badacz — Krauze.
Wysoka Wolta jest niezawodnie krajem bogatym, dostarczającym wielu produktów rolnictwa i hodowli bydła.[6]
Popierając rolnictwo żywnościowe władze wprowadzają w życie pługi amerykańskie i zastosowanie siły bydła pociągowego oraz nawozów, największą jednak uwagę zwracają na nieco sztuczną dla tubylców kulturę bawełny, potrzebnej Francji. W tym celu zorganizowano pokazowe pola doświadczalne, gdzie odbywa się selekcja ziaren bawełny, kultywowanej na nienawodnionych polach. Rezultaty dają się już zauważyć, ponieważ krótkie włókno (18 mm) tubylczej bawełny powoli staje się dłuższem (24—32 mm).
Powtarzam jednak, że jest to kultura, sztucznie popierana i nie zupełnie zrozumiała dla tubylców. Starszyzna, wyżej umysłowo stojąca, widząc zyski, płynące z plantacyj bawełny, rozszerza coraz bardziej tereny swoich pól i stosuje siłę zwierząt pociągowych, pługi, nawóz i nawet częściowo nawadnianie; główna jednak masa ludności dość zimno poddaje się rozkazom administracji, usiłującej podnieść kulturę bawełny w swojej kolonji.[7]
Kupcy i władze posyłają ciężarowe samochody do osad, gdzie znajdują się terytorjalne składy bawełny, znoszonej z całej okolicy, płacą za nią ustalone ceny[8] i wywożą do portów, skierowując towar do Francji. Jednym z takich eksporterów jest p. Boussac, mający podobno udział w naszej Żyrardowskiej fabryce.
W Bamako i w Grand-Bassam widziałem bele bawełny, wysyłanej przez Boussaca pod adresem Żyrardowa. Kilka drobnych fabryczek, oczyszczających bawełnę, już puszczono w ruch. Na najbliższy czas projektuje się budowę większych zakładów tego typu.
Inne bogactwo kolonji stanowi bydło.[9]
Rogate bydło miejscowych ras dochodzi do 700 kilogr. wagi i dostarcza do 8 litrów mleka dziennie; barany i owce ważą do 100 klg. i posiadają dobrą wełnę i mięso. Wprowadzenie metysowanej rasy, zmieszanej z południowo-afrykańskiemi merynosami, ulepsza stopniowo kolonjalny gatunek tych zwierząt domowych. Największą dość bydła pędzi się do angielskiej kolonji Złotego Wybrzeża.[10] Stan bydła jest dość dobry, chociaż muchy tse-tse i różne epidemje niszczą w pewnych okresach to bogactwo kolonji; po zwiększeniu jednak ilości weterynarzy i ich pomocników oraz po zorganizowaniu służby zootechnicznej, klęski tego rodzaju będą usunięte nazawsze.
Jak już wspominałem, Wysoka Wolta jest młodą kolonją, więc nie posiada jeszcze ukończonych badań i planów ekonomicznych oraz organizacji handlowej.
Z bogactw mineralnych znane są: pokłady złota na ziemiach szczepu Lobi w prowincji Gaua, ruda żelazna w okolicach Bobo-Diulasso, w obwodzie zaś Uagadugu — pokłady granitów (pegmatytu) i kaoliny. Widziałem wszystkie te pokłady, lecz oprócz tego w łożyskach wyschłych rzek spostrzegałem nieraz kawałki rudy miedzi. Prawdopodobnie powinny się znaleźć w kolonji pokłady tego pożytecznego metalu, tem bardziej, że Mossi znają miedź i oddawna używają jej w życiu codziennem.
Bogactwa naturalne Wysokiej Wolty dozwalają spodziewać się w niedalekiej przyszłości szybkiego jej rozwoju, potrzeba na to jednak jeszcze wysiłku w jednym, najważniejszym kierunku. Wysoka Wolta nie posiada żadnego ujścia dla swoich produktów naturalnych, których wywieźć nie może przy obecnym stanie komunikacji w kraju. Istniejące drogi samochodowe, prowadzące od stolicy Uagadugu do Bamako (888 km) i do Buaké — gdzie się zaczyna kolej do portu Grand Bassam (832 km), oraz drogi pomiędzy stolicą a ważniejszemi osadami kolonji, nie wystarczają, gdyż są drogami sezonowemi, czynnemi wyłącznie w porze suszy. Wysoka Wolta, pozbawiona kolei, łączącej jej stolicę z morskiemi portami, nie może spełniać w całości swej roli ekonomicznej. Najpierwszym etapem polityki komunikacyjnej powinnoby być zbudowanie kolei, idącej od Grand Bassam na Bobo-Diulasso do Uagadugu, następnym zaś — dalszy jej bieg na Bamako lub Kulikoro.
W tym właśnie kierunku idą energiczne starania gubernatora Heslinga. Zachodzi jednak obawa o to, co się stanie z kulturą bawełny po przeprowadzeniu kolei i zorganizowaniu transportu. Jak już wspomniałem, miejscowa produkcja znacznej ilości bawełny jest aktem przymusowym, poza tem jest to kultura, wymagająca dużego wysiłku. Natomiast istnieje roślina, dająca doskonały dochód; są to arachidy. Gleba Wysokiej Wolty nie jest gorszą od gleby Senegalu dla kultury tych orzechów. Czy po uregulowaniu dróg komunikacyjnych łatwa i swojska kultura arachidów nie zabije trudnej, wymagającej dużych zachodów kultury bawełny?
Odrazu po przebyciu granicy Wysokiej Wolty spostrzegliśmy propagowane i popierane przez administrację plantacje bawełny.
Od sudańskiej granicy do pierwszej administracyjnej osady przecinaliśmy bogaty kraj rolniczy. Wyrwano już dżungli znaczne obszary roli, gdzie ciągle widzieliśmy plantacje bawełny, pola prosa, kukurydzy, kalebasów i mniejsze zagony, otaczające zagrody — wieśniaków, uprawiających tu manjok, pataty, injam,[11] arachidy groch i da, czyli konopie, używane do przyrządzania powrozów oraz haszyszu „kif“.
Dziwny wygląd mają wioski murzynów Diula i Bobo. Małe, do ulów podobne chatki, sklecone z trzciny i gliny, przyklejone jedna do drugiej, jak komórki woskowe w plastrze miodu, kręte korytarze — uliczki — takie są te wioski. Pięknie zbudowane kobiety kroczą posuwistym krokiem. Starsze mają górną lub dolną wargę przebitą, a w niej noszą albo kolczyk, albo kawałek białego drzewa lub kości. Spotykam kobiety o opuchniętych gardzielach. Są to chore na wole.
Kobiety mają na sobie tylko pęki zielonych liści zprzodu i ztyłu, lecz na szyjach i piersiach — dużo klejnotów.
We wsiach widzimy sporo bydła i drobiu. Zadziwiają nas niesłychanie tłuste kury i kurczęta. Wkrótce poznajemy przyczynę tego, przyglądając się karmieniu domowego ptactwa. Z brussy przybiegły właśnie dziewczęta, przynosząc pożywienie dla kur. Były to koszyczki, pełne... termitów, gnijącego mięsa i manjoku.
Kury wyłapały szybko wszystkie owady, a dziewczęta pobiegły do dżungli, niosąc z powrotem swoje koszyki z cuchnącem mięsem. Pozostawiły je przy kopcach termitów. W ciągu nocy owady zagospodarują się w koszykach a po wschodzie słońca pójdą na pokarm kurom. Tanie to, a bardzo dobre pożywienie!
Kur wszędzie po wsiach gromady, całe stada!
Dużo trzeba ich mieć, a świadczą o tem wznoszące się we wsiach ołtarze. Wysokie na 1½ metra stożkowate słupy, pomalowane na czerwono. Są to ołtarze na cześć męskiego wszechpotężnego bóstwa Ammo; na tych zaś ołtarzach kapłani ziemi przelewają obficie krew ofiarnych kurcząt. To samo się dzieje na ołtarzach domowych, poświęconych miejscowym bożkom lub duchom przodków.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem koniczny słup-ołtarz, wypłynęły przede mną z mroków wieków: falliczny kamień Baala, czarny kamień dostojnika lamaickiego Bogdo-Gegeni z Urgi, niektóre święte skały, dające płodność niewiastom marokańskim i algierskim, pewne kolumny w świątyniach indyjskich i japońskich — czerwona zaś barwa mówiła wyraźnie o świętości i władzy, jak purpura królewska, jak szaty kardynalskie...
A może była to barwa, świadcząca o bogach, przyniesionych tu do serca czarnego lądu przez potężnych najeźdźców o czerwonej skórze?
Zatrzymaliśmy się na nocleg w dużej, bogatej osadzie Bobo-Diulasso.
Kilka zacienionych wysokiemi drzewami ulic prowadzi do europejskiej dzielnicy, gdzie się mieści rezydencja komendanta, koszary żołnierskie, biura, szpitalik, garaż, fabryczka dla oczyszczenia bawełny i składy handlowe. Obok ciemno-szara masa domków Bobo, ukrytych za wysokiemi murami, tworzącemi wąskie i ciemne ulice. Niskie drzwi w murach prowadzą do wnętrza domostw tubylczych.
Spędziliśmy bardzo miły wieczór w rodzinie komendanta p. Bellot, wytrawnego i doświadczonego urzędnika kolonjalnego.
Gdy wieczorem siedziałem na schodach werandy naszego domu, zbliżył się do mnie stary murzyn, bardzo stary, bo srebrne włosy połyskiwały w drobnych kędziorach twardej, jak szczecina, czupryny.
Usiadł i przyglądał mi się bacznie, nadsłuchując. Zawołałem tłumacza.
— Nie przyjdzie tu? — zapytał nagle starzec.
— Kto? — odpowiedziałem pytaniem.
— Sierżant...
— Nie wiem! — powiedziałem. — Niema tu nic do roboty, więc pewno nie przyjdzie.
— To dobrze! — rzekł starzec. — Przyszedłem do ciebie z prośbą, gubernatorze!
Byłem zdumiony tem nieoczekiwanem zaawansowaniem mojej osoby.
— Nic jestem wcale gubernatorem! — zaprotestowałem.
Starzec uśmiechnął się chytrze i szepnął:
— Wiem, wiem, że nie chcesz, aby wiedziano, kim jesteś! Jednak przyglądałem się dziś, jak cię przyjmował komendant, a twój kucharz opowiadał, że władze wszędzie podejmują cię z szacunkiem, że przyjechałeś z Paryża, gubernatorze...
— No, niech i tak będzie! — zgodziłem się, widząc, że nie przekonam mego gościa. — O czem chcesz ze mną mówić?
— Przychodzę prosić cię o pomoc! — zawołał, składając błagalnie ręce. — Byłem w radzie starców i prosiłem o wstawienie się za mną kapłana ziemi, który jeden może zanosić modły ludzi do ducha Ziemi i składać mu ofiary, jednak wyrok był ten sam... Jestem bardzo nieszczęśliwy!... — szeptał stary murzyn.
— O co chodzi? — spytałem.
— Mam trzech synów. Dwóch z nich pozostawało na roli, trzeci, Bie, był w wojsku i, powróciwszy do wsi, stał się udręką moją i całej wsi. Bie zaczął porywać bydło sąsiadom, wykradać proso ze śpichrzów i sprzedawać złym ludziom. Sędziowie kilka razy już przywiązywali go sznurami do drzewa i trzymali go tam, dopóki nie spłaciłem poszkodowanym żądanej ilości prosa i oleju. Gdy nareszcie nie mogłem więcej płacić — syna mego, z wyroku rady starców, bito kijami... Nic jednak nie pomagało i Bie znowu kradł i kradł! Sąd skazał go na wygnanie ze wsi. Przed trzema laty powrócił, lecz nic się nie zmienił... Podczas sprzeczki zabił syna wójta. Musiałem zgodnie z obyczajem oddać najmłodszą córkę swoją do rodziny zabitego, jako żonę jego bratu.
— Poco? — wykrzyknęłem.
— Jakto — poco? — zdziwił się murzyn. — Poto, aby zrodziła syna, bo w nim osiedli się dusza zabitego. Jednak Nunuma nie miała dziecka i umarła...
— Umarła?
— Tak! — westchnął starzec. — Rodzina zabitego była gniewna na nią, prześladowała, żałowała dla niej pożywienia, mąż bił i znęcał się nad nią, zmuszał ją do pracy nad jej siły... Umarła Nunuma!...
Czułem się zupełnie bezradny wobec rodzinnego dramatu biedaka, więc zapytałem go znowu, co mógłbym dla niego uczynić.
— Wysłuchaj mnie do końca, gubernatorze! — prosił pokornym głosem starzec, trzęsąc siwiejącą głową. — Płacąc za syna i oddając z domu taką dobrą pracownicę, jaką była Nunuma, rodzina nasza zubożała do szczętu, a ja z nędzy, ciężkiej pracy i zgryzoty dobiegam już końca mego życia. Czasami czuję, że dusza moja się już rozpadła na dwie części. Jedna gotowa wyrwać się i dążyć do promiennej krainy, położonej wyżej słońca, aby złączyć się z Wielkim Duchem świata, druga zaś już upatruje dla siebie siedziby tu na ziemi, koło zagrody mojej i w brussie, gdy ciało moje zostanie złożone w ziemi i gdy po mojej śmierci minie tydzień ofiar pogrzebowych. Jestem stary, bardzo stary!... Pamiętam dawne czasy, gdy o białych ludziach nikt tu nie słyszał. Taki jestem stary! Duchy moich przodków przychodzą do mnie w nocy i wołają do siebie. Mój czas się zbliża...
Ciężko westchnął i po chwili mówił dalej, uważając, aby tłumacz zdążył objaśnić jego słowa.
— Gdy zubożeliśmy, byłem zmuszony wziąć do domu dwie nowe pracownice, aby zwiększyć rolę, bo stare pola nie rodziły prosa i kukurydzy. Wziąłem dwie młode żony — Sanialę i Bamgę. Bamga jest piękna i młoda... Weszła do mojej zagrody, jak kwiat, którego nie tknął jeszcze żaden owad, pijący słodki miód. Taką została Bamga... Teraz umrę prędko... nie mam braci... więc wszystko wraz z żonami memi odziedziczy Bie — mój syn — zbrodniarz. Już zaciera ręce i spogląda na Bamgę, jak pantera na białe jagnię... Bamga nie chce mieć go za męża... mówi, że raczej ucieknie do dżungli i zginie, porwana przez dzikie zwierzęta lub wrogie demony brussy... Gubernatorze, dobry gubernatorze! Ratuj mnie i Bamgę! Sąd starców i kapłan Ziemi nie mogą odmienić naszego prawa dziedzictwa. Ty możesz wszystko! Napisz papier, rozkaz i nikt się nie ośmieli dotknąć Bamgi! Zagroź synowi memu więzieniem, galerami... Ratuj! Ratuj!
Położenie moje było bardzo trudne wobec tego starca, załamującego w rozpaczy ręce i patrzącego mi w oczy tak, jakbym był potężnym „gri-gri“.
— Proszę oświadczyć temu człowiekowi, że, gdy będę w Uagadugu, pomówię o sprawie jego z gubernatorem — powiedziałem, zwracając się do tłumacza i podając mu jednocześnie swój notatnik, aby zapisał w nim imię mego gościa.
Gdy stary Bobo już odchodził, podarowałem mu dziesięć franków, a więc, licząc na kori, 1000 muszelek. Może odkupi się niemi od swojej zmory, Bie, a ten nicpoń nabędzie sobie inną żonę, bo przecież Bobo w głuchych zakątkach swego kraju nie płacą drożej za dziewczynę; w dużych nawet osadach mogą znaleźć dla siebie „dobrą żonę“ za 5000 muszelek kori.
Starzec był mi bardzo wdzięczny. Spełniłem swoją obietnicę i mówiłem z gubernatorem o sprawie sędziwego Tafa Ninki. Gubernator jednak oznajmił mi, że władze francuskie starają się nie mieszać do wewnętrznego życia tubylczego, ujętego w ramy prawa obyczajowego.
Jednak wieść o tem, że jedzie gubernator, miała swoje następstwa.
W jednej z wiosek, niedaleko za Bobo-Diulasso, przybiegła do mnie kobieta i prosiła o obronę przed czarownikiem. Sprawa ta była jednak zbyt skomplikowana i nawet kori nic tu pomóc nie mogły.
Kobiecie tej zmarł 15-letni syn. Murzyni są przekonani, że śmierć w młodym wieku zawsze jest nienaturalną, spowodowaną tem, że czarownik lub duch pożarł duszę człowieka. Tak też było i w tym wypadku.
— Dwóch młodzieńców nosiło ciało mego zmarłego syna po całej wsi, aby nieboszczyk „powiedział“, kto mu zabrał duszę. Na razie wskazał on na potok, przepływający za wsią. Złożyliśmy tedy ofiary duchowi potoku, gdyż widocznie ktoś z rodziny musiał go rozgniewać. W nocy jednak ujrzałam we śnie człowieka, gryzącego i szarpiącego pierś mego syna. Kazałem wtedy powtórnie nosić go po wsi, aż wskazał, nagle się wyprężywszy, na przechodzącego Kalefa. Starcy uznali go za złego czarownika i skazali na wygnanie. Kalefa opuścił wieś, lecz powrócił w postaci psa, który co wieczór przychodzi do naszej zagrody i wyje przez całą noc. Proszę, aby twoi ludzie zastrzelili tego psa-czarownika, gdyż inaczej ciągle będę w strachu, że wyrwie on duszę jeszcze komuś z naszej rodziny...
Nie będę przecież strzelał do cudzych psów, więc nic nie mogłem zrobić dla biednej kobiety. Poradziłem jej, aby się modliła do Boga, prosząc Go o pomoc.
— Do którego z bogów? — spytała. — Do boga Ziemi, dżungli, świętego drzewa lub potoku?
Znowu byłem w kłopocie, więc, milcząc, wskazałem na niebo. Kobieta spojrzała na mnie zdumionym i wylęknionym wzrokiem, a w nim przeczytałem rozpaczliwy krzyk:
— Ten Bóg jest tak daleko, że nie usłyszy modłów, błagań i hołdów ludzi całej wsi, a cóż dopiero takiej biednej, stroskanej kobiety, jak ona! Czyżby śmiała skierować prośbę matki w stronę Nieba, gdy sam kapłan modły swoje zanosi tylko do boga Ziemi?
Jadąc drogą, prowadzącą do Uagadugu, spostrzegłem tłum tubylców, otaczający człowieka, który na nasz widok umknął do dżungli. Tłumacz objaśnił, że był to „nion“, czyli czarownik, odsłaniający za pomocą czarodziejskiej laseczki przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Pytający trzyma czarownika za ręce i cichym głosem zadaje mu różne pytania; gdy laseczka podniesie się i uderzy w ziemię, jest to oznaką twierdzącej odpowiedzi na stawiane pytanie.
W niektórych wioskach mieszkali „nenso“, czyli fabrykańci fetyszów, leczniczych amuletów oraz masek i dziwacznych strojów, których używają wtajemniczeni tajnego stowarzyszenia „dus“, gdy obchodzą wsie, odpędzając złe duchy lub sprowadzając na pola deszcz, jak twierdzi podróżnik Binger[12]. Stowarzyszenie „dus“ nie jest zresztą pozbawione wszystkich innych cech istniejących tajnych organizacyj[13].
Z Bobo-Diulasso prowadzi świetna droga automobilowa przez Hunde do Boromo.
Ta osada, posiadająca znaczne składy bawełny, zwożonej przez tubylców, stoi na płaszczyźnie, przeciętej rzeką Czarna Wolta. Oprócz tego posiada Boromo rubasznego, dowcipnego komendanta, p. Pawła Huchard, jego gościnną, pogodną małżonkę, piękny ogród warzywny z truskawkami, kapustą, sałatą i innemi europejskiemi jarzynami; brudny, przepełniony termitami, jaszczurkami i pająkami zajezdny dom, prom na rzece, muchy tse-tse i... „Bar Wolta“.
Jest to mały domek, gdzie przybywający z tamtej strony rzeki rolnicy, szoferzy i ci, którzy mają załatwić jakąś sprawę w biurze komendanta, mogą wypocząć w cieniu i posilić się. Przy tym improwizowanym „barze“ stoi słup z szyldem, opatrzonym zabawnym napisem pomysłu p. Hucharda:

VOLTA BAR
Dolo mousseux et cackaouettes[14].

Napis ten zdobi wizerunek murzyna, pijącego piwo z małego kalebasa.
W salonie państwa Huchard ujrzałem starą, czarną banderę piracką z trupią głową i mimowoli pomyślałem, że jeszcze niedawno biała rasa z pełnem prawem mogła używać tego wspólnego sztandaru, jako godła wszystkich europejskich ludów, wdzierających się do Afryki.
Dzielny i wesoły p. Huchard ma tu do czynienia z 53 000 tubylców, należących do różnych ras: Peuhl, Bobo, Markas, Kos, Gurunsi i Mossi. Szczep Bobo stanowi 50 % całej ludności; chrześcijan tu niema, mimo sąsiedztwa misji Białych Ojców w Uagadugu; muzułmanów liczą 6000, pozostałe 47 000 są fetyszystami.
Komendant, stary paryżanin, daje sobie jednak z nimi radę, a tubylcy z życzliwym uśmiechem witają wesołego, o śmiałej, szczerej twarzy przedstawiciela administracji francuskiej. Być może, witaliby go jeszcze bardziej życzliwie, gdyby słyszeli, co mówił do mnie Huchard, zupełnie poważnie już broniąc interesów ludności tubylczej przeciwko niektórym systemom handlu europejskiego.
Najszlachetniejsze cechy francuskiej niezależnej, śmiałej a przepojonej humanizmem myśli połyskiwały, mieniły się, jak drogie kamienie, w gorącej mowie tego jowialnego urzędnika, przybierającego pozory dziwaka, być może poto, aby spokojnie, bez przykrych następstw, wygłaszać nie tylko paradoksy, lecz nawet — prawdę.
Gdy zdarzyło mi się w kilka tygodni później odwiedzić znowu p. Hucharda, spotkanie z nim sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
Opuściwszy Boromo, mieliśmy przed sobą 180 klm drogi do stolicy Wysokiej Wolty, dużego miasta Uagadugu. Droga biegnie wciąż przez żółtą, spaloną brussę, ze strzelającemi ku blademu niebu nagiemi baobabami, drzewami kapokowemi, mimozami i zielonemi karité.
Słońce praży tak straszliwie, że rozpalonych skórzanych poduszek naszego wozu nie można się dotknąć.
Moi pomocnicy co chwila wyskakują z samochodu i strzelają do antylop, obezwładnionych upałem i drzemiących w cieniu drzew, do dużych kalao i szarych czapel o szeroko otwartych z gorąca dziobach. Okolice — zaludnione, bo wszędzie widzimy pola bawełny, prosa i kukurydzy, obok — wsie, otoczone gęsto zabudowanemi śpichrzami; tubylcy, oblewając się potem, kroczą leniwie ścieżkami, niosąc kosze, pełne białej, jak śnieg, waty bawełnianej; często spotykamy w drodze murzynów, ciągnących dwukołowe, europejskie wózki, naładowane bawełną, którą wiozą do składów w Boromo lub Uagadugu.
O godzinie 2-ej przyjeżdżamy do stolicy. Olbrzymie, rozrzucone na dużej przestrzeni Uagadugu sprawia dziwne wrażenie. Długo nie mogłem zrozumieć, jakie budzi ono we mnie wspomnienie? Nareszcie określiłem je.
Zdawało mi się, że jestem w jakimś odgrzebanym z piasków grodzie asyryjskim lub babilońskim. Domy, jednostajne, o prostolinijnej, ciężkiej architekturze, o płaskich dachach, martwe w swej szarej barwie, stały przy zadziwiająco szerokich ulicach, gdzie jeszcze nic zdołały wyrosnąć świeżo zasadzone drzewka przyszłych bulwarów. Każda z tych arteryj miasta będzie z czasem podzielona na dwie równoległe ulice szeregiem nowych domów.
Gdy uprzytomniłem sobie zewnętrzny wygląd Uagadugu, mimowoli oczekiwałem zjawienia się tłumu dostojnych ludzi, o długich, trefionych brodach, ze lwami, duszonemi w mocarnych dłoniach — zupełnie takich, jakich widywałem na płaskorzeźbach asyryjskich. Zamiast nich jednak spotykałem nagich murzynów i murzynki, sudańczyków w białych „bubu“, Twaregów w czarnych i granatowych burnusach; zamiast ciężkiego turkotu dwukołowych wozów bojowych — cichy chrzęst mknących samochodów, hałas i szczęk toczących się ciężkich „kamionów“[15]. Z lekkim tupotem dreptały osiołki Maurów i szurgały bose nogi tubylców Mossi.
Obszerny plac z niskiemi gmachami składów bawełny, sklepami firm francuskich i syryjskich, warsztatami i garażami, mógłby w swych granicach zmieścić niejedno małe miasteczko. Główna ulica jest już częściowo zacieniona drzewami mangowemi i mimozami. Znajdujący się w starej dzielnicy dom i biuro miejscowego komendanta, malowniczy budynek klubu z placykiem tennisowym toną w cieniu wysokich drzew, obieranych każdego wieczoru przez zlatujące się z okolicy srebrzysto-białe czaple na miejsce noclegu; dalej, we wschodniej, nowej dzielnicy miasta — szaro-żółta płaszczyzna, a na niej jeszcze nie wykończone, monumentalne napozór gmachy, cegielnia i domy wyższych urzędników; dalej wznosi się niski, długi, zacieniony pałac gubernatora, p. E. Heslinga, biura administracji, koszary czarnych żołnierzy...
Dalej, jak okiem sięgnąć — dżungla stepowa, gdzieniegdzie urozmaicona ciemnemi gajami.
Samochody nasze zatrzymują się przy gmachu administracji kolonjalnej.
Zostawiam bilety wizytowe dla gubernatora i tu dowiaduję się, że już przygotowano dla nas dom, gdzie nas oczekuje nasz paryski znajomy, p. Delavignette, młody, zdolny literat, autor powieści „Toum“.
Jedziemy do swojej nowej siedziby, wyładowujemy bagaże, naprędce myjemy się i otrzepujemy z kurzu, gdyż jesteśmy zaproszeni na obiad do p. Delavignette’a.
W domu naszego przyjaciela usługiwały nam przy stole trzy bardzo piękne dziewczęta tubylcze. Były ubrane elegancko i bogato, miały na sobie nadmiar klejnotów, spoglądały na mężczyzn rozmarzonym i porozumiewawczym wzrokiem, a czasem rzucały na nas trochę zmieszane, trochę drwiące spojrzenia.
Na wieczór byliśmy zaproszeni do państwa Hesling.
Miła, nader inteligentna rodzina Heslingów przypadła nam odrazu do serca. W towarzystwie gubernatora, jego łagodnej małżonki, dwu energicznych synów, przechowujących zwyczaje starych, tradycyjnych domów, i córeczki, wiotkiej, o delikatnych rysach dziecinnej twarzyczki, podobnej do dawnych minjatur francuskich, — czuliśmy się, jak w domu.
Ci ludzie odbyli już dużą i długą wędrówkę, związaną ze służbą kolonjalną, więc widzieli piękny twór Boga — świat, i poznali duszę ludzi, którzy są w pewnych warunkach tak bardzo do siebie zbliżeni. To wniosło pogodę do serc Heslingów i nie zatruło im duszy jadem nienawiści lub zazdrości.
Gdy teraz myślę o typach gubernatorów kolonjalnych, muszę przyznać, że jednak rząd francuski wie, kogo posłać do tej lub innej kolonji w Północnej lub Zachodniej Afryce! Przecież, zaczynając od Fezu, Algieru i Tunisu, a kończąc na Senegalu i Wybrzeżu Kości Słoniowej — tacy różni ludzie, o tak odmiennej psychice i charakterze, stoją na odpowiedzialnych stanowiskach, od których tak wiele oczekuje Francja. Na władzę kolonjalną nieraz namiętnie napadają pewne partje polityczne i zależna od nich prasa, często nie rozumiejąca ani warunków pracy i nastrojów ludności, ani planu i istotnego kierunku myśli ludzi, rządzących tą lub inną kolonją.
Ze szczególną sympatją wspominam młodego Jana Heslinga, gdyż on właśnie skierowuje znaczną ilość bawełny przez Bamako do naszego Żyrardowa. Cała zaś rodzina Heslingów przechowuje dawne tradycje przyjaznego stosunku do Polski i odczuwa radość z powodu jej zmartwychwstania i szybkiego rozwoju samodzielnego życia.
Ręczę także, że żaden z Heslingów nie zaadresuje do Polski listu, umieszczając pod słowem „Warszawa“ tak boleśnie nas raniących —... „Russie“ lub „Autriche“.
Gubernatorowi zawdzięczam poznanie tej interesującej kolonji, życia dwóch najbardziej oryginalnych szczepów — Mossi i Lobi i całego szeregu zjawisk dla mnie, jako pisarza, wprost drogocennych.
Gdy przyglądałem się dobrze zacienionej wysokiemi drzewami, starej, małej dzielnicy Uagadugu, w której się mieści rezydencja komendanta, dzielnego p. Michela, oraz pałac króla Mossi, i gdy następnie ogarnąłem wzrokiem olbrzymią przestrzeń miasta, które powstało w ciągu pięciu zaledwie lat, zrozumiałem w całej pełni energję gubernatora, pozostawiającą swe ślady wszędzie, aż do pogranicza Wybrzeża Złotego i Kości Słoniowej.
Hesling najwidoczniej zwalczył wrażą potęgę słońca, pracował i żył normalnie w tem rozżarzonem piekle, a, porwawszy więzy, nakładane przez słoneczną pożogę, obezwładniającą i paraliżującą każdy wysiłek, — żądał od tubylców wytężenia woli, myśli i mięśni.
Gubernator wyszedł zwycięsko z pojedynku z płomienną gwiazdą, lecz czy uda się mu poprowadzić za sobą czarnych ludzi, spalonych na bronz i węgiel, z leniwym, śpiącym umysłem, z mięśniami, przeszytemi miljonami ostrych, zatrutych strzał, mknących z nieba, a wypuszczanych niemiłosierną ręką potężnego Mściciela za dawne, zapomniane już przez rodzaj ludzki grzechy przodków?
Życzę mu tryumfu w tej tytanicznej pracy.





  1. Dryoscopus turatii; Laniarius barbarus; Corvinella Corvina; Lanius auriculatus i inne.
  2. Cossypha albicapilla, podług określenia Verreaux.
  3. W północnej części Wybrzeża Kości Słoniowej.
  4. 35 ludzi na jeden kw. km.
  5. Ogółem 3 miljony ludzi.
  6. Rolnictwo daje rocznie 1 500 000 ton prosa; 300 000 ton kukurydzy; 30 000 ton ryżu; 10—15 000 ton arachidów, około 7 000 ton bawełny; oprócz tego tubylcy produkują bób, groch, manjok, pataty, „fabirama“, rycynę, kapok, konopie (da), kauczuk, karite, tytoń, pieprz, „sumbara“ itd.
  7. Z jednego hektara zbierają tubylcy 80—100 kg. włókna bawełnianego, lecz praktyka pól doświadczalnych wskazała na możność zbioru 700 kg. z hektara, nawet do 1100—1200 kg.
  8. 0,80—1 fr. za kilo.
  9. Byków i krów — 432 000; koni — 54 000; baranów i owiec — 689 000; kóz — 658 000; osłów — 55 000; świń (hodowanych przez kolonistów) — 1 700. (Patrz: „l’Afrique Occidentale Francaise“ 1926, Paris. La Presse Coloniale (Haute Volta) 1926; Rapport du Gouverneur de Haute Volta: Note au sujet de la situation commerciale en Haute Volta, 1926.
  10. Wypędzono na eksport: 57 000 byków, 40 000 baranów, 4000 kóz, 400 osłów i 300 koni.
  11. Z rodz. Dioscoraceae. Roślina z narościami na korzeniach. Te naroście są gorzkie i trujące, lecz, wygotowane w wodzie, stanowią doskonałe pożywienie; ze składu chemicznego i smaku są podobne do ziemniaków.
  12. Du Niger au golfe de Guinee, t. I., str. 378.
  13. L. Tauxier. Le Noir du Soudan. Paris, E. Larose, 1912, str. 78.
  14. Bar Wolta. Pieniące się piwo z prosa i podsmażone arachidy.
  15. Camions — ciężarowe samochody.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.