Niewolnicy słońca/Księga druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KSIĘGA DRUGA
ROZDZIAŁ XIV.
ARENA WIELKIEGO WYSIŁKU.

Gwinea, kraj Sussu, Fulah i „Synów ziemi“, pozostała za nami. Pozostali na zachodzie przedstawiciele pierwotnych kultów, zmieszani z najeźdźcami o kulturze azjatyckiej, zawierającej echa ubóstwiania Baala, Astarty i Ma i szczątki cywilizacji egipskiej, pozostającej w rysunkach, rzeźbach i w znakach Węża i Ptaka — tych emblematach korony „synów słońca“ — dawnych faraonów, panujących w Tebach.
Zrozumienie duszy tych szczepów, a jeszcze bardziej — warunków ich życia i istniejącego w tych szerokościach stosunku przejawów energji ludzkiej do klimatu wyrobiło pewien kierunek polityki francuskiej administracji względem tubylców. Jak już pisałem, odbywa się tam walka o zwolnienie murzynów z więzów nielitościwej natury; zastosowanie pomocniczej siły zwierząt pociągowych i pługa amerykańskiego, nauczenie wyzyskiwania leżących odłogiem naturalnych bogactw skwarnego kraju i pociąganie ludności zachęcającym przykładem do współczesnej cywilizacji. Żadnego przymusu nie stosuje administracja do tubylców Gwinei. Cała gra osnuta jest na wpływach psychologicznych.
Przyszłość najbliższa dowiedzie, czy obrano stosowną drogę przyłączenia tej kolonji do wspólnej pracy dla dobra Francji, a w przyszłości, być może, i — dla całej ludzkości.
W Sudanie inna przewodnia myśl kieruje miejscową polityką.
Gubernator Terrasson de Fouègres rozumie także, że dla wejścia do wielkiej rodziny ludzkiej tubylcy powinni przejść szkołę i nauczyć się nowych sposobów rolnictwa i rzemiosł, lecz jednocześnie pamięta o pewnym fakcie. Był to frazes, wypowiedziany przez jednego z angielskich ministrów w dobie zdobywania przez Francję Sudanu.
— Pozwólcie galijskiemu kogutowi grzebać się w piaskach Sudanu! — rzekł pogardliwie minister w parlamencie, zaniepokojonym o los angielskich kolonij afrykańskich.
Francuzi wiedzą, że na glebie Sudanu, uciskanego przez Saharę, nie można nawet marzyć ani o rolnictwie, ani o rozwoju przemysłu bez zaciętej, ciężkiej walki. Próżny więc i bezowocny będzie wysiłek, skierowany wyłącznie ku nauczaniu tubylców. To nie dałoby im w sudańskich warunkach nic oprócz zawodu i jeszcze większego wysiłku, tak nużącego w klimacie ich ojczyzny.
Generalny gubernator Zachodniej Afryki, Carde, z pewnością, długo się wahał, nim powziął heroiczne postanowienie, wyrażone w tak zw. „programie Carda“. Jest to olbrzymi, niemal gigantyczny plan przemiany piaszczystych, jałowych obszarów środkowego Sudanu w miejscowość, zdatną dla najbardziej współczesnego rolnictwa i dla zaopatrywania Francji w bawełnę, coby uniezależniło przemysł ojczysty od rynków angielskich i amerykańskich.
W pp. Terrasson de Fougères, w inż. E. Bélime i amerykaninie d-rze Forbes znalazł generalny gubernator energicznych i oddanych wykonawców olbrzymiego planu.
Ci ludzie wiedzą, że warunkiem dobrobytu w klimacie podzwrotnikowym jest woda; pamiętają przykład Indyj angielskich, gdzie pomiędzy r. 1832 a r. 1848 ogromne połacie kraju nawiedziła posucha, a gdzie ludność miejscowa, wymierając z głodu, zmniejszyła się o 37 %. Jednak energiczny rząd angielski dał hindusom wodę, urządziwszy tamy na rzekach Kistna i Dowlesvaram, a w roku 1854-ym zakończył budowę kanału, prowadzącego od Gangesu, i w ten sposób zwalczył na zawsze widmo nieurodzaju i głodu.
We francuskiej Afryce Zachodniej bezgraniczne a pozbawione wody obszary pozostają niezaludnione.
Historycy twierdzą, że hordy najeźdźców z Maurytanji zmusiły ludność do ucieczki i one to zburzyły i rozpędziły na cztery wiatry dawnych obywateli olbrzymiego i potężnego imperjum Gana lub Ghana. Jednak wystarczy zwiedzić chociażby obwód Kita, w stronę Nioro, lub przestrzeń pomiędzy Segu i Sama, żeby zrozumieć, że inny, jeszcze bardziej potężny nieprzyjaciel zniewolił dawną ludność Gana cofać się za Niger — ku południowi.
Jest to Sahara, coraz dalej i dalej wyciągająca swoje zabójcze macki, a niezwalczona, jak dopust boży, jak przekleństwo złych duchów-dżinnów, w których tubylcy wierzą, niezależnie od tego, czy są wyznawcami islamu, czy też czcicielami fetyszów.
Jednak wskutek perjodycznie następujących lat posuchy, nawet stosunkowo urodzajne prowincje sudańskie przeżywają nieraz straszliwe katastrofy, jakie się zdarzyły w 1903 i 1914 roku, gdy widmo śmierci głodowej szalało od Bamako aż do Tombuktu.
Obszary, położone na północ od Senegalu i Nigru i poddane zabójczemu działaniu Sahary, ludność oddawna już porzuciła i obecnie leżą one odłogiem.
Program Carda obejmuje obydwa te obszary i projektuje budowę olbrzymiej sieci kanałów nawadniających. Projekt ten jest już w stadjum wykonania.
W Senegalu (Senegambja) zwrócono główną uwagę na zakładanie studni i montowanie najprostszych urządzeń mechanicznych dla dostarczenia wody na pola tubylcze. Wybór mechanizmów stanowi nader ważną kwestję, bo pompy współczesne są nietrwałe, nie zawsze mogą być zastosowane do miejscowych warunków, a, co jest najważniejsze, wymagają opału, którego w tych miejscowościach, bezleśnych i pozbawionych węgla, znaleźć nie można.
Oprócz tego administracja zmuszona jest liczyć się z umysłowością tubylców.
Murzyn bynajmniej nie jest pozbawiony inteligencji, łatwo może się nauczyć bardzo trudnych nawet i całkiem nowych rzeczy, lecz dotychczas — nigdy nie okazywał daru wynalazczości. Całe domowe życie tubylców dowodzi tego, gdyż używają naczyń i narzędzi domowych i rolniczych, jak naprzykład kalebasów, moździerza do rozbijania prosa, siekiery, złożonej ze zgiętego pod kątem korzenia z wetkniętym weń kawałkiem żelaza, małej motyki, niezdarnie tylko zastępującej chociażby najbardziej pierwotny pług, olbrzymiego, ciężkiego noża, używanego jako miecz i jako siekiera. Przed wtargnięciem Arabów murzyni nie znali żelaza i dopiero maurytańscy „heddad“, kowale, nauczyli ich sztuki przekształcania kamienia na metal; tkactwo przynieśli im kartagińscy kupcy, sztukę wyprawiania skór — koczownicy Twaregowie i Berberowie.
Podczas podróży nieraz spostrzegałem u tubylców ten brak zdolności do wynalazków. Gdy się coś psuło, murzyn czuł się bezradny.
Administracja francuska zmuszona więc jest bardzo oględnie wybierać najprostsze mechanizmy, aby murzyńscy rzemieślnicy mogli z łatwością niemi kierować i naprawiać je.
Irygacja północnej części Senegalu, a nawet południowej Maurytanji przyciągnie ludność na miejsca dawnych koczowisk pasterskich i terenów rolnych, a równocześnie biali koloniści będą tu mogli z powodzeniem kultywować bawełnę egipskich gatunków.
Bardziej rozległe i poważne roboty prowadzi się obecnie w Sudanie. Cała polityka ekonomiczna tej kolonji płynie pod znakiem nawodnienia olbrzymiego obszaru ziemi od Bamako do Tombuktu z wciągnięciem w sferę irygacyjnych kanałów lewego i prawego brzegu Nigru.
Terrasson de Fougères oraz inż. Bélime pokazali mi pierwszy etap tej olbrzymiej roboty. Na wschód od Bamako potężne progi skalne, Sotuba, przegradzają Niger. Na nich będą ustawione sztuczne tamy, które odprowadzą wodę Nigru do dwóch kanałów: — jeden, ciągnący się aż za Nyamina, drugi — leżący na prawym brzegu i prowadzący w stronę Segu, gdzie będzie dawał wodę obszarom, zawartym pomiędzy Nigrem a rzeką Bani. Pierwszy z tych kanałów będzie gotów za rok lub dwa i nie tylko pozwoli tubylcom i kolonistom uprawiać na jałowej obecnie ziemi proso, manjok, fonio i bawełnę, lecz da statkom możność omijania niebezpiecznych zawsze progów i zabierania nadmiaru zboża i bawełny na wywóz do Europy.
Zwiedzałem łożysko przyszłego kanału Nyamina i, oddając sprawiedliwość potędze techniki i genjuszowi ludzkiemu, mimowoli kilka razy ciężko wzdychałem.
Zdarzało się to zawsze tam, gdzie na wyschłej ziemi, stanowiącej podczas wylewu Nigru jego łożysko, spostrzegałem odciśnięte okrągłe, głębokie ślady hipopotamów.
Za dwa lata będą tu pieniły wodę parowe statki. Naturalne przejścia przez skały Sotuba będą przegrodzone tamami — i nigdy już, nigdy nie zajrzy tu żaden hipopotam! Już obecnie nie bardzo one lubią hałaśliwe Bamako, ale jednak zdarza się, że wpadają tu i plądrują warzywny ogród wielkiej, podług najnowszego systemu wzniesionej stacji telegrafu bezdrutowego. Lecz przychodzi już koniec ich panowania w rodzimym Nigrze! Po dziesięciu latach nie spotka ich już myśliwy afrykański bliżej, niż w Ansongo lub Gao.
W pobliżu Bamako, we wsi N’Gagnale będą ustawione hydro-elektryczne maszyny, a wysychająca obecnie rzeka Faya będzie przekształcona w zapasowy basen.
Na wschód od Segu, od osady Sansanding pójdzie inny kanał, ożywiający martwą obecnie płaszczyznę Masiny.
Wreszcie czwarty i ostatni teren, tak zwana wewnętrzna delta Nigru, leżąca na zachód od Tombuktu. Tu mamy całą sieć jezior — od największego Fagebin do drobniejszych, Debo, Kararu, Takadji, Tenda itd., które łączą się podczas okresu ulew i tworzą olbrzymią lagunę, szeroką na 270 km. Zadanie techników stanowi zebranie tej wody w naturalne rezerwoary i użycia jej przez ludność i plantatorów w okresie posuchy.
Takiego to olbrzymiego wysiłku podjęła się administracja kolonjalna, zamierzająca wyrwać naturze rozległe obszary, położone pomiędzy Bamako i Tombuktu a wystarczające dla dwakroć liczniejszej ludności, niż przebywająca obecnie w całym Sudanie. Ten plan otwiera horyzonty na uniezależnienie całego tkackiego przemysłu Francji od zagranicznych rynków bawełny.
Jedno z francuskich prywatnych przedsiębiorstw, kierowane przez paryskiego bankiera p. Hirscha „Compagnie de culture cotonnière du Niger”, posiada w Dire i Sama 6000 hektarów nawodnionej przez siebie ziemi, gdzie plantatorzy kultywują bawełnę, proso, kukurydzę i arachidy. Irygacja odbywa się za pomocą potężnych pomp, wlewających wodę do sieci kanałów. Jak poważne jest to przedsiębiorstwo, osądzić można z tego, że w samem tylko Sama wykopano kanałów 10 400 metrów, a więc 10 i pół kilometra; całego terenu bronią przed zalaniem wodą Nigru wysokie nasypy faszynowe ciągnące się na przestrzeni 20 kilometrów.
Na polach plantacyj pracują ogromne traktory i mechaniczne pługi różnych systemów; urodzaje są dobre, z każdym rokiem coraz obfitsze.
Amerykanin doktor Forbes robi szereg doświadczeń nad wyborem gatunków bawełny, najbardziej stosownej do uprawiania kultury w miejscowych warunkach. Ponieważ bawełna tubylcza, zaniesiona tu niegdyś z Egiptu, może przez Sussu lub Peuhl, dostarcza zbyt krótkiego włókna, specjaliści szukają odpowiednich gatunków, przywożonych z angielskiej Nigerji, z Egiptu i ze Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki. Nad temi zagadnieniami pracują stacje doświadczalne, które jednocześnie nauczają tubylców europejskich sposobów uprawy prosa, arachidów, kukurydzy i hodowli bydła. Zwiedziłem dwie takie stacje: Nienébalé, gdzie na plantacji, nawadnianej zapomocą pompy, dyrektor p. F. Bouvier kultywuje bawełnę amerykańskiego gatunku „Allen”, dającego dobre urodzaje w Nigerji, a nadto kukurydzę, proso, arachidy, manjok, pataty[1] boby, „toria”[2], jarzyny i pokarm dla roboczego bydła, owiec i kóz, oraz Barueli, gdzie odbywa się sucha kultura bawełny, oparta nie na nawadnianiu, lecz wyłącznie na selekcji tej rośliny. Dyrektor p. G. Froment pokazywał nam tu tubylczą bawełnę o włóknie długiem na 24 mm i amerykańską „Allen” — na 28—30 mm.
Ponieważ bogactwo ludności stanowi bydło, a próby krzyżowania miejscowych owiec z merynosami dały pomyślne wyniki, administracja bada uważnie tę kwestję. Jest to zadanie nie łatwe, gdyż Arabowie i Twaregowie, przybywający tu z Sahary, przynoszą ze sobą różne choroby bydła, jak śliniak i księgosusz; doświadczalna stacja zootechniczna, kierowana przez specjalistę instytutu Pasteur‘a, doktora Curaceau, który walczył z temi chorobami w Polsce w 1920 i 1921 r., wyrabia potrzebne surowice i ustanawia strefy kwarantanny. Założona przy stacji szkoła weterynaryjna kształci tubylczą młodzież w tym zawodzie, niezbędnym dla dobrobytu kraju.
Taki jest wysiłek białych ludzi, wysiłek, skierowany ku temu, aby zwalczyć wrogą naturę i przygotować tereny dla pracy tubylczej ludności i białych plantatorów. Gdy plan będzie wykończony, administracja w ten lub inny sposób przekona ludność, aby bez obawy zajmowała wyrwane Saharze obszary, niegdyś przez tuziemców opuszczone. Narazie nie pójdzie to łatwo, lecz już po roku, gdy urodzaje będą świetne i pewne, tubylcy pociągną tłumnie na nowe tereny, zapewniające im dobrobyt.
Olbrzymi, na szereg długich lat pomyślany plan odkrył się przed mojemi oczami zaraz po przybyciu naszem na Kulubę, gdy p. Terrasson de Fougeres zaprowadził mnie na górny taras swego pałacu i, pokazując srebrną, wężową wstęgę Nigru, opowiadał o Sudanie, o polityce generalnego gubernatora i o swoich zarządzeniach.
Niger był już przysłonięty lekką mgłą wieczorną, a w niej tonęło Bamako. Widziałem jednak jeszcze to miasto, pełne zadziwiających kontrastów. Blisko stóp masywnej Kuluby wznosiły się wytworne gmachy biur rządowych, szpitale, szkoły i poczta, dalej — domy firm handlowych, jakieś wysokie i rozległe budynki o dziwnej architekturze, za miastem zaś koronkowe maszty radio-telegrafu, hangary lotnicze i setki drobnych, szarych domków tubylczych, zbudowanych z ubitej ziemi i otoczonych drzewkami papai i mimoz. To zbiorowisko tubylczych siedzib pocięte jest na prawidłowe kwadraty ulicami, zbiegającemi się pod kątem prostym, co pozwala na wypadek epidemji wykluczać dzielnicę po dzielnicy. Czarne plamy wysokich drzew wskazywały miejsca placów i ogrodów publicznych...
Po chwili zapadła nagle noc, a w całem mieście zapłonęły szeregi elektrycznych latarni, znacząc kierunek ulic. Główna ulica, biegnąca prawie od brzegu Nigru aż do Kuluby, była obsadzona staremi drzewami. Przez ich gąszcz połyskiwały lampki, zawieszone na słupach telegraficznych. Ulica wspinała się na strome zbocza góry i tu, wijąc się na przestrzeni trzech kilometrów, nagłemi skrętami wychodziła na sam szczyt góry, majestatycznie panującej nad doliną Nigru.
Pałac, potężny i ciężki w swych monumentalnych kształtach, stał zadumany i skupiony zarazem, przejęty doniosłością zadania: walką z naturą sudańską o dobrobyt i spokój jej różnoplemiennej ludności i pewną trwogą, czy nie stanie mu na przeszkodzie wkraczający tu islam, surowa nauka Proroka, którą do kolonji przynoszą nie tylko koczowniczy Arabowie i Twaregowie, lecz, zdawałoby się, sam piasek i gorący dech mściwej, bezwzględnej pustyni. Nauka Mahometa niesie ze sobą nienawiść dla chrześcijańskiej Europy, a ziarna wrogości i krwawych, dumnych marzeń, niby siew jadowity, rzuca do mózgów i serc miljonów barwnych ludzi — prostaków w czasie pokoju i poddania się losowi, a więc wojowników, odważnych i porywczych w dobie walki z orężem w ręku.
Nieraz już Francuzi i Anglicy spotykali się w Afryce z zielonym sztandarem Proroka, nieraz widzieli groźny półksiężyc nad tłumami sfanatyzowanych tuziemców, a, chociaż tłumili te wybuchy wojowniczości i ekstazy religijnej, echa ich przez szereg lat przejmowały serca białych zdobywców trwogą.
Z głębin pustyni przybywali ukryci pod burnusami zwykłych pasterzy i przewodników karawan kupieckich emisarjusze islamu, fałszywi prorocy, Mahdi[3], nieuznani jeszcze przez naród, i szerzyli zamieszanie i niepokój śród tubylców, wzbudzali w nich nieufność i nienawiść dla wy znawców Aissa — Proroka z Nazaretu, który nie chciał ująć w swoje ręce berła i miecza władcy, gdyż „królestwo Jego nie było z tego świata“.
Nazareńczyk niósł swoją naukę miłości i pocieszania dla tych, którzy utracili już nadzieję i szczęście na ziemi, gdzie ginęli z głodu, od trądu i dżumy, gdzie jęczeli pod jarzmem faryzeuszów i poborców nadmiernych podatków, gdzie ramiona ich broczyły krwią pod ciosami rzymskich żołdaków. Nazareńczyk mówił im o królu-Bogu, litościwym, sprawiedliwym i miłującym, zapraszał do królestwa niebieskiego po skończonej męce ziemskiej. Nic nie dawał dla życia ludzi, tylko odkrywał jasne drogi dla ich dusz po śmierci.
Nauka Chrystusa osłabiała wpływy tych, którzy marzyli o zrzuceniu jarzma potężnego Rzymu.
W sześć wieków po Nazareńczyku zjawił się Mahomed, syn Abd-Allaha i Aminy, urodzonej w Mekce, z rodu sławnych Hasim Korejszytów.
On zrozumiał prawo natury, że istota żyjąca myśli i marzy o życiu, a więc o walce. Mahomed odrzucił Chrystusową gałąź palmową, oznakę pokory i pokoju, a w dłoń ujął miecz.
— Będziecie władcami ziemi od morza do morza. Wrogowie wasi służyć wam będą, a gdy przez całe życie powtarzać będziecie z wiarą: „La Illah Illa Allah u Mahomed rasul Allah, Allah akbar“ — otworzy się przed wami niebieska kraina, gdzie doznacie nowych rozkoszy, o mumeni![4] — nauczał prorok z Mekki.
Obiecywał on wyznawcom swoim szczęście za życia i jeszcze większe szczęście — po śmierci. Tem właśnie pociągnął do siebie ludy i szczepy, pędzące w skwarnych, jałowych krajach życie pełne trudów i nędzy, tą wiarą w zwycięstwo stworzył potężne monarchje Osmanidów, Idryssydów, Almorawidów i Almohadów.
Muzułmanie nienawidzą wyznawców Chrystusa, którzy swoją potęgą odsuwają godzinę zemsty i ostatecznego zwycięstwa mumenów w walce o szczęście na ziemi.
Majestatyczny pałac, uwieńczony trójbarwną flagą Francji, widział wyraźnie ze szczytu Kuluby błąkające się za Nigrem w tumanie piasków Sahary widma dumnych i krwawych marzeń wojowników wschodniego Proroka i w coraz głębszą i cięższą wpadał zadumę i troskę o przyszłe losy wielkiego dzieła swego narodu.
Takie zapewne myśli nałożyły pieczęć skupienia i powagi na młodą, przystojną twarz Terrasson de Fougéresa, a w oczach jego zapaliły ognie uporu i chęci do walki o sprawiedliwe dzieło.
W oczach najbliższych pomocników gubernatora, pp. Descemet i Bélime, spostrzegłem troskę i zacięcie i zrozumiałem, że czują się tak, jak wodzowie przed bitwą, mającą rozstrzygnąć losy całej wojny. A byłaby to wojna ciężka, gdyż w szrankach przeciwników stałyby Sahara, Prorok i dziecinna, prostacza, twarda, jak skała, nieufność fanatycznych tubylców, którzy każdą klęskę kładą na karb złych duchów, otaczających białych władców.
Gdyby kolonje Zachodniej Afryki były zaludnione wyłącznie przez fetyszystów, administracja znalazłaby niezawodnie w tych szczepach, wywodzących się od twórców i organizatorów wielkich potęg państwowych w starożytności i w wiekach średnich, chętnych i ufnych pomocników.
Jednak na przeszkodzie stoi nieugięty islam, podtrzymujący wrogie nastroje w stosunku do białych, nietylko wśród tubylców-muzułmanów, lecz i wśród fetyszystów, a marzący o zwycięstwie w Afryce. W tym celu ściąga on wyznawców Proroka do Mekki i Medyny, gdzie marabuci i kierownicy politycznych i religijnych stowarzyszeń wpajają w nich nadzieję prędkiego zwycięstwa, wygnania białych i przyjścia Mahdi, miecza Allaha. Agitatorzy muzułmańscy wynajdują w tłumach pątników natury namiętne, ambitne i skierowują ich myśli i czyny w pożądanym dla islamu kierunku.
Taki wypadek zaszedł niedawno, w r. 1911, gdy murzyn szczepu Sarrakole, imieniem Fode Ismailia, po powrocie z Mekki zamierzał założyć w prowincji Kayes[5] podwaliny nowego imperjum i rozpocząć świętą wojnę z „niewiernymi”.
W roku 1915 podstępni kierownicy islamu podnieśli powstanie tubylców szczepu Bambara w rejonie Beledugu[6] a, zrozumiawszy słabość powstańców, nie podtrzymali ich. W tymże roku na północy Sudanu powstali Maurowie przeciwko Francuzom, lecz, nie podtrzymani przez otaczającą ich ludność pogańską, zmuszeni byli poddać się.
Gdy wciągu kilku następnych dni zwiedzałem Bamako, a szczególnie rynek — barwny, pełen ruchu, nawoływań, przekupniów, wymyślań i zaklęć, śmiechu i żartów kupujących, ryku osłów i wielbłądów, rżenia koni, beczenia owiec i baranów, okrzyków wędrujących marabutów, muzyki i improwizowanych tamtamów — oczy moje wyszukiwały mimowoli w tłumie granatowych burnusów — synów pustyni, o głowach, pokrytych długiemi, gęstemi włosami, spadającemi aż na ramiona, biało ubranych, poważnych mułłów i talebów muzułmańskich, wspaniałych jeźdźców na gorących, rasowych koniach, raczej rycerzy, niż kupców, handlujących bydłem i nie umiejących z pokorą nosić zniszczonych burnusów i zdeptanych pantofli maurytańskich pasterzy.
Oni to przynoszą tu, nad Niger, dumne i śmiałe nadzieje, iż zbliża się czas przyjścia prawdziwego, jedynego Mahdi, niosącego wiernym zwycięstwo, chociaż nadejdzie ono tuż przed kroczącym już ostatecznym sądem i zagładą ziemi. Będzie to wódz, którego imać się nie będą ani strzała, ani kule, ani stal. Jednakże wódz heretyków, Massiku Bodiani, zabije Mahdiego i będzie panował przez 40 lat, aż przyjdzie muzułmański Jezus, Issa, poprzedzający zjawienie się potwora Babatu, mającego, za wolą Allaha, zniszczyć ziemię.
Oni opowiadają na rynku, że Mahdi już przyszedł, że wkrótce zjawi się w Sudanie, swojej ojczyźnie. Ma to być murzyn, Ahmadu Hassimi, wtajemniczony do głębi w naukę Proroka i od szeregu lat przebywający w świętej Mekce.
O wszystkiem tem wiedzą i pamiętają kierownicy polityki w Sudanie, i dlatego twarze ich wyrażają troskę.
Kilka razy przechodziłem koło meczetów, posiadających wszelkie oznaki architektury świątyń Sahary; spotykałem je w r. 1924, gdym wkraczał do pustyni od północy.
Widziałem w Bamako marabutów, talebów i kapłanów różnych stopni, gdy, otoczeni słuchaczami, nauczali, od czasu do czasu zaglądając do świętej księgi. Nie wiem, czy to, co mówili, odpowiadało suratom Koranu, wiem tylko, że tłum słuchał uważnie i w skupieniu ducha.
Wiem, że islam północno-afrykański pod wpływem niegdyś pogańskich Berberów i jeszcze bardziej oddanych pierwotnym kultom Mozabitów ogarnął wprawdzie te szczepy, lecz sam uległ wielkim zmianom, pod względem zabobonów i znaczenia magicznych praktyk wyprzedziwszy czcicieli fetyszów.
Niezawodnie, w Afryce podzwrotnikowej islam bardziej jeszcze, niż w Marokku, odszedł od formalnych, zimnych, lecz ściśle określonych przepisów wiary, pozostawiwszy nietkniętym tylko ducha nienawiści do niewiernych i zewnętrzny rytuał.
Pewien metys sudański, muzułmanin, były uczeń francuskiej szkoły w Dakarze, śmiejąc się i drwiąc cynicznie, opowiadał o tem, czego uczą „żywi święci” — marabuci.[7]
Po śmierci ludzi — ich dusze gromadzą się w głębokiej studni, znajdującej się w Mekce. Jedne z nich zmywają tam plamy grzechów, inne — nie mogą tego uczynić. Na znak, dany przez wysłańca Allaha, dusze zmieniają się w dawne istoty i stają przed sądem Twórcy. Ci, którzy zmyli z duszy swej plamy dokonanych grzechów, idą do raju, reszta — do pieklą, „diahnama“, gdzie w wiecznym ogniu znoszą katusze wszyscy niewierni, wrogowie Proroka.
Raj posiada siedem pałaców. W pierwszym mają siedzibę najświętsi, w ostatnim najmniej godni wiekuistej szczęśliwości. Wszelkie możliwe rozkosze życiowe — smaczne i tłuste potrawy, soczyste owoce, aromatyczne, orzeźwiające napoje, piękne i namiętne kobiety, ogniste rumaki, pokorni i zręczni niewolnicy, melodyjna muzyka, nieustające tańce i inne rozrywki — stanowią nagrodę dla mumenów, znajdujących się w każdym z siedmiu rajskich pałaców; jednak istnieje różnica, stosownie do zasług niebiańskich mieszkańców; w ostatnim z pałaców pożywienie jest najmniej tłuste, owoce nieco przejrzałe, napoje wodniste, kobiety... znacznie starsze i znacznie brzydsze, niż w pierwszych pałacach.
— Nie chciałbym być w siódmym — bezczelnie szczerząc zęby, mówił metys — nie lubię przejrzałych owoców i przejrzałych kobiet!
Co do mnie, mam nadzieję, że ze studni w Mekce metys wyjdzie tak plamisty, jak hyjena lub lampart, i bez żadnej wątpliwości pójdzie na patelnię do „diahnamy“.
Nie chciałem cieszyć go tą nadzieją, aby ze strachu nie przestał mi opowiadać, więc słuchałem dalej.
— Allah posiada miljony niewolników. Są to aniołowie, wykonawcy jego rozkazów. Oni kierują wszystkiemi przejawami natury — ulewami, suszą, burzą, falami morza, tumanami piasku pustyni, zjawiają się ludziom we śnie i głoszą im wolę Allaha; święci tylko mogą ich ujrzeć na jawie. Aniołowie mają olbrzymi worek, napełniony wodą. Żeby napoić ziemię deszczem, wylewają wodę z wora; gdy ona pada na chmury, rozlega się grzmot. Błyskawica jest mieczem Allaha, karzącym grzeszników.
Czarownicy posiadają zdolność zjadania duszy ludzkiej tak, jak nienasycona nigdy ziemia pożera ciało.
Gdy nieboszczyk spocznie w mogile, ziemia ściska go siedem razy, aż zwłoki oddadzą pierwszą kroplę mleka, wyssanego z piersi matki.
Złe i dobre duchy napełniają ziemię i wszystko, co na niej się znajduje. Duchy mają swoich szpiegów w powietrzu, w wodzie i w dżungli. Są to drapieżne ptaki, ryby i dzikie zwierzęta...
— Czy zauważył pan tego sępa, co krążył nad nami? — pytał mnie metys, zwracając do mnie bezczelną, roześmianą twarz. — Podsłuchał nas i niezawodnie opowie o wszystkiem złym duchom. Dla pana — to nic, bo, czy tak, czy owak, będzie się pan smażył w „diahnamie“, lecz ja będę na ostatecznym sądzie źle widziany. Zresztą powiem, że chciałem pana nawrócić na muzułmanizm. Niech pan wtedy przyświadczy!
— Dobrze, zrobione! — zgodziłem się. — Jednak niech mi pan szczerze powie, w co właściwie pan wierzy?
Metys parsknął śmiechem i zawołał:
— Każdy człowiek nosi w sobie swego Boga, lecz nie jest on podobny do tego, o którym rozpowiadają „słudzy boży“! A czy pański Bóg jest taki, o jakim mówią wasi „biali ojcowie“?...
Wchodziliśmy na śliską drogę teologicznych dociekań. Przerwałem ją za pomocą pięciu franków i — rozstałem się z czarnym sceptykiem.
W każdym razie z jego opowiadania wyciągnąłem wniosek, że islam afrykański oddawna stał się również najprawdziwszym „metysem“, a przecież niektórzy znawcy nauki Proroka nie chcą temu wierzyć. Żeby im ostatecznie popsuć humor, pozwolę sobie na wypowiedzenie zdania, że czystego islamu obecnie nigdzie znaleźć nie można.
Religja, dająca zbyt dużo zasadniczych, oderwanych przepisów, nieraz istotnie lub pozornie absurdalnych — nie może nie wywołać jawnego lub ukrytego protestu z chwilą, gdy zniknie strach przed karą.
Tymczasem nie spotykamy tego śród fetyszystów, żyjących w obliczu natury i wyłącznie od mej zależnych.
Gdy odbywałem konną wyprawę w Sudanie, z Kita do dżungli, położonej za rzeką Baulé, spędziłem sporo czasu śród fetyszystów Bambara, potomków dawnych władców imperjum Kaarta.
Drobne wioski murzynów tego szczepu toną, jak małe wysepki w pustyni oceanu, w chaszczach brussy. Zdarzało się, iż mieszkańcy tych wiosek nigdy w życiu nie dochodzili do osiedli swoich sąsiadów, a znali tylko własne chaty i okoliczną dżunglę-karmicielkę.
Od czasu do czasu zjawiał się w osadzie czarownik, przynosząc wieści z szerokiego świata, wieści radosne, przerażające lub przepojone mistyczną tajemnicą. Temi opowiadaniami urabiał on, podług swego planu, umysły ciemnych, ciągle wylęknionych Bambara.
W jednej z wiosek spotkałem czarownika, przybyłego z dżungli. Długo z nim rozmawiałem, posługując się tłumaczem.
Tajemniczy człowiek, chudy, o płonących, fanatycznych oczach i nieruchomej twarzy, powolnie cedząc przez żółte zęby zawiłe słowa, najpierw długo usiłował przekonać mię o tem, że nie jest istotą żywą, materjalną, lecz sobowtórem, cieniem wielkiego czarownika, nigdy nie porzucającego swego schroniska w wertepach brussy.
Rozwodził się nad tem długo, bacznie śledząc, czy wierzę mu, czy przypadkiem uśmiech nie przemknie po mojej twarzy.
Jednak poczuł do mnie zaufanie, gdyż zachowałem powagę i spokój do końca rozmowy. Przecież przeszedłem wspaniałą szkołę tajemniczych, zagadkowych opowiadań, gdy siadywałem niegdyś przy ogniskach szamanów lub w ukrytych w głębi szczelin górskich szałasach i jurtach[8] cudotwórców lamaickich i buddyjskich. Niczem już nie mógł zadziwić mnie czarny czarownik Bambara! Słuchałem go więc uważnie i spokojnie Ani razu nie napomknął on choćby jednem słowem o istnieniu dawnych wspaniałych cesarstw Segu i Kaarta, gdzie władcy Bambara z godnością trzymali w ręku berło królewskie, zapominając o niem tylko dla miecza, rozsławiającego po całym Nigrze ich groźne imiona.
Coraz częściej zato powtarzał słowo „dya“, wskazując palcem swój cień, ciągnący się na żółtym piasku podwórka wiejskiego.
— Wielki czarownik — mówił mój nowy przyjaciel — pozostał tam w dżungli, w ciszy swojej chaty. Ja jestem jego „dya“ i wolny przebiegam całą ziemię, od krańca do krańca...
Niby tajemniczy szelest lub daleki szmer, rozlegające się o północy pod sklepieniami starych zamków, gdzie przechadzają się niewidzialne cienie dawnych właścicieli, niby odbicia i echa nazawsze zapomnianych wypadków, zabrzmiało to niezrozumiałe słowo — „dya“. Jednocześnie coś, niby wspomnienie o dniach minionych, jęło mnie dręczyć i niepokoić.
Słowo za słowem, myśl za myślą zacząłem wchłaniać i rozważać, słuchając czarownika; a on nagle stał się szczerym i mównym, wyłaniając się coraz bardziej z mgły tajemniczości.
Sto tomów dzieł najpoważniejszych, zastępy luminarzy wszystkich akademij razem wziętych, nie dałyby mi odrobiny nawet tego, com usłyszał od czarownika Namara Diadiri, com odczuł w jego ochrypłym głosie i w jego czarnych, pałających oczach!
Diadiri mówił, z trwogą oglądając się dokoła:
— Widzisz drzewo, trawę, kamień, skały dziwnych kształtów, wartką strugę potoku, biały obłok, świecącą gwiazdę, blady księżyc i tchnące ogniem słońce?... Czy wiesz, że są to żywe istoty... podobne do nas — ludzi? Czy wiesz, że mają one swój rozum i swoją wolę?
— Nieraz upłynąć może tyle czasu, że zrodzone dziś niemowlę zginie w pamięci wnuków swoich wnuków, a ten kamień lub ten stary „ogni“[9] będzie ci się wydawał pozbawionym woli i ruchu, lecz pamiętaj, że przyjdzie czas, gdy nagle ożyją i — biada wtedy człowiekowi, jeżeli spadnie nań ich gniew. Pamiętaj zawsze i wszędzie, że wszystko, co widzą twoje oczy, ma swoje troski, cierpienia i swoje radości i że odczuwa je tak, jak ty je odczuwasz! Mały kamień — słabiej, olbrzymia góra — potężniej, płomienne słońce — goręcej lub boleśniej, morze — głębiej...
— W człowieku znajdziesz odporność i spokój kamienia, odrodzenie się drzewa, nienaruszone niczem prawo obiegu gwiazd, płomienność i żar słońca we krwi i w myśli.
— Górski szczyt, kamień, leżący w brussie, potężne drzewo, drobne źdźbła traw, padająca lub zapalająca się w nocy gwiazda, wschodzące i zachodzące sionce, hipopotam w nurtach rzeki, płochliwa antylopa, krwiożerczy lampart,... wszystko, co spostrzec może twoje oko, żyje, rozumie, raduje się, cierpi i pragnie wszystko to bracia twoi, bo wszystkie zrodziła Ziemia, bo we wszystkiem gnieżdżą się dusze przodków, ludzi dawno umarłych, oczekujących przyjścia do swego grona nas — żyjących...
— Dlaczego tak myślisz? — zapytałem, słuchając tych wynurzeń czarownika.
— Dlaczego? — odparł szeptem. — Spójrz, jak się kładzie na ziemi twoja „dya“! Czyż nie mają swojej „dya“ — góry, drzewa, i zwierzęta? czyż promienny dzień nie jest „dya“ słońca, a noc w dobie pełni — „dya“ księżyca?
— Dya?... — szepnąłem.
— Tak — „dya“! Jest ona, jak światło gwiazd, lub jak zapach kwiatów, co się sączy z ciał ludzi, zwierząt, kamieni, drzew... W tej chwili, gdy mówię do ciebie, czarownik śpi pod strzechą swojej chaty, a ja, jego „dya“, zwolniona podczas jego uśpienia, jestem tu, daleko...
— Jesteś duszą czarownika? — spytałem.
— Nie! Dusza przykuta jest do żywego ciała i zrywa swoje więzy tylko wtedy, gdy ciało przestaje żyć...
— Jednak masz rozum, więc musisz posiadać duszę — zauważyłem, myśląc jednocześnie, że nie otrzymam żadnej odpowiedzi.
Lecz Diadiri błysnął oczami i dumą się powlokła jego nieruchoma twarz.
— „Dya“ jest tyle, ile widzimy rzeczy na ziemi, ile gwiazd na niebie, ile ziarnek piasku na pustyni, ile kropel wody w morzach i rzekach... Jak ty odróżnisz mnie w tłumie innych ludzi, tak moja dya pozna twoją, bo niepodobne są, jak odrębnemi się wydają nasze ciała i nasze myśli. Tu na ziemi możemy się nie rozumieć... mówimy bowiem różnemi językami, modlimy się nie do tychsamych bogów, inne myśli rodzą się w duszach naszych. Lecz, gdy ciała ludzi i przedmiotów wyłonią z siebie „dya“, wtedy zaczynają się rozumieć, bo dusza ich jest duszą „nyama“ — wielkiej „dya“ całego świata. To jest rozumem każdej „dya“, przynoszącej człowiekowi ze swych samotnych wędrówek nową i czystą mądrość. Starcy mają jej najwięcej i dlatego są mędrcami... Do „nyama“ pogrążają się dusze, zwolnione po śmierci ludzi, z otchłani „nyama“ wstępują one do innych ciał...
— „Nyama“ jest dobra, czy zła? — zapytałem.
Czarownik podniósł na mnie oczy i odparł:
— Nyama jest sprawiedliwa i nienaruszona, jak bieg gwiazd...
Chciałem zadać jeszcze kilka pytań, lecz powrócili z polowania moi towarzysze wyprawy i czarownik zmieszał się z tłumem tropicieli i tragarzy. Nie mogłem go później nigdzie znaleźć. Znikł, jak „dya“ w „nyama“!
A jednak te dziwne słowa o materjalizującym się cieniu istot nie były zbyt dalekie od istniejących hinduskich i europejskich poglądów na treść życia fizycznego i psychicznego. Były bardziej bezpośrednie, niemal namacalne, ukrywające w swej naiwnej prostocie źródło mistycznego lęku.
Gdy w kilka tygodni po tej rozmowie obudziłem nagle swego śpiącego boya, a on zaczął macać się po głowie, piersi i bokach — zrozumiałem proces myślowy, odbywający się w jego mózgu.
Boy spał, a jego zwolniona „dya“ powędrowała daleko, być może, za daleko nawet. Ja, budząc boya, zmusiłem go do nagłego zerwania się na równe nogi. Uczyniło to ciało, lecz czy „dya“ zdążyła powrócić do niego?
Tego boy nie wiedział, więc macał się po całem ciele, badając, czy mu czegoś nie brakuje, co świadczyłoby, o nieobecności „dya“.
Obudzenie śpiącego człowieka, do którego nie powróciła jego „dya“, grozi chorobą, a nawet śmiercią.
Cały szereg cennych spostrzeżeń dała mi wyprawa moja ku pograniczu obwodu Nioro, które wchodziło niegdyś w skład imperjum Kaarta.
Podróż tę odbyłem w dwa etapy. Jeden przez 10 godzin koleją z Bamako do Kita — miasta, gdzie nieraz mieszkali dawni władcy Bambara, a gdzie podczas wtargnięcia białej rasy wrzała zawierucha wojenna; drugi — w ciągu trzech dni konno z Kita do dżungli, przeciętej rzeką Baule.
Kita, gdzie musiałem spędzić dwa dni na przygotowaniach do konnej wyprawy, pozostawiła mi po sobie wiele wspomnień.
Tu po raz pierwszy, dzięki synowi miejscowego komendanta, młodemu Jerzemu Bouys, biegle mówiącemu językiem Bambaru, mogłem usłyszeć bezpośrednio od tubylców ich opowiadania ludowe i ich przysłowia. Tu też przyjrzałem się bliżej życiu i dziełu Zakonu Białych Ojców i Sióstr Misjonarek.
Obiegłszy malowniczą osadę z jej nader ożywionym, barwnym rynkiem, zatłoczonym murzynami i Maurami z Sahelu, z jej pięknemi alejami i kilku dziwacznemi figowcami, wykoszlawionemi, spróchniałemi, pełnemi guzów, narości i dziupli, a otoczonemi legendami i zabobonami — udałem się do zakładu Sióstr Misjonarek zakonu Notre Dame d’Afrique. Tam spotkałem stroniące od świata, pogodzone z losem, pracowite zakonnice, zajęte zawodowem kształceniem nawróconych i nienawróconych dziewcząt murzyńskich. Uczą je tkackiej sztuki, rysunku i haftowania, a czarny drobiazg okazuje serdeczne przywiązanie do swoich opiekunek.
Śród zakonnic poznałem jedną, która od 26 lat nie porzuca Sudanu. Zwiędła twarz, łagodne, wesołe, nawet figlarne oczy dobrej babci, lecz usta... Te usta uśmiechają się spokojnie i pobłażliwie, gdyż wiedzą, że już to, co przywiodło ich właścicielkę za mur klasztorny, nigdy nie zmusi ich do gorzkiego grymasu płaczu, do wydania bolesnego jęku lub rozpaczliwego łkania.
Przeżyła wszystko i życie jej stało się cichym, zawsze pogodnym zmrokiem, tą szarą godziną, gdy walczą ostatnie promienie zachodzącego słońca z pierwszemi potokami czarnych cieniów nocnych.
Ta spokojna, łagodna i krotochwilna zakonnica dosiada nieraz konia i odbywa samotne, dalekie wyprawy do dżungli, do ukrytych w niej osiedli murzyńskich, gdzie podtrzymuje w wierze nowych chrześcijan, dopomaga im w chorobie i w biedzie, a, zgromadziwszy mieszkańców wioski, w czystej, kwiecistej mowie Bambara opowiada o wielkiem dziele białych ludzi, o ich niejasnem dla nich samych marzeniu o wiecznym pokoju i szczęściu wszystkich na ziemi, o wzniosłych boskich słowach Chrystusa — wielkiego proroka miłości.
Siostra wie, że nie może być pewna ani dnia, ani godziny, gdy nowi chrześcijanie zaczną się nagle modlić do fetyszów i na ich cześć rżnąć ofiarne kurczęta — lecz się tem nie zraża. Wierzy bowiem, że słowa miłości Chrystusowej nie przebrzmią pustym dźwiękiem, lecz zapadną głęboko do serc i mózgów tych ludzi; wie, że, chociaż ten siew boży zniknie może pod warstwą prastarych zabobonów i kultu, jednak z czasem w duszach wnuków przebije tę powłokę i już jako nieobcy plon pokryje przez nią, skromną pracownicę, użyźniony łan.
Zakonnice pracują w miejscowym szpitaliku, uczą w szkole.
W klasztorze Białych Ojców widziałem przełożonego i trzech braci. Wszyscy pochodzą ze starych, dobrych rodzin francuskich i ciężko pracują na obcej, wrogiej ziemi. Nie nawracają murzynów, lecz dopomagają im w walce z naturą, uczą ich swoim przykładem, pociągają za sobą ku dalekiemu tymczasem celowi.
Co przywiodło tu tych ludzi? Jakie burze życiowe, jakie tragiczne przeżycia i ciężkie doświadczenia zmusiły ich do ukrycia zbolałej piersi pod białym habitem, do uśmierzenia namiętnie bijących serc ciężkim, czarnym krzyżem, do utrapienia ciała w ogniu podzwrotnikowego słońca, w zaczajonej ciszy dżungli?
Małe, ciasne cele mnichów mogłyby opowiedzieć, co widziały i słyszały w swych murach, gdy noc zapadnie a cisza zajrzy do każdego zakątka bezdennemi oczami wielkiej tęsknoty. Czułem wyraźnie, dotkliwie, że westchnienia, niby duże ćmy, szeleściły tu nieraz pod ciemnym pułapem; gorzkie łzy niezagasłych a już czczych wspomnień padały i wsiąkały w ubitą glinę podłogi; jakieś szepty gorące, rozpaczliwe, wbijały się, niby ostrza zatrutych strzał, w ściany cel Białych Ojców.
Wiem, że są pracowici, oddani swojej misji, gotowi na wszystko, lecz wiem też, że tylko prawdziwa męka, ból duszy lub rany serca mogły rzucić tych białych mnichów na skwar, samotność i ciężkie istnienie tu, w Sudanie, gdzie wszystko jest obce, wrogie i gdzie praca ich, niby okręt, zbłąkany na oceanie, nigdy nie widzi migających w oddali ogni latarni morskiej...
Konna wyprawa moja obejmowała obszary, położone na północ od Kita. Droga, przecięta w brussie, prowadziła ku brzegom rzeki Baulé. Nie dochodziła jednak do niej, urywała się koło wioski Sandianbugu; dalej mieliśmy już przed sobą jedynie ścieżkę, ciągnącą się do Baule. Na przeciwległym brzegu rzeki panowała dzika dżungla, gdzie podobno europejczycy nie bywali dotąd. Dżungla dochodzi aż do dużej osady Nioro. Cała jednak droga przechodziła przez dżunglę, gdzie ciągle widzieliśmy stadka antylop, dzików-fakoszerow i kuropatw.
Nasz tropiciel, Faramusa Keita, zatrzymał naszą karawanę przy małej wiosce, przytulonej do wysokich, malowniczych skał, przeciętych głębokim wąwozem, ciemnym i tchnącym gorącą wilgocią. Nad wąwozem leżało jakieś drzewo, które spadło niegdyś i tworzyło most; w zaroślach i na spadkach skał roiło się od małp, napadających często na tubylcze pola. W szczelinach śród kamieni gnieździły się setki dzikich gołębi, a wyżej, w małych, niedostępnych jaskiniach miały swoje schronisko orły.
W tej wiosce przyłączył się do nas nowy tropiciel.
Nazywał się Buru-So. Mały, zupełnie kwadratowy, o twarzy raczej mongolskiej, niż murzyńskiej, zdradzał niepospolitą siłę i wytrwałość. Dzielny Buru-So nie miał żadnej broni, oprócz noża myśliwskiego w pięknej, barwnemi rzemykami ozdobionej pochwie.
Zdziwiło mnie ubranie tropiciela. Było niegdyś żółte, lecz z biegiem czasu pokryły je różnokolorowe łaty — czerwone, czarne, granatowe, zielone; dym ogniska powlókł je sadzą i smołą. Na głowie miał czepek z nausznikami, bardzo do chińskich czapeczek ludowych podobny, także w łaty i plamy.
Dopiero później, w dżungli, zrozumiałem, poco się tak wystroił Buru-So. Było to ubranie myśliwskie, zupełnie znikające na szaro-żołtem tle brussy, z tkwiącemi tu i owdzie czarnemi pniami opalonych drzew, z drobnemi, zielonemi krzaczkami „karite“, z płonącemi kwiatami „kapoku“ i czerwonemi odłamkami skał laterytowych.
Widziałem Buru-So na polowaniu, gdy szedł ze mną przez dżunglę na Baulé, i podziwiałem go. Na ścieżce, wydeptanej przez antylopy, widziałem ciągle setki śladów, lecz tropiciel szedł szybko, swoim posuwistym, lekkim krokiem nie sprawiając najmniejszego szmeru, nie zawadzając o trawę i gałęzie krzaków, nie czepiając się kolców lian, bo one ślizgały się po przetłuszczonem od potu ubraniu murzyna.
Nagle Buru-So stanął, jak wryty, i wbił jarzące się oczy w ziemię. Po chwili, ledwie dostrzegalnie odwracając głowę, zaczął węszyć i, uczyniwszy znak ręką, opuścił mnie. Widziałem, jak się ślizgał śród krzaków i wysokiej trawy, aż znikł mi z oczu. Wkrótce ujrzałem go znowu. Wchodził właśnie na prawie nagi, kamienisty pagórek, a jednocześnie z drugiej strony wyszła pręgowana antylopa.
Buru-So znieruchomiał. Antylopa podniosła głowę i uważnie przyglądała się człowiekowi. Widocznie uważała go za pień martwego drzewa, gdyż postąpiła kilka kroków w jego stronę, a po chwili, spokojnie skubiąc trawę, zanurzyła się w chaszczach.
Prowadzeni przez naszych myśliwych, mijaliśmy wioski murzyńskie, z pokojową, potulną i gościnną ludnością, pola bawełny, prosa i arachidów, wyschłe łożyska potoków, wpadających do Baulé.
Na noclegach, gdy siadywaliśmy przy kolacji, przyrządzonej przez doskonałego kucharza-murzyna, towarzyszącego p. Bouysowi, mieszkańcy wiosek otaczali nas tłumnie. Zawsze się tak zdarzało, że jakiś starszy tubylec, usiadłszy przed naszym stołem i gryząc podarowany mu kawałek cukru, zaczynał opowiadać gadkę ludową.
Zapisałem kilka z nich, lecz jedna szczególnie zwróciła na siebie moją uwagę, gdyż jest w niej pewien interesujący podkład psychologiczny, a zabarwienie ma dramatyczne.
— „Powiedział stary Farana-Duso do córki: — zaczął swoją opowieść sędziwy wójt wioski — Jesteś dorosła, musisz znaleźć sobie męża bogatego, aby był podporą dla całej naszej rodziny, gdyż nędza gnębi nas. Powinien on być silnym, aby obronić nas przed zwierzem, wrogiem i przed głodem w chacie. — Młody Furabulu jest takim człowiekiem! — szepnęła dziewczyna i zasłoniła twarz rękami. — On w pojedynkę ściga panterę w górach, w walce zwycięża wszystkich młodzieńców całego obwodu...
— Furabulu jest biedakiem — odparł ojciec. — Ma starą, małą chatę!
— Samotny jest, więc innej nie potrzebuje — rzekła córka Farana-Duso. — Jednak w jego chacie zawsze jest proso, olej, sól i arachidy...
— Nie! — zawołał stary. — Wydam cię za kupca Sanu-Uari. — On — bogaty i potężny.
— Ojcze! — zaczęła błagać dziewczyna. — Sanu-Uari jest stary, a ja młoda i wszyscy mówią, że piękna...
— Młodość i piękność mijają... — mruknął ojciec. — Zostanie przyzwyczajenie i — bogactwo. Pójdziesz za Sanu-Uari!
— Ojcze! — prosiła Tasuma, córka Farana-Duso. — Burza też mija, lecz po sobie pozostawia wyrwane z korzeniami drzewa i zrzucone na ziemię strzechy chat. Noc mija, a rosa pozostaje i poi proso i manjok... Przechodzi dzień, a jego żar daje ciepło, nie znikające w nocy...
— Głupstwo! — zawołał Farana-Duso. — Głupstwo! Połączysz się z Sanu i o wszystkiem zapomnisz!
— Słońce nigdy nie łączy się z nocą, Mfa[10] — wykrzyknęła dziewczyna. — I ja nie połączę się z Sanu-Uari, raczej — umrę!
— Powinnaś iść za wolą rodziców! — groźnym głosem oświadczył ojciec.
Tasuma, widząc, że wszystko przepadło, wybiegła z domu i, dopadłszy brzegu rzeki, rzuciła się w jej nurty. Na krzyki zgromadzonych tu kobiet, zbiegła się cała wioska. Przybiegli Farana-Duso i Sanu-Uari.
Wszyscy stali i patrzyli, jak dziewczyna płynęła, porwana prądem, słabnąc coraz bardziej. Nikt się jednak nie odważał skoczyć do rzeki na ratunek tonącej. Sanu-Uari obiecywał śmiałkowi w nagrodę dwa woły i dwa barany, jeżeli uratuje Tasumę. Nikt się jednak nie ruszał z miejsca, gdyż wszyscy wiedzieli, że w wodzie czyha stary, drapieżny krokodyl — pożeracz ludzi.
Nagle przybiegł młody Furabulu i, ujrzawszy tonącą dziewczynę, skoczył do rzeki. W tej samej chwili wynurzył swoją zębatą paszczę krokodyl.
Jednak Furabulu dogonił dziewczynę i razem z nią skierował się ku przeciwległemu brzegowi. Sanu, widząc, że wkrótce już dopłyną i że krokodyl nie napada, rzucił się do rzeki, aby dogonić młodych ludzi i odebrać współzawodnikowi dziewczynę. W tej chwili jednak krokodyl runął na niego i wraz z kupcem pogrążył się na dno rzeki.
Od tego czasu stał się krokodyl fetyszem ludności, a młodzi ludzie składają mu dwa razy do roku w ofierze białe kurczęta, prosząc o to, aby dał im żony i mężów z miłości“...
Nieraz słuchaliśmy opowiadań murzyńskich do późnej nocy, a do nich dodawał swoje bajki i gadki Delimane, milutki, mały griot, rozkochany w młodym Bouysie i wszędzie mu towarzyszący. Najczęściej były to bajki o rozmawiających zwierzętach, obdarzonych wszystkiemi cechami ludzi, a dobrze rozumiejących, co znaczy sprawiedliwość i miłość dla słabych i nieszczęśiwych.
Posuwając się w stronę Baulé, wykryliśmy w gęstej dżungli bardzo malownicze skały. Wiatr i ulewy niszczyły je oddawna, to też zaczęły się już rozpadać i osypywać.
Nad płaskiemi szczytami wznosiło się zaledwie kilka skał w formie kolumn o dziwacznych głowicach lub o kształtach ludzi i potworów, lecz i one groziły już upadkiem, pożerane przez wichry i deszcze.
Skały tworzyły obszerny amfiteatr, pokryty drobnym żwirem i osypami kamieni. Z jałowego gruntu wyrastało kilka krzaków kłujących, o grubych, szarych, mięsistych łodygach. Gdy ściąłem nożem jedną gałąź, zaczął z niej wyciekać biały, lepki sok.
— Strzeż się! — rzekł do mnie Buru-So — jest to jadowita woda — broń złego „kudu“, władcy tych gór...
Byliśmy śród skał Dugu-Tigila, gdzie, jak głosi legenda, przed wiekami zebrały się wszystkie duchy dżungli, aby panowanie nad dżunglą oddać najpotężniejszemu. Tu, na twardej ziemi amfiteatru, odbył się pojedynek duchów, a nikt nie został zwycięzcą. Wtedy jeden z duchów, imieniem Dugu-Tigili, tupnął w gniewie nogą, i wnet wyrosły mięsiste, przepełnione trucizną krzaki. Przerażone duchy uznały przewagę Dugu i obrały go swoim „kudu“ — władcą.
Od tej chwili więc byliśmy w granicach posiadłości kudu Dugu Tigili!
Nie wiem, czy te krzaki istotnie były trujące, lecz muszę stwierdzić, że nie widzieliśmy tu śladu zwierząt, nie śmigały tu jaszczurki, nie latały ptaki i owady.
Od Dugu Tigili w ciągu jednego dnia dotarliśmy do brzegu Baulé i założyliśmy obóz w cieniu olbrzymich drzew, oplecionych lianami kauczukowemi.
Namioty nasze stały na wysokim brzegu Baulé. Rzeka miała dziwny wygląd. Łożysko, otoczone urwistemi brzegami, było przywalone olbrzymiemi głazami. W kilku zaledwie miejscach znaleźliśmy wodę. Cała rzeka wysycha w okresie upałów, pozostawiając szereg głębokich kotłów, w których przechowuje się woda. W tych kotłach żyły gdzieniegdzie hipopotamy i krokodyle, które nie zdążyły podczas dużej wody ukryć się w Senegalu; tu przychodziły na wodopój antylopy i drapieżniki, zamieszkujące okoliczną dżunglę. Wszędzie wzdłuż brzegów ciągnęły się ścieżki zwierzęce, a zbiegały nadół, tam, gdzie śród zwałów i głazów skalnych, przyniesionych zdaleka, czaiła się woda, ukryta w cieniu zwisających gałęzi fikusów i drzew mangliowych.
Codziennie zapuszczaliśmy się z naszymi tropicielami do dżungli.
Księga dżungli leżała tu otwarta przed naszemi oczami. Karty jej były zapisane wprost dziwnemi hieroglifami, a odwracały się same, zawsze nowe dziwy odkrywając przed naszym zdumionym i zachwyconym wzrokiem.
Na pagórkach, przysypanych drobnemi kamykami, znalazł Buru-So kilka rudych włosków, a trochę dalej głęboką bliznę na wystającym z ziemi korzeniu. Uśmiechnął się zagadkowo i jął opowiadać, że na tem miejscu zanocowało od wczoraj stadko małych antylop, a że znalazło śród kamieni trochę trawy, postanowiło spędzić tu cały dzień. Jeszcze dziś w południe antylopy pasły się na pagórku, aż nagle zaczęły uciekać, skacząc w popłochu przez kamienie i krzaki, pozostawiając na ziemi te długie rysy — ślady ślizgających się kopytek.
Co je spłoszyło?
Skradał się do nich drapieżnik i, zawadziwszy pazurem o korzeń drzewa, narobił niepotrzebnego hałasu, płosząc zdobycz. Była to cyweta, straszliwy wróg antylop. Na kamienistym gruncie nie znaleźliśmy odbić jej łap, lecz dalej w dżungli, na miękkiej glebie ujrzeliśmy je. Ścigała długo rącze antylopy w jednem miejscu przycisnęła je do samej rzeki, lecz wywinęły się jej i w szalonym pędzie, wyrywając sobie sierć na ostrych kolcach, pomknęły, pozostawiając napastnika za sobą.
Widzieliśmy ślady wszystkich czterech łap cywewty, gdy się zatrzymała, węszyła i nadsłuchiwała. Zrozumiawszy, że spłoszone antylopy nie dadzą się już prędko podejść, zapolowała na inną zwierzynę. Wpadła na odpoczywające w cieniu krzaku dzikie perliczki i porwała jedną. Kupka piór i kilka kropel zczerniałej krwi wymownie świadczyły o dramacie ptaka i triumfie drapieżnika.
Niedaleko od rzeki spostrzegłem dwa równoległe, głęboko wybite w ziemi rowy. Ciągnęły się długo, aż znikły na twardej ziemi. Te rowy wydeptały potężne nogi hipopotamów, udających się na żer do dżungli. Przez nikogo tu nie płoszone, szły daleko do brussy, odchodząc od brzegu o kilka kilometrów. Oglądałem miejsce, gdzie się pasły. Olbrzymy splądrowały dżunglę na znacznej przestrzeni, pożerając trawę i młode krzaczki, a zagiętemi kłami wyrywając z ziemi korzenie drzew. Na chropawej korze „kapoków“ pozostawiły hipopotami ślady, gdy się czochrały i ocierały o pnie swoją grubą skórą, ciętą dotkliwie przez bąki i kleszcze.
Można tu było zapolować na te potwory wodne, zaczaiwszy się na brzegu lub zrobiwszy zasadzkę w dżungli, a jednak nie uczyniliśmy tego.
Hipopotam stanów bowiem totem murzynów Bambara, a szczególnie, zdaje się, jest spokrewniony z przebiegłym Faramusa-Keita. Ze swemi „mali“[11] wyprowadził nas w pole ten murzyn — niecnota!
Gdy czyniłem mu za to gorzkie wyrzuty, z filozoficznym spokojem odpowiedział mi przysłowiem w języku Bambara:
— Be i da — yoro ntumu don uo![12]
Na piaszczystych miejscach dżungli kuropatwy, dropie, kurki skalne i inne dzikie kury pozostawiły po sobie liczne ślady — wygrzebane w ziemi dołki, zgubione pióra i porozrzucaną łuskę ziarn.
Przez chaszcze przemykały się, niby olbrzymie widma, duże antylopy-bawolce (Bubalis major), majaczając pomiędzy ruszającemi się wierzchołkami traw i krzaków dziwacznie wygiętemi rogami i niezgrabnie wyrzucanemi dogóry ciężkiemi kadłubami. Pozostawały po nich głębokie, okrągłe ślady, podobne do odbić kopyt mułów.
Mniejsze antylopy-pręgowane, „sing sin“ i „son“, niby w muzealnej księdze autografów zapisywały na piasku swoje imię, z taką łatwością odczytywane przez tropiciela-murzyna.
Opowiadał mi, jak one szły, co robiły, dokąd dążyły i o czem myślały...
Żyrafa przywędrowała tu w roku ubiegłym z bardziej północnych obwodów, gdy ziemia była jeszcze wilgotna po ulewach, i pozostawiła po sobie wężowe linje śladów, już zaczynających się zacierać. W innem miejscu przechodziły dzikie bawoły, znacząc kopytami swój szlak i wskazując na swoje rozmiary wysokością gałęzi z odgryzionemi niedawno młodemi pędami.
Drapieżne koty, wbijając w ziemię ostre, zakrzywione pazury, zapisały w księdze dżungli dzień i godzinę swego pobytu, swoje zamiary i swój odwrót do nieznanych nikomu kryjówek...
Myśliwy, słuchając opowieści, odczytywanej z tajemniczej księgi natury, mimowoli odczuwa gwałtowne bicie serca i dreszcz, przebiegający mu po grzbiecie.
Gdy padnie strzał z jego karabinu i gdy tropiciel dobija ugodzone zwierzę, jakiś smutek ogarnia duszę. Rodzi się myśl, że kula przerwała w tej chwili nić życia genjalnego autora, przyjmującego udział w tworzeniu wielkiej, porywającej księgi dżungli.
Przejdą całe miesiące, a nieznany czarny myśliwy zatrzyma się na tem miejscu, ujrzawszy ślad dużej antylopy, i będzie mruczał do samego siebie:
— Szła ku wodzie... Stanęła i zaczęła nadsłuchiwać, czujna i wyprężona, bo oto widzę, że przednie kopyta głęboko wryły się w ziemię... Nagle zawróciła i uczyniła skok... Tak! tak! Nie widzę śladu przednich nóg, lecz tylne kopyta przecięły ostrym końcem powierzchnię ziemi... Upadła, łamiąc dwie gałęzie krzaku... Krew?... tak!... Jeszcze nie uspokoiły się zwabione jej zapachem czerwone mrówki i granatowe, błyszczące żuki... Co się tu stało?
Zadając to pytanie, myśliwy szybko obiegnie całą okolicę, wyjdzie na ślad moich okutych trzewików i bosych nóg tropiciela... odnajdzie wyrzuconą łuskę naboju karabinowego i — wszystko zrozumie, doczytawszy do końca jeden z rozdziałów księgi.
W ten sposób odnalazł pewnego dnia Faramusa-Keita ślady lamparta, zupełnie świeże ślady, kierujące się w stronę kilku rozpadających się, zanikających skał. Skrzywił się nieznacznie, gdyż nie lubił nasz tropiciel skał i nieruchomych nurtów rzecznych. Przecież każdemu wiadomo, że są one siedzibą „świętych“ zwierząt i złych duchów, może samego „kudu“...
Jednak musiał prowadzić. W skałach znaleźliśmy legowisko lamparta, resztki niedojedzonego mięsa antylopy, ślady potężnych pazurów na ziemi i na drzewach a wreszcie ścieżkę, wydeptaną przez drapieżnika w niedostępnym gąszczu kłujących krzaków mimozowych, zaplątanych w sieci lian.
Władcy tych skał, plamistego lamparta, nie zastaliśmy w domu; z pewnością zwęszył nas zdaleka i inną drogą umknął do dżungli.
Przekonaliśmy się wkrótce, że plamisty kot zamieszkał w dawnej siedzibie ludzkiej. Obok legowiska lamparta znaleźliśmy obszerną jaskinię, posiadającą ślady palonych w mej niegdyś ognisk. Ściany groty były pokryte licznemi rysunkami, wyobrażającemi głowy bawole, strzały, kółka, kwadraciki...
Jaskinia ta nie była dotąd znana Francuzom, więc nazwałem ją „Grotą Polonia“. Znajduje się ona w prostej linji od wsi Sandianbugu, na przeciwległym brzegu Baulé o kilometr od skał, oddzielających dwa kotły w łożysku tej rzeki.
Przestudjowałem pracę prof. Houdas, dotyczącą starych rysunków i znaków pisemnych, wykrytych w Sudanie, a mianowicie w okolicach Bezenga, Karona, Songo itd. Widziałem fotografje tych rysunków i napisów. Pozwalam więc sobie twierdzić, że napisy i rysunki „groty Polonia“ nie są ani hieroglifami libijsko-berberyjskiemi, ani znakami alfabetu lamaszek, ani późniejszą pisownią arabską, jaką skonstatowano na kamieniu z cmentarzyska w Kuntah.
Wykryte podczas mojej wyprawy rysunki, zrobione na skałach zapomocą czerwonego hematytu[13] są nieco prawie odmiennego charakteru. Jeżeli niektóre kółka i przedzielone kwadraty przypominają libijsko-berberyjskie pismo, a krzyżyki pisownię „tamaszek“, używaną przez Twaregów Sahary — to samo istnienie obydwóch tych alfabetów w jednem miejscu, w formie, świadczącej o ciągłości rysunku czy napisu, zdaje się przemawiać przeciwko myśli, że Twaregowie i Berberowie skreślili te napisy w różnych okresach czasu.
— To dawni ludzie pozostawili po sobie te znaki, ludzie, którzy mieszkali w jaskiniach! — szeptem objaśniali nam murzyni.
W górach północnego Sudanu znaleziono wiele grot i skrytek, które zamieszkiwali niegdyś jaskiniowcy[14], więc prawdopodobnie, „grota Polonia“ była niegdyś schroniskiem pierwotnych ludzi, być może, tych właśnie, którzy pierwsi wytworzyli pojęcie o totemie, o duszy, o jej nieśmiertelności i o innych zjawiskach, do dnia dzisiejszego stanowiących zagadkę.
Jedna okoliczność przykuła moją uwagę. W napisach naszej groty często się powtarzały rysunki głowy bawolej oraz strzały, umieszczone w różnych pozycjach, nieraz niedogodnych do kreślenia dla człowieka, stojącego na ziemi. Każdy taki rysunek, umieszczony w innej płaszczyźnie, odpowiadał odrębnej niezawodnie idei lub znakowi alfabetu. Gdy w kilka miesięcy później szukałem w paryskich bibliotekach i muzeach w odnośnej literaturze podobnych znaków, znalazłem je na fotografjach starożytnych napisów zachodnio-azjatyckich, a mianowicie — na przechowywanej w Luwrze „steli Meszy“, pochodzącej z Syrji, a więc z kraju, gdzie boginię Atargatis (Derkato) przedstawiono z rybim ogonem, oraz na niedawno stosunkowo wykrytych w Tell-Amarna cegiełkach z napisami chetyckiemi[15], gdzie czczono boginię Ma, od której ta „święta“ sylaba przeszła do totemów Bambara, Malinké i innych dawnych posiadaczy tej dżungli i gór.
Nie jestem archeologiem, pamiętam jednak anegdotyczne wypadki z praktyki uczonych. Wiem, że pewien naiwny archeolog znalazł śród jaskiniowych rysunków... parowy statek i wywnioskował o wysokiej, zaginionej cywilizacji jakichś nieznanych przedhistorycznych ludów. Uczony stał się ofiarą okrutnego żarciku, a imię biedaka przeszło do historji...
Pamiętam tę anegdotę i chociaż, jako niearcheolog, mam większe prawo do popełnienia błędów, niż ów naiwny uczony, jednak myślę, że najlepiej zrobię, dając radę zawodowym archeologom, aby zbadali „grotę Polonia“. Kto wie? Może w niej znajdą ślady tych ludów, które przyniosły do Afryki znaki węża, ryby i ptaka, gdyż grota leży na naturalnym szlaku najeźdźców, którzy szli w głąb lądu od północnego wschodu, omijając Saharę.
Błąkając się w okolicach naszej groty, pochłaniałem z pomocą tropiciela coraz to nowe i nowe karty księgi dżungli.
Na schyłkach skał znaleźliśmy pewnego razu zgubioną przez jeżozwierza białobrunatną pasiastą igłę, długą na 30 cm. Leżała na linji śladów, głębokich wklęśnięć, otoczonych zagłębieniami, pochodzącemi od pazurów silnych łap.
Siady doprowadziły mnie do głębokiej nory; był to obszerny, lejkowatej formy dół, z korytarzem, idącym pod ziemią. Nora miała trzy wyjścia, a największa odległość pomiędzy niemi dochodziła do 120 metrów.
W innem miejscu wskazał murzyn mi świeżo wykopany rów, głęboki na 2 metry i zakończony szerokim tunelem, prowadzącym w głąb ziemi.
— Jeżozwierz? — zapytałem tropiciela, wskazując na norę.
— Nie! — odparł. — To dom Jendu...
Tem imieniem tubylcy nazywają prosię ziemne (Orycteropus senegalensis). Jest to tajemnicze zwierzę, a tak potężne, że burzy najmocniejsze kopce termitów i, jak twierdzą myśliwi, może w oczach widza w jednej chwili zaryć się pod ziemię. Do tych głębokich, zdradzieckich nor, ukrytych w gęstej trawie, wpadaliśmy nieraz podczas polowań, a konie nasze omal nie łamały sobie nóg.
Tropiciel wyszukał jeszcze jedną norę. Należała ona do łuskowca długoogonowego[16] — który obok jeżozwierza i prosięcia ziemnego jest również zaciekłym wrogiem mrówek i termitów. Łuskowiec uchodzi za zwierzę magiczne, gdyż woda z wpuszczoną do niej łuską zwierza zabezpiecza człowieka od wszelkich nieszczęść. Naturalnie jest to tak zwana „magja analogji“. Ponieważ zwierzę jest doskonale obronione przez swój pancerz przed napadem drapieżników, wężów, owadów i nawet przed strzałą tubylca — więc ekstrakt z łuski jego pancerza daje te same właściwości człowiekowi, pijącemu taki magiczny napój. Ten przesąd, jak opowiadali mi europejscy myśliwi, czyni niemożliwem przechowanie zdjętej z łuskowca skóry, ponieważ murzyni w oka mgnieniu wyrywają magiczne łuski na talizmany.
Podczas nocnych polowań z lampą acetylenową, gdy szukałem drapieżnych zwierząt i marzyłem o spotkaniu się z lampartem lub lwem, przeżywałem niezapomniane nigdy chwile.
...Wchodzę do morza ciemnej dżungli. Nie słyszę własnych kroków, bo mam na nogach miękkie trzewiki na grubej, ze sznurów splecionej podeszwie. Idę cicho, starając się ominąć gałęzie drzew i zwisające liany. Na sto metrów przede mną strzela snop promieni lampy i w ich białem świetle wyrastają prawie białe i mgliste, niby widma, drzewa, kamienie i ściana trzcin.
Gdy opuszczam głowę, aby spojrzeć pod nogi, natychmiast zaczynają płonąć na ziemi rozrzucone wszędzie szmaragdy. Zielone ogniki zapalają się i gasną, migając w trawie i śród kamieni. Schylam się niżej i widzę, że są to tajemnicze, nieruchome oczy olbrzymich pająków, czatujących na zdobycz.
Ponad trawą często migają czerwone błędne ogniki. To świecą się oczy uciekających antylop; nie strzelam do nich, więc widzę, jak, odbiegłszy, stają i patrzą na nieznane zjawisko świetlne, idące przez brussę.
Nagle błysnęły na wypalonej polanie pojedyncze punkciki czerwone. To zające jednem okiem zezują w moją stronę lub siedzący do mnie bokiem ptak obudził się i podniósł senną powiekę.
Dalej... Dalej!...
Gdzieś na zakręcie zwierzęcej ścieżki zamigotały czyjeś źrenice fosforycznym ogniem zielonym. Nie wypuszczam ich z oświetlonego pola promieni i idą ku tym oczom, nie wiedząc, do kogo należą. Widzę tylko dwoje ślepi groźnych, płomiennych, a zdumionych.
Zdaje się, że można już strzelać. Bucha strzał, biegnę i widzę, że drapieżna genetta o długim, pręgowatym ogonie stara się ostatnim wysiłkiem zaszyć w chaszcze. Nieraz po strzale zamiast strasznej dla kur i perliczek genetty lub cywety, ujrzeć można na ścieżce wijącego się w agonji lamparta.
Błąkając się po dżungli sudańskiej, zdobyłem kilka ciekawych okazów małego zwierzątka, podobnego do wiewiórki, o olbrzymich oczach, płonących, jak latarnie, w świetle lampy myśliwskiej. Francuzi nazywają to zwierzątko „pantona“, a należy ono, zdaje się, do rodziny „lemurydów“[17]; jest ono dość pospolite w całej dżungli sudańskiej, jednakże spotkać je można wyłącznie w nocy. Nieraz słyszałem żałośny krzyk „pantona“, gdy go podstępnie schwytała krwiożercza genetta.
W brussie na Baulé poznaliśmy prawdziwą dżunglę i tu zaczęliśmy już rozumieć i odczytywać duże i małe hieroglify, kreślone ręką Natury na ziemi, na skałach, na konarach drzew i nawet na zmiętej trawie i złamanych gałęziach krzaków.
Po uciążliwych polowaniach powracaliśmy do obozu po zachodzie słońca, a po kolacji słuchaliśmy do północy myśliwskich opowiadań tubylców i jeszcze bardziej ciekawych gadek ludowych.
O myśliwskich przygodach, potwornych w swej niewiarogodności, jeden z naszych murzynów, słuchając przechwałek bezczelnego Faramusa Keita, wyraził się dobitnie przysłowiem tubylczem:
— Chociaż jeździsz dobrze konno, nie staraj się jednak wsiąść koniowi na pysk!
Powiedziawszy to, machnął ręką i poszedł spać przy ognisku.
Mały Delimane, czupurny i figlarny griot, miał zawsze powodzenie u słuchaczy ze swemi wesołemi bajdami.
Wystrojony w starą pijamę p. Boyusa, Delimane, śmiejąc się głośniej od słuchaczy, opowiadał swoim dziecinnym głosikiem:
— Odważny był młody Didian i nie chciał siedzieć przy rodzicach w swojej chacie. Marzył o tem, aby zapolować na lwy. Ojciec jednak nie chciał dać mu na to swego zezwolenia. Gdy jednak chłopak upierał się i błagał, powiedział mu, że puści go, jeżeli wyszuka takiego myśliwego, który okaże się najszybszym z ludzi. Didian oznajmił o postanowieniu rodziców sąsiadom, sąsiedzi — swoim znajomym, znajomi sąsiadów — mieszkańcom bliższych i dalszych wiosek, ci znowu — wszystkim ludziom od morza do morza.
Wkrótce do wsi, zamieszkałej przez rodzinę Didian, przybyło trzech myśliwych. Wszyscy razem jęli opowiadać, że są najszybszymi ludźmi na świecie.
Nsonsan bolé fali fe, nka den fe![18] — pogardliwie ruszając ramionami, odpowiedział przysłowiem ojciec Didiana, słuchając przechwałek przybyszów.
— Pokażemy, co umiemy! — zawołali myśliwi.
Na tem stanęło.
Pierwszy z przybyszów wziął naczynie i poszedł po wodę. Gdy wyciągnął napełniony „kalebas“[19] wyślizgnęła mu się z rąk laska, którą porwał prąd rzeki. Myśliwy jednak zdążył zanieść wodę do wsi, powrócić, tak prędko, że z tego samego miejsca, gdzie stał przedtem, wyciągnął laskę z wody, ponieważ odpłynęła zaledwie... na długość palca.
Widząc to, drugi myśliwy zapuścił się z ojcem Didian do dżungli i tu wytropił antylopę.
— Teraz uważaj! — zawołał myśliwy i wypuścił w zwierzę strzałę.
Strzała ze świstem pomknęła, lecz łucznik przegonił ją, schwytał uciekającą antylopę, a później pobiegł z powrotem i złapał strzałę w locie.
Przyszła kolej na trzeciego zawodnika.
Ten wyczekał, aż rozpoczęła się ulewa, a wtedy zaczął przebiegać od jednej wsi do drugiej z taką szybkością, że odbył całą drogę pomiędzy dwiema kroplami padającego deszczu.
— Cha — cha — cha! — śmieli się tubylcy, słuchając Delimane. — No i cóż? Z którym z trzech poszedł na polowanie twój Didian?
— Wcale — cha, cha! — nie poszedł na polowanie Didian! — zanosząc się od śmiechu, mówił chłopak. — Rodzice nie wiedzieli, któremu z myśliwych oddać pierwszeństwo.
— Opowiedz jeszcze jakąś bajkę, mały Delimane! — prosili słuchacze.
— A jakże! — przekomarzał się chłopak. — Późno już, chcę spać!
— Opowiedz! — rzekł p. Bouys i wcisnął griotowi do uśmiechniętej buzi karmelek.
Delimane zaśmiał się i, głośno chrupiąc przysmak, rzekł:
— Opowiem starą gadkę o tem, jak pewien człowiek, żyjący za czasów królestwa Kaarta, od igły doszedł do tronu.
— O! — wykrzyknęli słuchacze.
— Czy — „o“, czy nie „o“, a właśnie tak się temu człowiekowi przydarzyło! — odparł Delimane. — Posłuchajcie zatem!
— W pewnej biednej rodzinie najmłodszy syn, imieniem Sendiuba, jedząc „kus-kus“, oznajmił, że zmieni igłę na udko kurczęcia, bo już mu zbrzydła kasza bez mięsa. Wszyscy klepali go po ramieniu i śmieli się z niego, nazywając go przebiegłym Maurem. Jednak młodzieniec wynalazł wdowę, która potrzebowała igły. Przyszedł do niej i powiedział:
— Oddam ci tę igłę za udko tłustego kurczęcia.
— Zgoda! — odparła wdowa i dała mu, czego żądał.
Gdy młodzieniec pokazał rodzinie tłuste udko ptaka, wszyscy znowu zaczęli drwić z niego.
— Raz się w życiu trafia na głupszego od siebie! — mówili do niego.
— O nie! — odparł Sendiuba. — Czy wy znacie przysłowie: Ntori na kono-fen be ye digon-ta ye?[20]
— Znamy! — rzekli zdziwieni krewni.
— Wiedzcie zatem, że ja jestem kalao, a żaba i jej wnętrzności są — życiem. Ono zaś należy też do mnie. Wezmę od niego wszystko, co zechcę!
— Głupi jesteś i zarozumiały! — zawyrokował starszy brat.
— Co się mówi nad martwym lwem, nie mówi się tego w oczy żywemu! — odpowiedział Sendiuba przysłowiem[21] i dodał:
— Zobaczycie teraz, że za to udko ptasie dostanę konia!
Rodzina zaczęła szydzić z niego, lecz ojciec rzekł:
— Niech robi, co zamyślił!
Sendiuba poszedł i usiadł przy drodze za wsią. Drogą tą ciągnęło wojsko króla. Ujrzawszy wojownika, który ze żnużenia i głodu wlókł się z tyłu, młodzieniec zaproponował mu udko kurczęcia za konia. Wojownik chętnie się zgodził, lecz zjadłszy mięso, uderzył po koniu i uciekł. Sendiuba uśmiechnął się tylko i poszedł do króla.
— Królu! — rzekł młodzieniec. — Tyś mię skrzywdził, gdyż twój wojownik zjadł należące do mnie udko kurczęcia, a obiecanego za nie wierzchowca nie oddał. Żądam sprawiedliwości!
Król kazał wojownikowi oddać wieśniakowi konia.
Po pewnym czasie Sandiuba bez żadnego trudu oddał swego konia za siedem kotów, chociaż cała rodzina była w rozpaczy i wymyślała mu, jak umiała. Jednak młodzieniec postawił na swojem i, zabrawszy swoje koty, wyruszył w świat. Przyszedłszy do kraju, gdzie szczury pożarły króla i zagrażały całej ludności, oznajmił, że odda swoje koty na walkę ze szkodnikami, jeżeli za każdego kota otrzyma jednego silnego i młodego niewolnika.
Rodzina Sendiuba odrazu stała się zamożną, gdyż siedmiu silnych niewolników zorało nowe pola i zebrało obfity urodzaj prosa, arachidów i manjoku.
Trwało to jednak niedługo, bo pewnego dnia młodzieniec zaczął się zamyślać.
— Co cię dręczy? — zapytała matka.
— „Z pod każdej strzechy wychodzi dym!“ — odpowiedział Sendiuba, jak zwykle, starem przysłowiem, chcąc niem wyrazić, że każdy ma swoje troski.
— Powiedz! Chętnie ci dopomożemy! — zawołała rodzina.
Młodzieniec spojrzał na wszystkich smutnemi oczami i, podnosząc ramiona, rzekł:
— Przypomnę wam dawne przysłowie: „Próżno namawiać trędowatego na kupno pierścienia!“ On nie posiada już palców, więc nie kupi pierścienia, wy nie posiadacie zaufania do mnie, więc nie zrozumiecie mnie. Pocóż mam bez skutku tracić słowa?!
— Co chcesz uczynić? — spytał ojciec.
— Zamierzam wymienić naszych młodych, silnych niewolników na jednego trupa... — mruknął Sendiuba.
Rodzina wpadła w rozpacz i gniew, lecz młodzieniec, nic już nie mówiąc, zwołał niewolników i razem z nimi opuścił wieś.
W sąsiednim kraju nagle umarł król. Dowiedziawszy się o tem, Sendiuba przyszedł do synów zmarłego i rzekł do nich:
— Niepotrzebny wam jest trup ojca. Oddajcie mi go za siedmiu niewolników!
Chciwi synowie zgodzili się, a gdy w obecności starców i marabutów umowę zatwierdzono, Sendiuba wziął trupa, kazał go włóczyć w kurzu i błocie ulicznym i smagać biczem.
Cała ludność, widząc to, wzburzyła się i zamierzała zabić śmiałka, poniewierającego zwłoki króla.
Gdy tłum otoczył młodzieńca, ten rzekł:
— Poważam zwłoki zmarłego władcy, lecz chciałem pokazać wam, jacy są ci, którzy zajmą jego tron. Żądajcie, aby wykupili zwłoki, a ja ukarzę złych synów!
Tłum skierował się w stronę posiadłości królewskich.
Sendiuba zwrócił rodzinie zwłoki króla, wziąwszy za każdego danego im za nie niewolnika po 70 nowych, i powrócił do rodzinnej wsi.
Po pewnym czasie, widząc, że naród nienawidzi królewskich synów za chciwość i za znieważenie ojca po śmierci, Sendiuba, uzbroiwszy swych niewolników, napadł na sąsiednie państwo i zawładnął tronem.
Zazdrośni bracia nowego władcy pokryjomu złorzeczyli mu, nazywając go „chytrym Maurem“, lecz król Sendiuba, słysząc o tem od swoich griotów, uśmiechał się i powtarzał:
— Gdy małpa nie potrafi dosięgnąć ręką dojrzałego banana, mówi, że jest kwaśny!
Od tego czasu powiedzenie to stało się przysłowiem.
— Idę spać! Oczy mi się kleją! — zawołał Delimane i pobiegł do ogniska, gdzie leżało jego posłanie — kupa suchej trawy i wonnych liści karite.
Po drodze jednak zdążył w przelocie pociągnąć za nos jakiegoś zasypiającego murzyna i nagle, spojrzawszy na księżyc, rzucił pospolitą ludową zagadkę:
— „Jedna kulka ciasta zabiela całą rzekę“[22]. — Zgadnijcie, o czem mowa!
— Księżyc! Księżyc! — odezwało się kilka sennych głosów.
Powoli tłum się rozprószył. Leżąc w namiocie, słuchałem głosów dżungli, cichego szmeru wody, sączącej się przez kamienie łożyska rzeki, i szelestu latających dokoła nietoperzy...
Brussa w dzień i w nocy odsłaniała przed nami swoje tajemnice.
Widziałem na szczycie skał, gdzie mieściła się grota „Polonia“, duże pokłady kwarcu; niektóre odłamy jego nosiły ślady obróbki, inne przypominały zwykłe dla kamiennego wieku ostrza strzał. Może były to pozostałości po dawnych mieszkańcach wykrytej przez nas jaskini, a może — daleko późniejsze, zupełnie współczesne przedmioty, gdyż u murzynów spotykałem strzały, zakończone ostremi krzemieniami, a nawet siekiery z kamienia.
Idąc przez dżunglę, często spostrzegałem na swojej drodze drzewa kapokowe, roniące dojrzałe owoce. Padały one na ziemię i, z hukiem pękając, rozrzucały dokoła jedwabistą watę z tkwiącemi w niej ziarnami.
W chaszczach natrafiłem pewnego razu na dziwnej formy szałas. Stanowiły go trzy drągi, uwieńczone słomianą strzechą.
Gdy chciałem zbliżyć się do tego szałasu, mój tropiciel wstrzymał mnie, szepcząc:
— Gri-gri!...
Wiedziałem, że tem imieniem murzyni nazywają swoje fetysze. Poszedłem więc i uważnie zbadałem szałas.
Pod strzechą wisiały pęki piór sępich małe „kalebasy“ z wnętrznościami i wyschłą krwią ofiarnych ptaków, szmatki barwnej tkaniny, jakieś skórzane woreczki oraz gliniane naczynie ze zwisającemi z niego kiszkami jakiegoś dużego zwierzęcia, a może... człowieka?
— Chodź! Chodź stąd! — nalegał tropiciel. — On może przyjść, a wtedy...
— Kto może przyjść? — dopytywałem murzyna.
— On... — mruczał przerażony tubylec.
— Czarownik? — pytałem, wiedząc, że murzyni nigdy imienia tajemniczego człowieka nie wymawiają.
Kiwnął głową i pociągnął mnie za sobą.
Odszedłszy trochę, zaczął mój myśliwy odcinać nożem kawałek po kawałku jakąś lianę i chciwie ją wysysać. Gdy zauważył, że patrzę pytającym wzrokiem, objaśnił:
— To jest „ngaro“, liana, zawierająca w sobie dużo, dużo wody! Dobre duchy rozrzuciły ją w miejscach, pozbawionych wody, aby ludzie nie ginęli z pragnienia. „Ngaro“ ma korzenie długie, tak długie, że zawsze dochodzą do rzeki lub potoku i wysysają z niej wodę.
Nie wiem, czy „ngaro“ jest takim prawdziwym wodociągiem; myślę raczej, że korzenie jej opuszczają się głęboko, jak inne rośliny pustyni, szukające wody we wnętrzu piersi ziemi.
W dżungli obserwowałem dwa olbrzymie jastrzębie, bijące się o węża. Była to walka zażarta, pełna groźnego klekotu, syczenia i potężnych ciosów, zadawanych szponami. Walkę przerwał czubaty „biały orzeł“ (Spizaëtus bellicosus), wspaniały drapieżnik, porywający, jak mi opowiadano, nawet jagnięta i dzieci. Spadł, jak kamień, groźnie najeżył pióra na głowie i wydał okrzyk bojowy. Jastrzębie odleciały, kwiląc żałośnie, a tymczasem orzeł rozdzierał węża.
Gdy pewnego razu posuwałem się za szerzącym się i pochłaniającym zarośla pożarem, spostrzegłem dziwnego ptaka, lecącego wysoko nad płonącą dżunglą. Gdy zniżył się nieco, dojrzałem prawie czarne upierzenie z szerokim, jasnym pasem na skrzydłach i ruchomym czubem na czarnej głowie. Był to drapieżnik.
Gdy szybował w powietrzu, zadziwił mnie swoim lotem. Dokonywał w powietrzu niespodziewanych skoków, zwrotów, koziołkował, jak to czynią niektóre gatunki gołębi, padał znienacka, prawie dotykając piersią płomieni, i znowu w oka mgnieniu wzbijał się na znaczną wysokość. Nareszcie opuścił się na wierzchołek nagiego baobabu i usiadł. Spostrzegłem wtedy czerwone nogi i czerwony dziób. Ptak nagle się nadął, zamienił się w ciemną kulę, najeżając pióra na piersi i głowie. Wtedy poznałem go.
Miałem przed sobą sokoła-figlarza (Helotarsus ecaudatus) — wroga wężów.
Faramusa-Keita przysięgał, że, jeżeli cień figlarza pada na człowieka, jest to oznaką zbliżającej się śmierci.
We wschodniej Afryce murzyni nazywają tego sokoła „ptasim lekarzem“, gdyż, jak twierdzą, figlarz zdaleka przynosi lecznicze zioła. Inne ludy afrykańskie nadały temu drapieżnikowi nazwę „powietrznej małpy“.
Podczas pożarów, niszczących brussę w okolicach Baulé, zachwyci! mnie widok walki, której byłem mimowolnym świadkiem, wypoczywając po polowaniu w cieniu drzew.
Ujrzałem dużego, szaro-brunatnego ptaka, o czarnych końcach skrzydeł i dość długim ogonie. Biegł, wyciągnąwszy naprzód głowę z kilku czarnemi piórami, zwisającemi mu na kark. Widocznie ścigał coś w trawie. Wybiegł nareszcie na wy paloną doszczętnie polanę i tu właśnie odegrała się zażarta walka.
Ptak rzucił się na wroga, którego dojrzałem dopiero wtedy, gdy podniósł się z ziemi. Był to wąż, a gdy nadął i rozszerzył kark, zrozumiałem, że była to jadowita naja. Niby kij, rzucony silną ręką, wąż runął na ptaka, lecz ten przykrywając nogi skrzydłem, jak tarczą, drugiem skrzydłem podbił zdobycz do góry, schwycił ją w powietrzu dziobem i zaczął szarpać.
Zdaleka ptak ten był podobny do żórawia z powodu bardzo długich nóg. Był to „sekretarz“ (Serpentarius secretarius), nazwany tak dlatego, że zwisający czub przypominał zatknięte za ucho pióro... Błaha przyczyna i słabe podobieństwo dla nadania takiej prozaicznej nazwy!
Zapytałem murzynów, jak oni nazywają tego drapieżnika, zdecydowanego wroga wężów.
— Jest to „rumak djabła“! — odpowiedzieli.
To rozumiem! Imię — potężne i proszące się o legendę.
Stanowczo Europa wszystko doprowadza do poziomu mieszczańskiego, arcy-prozaicznego!
— Węże uciekają z okolic, gdzie przebywa małżeńska para „rumaków djabła“ — objaśnił mnie Buru-So.
— One się boją tych zwinnych i odważnych ptaków! — zawołał inny murzyn.
— Siran te saja sa — strach nie przeszkadza śmierci! — zauważył trzeci, uciekając się do przysłowia. — Węże boją się „rumaków djabła“, lecz giną od ich szponów i dziobów, bo ptaki wiedzą, gdzie przebywają węże i gdzie się zacznie palić dżungla. Przylatują więc i polują na uciekające przed ogniem żmije...
Na takich rozmowach, nie mających nic wspólnego z traktatami dyplomatycznemi, handlowemi, z kursami giełdowemi i plotkami wielkomiejskiemi, spędziłem dwa tygodnie w dżungli sudańskiej.
Po powrocie do Bamako spakowaliśmy nasze ustawicznie rosnące bagaże na ciężarowy samochód i wysłaliśmy je przed sobą do Sikasso, ku granicy kolonji Wysoka Wolta. Sami zaś spędziliśmy ostatni wieczór w towarzystwie gościnnego p. Terrasson de Fougéres i jego dzielnych współpracowników. Oprócz nas jednak tego wieczoru byli w pałacu gubernatora inni jeszcze goście. Przybyli jacyś objeżdżający zachodnią Afrykę parlamentarzyści, oraz inspektorowie kolonjalni; wśród nich poznaliśmy zupełnie sfrancuziałego Polaka, p. Lasockiego, oraz jednego z dyrektorów przedsiębiorstwa, budującego port w Gdyni.
Po kolacji podano kawę i napoje chłodzące na taras, urządzony na szczycie pałacu.
Była księżycowa, cicha noc.
Powietrze, uśpione i nieruchome, przepojone niebieskiem światłem księżyca i żarem, płynącym od murów, ziemi i palm, przypominało nieruchomy, umierający staw. Żona moja grała Szopena — tu, na szczycie Kuluby.
Dźwięki skrzypiec, niby znużone, omdlałe, leniwie płynęły w dal, gdzie migotała wstęga Nigru, pełnego błysków i iskier, zamglonego kurzawą drgających promieni, zadumanego o tem, co minęło i co już nie powróci nigdy... nigdy...
Gdy skrzypce umilkły, zdawało się, że dźwięki, zacichające i umierające nad pogrążonem w ciemnościach Bamako, toczyły się leniwie wdół i płynęły ponad wierzchołkami czarnych drzew, dalej i dalej, aż spadły gdzieś nad Nigrem z ostatniem cichem westchnieniem...
Nazajutrz o świcie, odprowadzani przez uprzejmych i przyjaznych gospodarzy, ruszyliśmy samochodem w stronę Kulikoro.
Przemknęliśmy przez Bamako, po raz ostatni rzucając wdzięczne spojrzenie na majestatyczną Kulubę, gdzie pozostawiliśmy nowych przyjaciół.
Wkrótce wyjechaliśmy na drogę, prowadzącą na wschód.
Mignęły przed nami ciemno-czerwone skały, tworzące niby potężne zamki obronne dawno zapomnianych rycerzy. Znaliśmy to miejsce, gdyż jeździliśmy tu nieraz przed zachodem słońca posłuchać szmeru niewielkiego wodospadu, odetchnąć zimniejszem powietrzem, przyjrzeć się zdaleka małpom, skaczącym śród głazów, wężom, plującym jadowitą śliną[23], i podziwiać ogromne szczury, gnieżdżące się w pobliżu pól. Szczury te (łacińska nazwa: Aulacodus svinderenianus) dochodzą do wielkości lisa, a stanowią zwierzynę, poszukiwaną przez tubylców. Są to gryzonie, którym mulaci portugalscy nadali niewłaściwe imię „aguti“.
Droga wybiegła na sam brzeg Nigru, gdzie jeden z moich pomocników zupełnie niespodzianie upolował bardzo pięknego wodnego ptaka, posiadającego czarne o zielonym połysku pióra i długą, cienką, jak wąż, szyję, przechodzącą w płaską głowę i zadziwiająco ostry dziób. Na grzbiecie i na skrzydłach posiadał ten ptak szerokie białe pasy. Był to Plotus levaillantii. Widziałem później gniazda tych ptaków, zbudowane z suchych gałęzi na przybrzeżnych drzewach. Zdobyczy swej szuka Plotus w wodzie, a nurkuje znakomicie i płynie szybko na wzór kormorana, bo należy zresztą do jednej z nim rodziny (Steganopodes).
W pobliżu tego miejsca, tam, gdzie skały przegradzają łożysko rzeki, zatrzymaliśmy się około kamieni Moribabugu.
Są to trzy ociosane kamienie, jakie w nieograniczonej wprost ilości spotykałem w Minusińskich stepach południowej Syberji — krainie dolmenów i przedhistorycznych cmentarzysk.
Tu, nad Nigrem, podobno niegdyś jeden z królów Kaarta podczas wojny z sąsiadami wbił swój oszczep i oznajmił, że dalej cofać się nie będzie.
Mnie się jednak zdaje, że te kamienie są zwykłym ołtarzem fetyszystów, uznających istnienie niebiańskiej trójcy: Ammo, wszechmogącego władcy świata, Tenga — ziemi rodzącej i ich syna Meleka — potężnego burzyciela.
Siady ognia wokoło kamieni potwierdziły moją myśl, że był to ołtarz trójcy, niezawodnie azjatyckiego lub egipskiego[24] pochodzenia. Ammo — bardzo przypomina Ammon-Ra, czczonego w Tebach, a Melek — Molocha z imienia i ze swoich niszczycielskich, pełnych okrucieństwa cech.
W Kulikoro, do którego dochodzi kolej z Bamako, przeprawiliśmy się promem na przeciwległy brzeg Nigru, obfitującego tu w ryby, krokodyle i lamantyny.
Ryby małe i duże, ciągle pluskające się dokoła promu, widzieliśmy istotnie, co do krokodyli zaś i lamantynów, to — tylko słyszeliśmy od rybaków.
Na ich więc sumieniu pozostawiam te potwory wodne.
Droga przecina dżunglę, wyschłą i żółtą, jak wszędzie, miejscami wytrzebioną już częściowo przez pożary. Drobne antylopy, perliczki, dropie i kuropatwy, czasem kalao lub ukoronowane żórawie zmykają, słysząc turkot naszego ciężarowego samochodu, mknącego w tumanie kurzu tuż za nami. Zwiedzamy w drodze doświadczalne plantacje bawełny w Nienébalé i Barueli, o których już wspominałem, mówiąc o programie Garda; wieczorem przyjeżdżamy do Segu, dużej osady, położonej tuż nad Nigrem, z rezydencją administratora prowincji.
Komendant wychodzi na nasze spotkanie. Jest to p. Battesti, stary, wprawny urzędnik kolonjalny. Nie włada on lewą ręką; wskutek rany, którą zadał mu niegdyś rybak Somonos, zamierzający zabić przedstawiciela władzy.
Zatrzymaliśmy się w bardzo wygodnym domku gościnnym, otoczonym pomarańczowemi i mangowemi drzewami. W ich gąszczu dyskretnie odzywał się ptak „gammier“, piszczały i cykały nietoperze, rechotały żaby. Niger, skąpany w świetle księżyca, lśnił się, jak stalowa klinga miecza; dalekie piaszczyste łachy bielały, niby przyprószone śniegiem.
Długo siedzieliśmy z żoną na werandzie naszego domku, patrząc, słuchając i dziękując Bogu za to, że świat jest tak uroczy i porywający.
Nazajutrz byliśmy obecni na nieudanym połowie ryb, a po południu pojechaliśmy na plantacje Sama, gdzie dyrektor, p. M. Humbert, pokazał nam wspomniane powyżej przedsiębiorstwo paryskiego bankiera Hirscha.
Po powrocie z Sama zwiedzałem Segu, zwłaszcza tubylczą osadę, gdzie znowu, jak w Dakarze, zauważyłem wrogie spojrzenia i nieprzyjazne mruczenia murzynów, gdy zapuszczałem się do labiryntu wąskich uliczek. Widocznie z Sahary wraz z czerwonym piaskiem zawsze przynosi wiatr zarazki muzułmańskiej nienawiści do białych ludzi — wyznawców Chrystusa...
Tę nieprzyjaźń widzimy już aż do Kutiali, gdzie anarchicznie nastrojeni murzyni szczepu Minianka zmusili władze francuskie do przykrócenia im cugli. Po zachodzie słońca, gdy czarny sierżant odtrąbi wieczorny sygnał, wszystko powinno zachowywać spokój. W Kutiali nie można już słyszeć trwających całą noc tamtamów, śmiechu i zabawy. Na każdy tamtam weselny lub pogrzebowy muszą tubylcy otrzymać pozwolenie komendanta.
Zwiedzamy w Kutiali fabrykę oczyszczania bawełny i pakowania jej w bele[25] na eksport, pięknie utrzymany ogród owocowy i warzywny oraz urządzoną przez władze fermę-szkołę dla tubylców.
Następnego ranka wyruszyliśmy dalej na południe i przed wieczorem przybyliśmy do Sikasso, starej stolicy dawnych królów murzyńskich. Widocznie potężni i zaborczy byli ci królowie, bo zbudowali miasto rozległe, a kilka szeregów murów, teraz już zburzonych, otaczało to wojownicze gniazdo.
Z biegiem czasu zmieniło się Sikasso w dużą, bogatą, handlową osadę, gdzie wznoszą się budynki administracji francuskiej.
Komendant, którego nazwiska nie pamiętam — bezbarwny blondyn, o neurastenicznej twarzy, ruchach i głosie, nienawidzący życia w kolonjach, typ zwykłego prowincjonalnego urzędnika biurowego — zaprosił nas na obiad.
Spotkaliśmy tu księcia de Croy i hrabiego Pomereu z żonami. Wracali z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie mieli świetne polowania, na dowód czego wieźli do Paryża piękne kły słonia, zabitego w okolicach Buaflé.
W miłej pogawędce z nimi spędziliśmy parę godzin.
Przed wieczorem ruszyli nasi znajomi drogą do Bamako, my zaś — na zwiedzenie malowniczych okolic Sikasso.
Dość dobrą drogą, płosząc ciągle kuropatwy i perliczki, mijając wioski murzyńskie szczepów Samokos i Tukuler, dojechaliśmy do Missiri-Koro.
Malownicza, lecz groźna grupa skał wyrasta niespodziewanie na pokrytej wypaloną brussą płaszczyźnie. Jest to grobowiec na cmentarzysku gór. Szczątki ich dawnych masywów, rozprószone na setki kilometrów dokoła, zmieniły się w gruby żwir i w potrzaskane odłamki kamienia. Missiri-Koro przypomina oazę na żółto-szarej płaszczyźnie. Dokoła ciemnych skał rosną zielone drzewa mimozowe, pseudo-mahoniowe[26], „dugura“, palisandry i jeszcze jakieś nieznane gatunki o okrągłych owocach, pokrytych niby czerwonym aksamitem.
Jeden z naszych szoferów-murzynów złapał w krzakach małą, brunatną żabkę i zabił ją bez miłosierdzia. Gdy zapytałem go, skąd takie okrucieństwo względem niewinnego stworzenia, objaśnił, że bydło, zjadając trawę wraz z wydzielinami tych żab, zapada na śmiertelną żołądkową chorobę. Nie było to nowością dla mnie, gdyż słyszałem o tem jeszcze w Gwinei.
Przez gąszcz krzaków, drzew i zarośli bambusów prowadziła ścieżka na okrągły, zarośnięty trawą teren, ze wszystkich stron otoczony skałami.
W niedużej grocie, z której wyciekało źródło, ujrzeliśmy rój pszczół. Byliśmy zmuszeni do szybkiej ucieczki.
W największym masywie skał znaleźliśmy olbrzymią, o wysokich, znikających w mroku sklepieniach jaskinię. Otwory w skałach dają dostęp wodzie deszczowej, która całemi kaskadami może spływać do groty. Padająca ze znacznej wysokości woda wyżłobiła sobie podziemne przejście, wybiegające daleko na płaszczyznę brussy.
W grotach i ciągnących się pod niemi korytarzach gnieżdżą się duże i małe nietoperze różnych gatunków. Gdy zaczęliśmy ciskać kamieniami do wyżłobionych przez wodę otworów, całe chmury tych zwierzątek zaczęły się wyrywać do głównej groty, miotać się i tłuc się z piskiem pod sklepieniem, płosząc inne, zawieszone na niem, niby czarne stalaktyty.
Szofer, który nieraz już zwiedzał z gubernatorem Missiri-Koro, opowiedział mi, że, kiedy Sikasso było jeszcze siedzibą króla So-Naba — w tych grotach ukrywano podczas oblężenia miasta skarby i broń; nieraz nawet ostatnie bitwy toczyły się śród tych ponurych skał.
Gdy wyszliśmy z groty, małpy, mieszkające na niedostępnych szczytach, powitały nas gniewnem rechotaniem i gradem kamieni. To wypłoszyło ze szczelin i niewidzialnych skrytek dzikie głębokie i barwne drozdy.
Wszędzie widzę ślady europejczyków: blaszanki od konserw, potłuczone butelki, zatłuszczone dzienniki, resztki niedawnych uczt.
Zdziwiła mnie jedna okoliczność. Zwykle bardzo ciekawi, tubylcy nie pobiegli za nami, gdy skierowaliśmy swe samochody z pobliskiej wioski na boczną drogę do Missiri-Koro.
Teraz, zwiedziwszy grotę, zrozumiałem przyczynę tego.
Groty te i przejście podziemne miały niezawodnie nie tylko swoje tradycje i legendy, lecz były miejscem świętem, gdzie przebywały duchy przodków, dobre i złe bóstwa, niewidzialni czarownicy i otaczające ich demony i potwory.
Ojcowie dzisiejszych starych murzynów szli tu na nocne misterja, na składanie krwawych ofiar, na naradę z potężnymi czarownikami.
Grota Missiri-Koro stanowiła naturalną świątynię, pełną tajemnicy i niepojętych, zagadkowych szeptów, szmerów, westchnień i jęków.
Teraz biali, nie znający strachu przed duchami i demonami, wchodzą do tych świętych grot, szukając w nich cienia i rozrywki; niepokojone przez nich „dżinny“ są ciągle gniewne i pałają zemstą, a więc żaden tubylec, chociażby najśmielszy, nie odważy się wejść pod sklepienia zbeszczeszczonej świątyni. Nawet nasi szoferzy, włóczący się oddawna po całym świecie, gdyż jeden z nich pływał jako palacz na morskich statkach, a drugi spędził kilka lat w kolonjach angielskich i hiszpańskich, nie odchodzili ani na krok od nas, niby małe, wylęknione dzieci.
W kilka dni później odsłonięto przede mną zupełnie niespodziewanie rąbek zasłony, ukrywającej karty dziejów Missiri-Koro.
Pewien kupiec, spotkany na jednym z popasów w Wysokiej Wolcie, opowiedział mi o dość niezwykłym wypadku.
— Zdarzyło się to przed kilkunastu laty — zaczął kupiec. — Były wtedy czasy nie zupełnie jeszcze spokojne, gdyż tu i ówdzie murzyni Minianka, Markas i Tukuler podnosili powstania, podniecając umysły reszty ludności, zachowującej się biernie. Nic więc dziwnego, że we wszystkich większych osadach stały zbrojne oddziały, dowodzone nieraz przez bardzo dzielnych oficerów.
Jednym z nich był kapitan Sabatier. Odznaczył się on jeszcze wtedy, gdy Francuzi posuwali się coraz głębiej i głębiej do Sudanu, gdy hojnie przelewali swoją krew, nie szczędząc jej dla ojczyzny. Słowem, kapitan Sabatier był oficerem, na którym główne dowództwo mogło zawsze polegać.
Pewnego razu przyszedł do kapitana murzyn-szpieg i doniósł, że handlarze bydła powrócili z północy z tamtego brzegu Nigru i że razem z nimi przybyli Twaregowie.
— Co robią tu ci koczownicy? — zapytał Sabatier.
— Jeszcze nie wiem, naczelniku, gdyż przybyli dopiero przed tygodniem i gdzieś przepadli, zupełnie jak strzała, wypuszczona w chaszcze dżungli... — odpowiedział murzyn.
— Rozkazuję ci dowiedzieć się o tem natychmiast i jutro o świcie donieść mi! — rzekł kapitan, — Rozumiesz?
Surowym i odważnym człowiekiem, nie lękającym się odpowiedzialności, był kapitan Sabatier, więc to „rozumiesz“ — zabrzmiało, jak pogróżka.
— Naczelniku... naczelniku! — zaczął wołać murzyn.
— Rozumiesz? — powtórzył kapitan, zaglądając w wystraszone źrenice szpiega.
— Już... już!... — odparł szeptem tubylec i wyślizgnął się z biura.
Kapitan natychmiast kazał osiodłać konia i długo jeździł po dżungli, otaczającej zburzone mury Sikasso. Niedaleko od skał Missiri-Koro bystre oczy kapitana Sabatiera dojrzały ślady wielbłądów.
Kapitan przybył do Sudan z pułku, kwaterującego w Algerji, na pograniczu Sahary, więc odrazu poznał nietylko ślady, lecz nawet gatunek wielbłądów. Były to lekkie, bystronogie wierzchowce „mehari“.
— Aha! — mruknął Sabatier. — Twaregowie udali się w stronę Missiri-Koro...
Kapitan nie pojechał tam jednak, bo wiedział, że spotkanie tłumu sfanatyzowanyoh tubylców groziło mu niechybną śmiercią.
Nazajutrz, skoro świt zajrzał do zajmowanej przez kapitana chaty, wszedł ordynans i oznajmił, że murzyn przybył i prosi o posłuchanie.
Po chwili szpieg stanął przed kapitanem i, oglądając się trwożnie, jął meldować wylękłym szeptem, że o wszystkiem się dowiedział.
— Twaregowie są w Missiri-Koro — rzekł Sabatier.
— Naczelnik już wie?! — wykrzyknął murzyn, zdumiony i jeszcze bardziej wystraszony.
— Wiem wszystko — powiedział kapitan — więc bacz, abyś mówił tylko prawdę, bo inaczej...
Oficer oczami wskazał leżący na biurku rewolwer.
Murzyn usiadł na podłodze i, mrużąc oczy, odpowiedział:
— Twaregowie rozbili obóz śród skał Missiri-Koro... Z nimi przybył poważany w Sahelu święty i uczony marabut z dwiema córkami... Do nich przychodzą tłumy tubylców, wyznających naukę Proroka... Marabut woła ich na świętą wojnę przeciwko białym... Dziewczyny, córki jego, są czarownicami i „saliira“ — prorokiniami. One przepowiadają wielkie zwycięstwo... opowiadają, że... że...
— Mów! Nie obawiaj się! — rzekł kapitan.
— One opowiadają, że wkrótce powstanie nowe, potężniejsze od wszystkich, jakie kiedykolwiek istniały, królestwo murzyńskie, ze stolicą w Sikasso...
— Co więcej wiesz? — spytał Sabatier.
— Dziś o północy ma się odbyć w grocie Missiri-Koro zebranie; sam marabut będzie przemawiał... Przybędą z Kutiali, z Mopti i Buguni wodzowie szczepów i potomkowie dawnych „almami“[27], aby się naradzić ostatecznie.
— Ostatecznie? — zapytał oficer.
— Tak! — szepnął murzyn. — Przed wojną...
— Czy powstańcy posiadają broń? — dopytywał się kapitan.
— Tymczasem — nie! — meldował szpieg. — Lecz córki marabuta mają po naradzie wyruszyć po broń do Agades[28], gdzie wszystko jest już przygotowane przez Twaregów i Maurów...
— Dość! — przerwał kapitan. — Dobrze wywiązałeś się z zadania i nagroda cię nie minie. Przyjdziesz teraz z doniesieniem, gdy córki marabuta postanowią wyruszyć w drogę!
Kapitan Sabatier natychmiast posłał raport do sztabu, oznajmiając, iż podejmuje się cały spisek wykryć, udać się razem z Twaregami do Agades i o wszystkiem donieść w odpowiedniej chwili.
W parę dni później przybył do Sikasso inny oficer dla objęcia załogi miasta; kapitan zaś, wybrawszy sobie dwu wiernych i odważnych spahisów,[29], przygotował konie, zdatne do tak długiej i ciężkiej wyprawy, i — czekał.
Pewnego wieczoru przyszedł murzyn-szpieg i doniósł, że córki marabuta wraz ze starym sługą po wschodzie słońca wyruszą w podróż. Tejże nocy kapitan ze swymi towarzyszami wyjechał w stronę Buguni; odjechawszy jednak kilka kilometrów od Sikasso, zeskoczyli jeźdźcy z siodeł, przebrali się w burnusy arabskie i, co koń wyskoczy, omijając miasto, wyjechali na drogę, prowadzącą do Dedugu.
Tu kazał kapitan ludziom zejść z koni i zaczaić się w dżungli.
Słońce już wysoko stało na niebie, gdy Sabatier i żołnierze usłyszeli tupot kopyt na kamieniach rzeki i wkrótce ujrzeli trzy wielbłądy i dwa konie. Trzech jeźdźców wparło wierzchowce do rzeki i, przebrnąwszy ją, wyjechało na drogę. Wtedy kapitan dał znak swoim ludziom i wynurzył się z chaszczy.
Jeźdźcy stanęli, z trwogą i zdumieniem patrząc na nieznajomych ludzi.
Kapitan pozdrowił ich po arabsku imieniem Allaha.
— Dokąd prowadzi wasza droga, przyjaciele? — spytał stary Twareg, którego twarz, wbrew obyczajowi koczowników pustyni, nie była zasłonięta czarnym „haikiem“.[30]
— W Agades rozkulbaczymy ostatecznie nasze konie! — odparł kapitan. — Mamy tam ważne sprawy. Posyła nas almami Mahomed Ben Okr... Sprawa nasza jest pilniejsza od waszej, mumeni,[31] ponieważ wy jedziecie po ręce dla walki, my — po rozum!
Stary przyglądał się nieznajomemu z podziwem i milczał.
— Nie wiem, o czem mówisz, przyjacielu! — odezwał się jeden z jeźdźców dźwięcznym, niewieścim głosem.
— Wiesz, lecz niby szakal, zacierający ślady, chcesz ukryć swoją myśl i zamiary! — odparł ze śmiechem kapitan. — Mahomed Ben Okr odkrył mi cały plan... Wiem, że jedziecie po broń dla powstania... Wiem to! Ja zaś jadę z doniesieniem od almami o zamierzeniach Francuzów, aby w Agadesie wiedzieli, co mają czynić, gdzie uderzyć, a gdzie przygotować się do obrony. Allah jest jeden! Allah — Sędzia i Mściciel!
— Bismillah! — zawołali Twaregowie. — Ten człowiek wtajemniczony jest we wszystkie sprawy, a sprawiedliwość i mądrość przemawiają przez niego!
— To się pokaże w Agadesie! — rzekł zagadkowym głosem kapitan.
— Jedźmy razem! — zaproponował drugi jeździec, siedzący na wspaniałym „mehari“. — Weselej będzie i bezpieczniej...
Sabatier drgnął. Usłyszał bowiem głos, zupełnie o tym samym dźwięku, jaki brzmiał w przemówieniu pierwszego jeźdźca.
Po chwili kapitan jechał pomiędzy dwoma wielbłądami i z ciekawością zaglądał w ukryte za czarnemi zasłonami twarze jeźdźców. Widział tylko podłużne, płomienne oczy, chwilami rozmarzone, chwilami drwiące. I znowu zdumienie ogarnęło oficera.
— Gdyby nagle te wielbłądy zmieniły miejsca, nie spostrzegłbym tego, gdyż postacie, ruchy, czarne burnusy, siodła, a szczególnie te oczy jeźdźców są zupełnie podobne do siebie... Dwa sobowtóry, czy co? — myślał kapitan.
— Jesteście uzbrojeni we francuskie karabiny... — odezwał się nagle nieufnym głosem jeden z jeźdźców, pochylając się ku oficerowi i bacznie mu się przyglądając.
— Siodła, uzdy i strzemiona — należą do białych — wtórował drugi. — Na zadach waszych koni widzę znaki spahisów francuskich?...
Kapitan dawno czekał na to pytanie, więc gwizdnął i ze śmiechem odpowiedział:
— Pantera ucieka nieraz od hieny, udając tchórzliwą, aby odciągnąć ją od powalonej antylopy i porwać bez walki część zdobyczy... Bywa, że zając skacze do oczu bawołowi, żeby odpędzić go od soczystej trawy...
— Mówisz zagadkami! — zauważyli jeźdźcy.
— Jakaż to zagadka?! — zaśmiał się kapitan. — Wy — zające, bo, udając odważnych, skaczecie do oczu Francuzom... wy — niewiasty!... Na Allaha! — podziwiam was z całego serca! Szczęśliwi mężowie lub kochankowie wasi!... Ja zaś pantera, sługa lwa — almami. My udajemy nieśmiałych i prosimy pomocy i obrony u Francuzów. Oszukaliśmy ich! Mają nas za swoich, a my zato mamy ich konie, siodła i karabiny. Cha — cha — cha!
— Bismillah! — wyszeptali jeźdźcy. — Masz na wszystko odpowiedź!...
— Czyż wy nie mielibyście odpowiedzi, gdybym was zapytał, dlaczego dzień jest taki upalny? Odpowiedzielibyście mi, że słońce to sprawiło. Prawda ma zawsze gotową odpowiedź!... Koran jest prawdą, a w Koranie znajdziecie odpowiedź na wszystkie wasze pytania. Zresztą, co wy możecie wiedzieć o Koranie, wy — niewiasty?!
Kapitan zaczął się głośno śmiać i puścił konia skokiem. Mehari natychmiast zrównały się z nim.
— Skąd wiesz, że my niewiasty? — rozległo się pytanie.
— Ujrzałem to w ogniu waszych oczu — najpiękniejszych na świecie oczu! — rzekł porywczym głosem oficer.
— Jeżeli jesteś mądry, nie zdradzaj tajemnicy ukrytego oblicza! — zawołała jedna z dziewcząt. — Każdy wie, co robi i za kogo ma się podawać...
— My widzimy też, co się dzieje w twojej duszy i głowie, lecz milczymy... do czasu... — mruknęła druga.
Kapitan mimowoli spoważniał.
— Czyżby one przejrzały moje zamiary? — zadał sobie trwożne pytanie. Po chwili uspokoił się i rzekł wesołym, beztroskim głosem:
— Jeżeli wiecie, to dlaczego nie każecie zjechać z drogi i zatrzymać się na nocleg? Za chwilę noc już spadnie na ziemię. Niech Allah ma nas w swej opiece!
W godzinę później w gęstej dżungli, zdala od drogi płonęło ognisko, przy którem w dużym kotle gotowała się strawa. Sześciu ludzi oświetlały czerwone, migotliwe płomienie. Było tam czterech mężczyzn i dwie piękne, młode kobiety.
Cicho gwarząc, oczekiwali, aż się rozgotują białe ziarna prosa, okraszonego kawałkami suszonego mięsa.
Kapitan z podziwem i zachwytem przyglądał się kobietom. Były piękne, wiotkie i powabne — to dojrzał odrazu; spostrzegł też, że na ich śniadych, ściągłych twarzach o ognistych oczach płonął chwilami gorący, namiętny rumieniec; wyczuwał, że pod czarnym burnusem drżały twarde, żądne piersi, do dzikich róż podobne. To niepokoiło kapitana i drażniło, lecz uczucie to znikło wobec zdumienia, które go nie opuszczało ani na chwilę. Dziewczęta były tak podobne do siebie, jak dwie krople wody.
Wiedział już, że jednej było na imię Amar, drugiej — Temir, lecz, gdy obie poszły po wodę, a powróciła tylko jedna, kapitan nie mógł odpowiedzieć sobie na pytanie: czy była to Amar, czy Temir?
Tak trwało przez kilka dni, aż nareszcie Sabatier rzekł:
— Jesteście podobne do siebie, jak dwie orlice, gdy lecą pod obłokami...
— Wspólna matka urodziła nas o jednej godzinie! — odparły ze śmiechem.
— Nikt nie potrafi was odróżnić! — zawołał kapitan.
Dziewczęta umilkły, a później jedna z nich szepnęła:
— Powiedziałeś, że jesteśmy, jak orlice pod obłokami... Żeby nas odróżnić, trzeba razem z nami wzbić się pod obłoki...
— Zajrzeć każdej zbliska do oczu i do serca! — dodała druga.
— Jabym chciał tam zajrzeć! — wybuchnął kapitan.
— Nie wolno... tobie czynić tego nie wolno! — zawołały przerażone.
— Dlaczego? — zdziwił się Sabatier.
— My jesteśmy „sahira“ — prorokinie i czarownice! Kto zajrzy nam w oczy i serce, ten nigdy od nas nie odejdzie... Ty zaś chcesz powrócić... na ciebie czekają... twoi przyjaciele... twój almami...
Tak odpowiedziały te kwiaty pustyni i zasłoniły twarze haikami. Lecz Francuz odrzucił zasłony, długo patrzał w oczy Amar i Temir, całował ich namiętne, gorące usta, czuł drżenie ich piersi, tulących się do niego, i żar młodych ramion, nic znających, a łaknących miłości...
— ...To już i koniec mojej opowieści — rzekł po krótkiem milczeniu kupiec.
— Jakto koniec! — zawołałem oburzony.
— Tylko tyle wiem, bo o tem opowiedzieli spahisi, powróciwszy z drogi. Przywieźli oni list od kapitana. Sabatier pisał, żeby na niego nie czekać, gdyż przeszedł na muzułmanizm, pojął za żony obydwie dziewczyny, że wstąpił do koczowniczego rodu Twaregów i znika w pustyni na zawsze. Jedno tylko obiecał kapitan-dezerter, że póki jego życia Twaregowie nie będą walczyli z Francuzami.
— No, i cóż dalej? Czy były jakie wieści o Sabatier? — pytałem.
— W Sikasso powstanie się nie udało, bo Twaregowie nie dostarczyli broni, a ten szczep uważa się teraz za najbardziej pokojowy i lojalny względem naszych władz — objaśnił kupiec.
— Ale Sabatier? Co robi Sabatier? — nie dawałem spokoju kupcowi.
— Podobno dotąd jeszcze koczuje z Twaregami. Ma dużą rodzinę. Jest głową szczepu... Unika spotkania się z białymi. — To już wszystko! Naprawdę, nic więcej o nim nie wiem! — zakończył kupiec.
Myśl moja pobiegła w stronę ponurych, tajemniczych skał i jaskiń Missiri-Koro, gdzie jedną ze mną drogą przeszły niegdyś mehari pięknych Amar i Temir, porywających bezpowrotnie duszę białego człowieka...



ROZDZIAŁ XV.
W KRAJU PRZYMUSOWEJ PRACOWITOŚCI.

Gdy opuściliśmy Sikasso, kierując się ku granicy kolonji „Wysoka Wolta“, mieliśmy dwa spotkania, które teraz mogę uznać za prawdziwy omen, za przepowiednię oczekujących mię wrażeń.
Niedaleko od wioski Maon zatrzymaliśmy się na krótki wypoczynek. Jak zwykle, korzystając ze sposobności, zrobiłem małą wycieczkę do dżungli. Towarzyszył mi wójt, były żołnierz francuski, udekorowany za waleczność i mówiący po francusku.
Wziąłem ze sobą dubeltówkę i nie żałowałem tego, gdyż dżungla obfitowała w przeróżne, nader barwne ptactwo. Zadziwiającą była wielka ilość przeróżnych srok[32] oraz drozdów. Zdobyłem kilka tych ptaków, a wśród nich „kalao Tock“ (Lephoceros erythrorrynchus) o koralowym dziobie. Wkrótce zwrócił na siebie moją uwagę mały, brunatny ptaszek z jaskrawo czerwoną plamą na końcu grzbietu. Przelatując z krzaku na krzak, ptak ten, zdawało się, chciał nam towarzyszyć. Kilka razy siadał na ścieżce i uważnie, z zaciekawieniem nam się przyglądał.
Wójt uśmiechnął się i rzekł:
— Bure jest dobrym, świętym ptakiem...
— Dlaczego? — zapytałem.
— Bo przypomina rolnikom, że przychodzi czas robót w polu.
— Tak! To dobry ptak! — zgodziłem się.
— Słyszysz, jak wyraziście pogwizduje „bure?“ — zapytał tubylec.
— Słyszę.
— Niektóre tajne stowarzyszenia porozumiewają się pomiędzy sobą, pogwizdując, jak ten ptak — mówił dalej wójt.
— Nie wiedziałem tego. Poco jednak gwiżdżą? — zadałem pytanie.
— Mamy święte gaje, gdzie nie wolno używać ludzkiej mowy...
— Dlaczego?
— Bo każde słowo może obrazić bóstwo... Próbowano wynaleźć osobne wyrazy, lecz nic nie pomagało... Wtedy ludzie przyjęli od „bure“ jego mowę... — objaśnił murzyn.
Już przedtem czytałem, że tajne stowarzyszenia religijne i polityczne posługują się nieraz kryptologją; wiedziałem, że kobiety mówią nieraz innym językiem, niż mężczyźni, a przynajmniej używają innych zwrotów przy modłach, powitaniu, pożegnaniu i podziękowaniu, lecz tu po raz pierwszy i ostatni spotkałem źródło tajnej mowy — szczebiot i gwizdanie ptaszka „bure“[33].
Murzyni, jak również szczepy innych ras, naprzykład niektóre mongolskie i fińskie, nadają magiczne znaczenie pewnym wyrazom, a nawet sylabom, i starają się ich unikać. Tem się objaśnia używanie przez czarowników, szamanów i przez cygańskie wróżki niezrozumiałych słów i całych zdań.
Ludzie usiłują niemi zastąpić słowa, posiadające wpływ magiczny, ściągający na głowę człowieka gniew złych potęg.
Z tą „magiczną“, niezrozumiałą mową wróżek cygańskich zaznajomiłem się w Rosji i Hiszpanji, a słowa, słyszane gdzieś na południu Rosji, brzmiały tak samo, jak używane przez gitany w Grenadzie; szamani ostjaków posługują się zdaniami, wykrzykiwanemi przez fińskich czarowników z północnego Uralu, lub przez znachorów sojockich z gór Sajańskich. Pamiętam brzmienie niezrozumiałych zaklęć czarowników mongolskich, wróżących z kości i wnętrzności zwierząt i, chociaż nie mogę tego twierdzić z całą stanowczością, jednak myślę, że, słysząc zaklęcia murzyńskie, odróżniłem w nich znajome, niegdyś już słyszane na żółtym lądzie słowa z „mowy magów“, zrodzonej, być może, w tajnikach świętych, mistycznych „zuguratów“ assyro-babilońskich lub w świątyniach egipskich.
Taki język kryptologiczny, o charakterze magicznym, posiadają liczne w zachodniej Afryce stowarzyszenia tajne. Są to Simo, Do, Kono, Komo i inne, mające swoich najwyższych wtajemniczonych i szeregowych adeptów oraz swój własny rytuał obyczajów i misterjów. Stowarzyszenia te są podobne z organizacji do lóż masońskich; wtajemniczeni używają specjalnych strojów rytualnych, składają swoim fetyszom osobne ofiary, posiadają własne totemy, nieraz stosują jednakowe tatuowanie.
Rola tych tajnych stowarzyszeń jest dotąd, mimo bardzo licznych badań, dość niewyraźna. W każdym razie można teraz twierdzić, że wtajemniczeni tajnych organizacyj, o obliczach, ukrytych pod maską, są nauczycielami młodzieży w dziedzinie tradycyj, znachorstw, obrządków kultu, są bezwzględnymi wrogami nieuczciwych i zaborczych czarowników, przedstawicielami zasad „białej magji“, lekarzami oraz obrońcami i krzewicielami moralności.
Niektórzy francuscy i angielscy badacze nazywają te stowarzyszenia najlepszą policją. Takie brutalne porównanie ma jednak pewne podstawy, gdyż najwyżsi wtajemniczeni śledzą bacznie życie swego szczepu, nieraz w nocy zaglądając do domów tubylców, gdzie, podsłuchując i podpatrując, wykrywają zbrodnie lub występki. Wyrok wydaje stowarzyszenie niezależnie do zwykłego sądu starców, a karę wymierzają wtajemniczeni z całą stanowczością i bezwzględnością. Wyroki wykonywa się nieraz potajemnie. Nic więc dziwnego, że stowarzyszenie o takim charakterze musi posiadać swoją własną, tajną mowę. Jedną z nich jest mowa „bure“ — szczebiot niepokaźnego ptaszka dżungli.
Pewien stary oficer kolonjalny, obecnie znajdujący się już na emeryturze, opowiedział mi niedawny stosunkowo, krwawy epizod z historji kolonizacji europejskiej w Afryce.
— „Zdarzyło się to, mój panie, podczas wojny naszej z almami Samori, a więc pomiędzy 1894 a 1897 rokiem — opowiadał pułkownik. — Były to czasy niespokojne, czasy krwawe! W tym okresie Francuzi zdobywali północną część Wybrzeża Kości Słoniowej; Anglicy usiłowali wejść na lewy brzeg Wolty; odbywały się wyprawy wojenne do kraju dzikich Lobi; powstaniec Sarantye Mori urządzał zbrojne napady na angielskie oddziały... Czas był trwożny, niepewny! Wtedy to postanowił almami Samori zadać nam cios ostateczny. Jednak po zajęciu Gwinei i źródeł Nigru odrzuciliśmy Samori na południe. Przedsiębiorczy i nieugięty almami uplanował utworzenie niezależnego państwa murzyńskiego na wschodzie. Dla wykonania tego planu musiał nawiązać dobre stosunki z muzułmańskiem miastem Kongiem[34] — bogatem i podtrzymującem stałe stosunki ze Złotem Wybrzeżem, gdzie można było z łatwością nabywać broń, amunicję i konie. Jednak Kong dość zimno przyjął posłów wojowniczego króla, a gdy francuskie oddziały zbliżyły się do miasta, mieszkańcy jego zachowali się spokojnie. Po wyjściu Francuzów na północ, Samori napadł na Kong, zburzył miasto, a nieszczęśliwych mieszkańców uprowadził do niewoli i rozrzucił po całym Sudanie południowym i wschodnim.
„W pewnej wiosce, położonej niedaleko od Kudugu, osiedliło się kilka rodzin uciekinierów z Konga, otoczonych tubylcami szczepu Gurmanczów. Ponieważ wśród ukrywających się przed Samorim ludzi z Konga znajdowało się sporo wpływowych starców, almami przekupił kilku Gurmanczów i kazał im porwać dzieci swoich wrogów, zamierzając uczynić z nich zakładników. Istotnie, szpiegom Samori udało się wykraść dwóch chłopców i dziewczynę.
„Natychmiast po tym wypadku zaczęło trzech starców odwiedzać wioski Gurmanczów i nawiązywać bliższe stosunki z tubylcami. Murzyni zauważyli, że ci ludzie porozumiewali się pomiędzy sobą za pomocą gwizdków. Starcy, którzy należeli do tajnego stowarzyszenia, zdołali tymczasem dowiedzieć się o sprawcach zamachu na ich dzieci. Nie przeszedł miesiąc, a żaden ze szpiegów almami nie został już przy życiu. Niewidzialna ręka zamordowała ich w polu, podczas pracy na roli; i ta sama ręka wycięła do nogi wszystkich członków ich rodzin“.
Z tego opowiadania pułkownika zrozumiałem, jakie znaczenie mogą mieć tajne stowarzyszenia murzyńskie w tych wypadkach, gdy zjawiska politycznego życia zmuszą je do działania.
Kolonizacja angielska w Indjach miała sposobność spotkania się oko w oko z tajnemi organizacjami hindusów; europejczycy w Chinach — z bokserami i tajpingami, Rosjanie w Mandżurji z „czerwonemi brodami“, a działalność tych organizacji nie sprzyjała zamiarom kolonizatorów, gdyż mieli do czynienia z najwyższym fanatyzmem tubylców i z bardzo ściąłem, nieraz bohaterskiem — wykonywaniem przez adeptów stowarzyszeń rozkazów wtajemniczonych kierowników.
W chwili obecnej tajne organizacje murzyńskie nabierają szczególnego znaczenia na północy Sudanu i Nigerji, a więc tam, dokąd się przesącza agitacja muzułmańska, skierowana przeciwko białej rasie.
Takie było pierwsze spotkanie na obszarach Wysokiej Wolty. Drugie jeszcze bardziej mnie zainteresowało, gdyż miałem sposobność poznać czarownika. Miał on na głowie czapkę, raczej hełm, zrobiony z małego „kalebasa“, ozdobionego muszlami „kori“; na szyi i piersi pęk amuletów, w ręku magiczne przedmioty, używane w jego praktyce, wachlarz i miotełkę z włosów i traw, a także wycięty z korzenia drzewa mały stołeczek.
Narazie chciał umknąć do brussy, lecz samochód dogonił go i zatrzymał się obok.
Czarownik niczem, oprócz stroju, nie odróżniał się od zwykłych murzynów. Jednak zwracały na siebie uwagę jego ogromne, pełne ognia i jakiegoś rozmarzenia oczy, usta, nawykłe do głośnej mowy i rozkazywania, i niespracowane dłonie o długich, drżących palcach.
Mrucząc zaklęcia i zlekka wymachując magiczną miotełką, czarownik badawczo patrzył na mnie, podczas gdy operator filmował go i fotografował.
Potężny był to czarodziej, bo, gdy wyciągnął rękę po mój papieros, oddałem mu ostatni, jaki posiadałem przy sobie, skazując siebie na mękę w ciągu kilku godzin...
Nasi szoferzy z wielkim szacunkiem spoglądali na czarownika i w jego obecności nie śmieli „pary z ust puścić“, chociaż, co prawda, przy wściekłym upale w + 56° C nie było to też rzeczą arcy-łatwą.
Tak się odbyło nasze wkroczenie w granice Wysokiej Wolty.
Kolonja ta niedawno jeszcze stanowiła południową część Sudanu, lecz przed kilku laty została wydzielona w osobne terytorjum. Nowej kolonji nadano nazwę rzeki Wolta, mającej tu swoje trzy źródła Białe, Czerwone i Czarne, łączące się wkońcu i wpadające po przejściu angielskiego Złotego Wybrzeża do zatoki Gwinejskiej.
Wysoka Wolta jest najmłodszą z kolonij francuskich i, jako najmłodsza, ma dużo porywu, ale tymczasem natrafia w swojem życiu samodzielnem na poważne przeszkody.
Poryw jej wyraził się w przymusowym zapale, z jakim tubylcy, pod wpływem energicznego gubernatora, p. E. Heslinga, rzucili się do pracy na roli, szczególnie zaś do plantowania bawełny. Jest to kolonja, w której pomyślnie przeprowadzono politykę zniewolenia murzynów do pracy i wytworzenia klasy drobnych kapitalistów tubylczych.
Znowu pozwalam sobie na dalsze klasyfikowanie zwiedzonych kolonij zachodniej Afryki francuskiej. Poznałem Senegal, znajdujący się pod znakiem przymusowej nauki europejskiej i uspołecznienia tubylców; Gwineę — pod znakiem poszanowania tradycyj murzyńskich i pomocy, dawanej im w walce z naturą; Sudan — kraj olbrzymiego wysiłku białej rasy, Woltę — kolonję przymusu do pracy dla dobrobytu ludności.
Tak różne w założeniu systemy polityki kolonjalnej odbywają podróż po tej całej połaci czarnego lądu, nader pouczającą z punktu widzenia poznania psychologji ludów.
Płaszczyzna Wysokiej Wolty zaludniona jest dość gęsto[35] przez różne szczepy tubylcze. Główną masę ludności[36] stanowi szczep Mossi, liczący około 1 800 000 osobników. Resztę stanowią Gurunsi, Lobi, Bambara, Diula, Nioniussé, Nuruma, Bobo, Sissala, Soninké, Peuhl i Twaregowie na północnym wschodzie kolonji, na obszarach, przylegających do Nigru.
Wszystkie te szczepy, z wyjątkiem najstarszych Gurunsi i Bobo, są przybyszami; wyparli oni dawnych posiadaczy ziemi lub pochłonęli ich prawie bez śladu. Nawet Mossi, jedyny w Afryce szczep o prastarej i mocnej organizacji społecznej i państwowej, są emigrantami z południa. Na swojej drodze spotkali oni Minissisów, wchłonęli ich i zagarnęli ich posiadłości. Od tego czasu Minissisy stanowią odrębny, poważny, niemal „magiczny“ klan w społeczeństwie zwycięskich Mossi. Reszta szczepów niema żadnej pomiędzy sobą łączności, co zauważył jeszcze szkocki podróżnik Mungo-Park, a po nim niemiecki badacz — Krauze.
Wysoka Wolta jest niezawodnie krajem bogatym, dostarczającym wielu produktów rolnictwa i hodowli bydła.[37]
Popierając rolnictwo żywnościowe władze wprowadzają w życie pługi amerykańskie i zastosowanie siły bydła pociągowego oraz nawozów, największą jednak uwagę zwracają na nieco sztuczną dla tubylców kulturę bawełny, potrzebnej Francji. W tym celu zorganizowano pokazowe pola doświadczalne, gdzie odbywa się selekcja ziaren bawełny, kultywowanej na nienawodnionych polach. Rezultaty dają się już zauważyć, ponieważ krótkie włókno (18 mm) tubylczej bawełny powoli staje się dłuższem (24—32 mm).
Powtarzam jednak, że jest to kultura, sztucznie popierana i nie zupełnie zrozumiała dla tubylców. Starszyzna, wyżej umysłowo stojąca, widząc zyski, płynące z plantacyj bawełny, rozszerza coraz bardziej tereny swoich pól i stosuje siłę zwierząt pociągowych, pługi, nawóz i nawet częściowo nawadnianie; główna jednak masa ludności dość zimno poddaje się rozkazom administracji, usiłującej podnieść kulturę bawełny w swojej kolonji.[38]
Kupcy i władze posyłają ciężarowe samochody do osad, gdzie znajdują się terytorjalne składy bawełny, znoszonej z całej okolicy, płacą za nią ustalone ceny[39] i wywożą do portów, skierowując towar do Francji. Jednym z takich eksporterów jest p. Boussac, mający podobno udział w naszej Żyrardowskiej fabryce.
W Bamako i w Grand-Bassam widziałem bele bawełny, wysyłanej przez Boussaca pod adresem Żyrardowa. Kilka drobnych fabryczek, oczyszczających bawełnę, już puszczono w ruch. Na najbliższy czas projektuje się budowę większych zakładów tego typu.
Inne bogactwo kolonji stanowi bydło.[40]
Rogate bydło miejscowych ras dochodzi do 700 kilogr. wagi i dostarcza do 8 litrów mleka dziennie; barany i owce ważą do 100 klg. i posiadają dobrą wełnę i mięso. Wprowadzenie metysowanej rasy, zmieszanej z południowo-afrykańskiemi merynosami, ulepsza stopniowo kolonjalny gatunek tych zwierząt domowych. Największą dość bydła pędzi się do angielskiej kolonji Złotego Wybrzeża.[41] Stan bydła jest dość dobry, chociaż muchy tse-tse i różne epidemje niszczą w pewnych okresach to bogactwo kolonji; po zwiększeniu jednak ilości weterynarzy i ich pomocników oraz po zorganizowaniu służby zootechnicznej, klęski tego rodzaju będą usunięte nazawsze.
Jak już wspominałem, Wysoka Wolta jest młodą kolonją, więc nie posiada jeszcze ukończonych badań i planów ekonomicznych oraz organizacji handlowej.
Z bogactw mineralnych znane są: pokłady złota na ziemiach szczepu Lobi w prowincji Gaua, ruda żelazna w okolicach Bobo-Diulasso, w obwodzie zaś Uagadugu — pokłady granitów (pegmatytu) i kaoliny. Widziałem wszystkie te pokłady, lecz oprócz tego w łożyskach wyschłych rzek spostrzegałem nieraz kawałki rudy miedzi. Prawdopodobnie powinny się znaleźć w kolonji pokłady tego pożytecznego metalu, tem bardziej, że Mossi znają miedź i oddawna używają jej w życiu codziennem.
Bogactwa naturalne Wysokiej Wolty dozwalają spodziewać się w niedalekiej przyszłości szybkiego jej rozwoju, potrzeba na to jednak jeszcze wysiłku w jednym, najważniejszym kierunku. Wysoka Wolta nie posiada żadnego ujścia dla swoich produktów naturalnych, których wywieźć nie może przy obecnym stanie komunikacji w kraju. Istniejące drogi samochodowe, prowadzące od stolicy Uagadugu do Bamako (888 km) i do Buaké — gdzie się zaczyna kolej do portu Grand Bassam (832 km), oraz drogi pomiędzy stolicą a ważniejszemi osadami kolonji, nie wystarczają, gdyż są drogami sezonowemi, czynnemi wyłącznie w porze suszy. Wysoka Wolta, pozbawiona kolei, łączącej jej stolicę z morskiemi portami, nie może spełniać w całości swej roli ekonomicznej. Najpierwszym etapem polityki komunikacyjnej powinnoby być zbudowanie kolei, idącej od Grand Bassam na Bobo-Diulasso do Uagadugu, następnym zaś — dalszy jej bieg na Bamako lub Kulikoro.
W tym właśnie kierunku idą energiczne starania gubernatora Heslinga. Zachodzi jednak obawa o to, co się stanie z kulturą bawełny po przeprowadzeniu kolei i zorganizowaniu transportu. Jak już wspomniałem, miejscowa produkcja znacznej ilości bawełny jest aktem przymusowym, poza tem jest to kultura, wymagająca dużego wysiłku. Natomiast istnieje roślina, dająca doskonały dochód; są to arachidy. Gleba Wysokiej Wolty nie jest gorszą od gleby Senegalu dla kultury tych orzechów. Czy po uregulowaniu dróg komunikacyjnych łatwa i swojska kultura arachidów nie zabije trudnej, wymagającej dużych zachodów kultury bawełny?
Odrazu po przebyciu granicy Wysokiej Wolty spostrzegliśmy propagowane i popierane przez administrację plantacje bawełny.
Od sudańskiej granicy do pierwszej administracyjnej osady przecinaliśmy bogaty kraj rolniczy. Wyrwano już dżungli znaczne obszary roli, gdzie ciągle widzieliśmy plantacje bawełny, pola prosa, kukurydzy, kalebasów i mniejsze zagony, otaczające zagrody — wieśniaków, uprawiających tu manjok, pataty, injam,[42] arachidy groch i da, czyli konopie, używane do przyrządzania powrozów oraz haszyszu „kif“.
Dziwny wygląd mają wioski murzynów Diula i Bobo. Małe, do ulów podobne chatki, sklecone z trzciny i gliny, przyklejone jedna do drugiej, jak komórki woskowe w plastrze miodu, kręte korytarze — uliczki — takie są te wioski. Pięknie zbudowane kobiety kroczą posuwistym krokiem. Starsze mają górną lub dolną wargę przebitą, a w niej noszą albo kolczyk, albo kawałek białego drzewa lub kości. Spotykam kobiety o opuchniętych gardzielach. Są to chore na wole.
Kobiety mają na sobie tylko pęki zielonych liści zprzodu i ztyłu, lecz na szyjach i piersiach — dużo klejnotów.
We wsiach widzimy sporo bydła i drobiu. Zadziwiają nas niesłychanie tłuste kury i kurczęta. Wkrótce poznajemy przyczynę tego, przyglądając się karmieniu domowego ptactwa. Z brussy przybiegły właśnie dziewczęta, przynosząc pożywienie dla kur. Były to koszyczki, pełne... termitów, gnijącego mięsa i manjoku.
Kury wyłapały szybko wszystkie owady, a dziewczęta pobiegły do dżungli, niosąc z powrotem swoje koszyki z cuchnącem mięsem. Pozostawiły je przy kopcach termitów. W ciągu nocy owady zagospodarują się w koszykach a po wschodzie słońca pójdą na pokarm kurom. Tanie to, a bardzo dobre pożywienie!
Kur wszędzie po wsiach gromady, całe stada!
Dużo trzeba ich mieć, a świadczą o tem wznoszące się we wsiach ołtarze. Wysokie na 1½ metra stożkowate słupy, pomalowane na czerwono. Są to ołtarze na cześć męskiego wszechpotężnego bóstwa Ammo; na tych zaś ołtarzach kapłani ziemi przelewają obficie krew ofiarnych kurcząt. To samo się dzieje na ołtarzach domowych, poświęconych miejscowym bożkom lub duchom przodków.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem koniczny słup-ołtarz, wypłynęły przede mną z mroków wieków: falliczny kamień Baala, czarny kamień dostojnika lamaickiego Bogdo-Gegeni z Urgi, niektóre święte skały, dające płodność niewiastom marokańskim i algierskim, pewne kolumny w świątyniach indyjskich i japońskich — czerwona zaś barwa mówiła wyraźnie o świętości i władzy, jak purpura królewska, jak szaty kardynalskie...
A może była to barwa, świadcząca o bogach, przyniesionych tu do serca czarnego lądu przez potężnych najeźdźców o czerwonej skórze?
Zatrzymaliśmy się na nocleg w dużej, bogatej osadzie Bobo-Diulasso.
Kilka zacienionych wysokiemi drzewami ulic prowadzi do europejskiej dzielnicy, gdzie się mieści rezydencja komendanta, koszary żołnierskie, biura, szpitalik, garaż, fabryczka dla oczyszczenia bawełny i składy handlowe. Obok ciemno-szara masa domków Bobo, ukrytych za wysokiemi murami, tworzącemi wąskie i ciemne ulice. Niskie drzwi w murach prowadzą do wnętrza domostw tubylczych.
Spędziliśmy bardzo miły wieczór w rodzinie komendanta p. Bellot, wytrawnego i doświadczonego urzędnika kolonjalnego.
Gdy wieczorem siedziałem na schodach werandy naszego domu, zbliżył się do mnie stary murzyn, bardzo stary, bo srebrne włosy połyskiwały w drobnych kędziorach twardej, jak szczecina, czupryny.
Usiadł i przyglądał mi się bacznie, nadsłuchując. Zawołałem tłumacza.
— Nie przyjdzie tu? — zapytał nagle starzec.
— Kto? — odpowiedziałem pytaniem.
— Sierżant...
— Nie wiem! — powiedziałem. — Niema tu nic do roboty, więc pewno nie przyjdzie.
— To dobrze! — rzekł starzec. — Przyszedłem do ciebie z prośbą, gubernatorze!
Byłem zdumiony tem nieoczekiwanem zaawansowaniem mojej osoby.
— Nic jestem wcale gubernatorem! — zaprotestowałem.
Starzec uśmiechnął się chytrze i szepnął:
— Wiem, wiem, że nie chcesz, aby wiedziano, kim jesteś! Jednak przyglądałem się dziś, jak cię przyjmował komendant, a twój kucharz opowiadał, że władze wszędzie podejmują cię z szacunkiem, że przyjechałeś z Paryża, gubernatorze...
— No, niech i tak będzie! — zgodziłem się, widząc, że nie przekonam mego gościa. — O czem chcesz ze mną mówić?
— Przychodzę prosić cię o pomoc! — zawołał, składając błagalnie ręce. — Byłem w radzie starców i prosiłem o wstawienie się za mną kapłana ziemi, który jeden może zanosić modły ludzi do ducha Ziemi i składać mu ofiary, jednak wyrok był ten sam... Jestem bardzo nieszczęśliwy!... — szeptał stary murzyn.
— O co chodzi? — spytałem.
— Mam trzech synów. Dwóch z nich pozostawało na roli, trzeci, Bie, był w wojsku i, powróciwszy do wsi, stał się udręką moją i całej wsi. Bie zaczął porywać bydło sąsiadom, wykradać proso ze śpichrzów i sprzedawać złym ludziom. Sędziowie kilka razy już przywiązywali go sznurami do drzewa i trzymali go tam, dopóki nie spłaciłem poszkodowanym żądanej ilości prosa i oleju. Gdy nareszcie nie mogłem więcej płacić — syna mego, z wyroku rady starców, bito kijami... Nic jednak nie pomagało i Bie znowu kradł i kradł! Sąd skazał go na wygnanie ze wsi. Przed trzema laty powrócił, lecz nic się nie zmienił... Podczas sprzeczki zabił syna wójta. Musiałem zgodnie z obyczajem oddać najmłodszą córkę swoją do rodziny zabitego, jako żonę jego bratu.
— Poco? — wykrzyknęłem.
— Jakto — poco? — zdziwił się murzyn. — Poto, aby zrodziła syna, bo w nim osiedli się dusza zabitego. Jednak Nunuma nie miała dziecka i umarła...
— Umarła?
— Tak! — westchnął starzec. — Rodzina zabitego była gniewna na nią, prześladowała, żałowała dla niej pożywienia, mąż bił i znęcał się nad nią, zmuszał ją do pracy nad jej siły... Umarła Nunuma!...
Czułem się zupełnie bezradny wobec rodzinnego dramatu biedaka, więc zapytałem go znowu, co mógłbym dla niego uczynić.
— Wysłuchaj mnie do końca, gubernatorze! — prosił pokornym głosem starzec, trzęsąc siwiejącą głową. — Płacąc za syna i oddając z domu taką dobrą pracownicę, jaką była Nunuma, rodzina nasza zubożała do szczętu, a ja z nędzy, ciężkiej pracy i zgryzoty dobiegam już końca mego życia. Czasami czuję, że dusza moja się już rozpadła na dwie części. Jedna gotowa wyrwać się i dążyć do promiennej krainy, położonej wyżej słońca, aby złączyć się z Wielkim Duchem świata, druga zaś już upatruje dla siebie siedziby tu na ziemi, koło zagrody mojej i w brussie, gdy ciało moje zostanie złożone w ziemi i gdy po mojej śmierci minie tydzień ofiar pogrzebowych. Jestem stary, bardzo stary!... Pamiętam dawne czasy, gdy o białych ludziach nikt tu nie słyszał. Taki jestem stary! Duchy moich przodków przychodzą do mnie w nocy i wołają do siebie. Mój czas się zbliża...
Ciężko westchnął i po chwili mówił dalej, uważając, aby tłumacz zdążył objaśnić jego słowa.
— Gdy zubożeliśmy, byłem zmuszony wziąć do domu dwie nowe pracownice, aby zwiększyć rolę, bo stare pola nie rodziły prosa i kukurydzy. Wziąłem dwie młode żony — Sanialę i Bamgę. Bamga jest piękna i młoda... Weszła do mojej zagrody, jak kwiat, którego nie tknął jeszcze żaden owad, pijący słodki miód. Taką została Bamga... Teraz umrę prędko... nie mam braci... więc wszystko wraz z żonami memi odziedziczy Bie — mój syn — zbrodniarz. Już zaciera ręce i spogląda na Bamgę, jak pantera na białe jagnię... Bamga nie chce mieć go za męża... mówi, że raczej ucieknie do dżungli i zginie, porwana przez dzikie zwierzęta lub wrogie demony brussy... Gubernatorze, dobry gubernatorze! Ratuj mnie i Bamgę! Sąd starców i kapłan Ziemi nie mogą odmienić naszego prawa dziedzictwa. Ty możesz wszystko! Napisz papier, rozkaz i nikt się nie ośmieli dotknąć Bamgi! Zagroź synowi memu więzieniem, galerami... Ratuj! Ratuj!
Położenie moje było bardzo trudne wobec tego starca, załamującego w rozpaczy ręce i patrzącego mi w oczy tak, jakbym był potężnym „gri-gri“.
— Proszę oświadczyć temu człowiekowi, że, gdy będę w Uagadugu, pomówię o sprawie jego z gubernatorem — powiedziałem, zwracając się do tłumacza i podając mu jednocześnie swój notatnik, aby zapisał w nim imię mego gościa.
Gdy stary Bobo już odchodził, podarowałem mu dziesięć franków, a więc, licząc na kori, 1000 muszelek. Może odkupi się niemi od swojej zmory, Bie, a ten nicpoń nabędzie sobie inną żonę, bo przecież Bobo w głuchych zakątkach swego kraju nie płacą drożej za dziewczynę; w dużych nawet osadach mogą znaleźć dla siebie „dobrą żonę“ za 5000 muszelek kori.
Starzec był mi bardzo wdzięczny. Spełniłem swoją obietnicę i mówiłem z gubernatorem o sprawie sędziwego Tafa Ninki. Gubernator jednak oznajmił mi, że władze francuskie starają się nie mieszać do wewnętrznego życia tubylczego, ujętego w ramy prawa obyczajowego.
Jednak wieść o tem, że jedzie gubernator, miała swoje następstwa.
W jednej z wiosek, niedaleko za Bobo-Diulasso, przybiegła do mnie kobieta i prosiła o obronę przed czarownikiem. Sprawa ta była jednak zbyt skomplikowana i nawet kori nic tu pomóc nie mogły.
Kobiecie tej zmarł 15-letni syn. Murzyni są przekonani, że śmierć w młodym wieku zawsze jest nienaturalną, spowodowaną tem, że czarownik lub duch pożarł duszę człowieka. Tak też było i w tym wypadku.
— Dwóch młodzieńców nosiło ciało mego zmarłego syna po całej wsi, aby nieboszczyk „powiedział“, kto mu zabrał duszę. Na razie wskazał on na potok, przepływający za wsią. Złożyliśmy tedy ofiary duchowi potoku, gdyż widocznie ktoś z rodziny musiał go rozgniewać. W nocy jednak ujrzałam we śnie człowieka, gryzącego i szarpiącego pierś mego syna. Kazałem wtedy powtórnie nosić go po wsi, aż wskazał, nagle się wyprężywszy, na przechodzącego Kalefa. Starcy uznali go za złego czarownika i skazali na wygnanie. Kalefa opuścił wieś, lecz powrócił w postaci psa, który co wieczór przychodzi do naszej zagrody i wyje przez całą noc. Proszę, aby twoi ludzie zastrzelili tego psa-czarownika, gdyż inaczej ciągle będę w strachu, że wyrwie on duszę jeszcze komuś z naszej rodziny...
Nie będę przecież strzelał do cudzych psów, więc nic nie mogłem zrobić dla biednej kobiety. Poradziłem jej, aby się modliła do Boga, prosząc Go o pomoc.
— Do którego z bogów? — spytała. — Do boga Ziemi, dżungli, świętego drzewa lub potoku?
Znowu byłem w kłopocie, więc, milcząc, wskazałem na niebo. Kobieta spojrzała na mnie zdumionym i wylęknionym wzrokiem, a w nim przeczytałem rozpaczliwy krzyk:
— Ten Bóg jest tak daleko, że nie usłyszy modłów, błagań i hołdów ludzi całej wsi, a cóż dopiero takiej biednej, stroskanej kobiety, jak ona! Czyżby śmiała skierować prośbę matki w stronę Nieba, gdy sam kapłan modły swoje zanosi tylko do boga Ziemi?
Jadąc drogą, prowadzącą do Uagadugu, spostrzegłem tłum tubylców, otaczający człowieka, który na nasz widok umknął do dżungli. Tłumacz objaśnił, że był to „nion“, czyli czarownik, odsłaniający za pomocą czarodziejskiej laseczki przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Pytający trzyma czarownika za ręce i cichym głosem zadaje mu różne pytania; gdy laseczka podniesie się i uderzy w ziemię, jest to oznaką twierdzącej odpowiedzi na stawiane pytanie.
W niektórych wioskach mieszkali „nenso“, czyli fabrykańci fetyszów, leczniczych amuletów oraz masek i dziwacznych strojów, których używają wtajemniczeni tajnego stowarzyszenia „dus“, gdy obchodzą wsie, odpędzając złe duchy lub sprowadzając na pola deszcz, jak twierdzi podróżnik Binger[43]. Stowarzyszenie „dus“ nie jest zresztą pozbawione wszystkich innych cech istniejących tajnych organizacyj[44].
Z Bobo-Diulasso prowadzi świetna droga automobilowa przez Hunde do Boromo.
Ta osada, posiadająca znaczne składy bawełny, zwożonej przez tubylców, stoi na płaszczyźnie, przeciętej rzeką Czarna Wolta. Oprócz tego posiada Boromo rubasznego, dowcipnego komendanta, p. Pawła Huchard, jego gościnną, pogodną małżonkę, piękny ogród warzywny z truskawkami, kapustą, sałatą i innemi europejskiemi jarzynami; brudny, przepełniony termitami, jaszczurkami i pająkami zajezdny dom, prom na rzece, muchy tse-tse i... „Bar Wolta“.
Jest to mały domek, gdzie przybywający z tamtej strony rzeki rolnicy, szoferzy i ci, którzy mają załatwić jakąś sprawę w biurze komendanta, mogą wypocząć w cieniu i posilić się. Przy tym improwizowanym „barze“ stoi słup z szyldem, opatrzonym zabawnym napisem pomysłu p. Hucharda:

VOLTA BAR
Dolo mousseux et cackaouettes[45].

Napis ten zdobi wizerunek murzyna, pijącego piwo z małego kalebasa.
W salonie państwa Huchard ujrzałem starą, czarną banderę piracką z trupią głową i mimowoli pomyślałem, że jeszcze niedawno biała rasa z pełnem prawem mogła używać tego wspólnego sztandaru, jako godła wszystkich europejskich ludów, wdzierających się do Afryki.
Dzielny i wesoły p. Huchard ma tu do czynienia z 53 000 tubylców, należących do różnych ras: Peuhl, Bobo, Markas, Kos, Gurunsi i Mossi. Szczep Bobo stanowi 50 % całej ludności; chrześcijan tu niema, mimo sąsiedztwa misji Białych Ojców w Uagadugu; muzułmanów liczą 6000, pozostałe 47 000 są fetyszystami.
Komendant, stary paryżanin, daje sobie jednak z nimi radę, a tubylcy z życzliwym uśmiechem witają wesołego, o śmiałej, szczerej twarzy przedstawiciela administracji francuskiej. Być może, witaliby go jeszcze bardziej życzliwie, gdyby słyszeli, co mówił do mnie Huchard, zupełnie poważnie już broniąc interesów ludności tubylczej przeciwko niektórym systemom handlu europejskiego.
Najszlachetniejsze cechy francuskiej niezależnej, śmiałej a przepojonej humanizmem myśli połyskiwały, mieniły się, jak drogie kamienie, w gorącej mowie tego jowialnego urzędnika, przybierającego pozory dziwaka, być może poto, aby spokojnie, bez przykrych następstw, wygłaszać nie tylko paradoksy, lecz nawet — prawdę.
Gdy zdarzyło mi się w kilka tygodni później odwiedzić znowu p. Hucharda, spotkanie z nim sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
Opuściwszy Boromo, mieliśmy przed sobą 180 klm drogi do stolicy Wysokiej Wolty, dużego miasta Uagadugu. Droga biegnie wciąż przez żółtą, spaloną brussę, ze strzelającemi ku blademu niebu nagiemi baobabami, drzewami kapokowemi, mimozami i zielonemi karité.
Słońce praży tak straszliwie, że rozpalonych skórzanych poduszek naszego wozu nie można się dotknąć.
Moi pomocnicy co chwila wyskakują z samochodu i strzelają do antylop, obezwładnionych upałem i drzemiących w cieniu drzew, do dużych kalao i szarych czapel o szeroko otwartych z gorąca dziobach. Okolice — zaludnione, bo wszędzie widzimy pola bawełny, prosa i kukurydzy, obok — wsie, otoczone gęsto zabudowanemi śpichrzami; tubylcy, oblewając się potem, kroczą leniwie ścieżkami, niosąc kosze, pełne białej, jak śnieg, waty bawełnianej; często spotykamy w drodze murzynów, ciągnących dwukołowe, europejskie wózki, naładowane bawełną, którą wiozą do składów w Boromo lub Uagadugu.
O godzinie 2-ej przyjeżdżamy do stolicy. Olbrzymie, rozrzucone na dużej przestrzeni Uagadugu sprawia dziwne wrażenie. Długo nie mogłem zrozumieć, jakie budzi ono we mnie wspomnienie? Nareszcie określiłem je.
Zdawało mi się, że jestem w jakimś odgrzebanym z piasków grodzie asyryjskim lub babilońskim. Domy, jednostajne, o prostolinijnej, ciężkiej architekturze, o płaskich dachach, martwe w swej szarej barwie, stały przy zadziwiająco szerokich ulicach, gdzie jeszcze nic zdołały wyrosnąć świeżo zasadzone drzewka przyszłych bulwarów. Każda z tych arteryj miasta będzie z czasem podzielona na dwie równoległe ulice szeregiem nowych domów.
Gdy uprzytomniłem sobie zewnętrzny wygląd Uagadugu, mimowoli oczekiwałem zjawienia się tłumu dostojnych ludzi, o długich, trefionych brodach, ze lwami, duszonemi w mocarnych dłoniach — zupełnie takich, jakich widywałem na płaskorzeźbach asyryjskich. Zamiast nich jednak spotykałem nagich murzynów i murzynki, sudańczyków w białych „bubu“, Twaregów w czarnych i granatowych burnusach; zamiast ciężkiego turkotu dwukołowych wozów bojowych — cichy chrzęst mknących samochodów, hałas i szczęk toczących się ciężkich „kamionów“[46]. Z lekkim tupotem dreptały osiołki Maurów i szurgały bose nogi tubylców Mossi.
Obszerny plac z niskiemi gmachami składów bawełny, sklepami firm francuskich i syryjskich, warsztatami i garażami, mógłby w swych granicach zmieścić niejedno małe miasteczko. Główna ulica jest już częściowo zacieniona drzewami mangowemi i mimozami. Znajdujący się w starej dzielnicy dom i biuro miejscowego komendanta, malowniczy budynek klubu z placykiem tennisowym toną w cieniu wysokich drzew, obieranych każdego wieczoru przez zlatujące się z okolicy srebrzysto-białe czaple na miejsce noclegu; dalej, we wschodniej, nowej dzielnicy miasta — szaro-żółta płaszczyzna, a na niej jeszcze nie wykończone, monumentalne napozór gmachy, cegielnia i domy wyższych urzędników; dalej wznosi się niski, długi, zacieniony pałac gubernatora, p. E. Heslinga, biura administracji, koszary czarnych żołnierzy...
Dalej, jak okiem sięgnąć — dżungla stepowa, gdzieniegdzie urozmaicona ciemnemi gajami.
Samochody nasze zatrzymują się przy gmachu administracji kolonjalnej.
Zostawiam bilety wizytowe dla gubernatora i tu dowiaduję się, że już przygotowano dla nas dom, gdzie nas oczekuje nasz paryski znajomy, p. Delavignette, młody, zdolny literat, autor powieści „Toum“.
Jedziemy do swojej nowej siedziby, wyładowujemy bagaże, naprędce myjemy się i otrzepujemy z kurzu, gdyż jesteśmy zaproszeni na obiad do p. Delavignette’a.
W domu naszego przyjaciela usługiwały nam przy stole trzy bardzo piękne dziewczęta tubylcze. Były ubrane elegancko i bogato, miały na sobie nadmiar klejnotów, spoglądały na mężczyzn rozmarzonym i porozumiewawczym wzrokiem, a czasem rzucały na nas trochę zmieszane, trochę drwiące spojrzenia.
Na wieczór byliśmy zaproszeni do państwa Hesling.
Miła, nader inteligentna rodzina Heslingów przypadła nam odrazu do serca. W towarzystwie gubernatora, jego łagodnej małżonki, dwu energicznych synów, przechowujących zwyczaje starych, tradycyjnych domów, i córeczki, wiotkiej, o delikatnych rysach dziecinnej twarzyczki, podobnej do dawnych minjatur francuskich, — czuliśmy się, jak w domu.
Ci ludzie odbyli już dużą i długą wędrówkę, związaną ze służbą kolonjalną, więc widzieli piękny twór Boga — świat, i poznali duszę ludzi, którzy są w pewnych warunkach tak bardzo do siebie zbliżeni. To wniosło pogodę do serc Heslingów i nie zatruło im duszy jadem nienawiści lub zazdrości.
Gdy teraz myślę o typach gubernatorów kolonjalnych, muszę przyznać, że jednak rząd francuski wie, kogo posłać do tej lub innej kolonji w Północnej lub Zachodniej Afryce! Przecież, zaczynając od Fezu, Algieru i Tunisu, a kończąc na Senegalu i Wybrzeżu Kości Słoniowej — tacy różni ludzie, o tak odmiennej psychice i charakterze, stoją na odpowiedzialnych stanowiskach, od których tak wiele oczekuje Francja. Na władzę kolonjalną nieraz namiętnie napadają pewne partje polityczne i zależna od nich prasa, często nie rozumiejąca ani warunków pracy i nastrojów ludności, ani planu i istotnego kierunku myśli ludzi, rządzących tą lub inną kolonją.
Ze szczególną sympatją wspominam młodego Jana Heslinga, gdyż on właśnie skierowuje znaczną ilość bawełny przez Bamako do naszego Żyrardowa. Cała zaś rodzina Heslingów przechowuje dawne tradycje przyjaznego stosunku do Polski i odczuwa radość z powodu jej zmartwychwstania i szybkiego rozwoju samodzielnego życia.
Ręczę także, że żaden z Heslingów nie zaadresuje do Polski listu, umieszczając pod słowem „Warszawa“ tak boleśnie nas raniących —... „Russie“ lub „Autriche“.
Gubernatorowi zawdzięczam poznanie tej interesującej kolonji, życia dwóch najbardziej oryginalnych szczepów — Mossi i Lobi i całego szeregu zjawisk dla mnie, jako pisarza, wprost drogocennych.
Gdy przyglądałem się dobrze zacienionej wysokiemi drzewami, starej, małej dzielnicy Uagadugu, w której się mieści rezydencja komendanta, dzielnego p. Michela, oraz pałac króla Mossi, i gdy następnie ogarnąłem wzrokiem olbrzymią przestrzeń miasta, które powstało w ciągu pięciu zaledwie lat, zrozumiałem w całej pełni energję gubernatora, pozostawiającą swe ślady wszędzie, aż do pogranicza Wybrzeża Złotego i Kości Słoniowej.
Hesling najwidoczniej zwalczył wrażą potęgę słońca, pracował i żył normalnie w tem rozżarzonem piekle, a, porwawszy więzy, nakładane przez słoneczną pożogę, obezwładniającą i paraliżującą każdy wysiłek, — żądał od tubylców wytężenia woli, myśli i mięśni.
Gubernator wyszedł zwycięsko z pojedynku z płomienną gwiazdą, lecz czy uda się mu poprowadzić za sobą czarnych ludzi, spalonych na bronz i węgiel, z leniwym, śpiącym umysłem, z mięśniami, przeszytemi miljonami ostrych, zatrutych strzał, mknących z nieba, a wypuszczanych niemiłosierną ręką potężnego Mściciela za dawne, zapomniane już przez rodzaj ludzki grzechy przodków?
Życzę mu tryumfu w tej tytanicznej pracy.



ROZDZIAŁ XVI.
KOM, MORO-NABA XXXII.

Sudan był od najdawniejszych czasów aż do przyjścia Francuzów terenem wielkich przewrotów i ciągłych wojen pomiędzy istniejącemi tu państwami i ludami. Wielkie i zorganizowane królestwa, trwające nieraz całe stulecia, rozpadały się nagle i znikały niemal bez śladu. Taki los spotkał imperjum Gana (IX—XIII w.), Gao (VII—XVI w.), Segu i Kaarta (XVII—XIX w.) „Wielcy wojownicy, jak El Hadż Omar i Samori,[47] szerzyli jeszcze w drugiej połowie XIX. stulecia mord i spustoszenie.
Jedno tylko królestwo Mossi przetrwało od XIII wieku, a granice jego pozostają od 400 lat bez zmiany.
Nie należy jednak z tego sądzić, że Mossi nie posiadali burzliwych okresów w swej historji. Szczep ten zjawił się w granicach obecnej Wysokiej Wolty prawdopodobnie w XI lub XII w., jednak państwo to doszło do największej potęgi w r. 1333, gdy Mossi zawładnęli Tombuktu, a po wojnie 1480 r. — Ualata. W XVI stuleciu królestwo powróciło w dawne, istniejące dotychczas granice, prowadząc wojny wyłącznie z luźnemi, sąsiedniemi szczepami Gurunsi i Dagaris.
Mocno spojeni wewnętrznie i posiadający hierarchję społeczną, stali się Mossi w bardzo krótkim czasie zdolnymi i pracowitymi rolnikami i stworzyli państwo tak potężne, że inne istniejące na lądzie afrykańskim królestwa nigdy nie odważały się występować przeciwko niemu zbrojnie. Z rozwojem rolnictwa wzrastały i wzmacniały się pokojowe nastroje ludności.
Tem należy objaśnić fakt, że, gdy pierwsza kolumna wojsk francuskich pod dowództwem porucznika Voulet przekroczyła granice królestwa Mossi, rząd i ludność zachowały zupełny spokój. Francuskie władze wojskowe wyciągnęły z tego faktu całkiem błędny wniosek, że państwo Mossi jest już w upadku. Gdy jednak wojskowi administratorzy uczynili cały szereg błędnych posunięć politycznych, nie licząc się z prawem i tradycją tubylców, natychmiast powstały tak poważne powikłania, że wpływy Francuzów w kraju zachwiały się i były zagrożone. Tylko dzięki staraniom dyplomacji udało im się przeciągnąć na swoją stronę książąt tubylczych i z ich pomocą uspokoić wojownicze nastroje ludu Mossi.
Głową całego państwa jest król Moro-Naba, posiadający stolicę swoją w Uagadugu.
O pochodzeniu dynastji królewskiej dowiedziałem się na przyjęciu, które urządził dla nas Moro-Naba, ponieważ nadworny griot-śpiewak, bijąc w bębenek, odśpiewał kilka zwrotek pieśni, przetłomaczonej mi natychmiast.
Griot śpiewał:
— Chwała, chwała naszemu Moro-Nabie! Chwała potomkowi wielkiego Riare, który przed tysiącem lat nosił na głowie twardy hełm z białego kalebasa, ścigając stada słoni! Chwała pięknej Poko, pramatce władcy naszego kraju! Chwała jej, która porzuciła warowny pałac swego ojca, króla walecznych Dagombasów[48] i, nie znając trwogi, udała się do krainy Tenkodogo, gdzie dżunglę przecinały ścieżki, wydeptane przez słonie, lwy i lamparty! Tu spotkała łowca Riare i pojęła go za męża. Chwała ich synowi Uidraogo, pogromcy lwów i krwiożerczych panter, chwała mu, posiadającemu fetysze ojca! Sława ich prawnukowi, zwycięzcy szlachetnych Minissisów, królewskiemu Ubri, twórcy potęgi Mossi i pierwszego Moro-Naby! Chwała im! Chwała naszemu władcy!...
W tej etykietalnej pieśni griota zawarta jest cała krótka historja dynastji. Zwykle śpiewają ją znacznie dłużej, gdyż — wyliczają i wysławiają wszystkich potomków Ubri a przodków panującego króla. Jest to cała litanja imion, bo obecny Moro-Naba należy do 32-giej generacji władców z dynastji Ubri, wnuka pięknej a odważnej królewny Poko i myśliwego na słonie, Riarego.
Władcy Moro-Nabie podlega dziesięciu „dimma“, księstw wasalnych, posiadających razem pół miljona poddanych. W pewne okresy książęta stawiają się na dworze Moro-Naba, władcy 1 800 000 Mossi, i składają mu dary, jako oznakę swojej wasalnej lojalności oraz wzmocnienia stosunków politycznych.
Stolicami wasalów są Uahiguja, Tenkodogo, Fada Ngurma, Bussuma, Rizian, Jako, Kaja i Konkisitenga. Książęta korzystają z tytułu moro-naba, nie mając jednak znaczenia i wpływów monarchy z Uagadugu. Jeden tylko z nich cieszy się wielkiem poszanowaniem Mossi. Jest nim książę prowincji Uahiguja, ponieważ włada dziedzicznie wszystkiemi starożytnemi amuletami samego Riarego.
Pod tym względem przypomina on tybetańskiego dostojnika Panczen-Lamę, który, dlatego, że posiada relikwje Buddy, uznawany jest za niemal równego arcykapłanowi lamaizmu, Dalaj Lamie z Lhassy.
Gdy Moro-Naba umiera, następcą jego może być, podług tradycji, albo jeden z jego synów, albo jeden z braci. Prawo obyczajowe nie ustala ściśle, który z synów lub braci ma zająć wolny tron władcy Mossi, a więc przed opanowaniem kraju przez Francuzów po śmierci Moro-Naby następował zwykle okres intryg i zbrojnych starć pomiędzy pretendentami.
Zmarły król, przyodziany w uroczyste szaty i opatrzony oznakami swego majestatu, zostaje złożony na 2—3 dni w sali tronowej, gdzie członkowie jego rodziny i książęta mogą go oglądać. Na czwarty dzień ciało nieboszczyka, obmyte, zawinięte w świeżo zdartą skórę czarnego byka, oczekuje pogrzebu, wyznaczonego przez kapłana Ziemi i głowę klanu Minissisów, podbitych niegdyś przez przodków zmarłego. Dygnitarze opuszczają ciało do ziemi twarzą na wschód; grób dla swego władcy przygotowują Mossi albo gdzieś w „świętem miejscu”, lub w osobnej chacie-panteonie na terenie pałacowym.
Od chwili zgonu króla aż do obrania następcy pałac pozostaje zamknięty, a strzeże go starannie wojsko, aby wdowy króla nie uciekły. Byłoby to złą wróżbą dla nowego Moro-Naby, lecz, zdaje się, o wiele większe mają znaczenie względy polityczne, ponieważ żony królewskie pochodzą ze wszystkich rodzin książęcych, więc te węzły małżeńskie podtrzymują dobre stosunki z potężnymi nieraz wasalami. Cały majątek zmarłego wraz z jego wdowami przechodzi na rzecz nowego króla, który w ten sposób odziedzicza już zapewnione i utrwalone stosunki dyplomatyczne.
Król pogrzebany. Ofiary złożono już na świeżym grobie.
Władza przechodzi do Tapsoby, ministra wojny, który zwołuje radę ministrów i dygnitarzy pałacowych, prosząc o obranie nowego władcy dla kraju i naczelnego wodza dla wojska. Od tego momentu wszyscy pretendenci noszą specjalne oznaki: miecz, łuk, oszczep i zarzuconą na ramię skórę baranią.
Rada najwyższa, obierająca nowego króla, urządza swe posiedzenia potajemnie, nieraz nawet poza stolicą, gdzieś w dżungli lub w głuchej wiosce. Robi się to w tym celu, aby uniknąć intryg lub nawet zbrojnego napadu ze strony niecierpliwych współzawodników, marzących o tronie.
W radzie biorą udział: minister wojny — Tapsoba-Naba, dowódca kawalweji — Uidi-Naba, kapłan Ziemi — Gunga-Naba; wszyscy trzej posiadają głosy decydujące, głosy zaś doradcze należą do ministra mogił królewskich, naczelnika eunuchów, głównego intendenta pałacowego, ministra bram pałacowych, naczelnika wróżbitów, czarowników i fabrykantów fetyszów oraz starosty najdawniejszych autochtonów, Minissisów.
Rada roztrząsa zalety i zasługi kandydatów na tron, a gdy wybór padnie, dygnitarze, także potajemnie, powracają do pałacu.
Najwyższa rada posyła gońca po obranego kandydata i ten, zachowując tajemnicę i przyjmując środki ostrożności, aby go nie zabito lub nie otruto w drodze, staje w nocy przed dygnitarzami, którzy odbierają od niego oznaki pretendenta i wręczają mu parę białych trzewików, biały kołpak i poduszkę.
Po tej wstępnej ceremonji, Uidi-Naba w towarzystwie naczelnika griotów wchodzi do sali, gdzie są już zgromadzeni wszyscy dygnitarze, wodzowie i książęta, ogłasza imię nowego króla, poczem wprowadza go, mówiąc:
— Oto jest ten, który będzie panem naszego życia i śmierci!
Natychmiast zaczyna grać muzyka, grioci śpiewają, tancerki i tancerze urządzają wielki tam-tam.
Ministrowie i książęta ściskają rękę nowego Moro-Naby i składają mu życzenia szczęśliwego panowania.
Jest to ostatni uścisk dłoni w życiu króla. Od tej chwili — on, władca i półbóg, posiadający cudowne fetysze całej dynastji, będzie odbierał pokłony do ziemi i inne oznaki czci.
Poraź ostatni słyszy król tej nocy swoje prawdziwe, nadane mu przez rodziców i kapłana Ziemi imię. Traci je nazawsze, a z nim razem tracą je wszyscy jego imiennicy, przybierający od tej chwili tytuł „nabiure“, co znaczy „noszący imię króla“.
Nazajutrz rano nowy Moro-Naba daje zebranemu tłumowi do wyboru trzy imiona; jedno z nich staje się imieniem króla.
Panujący obecnie Moro-Naba nazywał się przed objęciem władzy królewskiej Saidu-Kongo, lecz królewskiem jego imieniem stało się — Naba-Kom, władca wody.
Król udaje się na groby przodków i, po złożeniu ofiar, przyjmuje przysięgę na wierność od wasalnych książąt i od ministra wojny, który składa oświadczenie, że wojsko będzie stało zawsze przy boku swego naczelnego wodza, Moro-Naby.
Dostojnicy odprowadzają króla do pałacu, gdzie on obejmuje w posiadanie spuściznę po swoim poprzedniku: ziemię, klejnoty, domy, żony, konie, broń, stada, zapasy żywności, niewolników i sługi[49].
Na tem się kończą wstępne kroki Moro-Naby. Od następnego dnia zaczyna on rządzić krajem jako król i jako najwyższy kapłan. W jego osobie może nauka znaleźć stopnie ewolucji królewskiej władzy. Przodek Riare, posiadający niezwykle cudotwórcze fetysze i amulety, słynął jako czarownik w całym obwodzie Tenkodogo. Z biegiem czasu czarownicy uznali posiadacza tych fetyszów za swego wodza, a to samo uczynili kapłani Ziemi wszystkich prowincyj oraz nadworny kapłan. Któryś z potomków Riarego stał się arcykapłanem Ziemi, aż nastał moment, że Ubri, pozostawiając sobie władzę kapłańską, stał się jednocześnie królem.
Prof. J. G. Frazer w swoich „Lectures on the early history of the kingship“, szukając dowodów ewolucji władzy od laski czarownika do korony i purpury monarchy, nie wspomina nic o Mossi, gdzie geneza królewskiej władzy jest chyba najbardziej wyraźna.
Raz do roku w święto „basgha“, w te murzyńskie „zaduszki“, Moro-Naba przypomina sobie o przodkach i składa na ich grobach obfite ofiary.
Kom, Moro-Naba XXXII, urządził zatem dla nas przyjęcie w swoim pałacu.
W upalne południc 11-go marca 1926 roku przybyliśmy wraz z gubernatorem samochodami do pałacu króla. Wszystkie bramy były naoścież otwarte. Przy nich oczekiwali nas: komendant pałacowy, Balum-Naba; naczelnik straży przybocznej, Samande-Naba oraz kierownik królewskiego tam-tamu, Binde Naba w otoczeniu tłumu sług, griotów, niewolników i gapiów z rynku. Wjeżdżamy na obszerne podwórze i zatrzymujemy się przed otwartą werandą jednopiętrowego, murowanego pałacu Moro-Naby. Na werandzie ujrzeliśmy około trzystu osób, otaczających wspaniałą postać władcy Mossi.
Nadmiernie otyły, 45-letni Moro-Naba, o gładko wygolonej, majestatycznej twarzy z wybitnie grubemi wargami, czarną skórą i spokojnym wyrazem piwnych, jakgdyby trochę zamglonych oczu, miał na sobie szeroki i długi purpurowy aksamitny płaszcz a na potężnej głowie przeszywaną złotem, fioletową czapeczkę. Zbliżył się do stopni werandy, witając nas wyrazistym, dostojnym ruchem ręki.
Otoczeni tłumem książąt, ministrów, pałacowych dygnitarzy, eunuchów, griotów, kapłanów i rzeszy ludzi, żerujących zwykle na dworach osób panujących, poszliśmy za królem, prowadzącym nas do sali tronowej.
Król usiadł na stopniach tronu; dla nas przyniesiono krzesła.
Świta królewska zaczęła zajmować swoje miejsca, stosownie do przepisów etykiety dworskiej. Najbliżej Moro-Naby usiedli na ziemi ministrowie i pałacowi dygnitarze w barwnych aksamitnych kaftanach, haftowanych złotem i srebrem. Na czele dostojników spostrzegłem Balum-Nabę, prawdopodobnie dlatego, że mógł być tłumaczem, gdyż biegle mówił po francusku.
Gdy ostatni grioci i muzykanci ustawili się w głębi sali — pustej, mrocznej, z otwartemi na werandę oknami — zapanowała cisza.
Cały tłum zaczął składać przed monarchą ceremonjalny ukłon, tak zwany „pussi“.
Poddani, siedząc, opierali łokcie na ziemi i, schylając się nisko, trzykrotnie uderzali w posadzkę pięściami z podniesionemi dużemi palcami. „Pussi“ powtórzono trzy razy, podczas czego król powolnym ruchem tarł dłoń o dłoń, co miało oznaczać jego łaskę i życzenie pokoju dla państwa i ludu.
Po tem powitaniu nastąpiło „pussi“ na cześć pana Heslinga.
Gubernator wygłosił krótką mowę, nawołując naród Mossi do wytężonej pracy na roli, do rozszerzenia pól bawełny, co zapewni ludności dobrobyt, i oznajmił, że rząd Francji, oceniając lojalną i pokojową politykę Moro-Naby, mianował go oficerem legji honorowej, której znaki doręcza mu przedstawiciel rządu francuskiego wraz z nominacją.
Moro-Naba, trochę mówiący po francusku, doskonale zrozumiał mowę gubernatora, jednak żaden muskuł jego twarzy nie drgnął i, przyjąwszy dokument i order, nie wyrzekł ani słowa.
Moro-Naba jest przecież półbogiem, a więc wdzięczność, radość, zadowolenie, troski i rozpacz śmiertelników nie są mu znane. Natomiast cały dwór w imieniu władcy złożył gubernatorowi podziękowanie, czyniąc nowe „pussi“.
Pachołkowie zaczęli natychmiast roznosić „dolo“, musujące piwo z prosa, i, opuszczając się na kolana przed królem i jego gośćmi, podawali im szklanki z napojem.
Pijąc smaczny, orzeźwiający trunek, zacząłem się rozglądać po sali tronowej.
Ściany jej, zrobione z niepalonej cegły, miały ciemno-szarą, ponurą barwę. Kilka portretów francuskich generałów z „Illustration“ zdobiły salę. Tron składał się z niezbyt wysokiego wzniesienia o trzech stopniach, pokrytego wełnianym samodziałem murzyńskim o subtelnym rysunku, oraz z fotelu, obitego czerwonym aksamitem. Król siedział na pierwszym stopniu tronu, mając za oparcie swój emblemat władzy — skórzaną, pokrytą pięknym haftem poduszkę.
W tłumie dworaków nie spostrzegłem żadnej kobiety. Mówiono mi, że Moro-Naba unika prezentowania europejczykom swego fraucymeru, gdyż podobno składa się on z dobrej setki starych i brzydkich niewiast; związki małżeńskie zawiera się najczęściej w celach politycznych, więc uroda oblubienicy w tym wypadku nie odgrywa żadnej roli.
Spostrzegłem jednak inną rzecz ciekawą. U stóp władcy, w pozie nader powabnej siedział młodzieniec w stroju kobiecym, uczesany i ufryzowany, jak niewiasta; miał oczy mocno podmalowane granatową farbką i nakarminowane usta, na rękach i nogach — bransolety, na szyi — klejnoty. Kilku takich młodzieńców stało nieco na uboczu, za tronem.
Komendant Michel, siedzący obok mnie, pochylił się do mego ucha i objaśnił:
— Widzi pan tych młodzieńców? Są to „soroné“ — paziowie Moro-Naby, nigdy ani w dzień, ani w nocy nie odstępujący go. Ci młodzieńcy nie mają prawa posiadania żon, a nawet patrzenia na kobiety. Muszą żyć w niewinności aż do chwili, w której przestaną być „soroné“. Staje się to wtedy, gdy król podaruje paziowi spodnie i jednocześnie wyznaczy mu żonę, wybierając ją z pomiędzy „pongsiure“, czyli należących do Moro-Naby pierworodnych córek każdego z dawnych paziów, posiadających własną rodzinę.[50]
Raz do roku naczelnik czarowników i wróżbitów Pui-Naba sprawdza niewinność paziów, dając im naczynie z wodą i rozkazując przejrzeć się w niej. Próba odbywa się w obecności samego króla i — biada „soroné“ jeżeli, będąc winnym, zdradzi wyrazem twarzy swój wewnętrzny niepokój. Wtedy najczęściej poddają go ciężkiej operacji i zaliczają w poczet „zusoba“, czyli eunuchów.
Rola eunuchów polega na towarzyszeniu żonom króla, gdy odjeżdżają do domu rodziców na połóg, na wychowaniu dzieci do lat dziesięciu poza obrębem dworu i na ochranianiu cnoty żon i soroné, przebywających w pałacu.
Zdarzało się nieraz, że zbyt romansowy paź, cieszący się szczególną łaską Moro-Naby, przypłacał swoją winę życiem. W tym wypadku rozgniewany król rozkazywał zgolić włosy na pięknie ufryzowanej „à la fille“ głowie sorone i oddać go w ręce Pui-Naby. Ten zaś wiedział, co ma czynić, a więc umieszczał młodzieńca w małej, ciemnej celi i usypiał go nazawsze, zapalając wonne, lecz trujące zioła.
Naturalnie, że obecnie, gdy w Uagadugu ma swoją siedzibę kulturalny przedstawiciel Francji, obyczaje te albo są utrzymane w głębokiej tajemnicy, albo podlegają gruntownym zmianom. W każdym razie niewierna żona lub winny soroné, jeżeli potrafią, mogą szukać obrony i pomocy prawa francuskiego.
Zdaje mi się jednak, że takich wypadków dotąd nie było w praktyce kolonjalnej, gdyż tradycje i prawa obyczajowe tubylców mają dla nich dotąd urok niezwalczony.
Soroné, siedzący u stóp władcy, sam podawał królowi dolo[51] i pierwszy maczał w niem usta. Jest to zwyczaj, który istniał jeszcze w XVIII wieku w Europie na dworach panujących królów i służył jako dowód, że napój nie jest zatruty.
Gdy Moro-Naba pił, kichał, chrząkał lub przemawiał, całe otoczenie dyskretnie trzaskało w palce i pocierało sobie dłonie na znak dobrych życzeń.
Nareszcie wypito piwo. Moro-Naba podniósł się i wyszedł znowu na werandę. Zagrały balafony, piszczałki i skrzypce, rozległy się śpiewy.
Król kazał pokazać nam swoje wierzchowce — innej maści na każdy dzień w tygodniu. Były to piękne ogiery, czystej krwi „Liptako“[52], o potężnych, szerokich kopytach, znakomicie przystosowanych do szybkiego biegu po głębokich piaskach, zwykłych w północno-wschodniej części Wysokiej Wolty, gdzie Sahara przerzuca je przez Niger.
Bogate czapraki, srebrne uzdy i strzemiona, siodła arabskie o szerokiem oparciu i wysokim łęku, nabijane srebrem, masą perłową i koralami; dawne generalskie siodła francuskie, podarowane królów przez władze kolonjalne; kute i cyzelowane mosiężne i srebrne przyłbice, pióropusze, barwne siatki i haftowane popręgi — stanowiły piękny, oryginalny obraz, proszący się na płótno batalisty. Nie było wśród nas malarza, zato długo turkotały i „strzelały“ nasze aparaty kinematograficzne i fotograficzne.
Pożegnaliśmy nareszcie uprzejmego władcę Mossi i odjechaliśmy.
— Ależ narobiliśmy kłopotu grubemu, pocącemu się straszliwie Moro-Nabie! — zawołałem, gdy byliśmy już za bramą pałacu.
— Nic to nie znaczy! — odparł p. Hesling. — Moro-Naba z pewnością jest zadowolony, bo mu się strasznie nudzi w jego pałacu.
— Czyż nie ma żadnych rozrywek? — zapytałem.
— Owszem, ma — odpowiedział gubernator — lecz nie myślę, żeby te rozrywki mogły nawet jego niewybredny smak i żądzę życia zaspokoić! Dolo, ministrowie, soroné, grioci i tam-tam — to chyba wszystko! Nigdy nie opuszcza on swego pałacu, z wyjątkiem piątków.
— Nigdy nie opuszcza pałacu? — zawołałem.
— Taka jest tradycja. Początek jej sięga drugiej połowy XIV. wieku — objaśniał p. Hesling.
— Niech pan opowie! — prosiłem gubernatora.
— Było to tak! — odrzekł. — Jeden z dawnych Moro-Nabów miał żonę, która ciągle płakała i prosiła małżonka, aby pozwolił jej odwiedzić rodziców, mieszkających w dalekiej osadzie La. Król nie zgadzał się jednak; może kochał ją, a może nie bardzo wierzył w jej cnotliwość. Skończyło się tem, że żona uciekła z pałacu, przekradła się przez całe Uagadugu, stale otoczone kordonem piechurów królewskich, i znikła w brussie. Moro-Naba postanowił osobiście gonić uciekinierkę: kazał podać sobie koma i już wyruszał w pościg, gdy przy bramie drogę mu zastąpił tłum dygnitarzy. Minister wojny w imieniu całego ludu i wojska błagał króla, aby zaniechał swego zamiaru, gdyż po opuszczeniu przez władcę stolicy natychmiast wybuchnie anarchja. Moro-Naba ustąpił i tem przywiązał do siebie serca ludu, gdyż dowiódł, że gotów jest dla jego dobra poświęcić własne szczęście i spokój. Żona, dowiedziawszy się o szlachetności małżonka, powróciła dobrowolnie i wkrótce zrodziła mu dwóch synów. Na pamiątkę tego historycznego faktu Moro-Nabu codzień po przebudzeniu się, wczesnem śniadaniu i zakończeniu swojej toalety, o godzinie 7-ej rano wychodzi w szatach królewskich na salę, gdzie go witają żony i najbliższa świta, poczem udaje się na werandę. Sługi podprowadzają tu wierzchowca i król dotyka nogą strzemienia. Po chwili jednak siada na specjalnem miejscu przy drzwiach i przyjmuje „pussi“ od ministrów, dygnitarzy i przejezdnych książąt. Trwa to przyjęcie krótko, bo Moro-Naba powraca do swoich apartamentów, przebiera się i wtedy dopiero rozpoczyna rządzić swymi poddanymi: wydaje rozkazy, dotyczące spraw pałacowych i osobistych, wysłuchuje raportów, daje posłuchanie interesentom i gościom, sprawuje sądy. Około 11-ej król spożywa śniadanie, przyrządzone dla niego przez żony i soroné, wypoczywa do 2-ej, a później znowu przyjmuje ministrów i interesentów. O zachodzie słońca zjawiają się Balum-Naba i Zusoba-Naba[53] i składają w ofierze wodę przy drzwiach pałacowych, gdzie są ukryte dynastyczne gri-gri. Jest to chwila bardzo uroczysta. Nikt w najdalszym nawet zakątku pałacu nie ośmiela się poruszyć lub rozmawiać. Nikt też niema prawa przejść w pobliżu dostojników, stojących w obliczu tajemniczych, potężnych „gri-gri“. Gdy czynności ofiarne się skończą, słudzy zapalają lampy, Moro-Naba spożywa wieczerzę i udaje się na spoczynek.
— Więc ten więzień etykiety nigdy nie opuszcza pałacu?! — wykrzyknąłem, prawdziwe ubolewając nad losem Moro-Naba.
— W każdym razie bardzo, bardzo rzadko! — brzmiała odpowiedź Heslinga. — W piątki składa król wizyty albo mnie, albo komendantowi; dwa czy trzy razy do roku jest obecny przy składaniu ofiar w świętych gajach w pobliżu Uagadugu — to wszystko! W tym tylko roku Moro-Naba wyjeżdżał dalej, na powitanie generalnego gubernatora, ku wielkiemu przerażeniu dygnitarzy i ludu. Lecz, jak się przekonali, — nic się nie stało w kraju Mossi... może więc Moro-Naba po tej próbie trochę się wyłamie z odwiecznej, istotnie nieznośnej etykiety...
— Biedny, biedny Moro-Naba! — myślałem. — Dolo i uwięzienie przez tradycje pałacowe — jak tu nie tyć?! Dziwne, że historja nic nie mówi o oszalałych z nudów władcach Mossi! Jedyną jego rozrywką, pełną wzruszeń, jest chyba doroczny ceremonjał sprawdzania wierności bardzo licznych żon władcy. Odbywa się to przy pomocy Pui-Naba w ten sam sposób, jak i w wypadku próby niewinności soroné. Jednak rezultaty bywały w razie winy kobiety daleko groźniejsze, gdyż prawo znało tylko karę śmierci dla niewiernej i zdradliwej małżonki królewskiej.
Urok absolutnej świeckiej i religijnej, magicznej władzy opromienia osobę Moro-Naby, podtrzymując trwałość i potęgę państwa. Jest on uosobieniem nieśmiertelności dynastji Ubri i nieprzerywanego żadnem zjawiskiem wewnętrznem lub zewnętrznem istnienia państwa Mossi. Moro-Naba może przenieść część swoich suwerennych praw na ministrów, dygnitarzy i książąt wasalnych, lecz jest to wyraz łaski monarszej, najwyższy honor, którego utracenie stanowi czyn hańbiący. Człowiek, obdarzony zaufaniem królewskiem, stara się być go godnym aż do śmierci. Z tego powodu w prawie obyczajowem Mossi nie istnieje wcale kara pozbawienia udzielonych przez monarchę przywilejów. Dygnitarz, który nadużył swych praw, podlega karze śmierci.
Moro-Naba posiada absolutną władzę i wpływ nie dlatego, że jest religijnym wodzem, najwyższym kapłanem, lecz dlatego, że pochodzi od panujących w starożytności przodków i że jest otoczony zewnętrznemi oznakami swego pochodzenia i dostojeństwa. Jakichkolwiek jednak oznak jego potężnych wpływów religijnych, jako najwyższego kapłana, odczuć i spostrzec nie można. Taki wpływ byłby możliwy tylko w tym wypadku, gdyby istniała religja narodowa, kult zbiorowy, gromadzący lud dokoła hierarchicznych kapłanów, podlegających arcykapłanowi, królowi. Religja zaś Mossi jest osnuta na kulcie zmarłych przodków, a więc jest religją domową, rodzinną, gdzie głowa rodu pełni czynności kapłańskie.
Wyłącznie podczas kilku dorocznych, publicznych świąt widzi lud króla w roli arcykapłana, lecz jednocześnie każda rodzina odprawia samodzielne nabożeństwa, składa własne ofiary cieniom przodków i duchom, otaczającym żyjących ludzi.
Taki stan rzeczy czyni z króla tylko tradycyjnego, nominalnego arcykapłana, uznawanego przez ludność pałacu, prywatnych posiadłości Moro-Naby i przez spokrewnione boczne linje dynastji Ubri.
Jednak oprócz historycznego czaru, bijącego od osoby przedstawiciela starożytnej dynastji, Moro-Naba posiada, o ile mogłem stwierdzić, nieograniczony, magiczny wpływ jako czarownik, otoczony potęgą i pomocą cudownych „gri-gri“ dalekich przodków.
W obecności monarchy nikt nie może powiedzieć nieprawdy, bo temu się sprzeciwia „gri-gri“ legendarnego łowcy Riarego; trucizna traci swoją siłę, gdy padnie na nią wzrok króla, kobieta, na którą spojrzy choćby w przelocie Moro-Naba, staje się płodną; wypicie wody, dotkniętej ustami władcy, daje zdrowie.
Te wierzenia Mossi dowodzą magicznej aureoli królu jako czarownika i kapłana.
Obliczu tego to władcy przyglądałem się z ciekawością w Uagadugu, gdy on słuchał mowy gubernatora, a na pożegnanie ofiarowywał mojej żonie bardzo piękną poduszkę i... skrzypce swego nadwornego griota.
Lecz tu, w Afryce, między zwrotnikiem a równikiem, wszystko ma swój cień, a tym cieniem jest zawsze naturalny lub sztuczny kontrast.
Bóstwo wszystkich ludów ziemi — wszechpotężne słońce, jest tu potęgą wrogą, od której nawet najwyższa istota niebiańska ukryła się gdzieś daleko, hen! wyżej od płonącej gwiazdy — tam, gdzie panuje orzeźwiający mrok. Słońce zmusza część duszy ludzkiej do wyjścia z żyjącego ciała w postaci ciemnego cienia. Słońce zabija dżunglę karmicielkę i wypija wodę, dającą życie, odbiera ludziom siły do pracy, ziemię zamienia w kamień, rodzi jadowite owady i rzuca ziarna straszliwych chorób.
Pałac Moro-Naby z etykietą, trwającą niezmiennie od 700 lat, a niedaleko od niego — kościół i klasztor „Białych Ojców“, warsztaty tkackie, gdzie mniszki uczą dziatwę murzyńską pięknych, artystycznych robót, szpital, gdzie lekarze zwalczają zabójczy wpływ słońca i choroby, przyniesione tu przez dawnych konkwistadorów, szkoły, gdzie wprawni i rozumni profesorowie krok po kroku przybliżają czarnych Mossi do zrozumienia myśli białych ludzi, a gdzie wśród wychowanek pokazano mi córkę Moro-Naby, marzącą o podróży do Dakaru, aby się wykształcić tam na akuszerkę i nieść pomoc kobietom swego szczepu. Gdzie stoi kościół katolicki, tam jeszcze niedawno szumiał święty gaj, a w nim król-kapłan składał ofiary w dzień święta Tense.
Kontrasty na każdym kroku, każdej chwili pobytu w Uagadugu!
Pomyśleć tylko, że obok siebie istnieją takie zjawiska, jak absolutny monarcha Moro-Naba i demokratyczny przedstawiciel republikańskiej Francji! Dziwna instytucja naśladujących kobiety paziów soroné i — bogobojne, ciche siostry-misjonarki; naczelnik eunuchów i arcy-czarownik, obok nich poważny, brodaty zakonnik katolicki; dynastyczne „gri-gri“, ukryte w pałacu, i — prosty krucyfiks na wielkim ołtarzu kościoła; tradycyjny bezczyn króla i — gorączkowa praca w składach bawełny, w garażach samochodowych, w elektrowni, oświetlającej miasto, w fabryce lodu sztucznego, w sklepach i biurach urzędowych i prywatnych!
Gdy samochód stanął przy naszym domu i wkrótce pozostałem sam w swoim pokoju, zwaliło się na mnie brzemię myśli, krzyżujących się w nieładzie, wikłanych przez paradoksalność kontrastów, nie mogących narazie znaleźć dla siebie łożyska.
Dopiero w parę godzin później, będąc w domu komendanta Michela i rozmawiając z nim i z jego rodziną, dobrze obznajmioną ze stosunkami miejscowemi, zacząłem powoli doprowadzać do porządku swoje różnorodne wrażenia.
Noc już zapadła i Uagadugu tonęło w ciszy. Zrzadka tylko dolatywały przez szpalery drzew, otaczających dom komendanta, odgłosy kroków włóczących się bez celu murzynów, dalekie szczekanie psów i trąbienie samochodu, zdążającego do miasta od strony Bobo-Diulasso. Niebo drgało na horyzoncie łuną, podnoszącą się coraz wyżej i wyżej nad płonącą brussą.
Komendant opowiadał mi dzieje francuskich wojsk, dążących od północy w dobie zajęcia Sudanu. Pani Michel krzątała się koło stołu; młoda, przystojna, dzielna córka ich, wysportowana i pracująca w biurze ojca, jako sekretarka i tłumaczka, deklamowała mojej żonie piosenki Mossi; p. Delavignette robił na poczekaniu rymowany przekład francuski tej poezji tubylczej; fruwały nietoperze i nocne ptaki; leniwie wyciągały się pod stołem i głośno mruczały dwa małe lwy.
Żona moja zaczęła grać na skrzypcach starożytne melodje francuskie...
Wszyscy umilkli.
Myśl moja poleciała wstecz przez wieki, kiedy samotna królewna Złotego Wybrzeża zapuściła się w niebezpieczną, dziką dżunglę i, wiedziona tylko sercem, znalazła sobie męża-tropiciela i myśliwego Riarego, który jako znak zdobycia kłów słoniowych nosił hełm z białego kalebasa, ozdobionego wieńcem z kori i ogonem końskim.
Nie wiedziało wtedy tych dwoje ludzi, że ród ich przetrwa stulecia i że w dobie, gdy będziemy przecinali tę dżunglę, ich potomek, okryty purpurą królewską, przechowa wiernie pamięć o nich, ich amulety i potężne gri-gri — fetysze odwiecznej dynastji.



ROZDZIAŁ XVII.
BRZEMIĘ BŁĘKITNEJ KRWI.
„Nikt nie wie, czy drzewo, kamień, potok, zwierzę nie zawiera w sobie części ducha przodków; nikt nie wie, czy lekki, przemykający się cień nie jest duchem zmarłego ojca, duchem, który dotąd nie obrał sobie siedziby w ciele żyjącego potomka...“
(Z opowiadań Tigi-Nalu).

Biały myśliwy założył obóz w dżungli niedaleko od osady Belusa i przeklinał godzinę, w której to uczynił. W spalonej przez słońce i ludzi dżungli nie spotykał nic oprócz ptactwa i małych antylop.
Przywoławszy tropiciela, myśliwy czynił mu gorzkie wyrzuty.
— Nie gniewaj się, mussu! — bronił się stary tubylec Mossi. — Sam tego chciałeś! Pytałeś przecież o miejsce, gdzie nikt nie poluje. Wskazałem ci tę dżunglę... Dlaczego się więc gniewasz?...
Mossi miał rację, więc biały człowiek nic nie odpowiedział i ukrył się w namiocie. Pławiąc się w rozpalonem powietrzu i czując ciężkie ciosy słonecznych promieni, myśliwy od świtu błąkał się po dżungli, próżno szukając śladów godnej pościgu zwierzyny. Był śmiertelnie znużony, więc rzucił się na łożko, kazawszy tropicielowi przyrządzić posiłek. Leżał na wznak, o niczem nie myśląc, co jest najcenniejszą zdolnością w życiu łowcy, lecz wkrótce podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać.
Przez dżunglę szły w różnych kierunkach tłumy ludzi. Dochodził gwar mowy tubylczej, odgłosy muzyki, chwilami — donośniejszy okrzyk.
— Przekleństwo! — mruknął leżący. — I tak ciągle — i w dzień, i w nocy! Żadna zwierzyna się tu nie utrzyma!
Przewrócił się na bok i zamknął oczy. Już sen zaczął go morzyć, gdy obudziła go rozmowa, tocząca się tuż za namiotem.
— Kinsi! — zawołał na tropiciela.
Tubylec wszedł do namiotu i pytającym wzrokiem spojrzał na białego.
— Kto tam przyszedł? — spytał myśliwy.
Murzyn położył palec na ustach i zagadkowo mrugnął bystremi oczami.
— No, mów! — rzekł europejczyk. — Co to za tajemnica?!
— Nie mogę! — szepnął tropiciel. — Wyjdź i zobacz sam, mussu!
— Jeszcze tego brakowało! — z oburzeniem zawołał myśliwy. — Jestem zmęczony, ktoś mnie tu nachodzi, a ja mam jeszcze wybiegać na jego spotkanie?! Niech tu sam przyjdzie!
Mossi kiwnął głową i wyszedł.
Po chwali przy wejściu do namiotu, na tle bladego nieba wyrosła postać murzyna w białym, czystym burnusie i czapeczce. Przystanął i wahał się przez chwilę.
— Wejdź! — rzekł do niego w tubylczej mowie myśliwy. — Wejdź i siadaj!
Gość wziął stołek i usiadł u nóg leżącego europejczyka.
Ten zaczął mu się uważnie przyglądać. Już sporo czasu strawił w Afryce, więc odrazu zwróciły jego uwagę czyste ubranie młodego murzyna, jego haftowane pantofle i wąskie dłonie, nie znające ciężkiej pracy.
— Co tu robisz w dżungli? — spytał myśliwy, zapalając fajkę.
— Chodziłem, szukając... samotności... Natrafiłem na twój ślad i wkrótce ujrzałem namiot... — odpowiedział cichym, smutnym głosem młodzieniec i podniósł załzawione, pełne niemej rozpaczy oczy.
Biały człowiek podniósł się i usiadł na łóżku.
— Chcesz zapalić? Masz bibułkę i tytoń! — zaproponował, wyjmując z kieszeni gumowy worek.
Młodzieniec potrząsnął głową.
Na dzikiej ziemi nawet bezwzględny europejczyk staje się delikatniejszym i nie wdziera się gwałtem do duszy bliźniego, chociaż ta dusza nigdy go naogół nie interesuje, bo zrozumieć nawet nie potrafi, że ktoś inny może myśleć, czuć i cierpieć tak samo, jak on.
Ale młody murzyn doszedł widocznie do takiej rozpaczy, że już nie mógł milczeć, nie miał sił zmagać się z nią w samotności. Musiał wyrzucić z siebie wraz ze słowami nagromadzony jad cierpienia. Pochylił się więc, przycisnął ręce do piersi i szepnął:
— Jestem Tiugu Kurita...
Biały milczał. Nigdy nie słyszał tego imienia.
— Mój ojciec jest świętym Kuritą z Belusy... — dodał młodzieniec.
— Święty Kurita? — powtórzył myśliwy.
— Nie znasz, widzę, obyczajów Mossi! — rzekł poważnym głosem Tiugu. — Opowiem ci, bo chcę prosić cię o radę...
— O radę? — zdziwił się europejczyk, podnosząc ramiona.
— Tak! Wy, biali, nie liczycie się z tem, co stanowiło treść życia przodków! Idziecie wprost przed siebie, depcąc wszystko, co wam zawadza! — szepnął młodzieniec. — Powiedziałem, że jestem synem Kurity z Belusy. Stary jest nasz ród, tak stary, jak gałąź, rodząca Moro-Nabę. Pierwszy nasz król, Ubri, mianował swego starszego syna Tiugu spadkobiorcą swej duszy i po śmierci wcielił się w niego. Lud nadał Tiugu tytuł Kurity...
— Co to znaczy? — spytał zaciekawiony myśliwy.
— To znaczy — „zwycięzca śmierci“... — odparł młodzieniec. — Kurita porzucił pałac ojca, wyrzekł się praw królewskich dla siebie i całego swego potomstwa i, żeby nie trwożyć swym widokiem młodszego brata, obranego na Moro-Nabę, poprzysiągł, że nigdy ani on, ani jego potomkowie nie staną przed oczami władcy. Król zaś nadał swemu bratu Kuricie dziedziczne prawo do świętego tytułu.
— Więc i ty, Tiugu, zostaniesz po śmierci ojca Kurita? — zapytał myśliwy.
— Tak! — odparł młodzieniec. — Należę do nieskończonego łańcucha dziedzicznych Kuritów z Belusy. Każdy Moro-Naba, a nawet każdy książę Mossi, ma swoich Kuritów, lecz tylko my jesteśmy otoczeni poszanowaniem naszego ludu w takim samym stopniu, jak osoba króla. On włada życiem, majętnością i śmiercią Mossi, my — ich duszami. Nikt w niczem sprzeciwiać się nam nie może. Moglibyśmy nawet zasiąść na tronie w Uagadugu, lecz spełniamy wolę i przysięgę pierwszego Kurity, syna Ubri. W tem jest moje nieszczęście i ból mego serca!
Młodzieniec ze smutkiem pochylił głowę i wpadł w zadumę.
— Chciałbyś mieć na swych barkach purpurowy płaszcz Moro-Naby? — rzucił biały szydercze pytanie.
— O nie! — zawołał Tiugu. — Taka myśl nie powstała w mojej głowie! Nieszczęście moje jest inne... i większe.
Umilkł. Milczał też biały człowiek.
— Opowiem ci o tem, co mnie przywiodło do twego namiotu — zaczął Tiugu. — W rodzinie Kurity z Belusy przechowywana jest czystość krwi. Nikt dotąd nie odważył się wprowadzić żony z rodziny, nie związanej z dynastją. Mój pradziad był ożeniony z dziewczyną z domu książąt Busuma, dziad — z córką króla z Jatengi, dziewczyną, która była „naba-Poko“[54], bo podług obyczaju w ciągu siedmiu dni po śmierci ojca piastowała godność królewską, dopóki nie obrano nowego władcy księstwa; mój ojciec miał za żonę wdowę Kurity z Kaja... Ja też mam już wyznaczoną sobie żonę.. Ma nią być jedna z córek poprzedniego Moro-Naby...
Tiugu znowu umilkł i mocniej przycisnął rękę do piersi.
— Ja nic chcę jej, ja nie mogę! — zawołał z nagłym wybuchem i wstał.
Młodzieniec wybiegł z namiotu i kazał tropicielowi podać sobie kubek wody. Murzyn spełnił rozkaz, czołgając się ku gościowi na kolanach i nie ośmielając się spojrzeć mu w oczy.
Tiugu uspokoił się i znowu usiadł.
— Setki ludzi przybywają do Belusy, aby prosić o błogosławieństwo lub wskazówki mego ojca Kurity — mówił po chwili smutny młodzieniec. — Tubylcy dojrzeli twoje ślady i twój namiot. Od nich dowiedziałem się o tem, więc przyszedłem do ciebie po radę. Pomóż mi w moich troskach!
— Chętnie! Jeżeli będę mógł — zgodził się biały człowiek, kładąc rękę na ramieniu murzyna. — Mów!
— Ja nie mogę brać wybranej mi przez rodziców żony, bo nie chcę mieć kilku kobiet! Chcę mieć jedną, którą umiłowało serce moje... Kocham Enamdoro... Tylko ją chcę wprowadzić do mego domu — ją jedną aż do śmierci!
Tiugu czynił to wyznanie cichym, rzewnym głosem, błagalnie patrząc w oczy myśliwemu.
— Z jakiej rodziny pochodzi twoja wybrana, Tiugu-Kurita? — zapytał biały.
— Z rodu niewolników... — szepnął. — Ojciec i matka jej są griotami, i Enamdoro tańczy jako griotka podczas uroczystości ofiarnych, na pogrzebach i na ucztach weselnych...
Biały człowiek, zrodzony w Europie, w świecie perfidji i przesądów błękitnej krwi, odczuł tragedję młodego Kurity i zamyślił się głęboko. Długa włóczęga zrzuciła z niego jarzmo zależności od starych tradycyj, więc długo ważył w swojej myśli odpowiedź, rozumiejąc, że może nią rozstrzygnąć los tego zbuntowanego i miotającego się serca. Nareszcie odezwał się:
— Gdybym wiedział, że umiłowana przez ciebie dziewczyna godna jest ciebie — rzekłbym bez namysłu: Skrusz silną ręką więzy obyczajów waszych, porzuć dom ojca i idź w świat z miłą towarzyszką życia! Lecz nie znam jej, więc nie mam rady dla ciebie, Tiugu-Kurita, nie mam...
— Enamdoro jest czysta, jak enamdoro — jak niebo! — zawołał namiętnym głosem młody murzyn. — Przysiągłbym na cienie przodków! Czuję to...
— Miłość wyżera człowiekowi oczy, jak rażące słońce, lub jak gryzący dym! — szepnął biały. — Pamiętaj, przyjacielu, co mówi przysłowie Bambara: Du gu kolo gnuman be te seneke joro e de[55]... Nie znam Enamdoro, więc nie wiem, co mam ci radzić...
Zapadło milczenie.
Myśliwy zaczął nabijać fajkę i myślał o tem, że więcej zajęło go spotkanie z Tiugu-Kuritą, niż pościg i strzał do bawołu. Miał współczucie dla tego dziwnego młodzieńca, przeznaczonego do przyjęcia ducha dawno zmarłego króla Mossi, a razem z tą godnością — ciężkich kajdan obyczaju.
Nagle murzyn podniósł się i rzekł stanowczym głosem:
— Pokażę ci Enamdoro!... Przyjdź dziś wieczorem do Belusy... Nie! przyślę po ciebie niewolnika z koniem... Dziś Enamdoro tańczy na ślubie Dusungi... Wprowadzę cię, jako mego przyjaciela... Przyjdziesz?
Myśliwy wciąż milczał.
— Nie chcesz? — pytał Tiugu.
— Nie wiem jeszcze... — odparł europejczyk. — Boję się, żeby nie było tak, jak głosi wasze przysłowie: „Jeżeli dziecko zakrztusi się kaszą — wszyscy mówią, że nie umie jeść; jeżeli spotka to starca — sąsiedzi twierdzą, że winna temu żona, źle gotująca kaszę“. Jeżeli ci coś poradzi tubylec, a rada będzie zła — powiesz, że nie potrafił ci dopomóc, jeżeli zaś moja rada nie da ci szczęścia — pomyślisz, że biały źle ci życzył. Nie chcę, abyś tak myślał!
— Przyjedź! przyjedź! — błagał młody murzyn i głaskał rękę myśliwego.
— Przyszlij konia... — mruknął biały. — Jeżeli będę mógł — przyjadę. Muszę pomyśleć jeszcze...
— Czekam na ciebie! — zawołał uradowany Tiugu i szybko wyszedł z namiotu.
Rozmowa ta tak bardzo zajęła myśli europejczyka, że nie wybrał się na polowanie i z niecierpliwością czekał na konia. Postanowił bowiem pojechać i przyjrzeć się uważnie dziewczynie, dla której przyszły dziedziczny Kurita był gotów zerwać więzy, łączące go z cieniem Ubri, ubóstwianego przez liczny lud Mossi.
Przed zachodem słońca zjawił się konny pachołek, prowadząc osiodłanego konia. Biały natychmiast wyruszył w drogę.
O zmroku dojrzał zdaleka ognie w Belusie, a po kilku minutach spotkał przy pierwszych chatach Tiugu. Poszli razem ku dużej zagrodzie z buchającem na podwórzu ogniskiem. Już zdaleka dochodził warkot bębnów, brzęk balafonów i okrzyki tańczących griotów.
Gdy weszli na dziedziniec, ucztujący nie zwrócili nawet na nich uwagi. Na ziemi stało kilkanaście opróżnionych już kalebasów i garnków, a kobiety przynosiły coraz to inne naczynia, pełne pieniącego się dolo i bangi.[56] Starzy i młodzi tubylcy byli już bardzo podochoceni, śpiewali głośno i przeraźliwie, krzyczeli, rozmawiali wszyscy naraz, nie słuchając jeden drugiego.
Jakiś ucztujący młodzieniec wybiegł na środek dziedzińca, oświetlonego ogniskiem, i zaczął tańczyć, przechylając wtył piękne, hebanowe ciało; skakał wysoko, prężąc kształtne nogi i wymachując połami białego burnusa.
Biały człowiek odrazu zauważył, że podpity murzyn ani razu nie stracił tempa, ani na chwilę nie rozminął się z rytmem muzyki, zachowując wrodzony murzynom zmysł muzykalny.
Gdy usiadł zmęczony, wyszło z tłumu kilka tancerek.
Wszystkie były młode, strojnie ubrane i pobrzękiwały klejnotami. Jedna z dziewcząt miała nogi skute srebrnym łańcuszkiem z przymocowanemi do niego dzwoneczkami.
— Patrz teraz! — szepnął Tiugu. — To moja Enamdoro, słodki owoc mangowy!
Dziewczęta okrążyły powolnym krokiem ognisko i zatrzymały się w nieruchomych postawach, podniósłszy ręce do księżyca.
Enamdoro stała naprzeciwko myśliwego i Tiugu, siedzących w gęstym cieniu.
Biały ocenił kobietę z pierwszego rzutu oka. Miała bronzową skórę, wyraziste w ruchu, delikatne w linji, ruchome, jak węże, ramiona i małe, kształtne piersi. Pięknie zarysowane silne nogi były zazdrośnie zaciśnięte i sztywne, niby z bronzu odlane. Na młodej, wyrazistej twarzy płonęły podłużne oczy, przykryte opuszczonemi powiekami; podobne do szkarłatnego płatka róży usta niepokoiły i pociągały ku sobie; tajemniczy uśmiech błąkał się na nich i czaił się w załamaniach świeżych, gorących warg.
Griotki rozpoczęły taniec księżyca, to płynąc, niby fale niebieskiego zimnego światła, to miotając się niepokojnie, jak nietoperze, igrające miłośnie nad wodą w noc księżycową, upojną, przesyconą pożądaniem noc...
Cały tłum zaklaskał w dłonie, zaryczał, wybuchnął krótkim śmiechem, w którym drgała żądza, gdy Enamdoro, uczyniwszy wysoki skok, zerwała w powietrzu srebrne pęta i rozpoczęła ostatnią figurę tańca.
Miał to być moment, gdy słońce chyli się coraz bardziej ku mdlejącej z miłości ziemi, gdy muska ją swem srebrnem ciałem i znika — pozostawiając na niebie świetlane wspomnienia... Ziemia leży bezwładna, upojona, czująca swoją płodność.
Enamdoro tańcem, wirem powolnych, ociągających się kroków, uśmiechem, wyrazem pięknych oczu, zmienną falą namiętnie wstydliwych i nieprzytomnie nieskromnych ruchów wyraziła wieczną erotykę natury.
Tancerka upadła na ziemię przy ognisku, drżąc na całem ciele, naga, już nie tająca piękności i czaru młodego, roznamiętnionego ciała, giętkiemi, jak zielone liany, ramionami przyciskała niewidzialnego kochanka do żądnego pieszczot łona. — Płomień ogniska natychmiast jął wyrzucać ku niej długie, chybkie smugi, usiłując dosięgnąć tego nieprzytomnego ciała, przyciągnąć do siebie i wchłonąć jego żar do swej dyszącej ogniem piersi...
Umilkły bębenki i balafony. Enamdoro a z nią inne tancerki podniosły się i zaczęły się owijać w zrzucone w tańcu płachty i szale.
Biały człowiek śledził bacznie każdy ruch tancerki i spostrzegł, że, podnosząc się, stanęła naga, jak nieznany, grzeszny fetysz z bronzu, skąpana w szkarłatnym blasku ogniska, a jarzące się, jeszcze nieprzytomne oczy utkwiła w młodzieńca, który rozpoczął taniec. Siedział on z towarzyszami, pijąc bangi i głośno się śmiejąc.
— Chodź do nas, dziewczyno! — zawołał. — Tańczyłaś dziś, jak kinkirga,[57] burzący krew i mącący rozum! Chodź tu, napij się z nami!
Zbliżyła się, owijając biodra barwną tkaniną. Młodzieniec podniósł się i przycisnął ją do siebie. Tancerka wydała namiętny okrzyk, jakim woła orła stęskniona orlica, i całem ciałem przytuliła się do mężczyzny, wpijając się w niego, jak liana w wysmukłą kolumnę palmy.
— Jak się nazywa ten młodzieniec? — spytał biały, patrząc na skamieniałą nagle twarz Tiugu.
— Baoro, brat mój! — padła odpowiedź.
— Chcę mówić z Enamdoro — szepnął myśliwy. — Przyprowadź ją tutaj, a sam odejdź!
Po chwili biały spostrzegł pachołka, który powiedział coś na ucho Baoro i ten natychmiast opuścił dziedziniec. Pachołek zbliżył się wtedy do tancerki i, coś mówiąc, wskazał jej oczami siedzącego w mroku myśliwego.
Leniwym krokiem podeszła i patrzyła pytająco.
— Pięknie tańczysz, Enamdoro! — zaczął europejczyk. — Masz w nagrodę pięć franków!
— O! — zawołała dziewczyna i klasnęła w dłonie.
— Tańczyłaś dziś dla Baoro! — mówił dalej. — Widzę serca ludzkie i nic się przede mną nie ukryje...
— O! — powtórzyła tancerka, a w głosie jej brzmiała trwoga.
— Nie bój się! — uspokoił ją myśliwy. — Lecz co powie Tiugu-Kurita, który ciebie kocha?
— O, ty wszystko wiesz! — zawołała.
— Wiem wszystko i dlatego pytam, co będzie teraz?
— Ja lubię wesołych, śmiałych młodzieńców, takich, którzy kochają, jak na mężczyznę przystało! — mruknęła kapryśnym głosem Enamdoro. — Tiugu ma być dopiero uznany za świętego, a jest już teraz świętym. Jam nie dla takiego!
— Będziesz się nudziła z przyszłym Kuritą? — pytał biały.
— Będę szukała miłości... — rzekła twardym głosem.
— Z kim? Z Baoro?
— Z Baoro, czy z niewolnikiem Kurity, aby była miłość... taka, co pali i zabija, jak śmierć! — wybuchnęła.
— Kurita jest młody i piękny — rzucił myśliwy.
— Niech sobie szuka żony, która to dojrzy! — zaśmiała się szyderczo. — Ja nie widzę tego, bo boję się świętych.
— Jesteś istotnie „kingirga“! — uśmiechnął się biały. — Wydajesz się cicha i skromna, a gdy tańczysz — w tobie płonie ogień i woła grzech.
— Ogień — to dobrze, jak mówi Baoro i inni chłopcy! A gdzie jest grzech? — zapytała, podnosząc zdziwione oczy.
— Pociągasz do siebie i zwodzisz Kuritę — rzekł europejczyk.
— Niech się nie daje pociągać i zwodzić! — zawołała ze śmiechem. — Jam griotka i każdy, kto hojny, może mieć mnie na własność... na krótko...
— Masz jeszcze pięć franków, dziewczyno! — przerwał jej biały. — Weź i idź!...
Myśliwy obszedł podwórko i, nie znalazłszy Kurity, zaczął szukać go na drodze. Młodzieniec czekał na niego przy koniach.
— Odprowadzę cię do twego namiotu! — rzekł. — Ruszajmy!
Wjechali na ścieżkę leśną, którą widziały wyraźnie wprawne, bystre oczy Kurity. Milczeli.
Nareszcie biały odezwał się:
— Porzuć swoje myśli o tej dziewczynie, przyjacielu!
— Dlaczego? — zapytał drżącym głosem.
— Nie dla Kurity zrodziła ziemia grzeszną kinkirgę, żyjącą w pięknem ciele niewieściem! — odpowiedział.
Kurita milczał długo, a później zapytał:
— Nie kocha mnie?
— Nie! — odrzekł biały.
— Kocha Baoro? — pytał.
— Może jego, może innych... — odpowiedział myśliwy.
— Baoro z przyjaciółmi swymi spotkał mnie wczoraj. — Wszyscy się śmieli — szepnął Tiugu. — Nie wiedzą, że „co wzbudza śmiech u jednych, drugim wyciska łzy“[58].
— Lepiej będzie, jeżeli oni teraz będą się śmieli, a ty — płakał, niż później, gdy zaczniesz już się starzeć, Kurita! — powiedział myśliwy.
— Lepiej... to — prawda! — zgodził się Tiugu.
— A widzisz! — ucieszył się europejczyk. — Pamiętaj zawsze, co mówią mądrzy ludzie, że „w starości człowiek ogrzewa się drzewem, zebranem w młodości“.
— Tak... — westchnął przyszły Kurita. — Widzę już twój namiot...
Biały zeskoczył z konia i podał młodzieńcowi rzemienie uzdy.
— Bywaj zdrów, Tiugu-Kurita, i pamiętaj o mojej radzie! — rzekł, zaglądając w smutną twarz murzyna.
Potomek syna Ubri płakał cicho, jak skrzywdzone dziecko...
Nagle wspiął konia, zawrócił go młyńcem na miejscu i pomknął w stronę Belusy. Drugi koń luzem pobiegł za nim, rżąc głośno.
Biały człowiek długo stał i myślał nad dziwnemi losami ludzi, dziećmi jednej matki-tęsknoty, w obliczu której wszyscy są równi, czy są potomkami legendarnego Ubri, czy palaczami na okręcie lub robotnikami w kopalniach węgla.
Pocieszył się jednak, przypomniawszy sobie przysłowie murzyńskie:
— Wielkość pirogi nie przeszkadza jej zatonięciu... Kulun te bogna firi ma de.
Westchnął i poszedł do namiotu.
— Kinsi! — zawołał, zwracając się do tybylca. — Sprowadź jutro tragarzy, a spiesz się! Przenosimy się na inne miejsce...
— Słucham, mussu! — odpowiedział stary tropiciel...



ROZDZIAŁ XVIII.
ZEMSTA.
Fetysze składają modły ludzi na stopniach tronu Ammo...
Wierzenia murzynów.

Zdarzyło się to dawno i — niedawno.
Dawno — bo wtedy w kraju Mossi panował inny Moro-Naba, a był prawdziwym królem, nie składającym w piątki wizyt białemu gubernatorowi. Niedawno — bo zaledwie 50 lat dzieli dzień dzisiejszy od czasu dokonanej zemsty.
Była to godzina popołudniowa, o której Moro-Naba Bokari zwykle wychodził do swoich ministrów. Nagle przy bramie pałacowej rozległ się tupot kopyt, głośna rozmowa i zgrzyt zardzewiałych zawiasów.
Po chwili straż otworzyła szeroką furtkę i na podwórze wszedł człowiek, prowadzący konia pod bogatem siodłem, w czapraku, kapiącym od złota i srebra; we wspaniałym, długim ogonie wierzchowca zielenił się pęk liści karite.
— Ten koń należy do dostojnego „komberesa“[59], księcia panującego w Fada-Ngurma! — zawołał Samande-Naba. — Poznaję to z rysunku na siodle i czapraku. Karite dowodzi, że książę umarł... Trzeba donieść o tem królowi!
W tej chwili, poprzedzany przez Balum-Nabę i soroné, wyszedł z pałacu Moro-Naba...
Spojrzał na konia, zrozumiał wszystko i rzekł, do nikogo się nie zwracając:
— Posłać gońca do Fada-Ngurma, aby spadkobiercy za 15 dni stawili się w moim pałacu. Nie mogę zostawić swej ziemi bez rządcy!...
Minęło piętnaście dni, wyznaczonych przez króla, a pięciu pretendentów z długiemi włosami i baranią skórą na plecach, oznaczającą, że mają prawo do tronu, stanęło przed tronem władcy.
— Ty, Sagha, jesteś starszym synem mego druha i wasala — powiedział król. — Wymień mi imię tego, kogo twój zmarły ojciec chciał widzieć na tronie księstwa!
Sagha pochylił się do ziemi i zaczął bić pokłony podług przepisów „pussi“. Nareszcie rzekł:
— Nikogo swoim następcą nie uczynił mój ojciec, więc Moro-Naba, pan naszego życia, mienia i śmierci, może powierzyć rządy nad księstwem Fada-Ngurma ślepcowi, trędowatemu lub komukolwiekbądź.
— Dobrze, zgodnie z obyczajem postąpił twój ojciec, Sagha, lecz i ty dobrze mówisz, podług prawa naszego kraju! Oddalcie się teraz do komnaty, którą wam wskaże Balum-Naba. Będę ważył w głowie i sercu waszą sprawę!
Król skinął ręką i spadkobiercy po złożeniu ukłonów opuścili salę.
Czterech dostojników zostało z władcą.
— Co myślisz, Kamsoro-Naba? — zapytał Bokari.
Naczelnik eunuchów i pierwszy minister odparł bez namysłu:
— Osadź, królu, na tronie Saghę, starszego syna zmarłego!
— Co myślisz Larale-Naba? — pytał Moro-Naba kustosza mogił zmarłych władców.
— Myślę o Sagha, miłościwy panie nasz! — odparł starzec.
— Co myślisz ty, Tapsoba! — padło nowe pytanie.
Twardym i groźnym głosem minister wojny odpowiedział, pochylając głowę:
— Głosuję za Kobrą, bratem zmarłego księcia. On zna najlepiej kraj i lud. Głosuję za Kobrą!
— Co myślisz Uidi-Naba? — zapytał władca ostatniego dostojnika.
Dowódca kawalerji spojrzał w nieruchome oczy ministra wojny i wyczytał w nich rozkaz i groźbę.
— Głosuję za Kobrą, królu! — rzekł pośpiesznie.
— Dwóch kandydatów otrzymało równą ilość głosów! — oznajmił Moro-Naba.
— Głosuję za Kobrą! — powtórzył z naciskiem Tapsoba. — Zagraża nam wojna na południu, wtedy Kobra, tylko Kobra dostarczy nam oddziału najlepszych jeźdźców.
W głosie starego wojownika brzmiała wciąż źle ukryta groźba.
Król przyjrzał mu się uważnie, lecz Tapsoba wytrzymał wzrok króla i nie spuścił swoich drapieżnych oczu.
— Wybieram Kobrę! — zawyrokował obojętnym głosem Moro-Naba. — Niech przyprowadzą tu nowego księcia.
Zawołano naczelnika bram pałacowych i oznajmiono mu o wyborze. Dworak udał się do pretendentów i, zdjąwszy z Kobry skórę baranią, stawił go przed oblicze władcy.
— Pozdrawiam cię, książę na Fada-Ngurmie!
Kobra złożył trzykrotnie „pussi“. Gdy się podniósł, stał już przy nim Uidi-Naba i podawał mu do wypicia na znak wierności i zależności kubek „tibe“. Był to napój z dodaną do niego krwią ludzką i baranią. Kobra wychylił duszkiem kubek i uroczystym głosem złożył przysięgę:
— Jeżeli zdradzę ciebie, wielki Moro-Naba, potomku praojca Ubri, zrodzonego z krwi sławnego łowcy Riarego, jeżeli skrzywdzę chociażby jednego człowieka znakomitego lub podłego rodu, niech „tibe“ zgładzi mnie ręką mściciela.
— Odjedź teraz do domu swego, książę, bądź dobrym i sprawiedliwym rządcą części mojej ojcowizny[60] i obrońcą ludu mego. Bądź zdrów!
Kobra długo bił jeszcze według ustalonego obyczaju pokłony, aż wysunął się z sali.
Natychmiast skierował się do mieszkania Tapsoba. Czekał długo, aż przyszedł groźny, surowy minister.
— Tylko ja mogłem zrobić z ciebie księcia Fada-Ngurmy! — rzekł swoim twardym głosem.
— Zapłacę ci za to sowicie! — odparł radośnie książę. — Dostaniesz 50 najprzedniejszych ogierów z Liptako, 50 byków i 50 niewolników... Umiem być wdzięcznym!...
Tapsoba uśmiechnął się i mruknął:
— Dostanę 100 ogierów, 100 byków i 100 niewolników, bo muszę połowę oddać Uidi-Nabie, który mię podtrzymał przed Moro-Naba...
— Niech i tak będzie! — zgodził się odrazu Kobra i zaczął żegnać ministra.


Książę Kobra zasiadł na tronie brata.
Ludność jednak nie była z tego rada. Wszyscy bowiem pamiętali dobrze niedawne czasy, gdy młody Kobra był plagą i utrapieniem ludu. Wraz z kilku przyjaciółmi, zrujnowanymi „nakomse“[61], prowadził on życie burzliwe. Wiedząc o swej bezkarności, o tym starym przywileju, nie pozwalającym ani zabić arystokraty, ani pozbawić go jego dziedzicznych praw, Kobra ze swoją bandą urządzał napady na karawany kupców, gwałcił kobiety z pospólstwa, zabijał dla wypróbowania celności oka niewolników, pastwił się nad wieśniakami i handlarzami, wymuszał podarki i poczęstunki. Ludzi, zdążających do Uagadugu ze skargą za dokonane krzywdy, młody książę przyłapywał w drodze i zabijał bez litości.
Kobra śmiał się bezczelnie, słysząc o wzburzeniu ludności, i mówił zwykle:
— No, cóż?! Jeżeli Moro-Naba nareszcie skaże mię na śmierć, nie uśpią mnie, jak ladajakiego brudnego pastucha, lecz umrę śmiercią szlachetnych — uduszony!
W obwodzie Fada Ngurma miała swoje rozległe posiadłości rodzina nakomse, dumna z imienia swego — Kohanu Ubri.. Nakomse tego rodu pochodzili od bocznej linji założyciela dynastji. Młody Kohanu przyjaźnił się przez pewien czas z synem panującego księcia, lecz później, gdy zmężnieli, weszła pomiędzy nich kobieta.
Kohanu postanowił się ożenić i starał się o siostrę księcia Kaji. Potężny książę osobiście przybył do Fada-Ngurma z młodą dziewczyną. Urocza La podbiła odrazu całą rodzinę młodego człowieka, lecz jednocześnie rozbudziła miłość i pożądanie w sercu gwałtownego i rozpustnego Kobry.
Dziewczyna była żywa i wesoła. Często na pięknych koniach ze słynnej w księstwie stadniny Kohanu wyruszali młodzi ludzie na dalekie wycieczki, ciesząc się szybkim pędem koni, obwiewającym ich świeżym prądem powietrza, pościgiem i strzelaniem do dużych, chyżych antylop.
Podczas jednej z takich wycieczek młodej, zakochanej pary napadł na nich zbrojnie Kobra z trzema oddanymi sobie przyjaciółmi. Ale Kohanu był dzielnym wojownikiem, więc zastrzelił dwóch napastników i zranił w nogę młodego księcia.
Kobra był zmuszony uciekać, ścigany przez pędzącego za nim jeźdźcą. Pościg był tak uporczywy i długi, że śmigły wierzchowiec księcia zaczął się potykać ze zmęczenia, a wtedy Kobra musiał rzucić łuk, kołczan, miecz i nawet swój bogato haftowany kaftan, aby ulżyć koniowi.
Jednak goniący księcia jeździec z każdą chwilą był coraz bliżej. Już Kobra słyszał za sobą coraz wyraźniej tupot kopyt, parskanie i ciężki oddech jego konia. Jeszcze chwila — i ścigający dopadł Kobrę, zrównał się z nim i pochylił się w jego stronę. Książe spojrzał i oniemiał.
Była to La.
Stanęła w strzemionach i, bijąc Kobrę krótkim bambusowym kijem, wykrzyknęła z pogardą:
— Zmykaj, tchórzu!
Kobra chciał się rzucić na nią, już miał osadzić konia, gdy spostrzegł, że ztyłu nadbiegał młody Kohanu, trzymając w pogotowiu łuk.
Kobra znowu uderzył konia piętami i pomknął dalej.
— Zemsty! Zemsty! — ryczał, zgrzytając zębami.
Jeźdźcy nie ścigali go więcej, a on już nigdy potem nie zjawił się w domu dumnych „nakomse“...
Postanowił sobie wtedy, że zostanie księciem panującym. Do jego rąk przejdzie władza. Nastanie chwila zemsty. Wiedział jednak, że z nakomse trzeba sobie poczynać ostrożnie, bo oni wcale nie liczyli się z panującymi w prowincji książętami, uważając ich za niższych od siebie, jako nie należących do dynastji Ubri.
— Większość panujących książąt stanowią zasłużeni pachołkowie Moro-Naby, rządcy jego dóbr! — mawiali zwykle nakomse. — Oni nigdy nie widzieli oznak naszej uległości i naszych darów. My, potomkowie Ubri, uznajemy tylko Moro-Naba!
O wrszystkiem tem myślał książę Kobra, gdy, spostrzegłszy, że nikt go już nie ściga, zwolnił szalony bieg wiernego ogiera.
— Zemszczę się! — krzyknął, grożąc pięścią pozostałym w tyle przeciwnikom i czując, jak palą go zadane przez dziewczynę razy.
Teraz, po wyborze, mógł dokonać słodkiej zemsty.
Po wstępnych ceremonjach objęcia rządów i ucztach, na które nikt z rodu Kohanu-Ubri nie przybył, przystąpił Kobra do wykonania planu.
Pewnego dnia, po spożytej wieczerzy, udał się do swojej komnaty i kazał pachołkowi przywołać do siebie jeźdźca, przybyłego po zachodzie słońca.
Po chwili stanął na progu człowiek, otulony starannie w burnus.
— Odejdź! — rzekł Kobra do pachołka.
Książę i nowoprzybyły jeździec w zakurzonych żółtych butach i skrwawionych ostrogach pozostali sami.
— Odkryj oblicze, Zusoba-Naba! — zawołał Kobra.
Gdy gość zrzucił z głowy „haik“, ukazała się zniszczona, pomarszczona twarz o szarej, zwiędłej skórze.
— Spieszno mi! — rzekł przybyły cienkim głosem, pochylając w ukłonie głowę. — O świcie muszę być już w domu, inaczej Kohanu zmiarkują, że wyjeżdżałem na noc w tajemnicy.
— Dobrze! Więc mów! — niecierpliwie wykrzyknął książę.
Eunuch zaczął szeptać, podejrzliwie spoglądając na drzwi.
— Uczyniłem wszystko, jak kazałeś, książę. Masz ich teraz w ręku...
— La zdradziła męża? — krzyknął Kobra, wyciągając szyję.
— Nie! — wzruszając ramionami, odparł Zusoba. — Ona cała jest przejęta dostojeństwem nakomse i wie, że nie wolno zdradzać męża-arystokraty, aby przechować czystość szlachetnej krwi. Zresztą La kocha Kohana-Ubri, o! bardzo kocha!
— Więc pocóżeś tu przyjechał? Chyba nie poto, aby opowiadać mi o miłości Kohanu i La?!
Kobra zaklął straszliwie.
— Nie wpadaj w gniew, książę! — doradzał eunuch. — Powiedziałem ci, że masz ich w ręku.
— Drwisz ze mnie?! — mruknął Kobra i wbił w twarz eunucha nagle ściemniałe od nienawiści źrenice.
— Nie! Przecież za przysługę mam dostać od ciebie wioskę Kiula. Dla mnie to nie są żarty! — odpowiedział Zusoba. — Słuchaj uważnie, książę! Wiesz, że nasze prawo odróżnia zdradę należącej do nakomse żony z pospólstwa od występku żony arystokratki?
Kobra milczał.
— Za młodu więcej przystawałeś z młodymi łobuzami, niż ze starcami, obznajmionymi z obyczajami ludu... Słuchaj więc! Jeżeli zdradzi arystokratę jego żona-prostaczka, dostaje kije, kochanek zaś nawet nie podlega karze podług prawa, chyba, że będzie się na nim mścił zawiedziony małżonek. Inaczej z żoną z rodu nakomse! Po wykryciu zdrady ma być zabita wraz z kochankiem...
— Poco o tem gadasz? — przerwał eunuchowi Kobra. — Sam powiedziałeś przecież, że La nie zdradziła męża!
— Niecierpliwy jesteś, bo goni cię mściwość, jak pantera kobę[62]! — odciął się Zusoba. — Nie dajesz mi skończyć, a czas upływa. Słyszę, że już koguty pieją po raz wtóry! Muszę wracać za chwilę...
— Skończ!... — mruknął książę i zgrzytnął zębami.
— Prawo nasze i obyczaje żądają od żony dumnego „nakomgi“, aby była bez skazy i bez cienia winy. Pod groźbą śmierci nie może ona nawet dotknąć kobierca, na którym spał lub siedział obcy mężczyzna. Żaden pospolity Mossi nie ma prawa pod groźbą śmierci dotknąć jej lub należącej do niej rzeczy. Jeżeli zaś mąż wie, że się tak stało, a wybaczy to wykroczenie żonie swojej i nie ukarze śmiałka — wyrokiem Moro-Naby ma być skazany na śmierć wraz z żoną i kochankiem. Twoi wrogowie zginęli. Oni są w twoim ręku, książę! Oni umrą, gdyż Moro-Naba nie lubi dumnych Kohanu!
— Mów! — szepnął Kobra, rozumiejąc, że przebiegły a chciwy Zusoba obmyślił plan zemsty.
— Już trzy razy z krzykiem przybiegałem do Kohanu i oznajmiałem, łamiąc ręce, że prawo domowego ogniska i wierności małżeńskiej, nad któremi mam sobie powierzoną piecze, zostało złamane. Doniosłem memu panu, że widziałem La i białego niewolnika siedzących na jednym kobiercu. On trzymał ją za rękę i, pokazując krzyż, dłonią swoją dotykał jej czoła, piersi i ramion. Wiesz, co powiedział mi nato Kohanu Ubri, dumny „nakomga“?
Kobra podniósł głowę i słuchał.
— Śmiejąc się, powiedział mi tak: „Głupi, stary Zusoba-Naba! Wybaczam tę zbrodnię małżonce mojej i memu niewolnikowi. Możesz spać spokojnie, biedny Zusoba“! Zgodnie z obyczajem, mogę, a nawet muszę teraz donieść o tem memu zwierzchnikowi, dostojnemu Zusoba-Nabie, pilnującemu żon samego Moro-Naby. Rozumiesz?! Czy dostanę teraz wioskę? Będę w niej wójtem wtedy, gdy moi wysoko urodzeni, szlachetni właściciele będą spali twardym, twardym snem...
— Wioska należy do ciebie, Zusoba! — radosnym głosem zawołał Kobra. — Działaj, nie zwlekając! Donoś mi o wszystkiem, przysyłaj zaufanych gońców! Gdy się stanie, co ma się stać, sam odwiozę cię do Kiuli i ogłoszę jej właścicielem i wójtem. Spiesz się!
Gdy umilkł brzęk ostróg odchodzącego eunucha, książę chodził po pokoju, zacierając ręce i szepcąc:
— Dosięgłem was! O, święte „gri-gri“! Uczyńcie, aby godzina zemsty przyszła jaknajrychlej!
W kilka dni później cała ludność pomiędzy Uagadugu a Fadu-Ngurma i Dori była poruszona i wzburzona niezwykłemi wypadkami.
Do księcia Kobry przybył goniec od Zusoby z wieścią, że Moro-Naba dał posłuch jego skardze na Kohanu-Ubri. W nocy przybyli królewscy jeźdźcy, zaaresztowali księcia i jego żonę, a, ponieważ prawo zakazywało związywać lub zakuwać w kajdany „nakomse“, radzili im zaniechać oporu i dobrowolnie udać się przed oblicze surowego Bokari. Jeźdźcy przywieźli ze sobą łańcuch, aby na nim wlec oskarżonego białego niewolnika, lecz ten zdołał się ukryć.
Kobra, dowiedziawszy się o tem, zacierał ręce, gdyż był pewny skazania swoich wrogów. Co do niewolnika, to ten wcale go nie obchodził.
— Zresztą — myślał sobie książę — gdzie się może ukryć biały człowiek? Znajdą go wkrótce i zginie w Uagadugu lub w Fada-Ngurma, jak pospolity zbrodniarz!
Minęło jeszcze kilka dni i po kraju gruchnęła wieść, że Pui-Naba z rozkazu króla dokonał na gwałcicielach prawa i obyczajów nakomse, Kohanu Ubri i jego małżonce La — wyroku śmierci.
Dumne rody, spokrewnione z dynastją, straciły dwu swoich członków, należących do najstarszych w państwie Moro-Naby rodzin arystokratycznych. Nakomse byli przerażeni i zrozpaczeni, lud, jak zwykle pospólstwo, cieszył się z nieszczęścia szlachetnie urodzonych, a nie zawsze szlachetnie sprawiedliwych.
Gdy ta wieść doszła do Fada-Ngurmy, Kobra złożył obfitą ofiarę domowym fetyszom i kazał przyrządzić ucztę, na którą zaprosił swych dawnych przyjaciół ze zubożałej szlachty, czepiającej się dworu panującego, bogatego księcia, niby kleszcze brzucha bawołu.
Już stoły były zastawione i w nowych kalebasach pieniło się bangi i dolo, gdy do Kobry, rozmawiającego z gośćmi, zbliżył się dworzanin i szepnął:
— Książę! W twej komnacie czeka na ciebie Zusoba-Naba. Powiada, że ma pilne i ważne wieści dla ciebie.
Kobra natychmiast wybiegł z sali i wpadł do swej komnaty, szczelnie zamykając za sobą drzwi.
Koło łoża stał człowiek, owinięty w burnus, zasłaniający mu twarz i głowę. Książę poznał burnus eunucha, jego żółte buty z ostrogami — kołczan i wysoką, chudą postać. Zdumiał się zlekka, widząc krwawe plamy na połach jego płaszcza i na ręce, zaciskającej „haik“ pod szyją.
— Co nowego, Zusoba? — spytał Kobra. — Już wiem, że zginęli moi wrogowie. Zemsta moja została dokonana!...
— Lecz moja — jeszcze nie! — zawołał jeździec i, zrucając z siebie burnus, runął na przerażonego księcia. Na jedną chwilę przed oczami Kobry zamajaczyła nieznana, biała twarz i groźne oczy, lecz, schwycony żelaznemi palcami za gardziel, upadł na posłanie i stracił przytomność...
Goście długo czekali na powrót gospodarza, aż posłali naczelnika bram pałacowych dowiedzieć się o niego. Gdy się rozległ z głębi pałacu przeraźliwy krzyk dworaka, wszyscy rzucili się do komnaty księcia. Kobra leżał martwy. W jego głowie tkwiła głęboko wbita strzała o zatrutem ostrzu, o czem świadczyła czarna smoła, oblekająca żelazo...
Wszyscy zaczęli się cofać w przerażeniu.
Naczelnik bram już szykował dla posłania królowi konia, uwiązywał mu do ogona pęk zielonych liści karite, aby Moro-Naba wiedział, że Kobra, książę na Fada-Ngurma, nie żyje.
Zamordowany pozostał sam. Paląca się lampa skąpo oświetlała obszerną komnatę i szerokie łoże.
Na rzeźbionej półce nad wejściem stały drewniane i gliniane rodowe fetysze — posążki o potwornych kształtach i strasznych twarzach.
Wybałuszały ślepe oczy i krzywiły szerokie, nabrzmiałe wargi.
Śmiały się?
Mogły się śmiać niekształtne, wykoszlawione, zbutwiałe bożki, gdyż one wiedziały, że się stało zadość gorącej prośbie księcia Kobry. Przecież sam władca Fada-Ngurmy błagał, patrząc w ich oblicze:
— O, święte „gri-gri“! Uczyńcie, aby godzina zemsty przyszła jaknajrychlej!
Bożki służyły wiernie od wieków przodkom Kobry. Służyły też i jemu, a — więc błagania jego zaniosły przed tron niewidzialnego Twórcy i Władcy Ammo, rodzica Nieba i Ziemi, a On — Przedwieczny Sędzia — wydał swój sprawiedliwy wyrok.



ROZDZIAŁ XIX.
BIAŁA FALA.

Widziałem przed laty duże jezioro, otoczone ziemią Azji, tajemniczej, nasiąkłej krwią i brzemiennej prochami dążących na zachód ludów. Z żółtych, niespokojnych fal wyłaniała się jeszcze mała wyspa. Pozostały na niej ruiny murów, kilka nagich drzew i resztki warownych baszt. Nagle zerwał się wicher i jął smagać jezioro nielitościwym biczem, aż okryło się białą pianą i, objęte wściekłością buntu, rzucać zaczęło szeregi bałwanów kipiących, miotających się w zmaganiu z powietrznym katem.
Ten chłostał raz po raz, coraz potężniej i okrutniej. Wtedy w złości bezsilnej, a może w rozpaczy, fale cofnęły się nagle i z groźnym poszumem, z urwanym rykiem, z zapamiętałym pluskiem zaczęły wpijać krocie białych zębów w niski brzeg samotnego szmatu ziemi, lizać żołtemi, ostremi językami trzęsące się mury, zmurszałe baszty, zbutwiałe drzewa, aż runęły i, porwane przez kotłujący się wir, otwarły falom drogę...
Z mgławicy wspomnień wynurzyły mi się te już zacierające się obrazy, gdy słuchałem opowieści o losach potomków łowcy Riarego, o sprawiedliwym bogu Ammo-Uende, o potwornych, próchniejących, a potężnych fetyszach, przechowujących na sobie niewidzialne ślady błagalnych, gorejących wiarą i nadzieją oczu setek pokoleń Mossi, o tajemniczym białym niewolniku, co z krzyżem, znakiem zwycięstwa śmierci, śmierć przyniósł do rodu wysoko urodzonych potomków Ubri.
Na tle tych obrazów przeszłości i teraźniejszości nieznana ręka coś kreśliła, a z każdem jej dotknięciem występowały na ściemniałej, zamglonej powierzchni nowe plamy, żywe, jaskrawe, nieraz rażące, niemal sprawiające ból...
Były to plamy aroganckich kontrastów.
Jak wzburzone bałwany dalekiego jeziora zniszczyły resztki dawnej twierdzy chińskich najeźdźców, tak fale morza białej rasy, nieulękłej i wytrwałej, biły w brzegi i w serce czarnego lądu, porywając za sobą stare przesądy i obyczaje i piętrząc na ich gruzach nowe, do zjaw podobne gmachy, drogi, pola, plantacje, prawo.
Myślałem o tem, siedząc pewnego dnia w samochodzie p. Heslinga.
Jechaliśmy piękną, wysadzaną kailcedratami drogą, przecinającą księstwo Kaja. Gubernator rozmawiał o nowych mostach i składach bawełny z komendantem Michelem, ja zaś myślą swoją byłem daleko, w ciemnej pomroce wieków i w ciemniejszej od niej mgle przyszłości.
Czy białe fale zburzą do szczętu warowne mury i baszty prostaczej, rzewnej wiary pierwotnych ludów, jak się to stało na niskiej wyspie, wyglądającej ze spienionego żółtego jeziora, i czy, jak było tam, pomkną dalej, niosąc zagładę? Czy, dobiegłszy do przeciwległego brzegu, fale te przyniosą wyłącznie zniszczenie, czy też przechowają w swoich wirach płodne ziarna nowego życia i dokonają potężnego siewu, który pustynię zmieni w ciemne bory, w barwne, radosnem kwieciem pokryte łąki lub w złociste, żyzne łany?
A tymczasem samochód mknie, mijając nagie, olbrzymie baobaby, wioski prostodusznych tubylców, skutych rozpalonym łańcuchem słońca-tyrana, w męce i wysiłku pracujących na polach bawełny pod smaganiem miljonów płomiennych biczów.
Koła wozu, objeżdżającego most, skaczą po okrągłych kamieniach wyschłego łożyska Białej Wolty.
Trzech tubylców rozprawia o czemś, wymachując rękami i spoglądając z trwogą na dżunglę. Trzymają w rękach luki i mają twarze wylękłe.
Samochód staje.
Gubernator zapytuje o przyczynę niepokoju.
Tubylcy wszyscy naraz zaczynają mówić:
— Dwa lwy włóczą się po dżungli. Wczoraj wychodziły na drogę i napadały na przechodniów. We wiosce Korsimoro porwały dwie owce... Stare to lwy!... Już nie mają sił i szybkiego biegu, aby dogonić w brussie antylopę... Napadają więc na najbardziej bezbronne i powolne ofiary — ludzi i bydło domowe. Chcemy zapolować na lwy, lecz boimy się. Mało nas!... Tylko trzech mogło pójść... Inni bowiem zajęci są znoszeniem bawełny na składy w Korsimoro.
Gubernator obiecuje wysoką nagrodę za zabitego lwa. Ruszamy dalej.
Wieś Korsimoro... Duża, bogata wieś z obszernym placem pośrodku. Tłum tubylców z koszami, napełnionemi bawełną, zaległ plac. Kilku europejskich kupców dzieli pomiędzy sobą całą dostarczoną bawełnę, tłoczy się przy wadze, kontrolowanej przez urzędników kolonjalnych, wypłaca tubylcom należne pieniądze...
Na spotkanie gubernatora wychodzi komendant Kaji, dawny oficer, olbrzym, o marsowej twarzy, noszący nazwisko Bourrouillou, co przypomina odgłosy dalekiego grzmotu; obok komendanta kroczy majestatycznie wasalny książę Kaji-Busuma-Naba.
Obchodzimy rynek, oglądamy bawełnę; gubernator kontroluje kontrakty europejczyków i Syryjczyków z murzyńskimi plantatorami, wagę, gatunek towaru, rozmawia z najwybitniejszymi rolnikami, daje wskazówki komendantowi i jego pomocnikom, wysłuchuje kupców, robi przegląd automobilów ciężarowych, mających przewieźć nabytą od tubylców bawełnę na kolej do Buaké.
Po skończonym obchodzie rynku i składów, komendant i jego małżonka podejmują nas śniadaniem w obszernej chacie miejscowego wójta. Konserwy, kurczęta à la Uolof,[63] pieczone dzikie perliczki, papaja, ser, wino czerwone i szampańskie, a ponadto lód, specjalnie dostarczony z Uagadugu, i bardzo dobra, smaczna woda z głębokiej studni.
Wychodzimy na plac. Na wprost domu wójta usiadł w otoczeniu świty książę Busuma-Naba; za nim zgromadził się tłum mieszkańców wioski i plantatorów, przybyłych na rynek z rodzinami i niewolnikami. W tłumie tubylców o krótkich włosach spostrzegłem mężczyzn o dość misternej fryzurze i niezwykłych nacięciach na twarzy. Wyjaśniono mi, że są to oznaki arystokratów — „nakomse“, odróżniające ich od pospólstwa.
Tymczasem świta księcia i najbliższe jego otoczenie zaczęły składać mu pokłon „pussi“. Busuma-Naba powstał i zaprosił gubernatora na zabawę.
Była to już znana mi z podróży po Marokku i Algerji „fantazja“.
Wyszliśmy na obszerną płaszczyznę tuż za wsią i zajęliśmy miejsca.
Busuma-Naba w stożkowatym, splecionym z dudumy,[64] szerokim kapeluszu, w białym burnusie, przepasanym zieloną szarfą, w czerwonych butach z dużemi ostrogami, noszonemi niegdyś przez konkwistadorów, dał znak.
Podprowadzono mu gorącego, cisawego ogiera pod pięknym czaprakiem, lśniącem od czerwieni i srebra siodłem, z szeroką, kutą przyłbicą i naocznikami. Z tyłu spuszczało się do połowy ogona pasmo skóry, suto haftowanej złotem. Z rzemieni uzdy i z przyłbicy zwisały pęki piór i włosów.
Książę lekko wskoczył na siodło i oparł stopy o szerokie maurytańskie strzemiona.
Świta, ministrowie, eunuchy, nakomse i mastelarze poszli za jego przykładem.
Pachołkowie podali broń. Były to miecze o rękojeściach krzyżackich, tureckich i arabskich, o pochwach ze skóry, srebra i aksamitu, oszczepy o szerokich ostrzach i całkowicie żelazne, misternie cyzelowane i nabijane srebrem dziryty, łuki i kołczany, pełne strzał.
Dowodzeni przez księcia jeźdźcy odjechali aż na koniec obszernej płaszczyzny i, zwróciwszy konie, defilowali przed nami, przechodząc krótkim galopem.
Parskały i rżały dziarskie ogiery, gryzły się w biegu, stawały dęba, robiły szalone skoki.
Za dwustu jeźdźcami mknęła złocista kurzawa i ciężka fala huczących bębnów bojowych i basowych dźwięków balafonów.
Jeźdźcy zawrócili raz jeszcze, Busuma-Naba podniósł miecz nad głowę. Umilkły bębny, natomiast przeraźliwie, budząc niepokój, jęknęły piszczałki i pobiegły, skacząc, wysokie tony balafonów.
Z okrzykami i wyciem pomknęły zbite, skotłowane szeregi jeźdźców, wyrzucając wgórę połyskliwe klingi pałaszy i łapiąc w powietrzu drążki dzirytów. Wszystko się zmieszało w nawałnicy pędzących ciał końskich i ludzkich. Zwykły niewolnik-masztalerz, jeździec zapalony, przeganiał księcia, eunuch ścigał się z dumnym „nakomgą“, Busuma-Naba i wyprzedzał obcego giermka...
Zdziczała nagle wataha, niby skłębione w trąbie samumu złośliwe, niezwalczone dżinny-duchy, przecwałowała przed nami i odrazu znikła, pogrążona w kłębach żółtej, suchej ziemi, wyrwanej i na pył zmiażdżonej mocarnemi kopytami pianą okrytych, żarem buchających ogierów.
Jednak ciężkie strugi słońca, sączące się z bladego, do bieli rozpalonego nieba, szybko przybiły kurz do ziemi. Znowu wynurzyła się zbita czereda koni i ludzi, a szła krótkim galopem. Jeźdźcy co chwila zdzierali rwące się, unośne ogiery, wściekle trzęsące łbami i miotające pianę z żujących wędzidła warg.
Były to nieduże konie rasy Yagha, o małych, niezwykle twardych kopytach, niezastąpionych na kamienistym gruncie.
Książę Busuma-Naba zeskoczył z konia i oddał wodze i miecz pachołkowi, trzymającemu strzemię.
Złożyliśmy podziękowanie księciu i starszyznie, pożegnaliśmy urzędników i wkrótce pędziliśmy samochodem do Uagadugu.
W stolicy gubernatora Francji i króla Mossi spędziłem zaledwie jeden dzień i znowu pojechałem z p. Heslingiem do Sarji, gdzie władze francuskie założyły rolniczą stację doświadczalną. Cel jej — zbadanie warunków najwydatniejszej kultury bawełny na suchych polach oraz nauczanie tubylców nowych sposobów rolnictwa, używania wołów do pługów amerykańskich, stosowania współczesnych narzędzi rolniczych i gospodarki racjonalnej.
Do Saria przybywają młodzi „nakomse“ i synowie bardziej zamożnych wieśniaków, których wraz z roboczem bydłem posyłają tu na naukę książęta Mossi. Po przejściu praktycznej szkoły powraca młodzież do domów, a prowincja otrzymuje w ten sposób dostatecznie przygotowanych instruktorów, nauczone do chodzenia w uprzęży woły oraz pługi, ofiarowywane w postaci premjum przez administrację.
Tu znowu ujrzałem rozmach wysiłku, godny wielkiego uznania.
Przed dwoma laty panoszyła się na miejscu tej fermy-szkoły dziewicza dżungla. Teraz posiada Saria 40 hektarów wspaniałej roli, gdzie zamiast 80 kg bawełny zbiera się już z hektara 700 kg, a, ulepszając drogą selekcji nasiona tubylczej bawełny, ma wydatność dojść do 1000—1200 kg. Oprócz bawełny produkuje ferma proso, arachidy, tytoń, kukurydzę, a w błotnistej kotlinie i na jej brzegach widziałem pola ryżowe, ogród warzywny z grzędami doskonałych ogórków i pomidorów oraz łan... pszenicy. Tu i owdzie spostrzegłem szeregi kaktusów-agaw i zarośla bambusów.
Piękne byki mają przygotowany pokarm, złożony w duże stogi, stojące na platformach, opartych na palach, aby szczury, myszy i termity nie niszczyły paszy.
Przez Sarię przechodzi wyschłe łożysko małej rzeczki.
Podczas ulew rzeczka staje się rzeką i zatapia znaczny obszar niżej położonej roli. Wtedy zjawiają się tu krokodyle. Nie wszystkie one zdążają porzucić rzekę przed okresem suszy, więc ukrywają się gdzieś, czekając na lepsze czasy.
Dyrektor fermy, były oficer rosyjskiej gwardji, obecnie dyplomowany agronom francuski, p. W. A. Petrow, opowiadał mi o obyczajach tych płazów i o niezwykłem polowaniu na nie w okresie suszy.
Krokodyle kryją się w norach, wykopanych w brzegach rzeki. Najbliżej do wyjścia, a więc tam, gdzie jest więcej powietrza, śpią stare okazy, młode krokodyle — głębiej.
Polowanie odbywa się w ten sposób, że tubylcy przy wyjściu ze skrytki zapalają ognisko lub siarkę, skierowując dym w stronę nory. Stare krokodyle, tratując i dusząc małe, zaczynają natychmiast uciekać w głąb kryjówki, nigdy jednak na powierzchnię ziemi nie wychodząc. Po pewnym czasie murzyni rozkopują norę i wyciągają zdobycz.
Gdy powróciliśmy do domu, oczekiwała na mnie miła niespodzianka. Otrzymałem zaproszenie na doroczne polowanie Mossi.
Gubernator uprzedził nas, że nie możemy spodziewać się obfitej zdobyczy myśliwskiej, lecz upewniał, że będziemy mieli wrażeń coniemiara i że aparaty nasze także nie będą próżnowały.
Nie zniechęciło nas to bynajmniej, bo nie na rozlew krwi zwierzęcej i ptasiej przyjechaliśmy do zachodniej Afryki, lecz na poznanie ludzi, przyrody, nieznanych bogów i wszystkiego tego, co stanowi i co pięknem czyni życie na tej ziemi niezgłębionej tęsknicy i niewypowiedzianej radości.
Pojechaliśmy.
Na czele naszej wyprawy stanęło dwóch wodzów. Jeden — strateg; był nim Balum-Naba; drugi — główny intendent, dzielny, wesoły komendant Michel.
Drogą, prowadzącą do granicy angielskiej kolonji Złotego Wybrzeża, samochodami i konno dotarliśmy do brzegów Czerwonej Wolty.
Jadąc zauważyliśmy wielki ruch po wsiach, na drogach i ścieżkach, wijących się w brussie. Ze wszystkich stron ciągnęły mniejsze i większe oddziały czarnych myśliwych.
Łucznicy, obwieszeni amuletami łowieckiemi, z kołczanami, pełnemi zatrutych strzał, szli, prowadząc na smyczy małe, do chartów angielskich podobne psy, drepczące tuż przy nodze panów.
Każdy taki oddziałek, kierujący się na wskazane mu zawczasu miejsce, posiadał swego muzykanta, przygrywającego na flecie z bambusu lub z wypalonego wewnątrz kawałka mahoniu. Niektórzy trąbili w rogi myśliwskie o głuchych, ponurych tonach.
Gdzieniegdzie spotykaliśmy jeźdźców, samotnych lub otoczonych nieraz liczną świtą, uzbrojoną w luki, oszczepy, miecze i stare strzelby skałkowe o długich, ciężkich, lufach.
Bogaci „kamberes“ i „nakomse“ jechali na pięknych koniach, mając ze sobą dobre strzelby myśliwskie lub nawet karabiny.
Zatrzymaliśmy się w urządzonym dla nas obozie. Była to cała wioska, złożona z szałasów, skleconych naprędce z bambusu i mat słomianych. Ludność tej wioski, powstałej na rozkaz energicznego Michela w szczerej dżungli, dochodziła do pięciuset ludzi, gdyż oprócz nas i kilku zaproszonych europejczyków rozlokowali się tu Balum-Naba, Gunga-Naba[65] i trzech książąt ze swemi soroné, świtą i strażą.
Według modły europejskiej można było, siedząc przy swoich schroniskach, polować przez cały dzień, gdyż co chwila przelatywały nad obozem turkawki, zielone, dzikie gołębie, a tuż w krzakach psy raz po raz płoszyły kuropatwy, perliczki i skalne kurki.
W tym obozie przemieszkaliśmy kilka dni, spędziwszy bardzo wiele miłych chwil, gdy po męczącej włóczędze przez dżunglę, przed zachodem słońca zbieraliśmy się w dużej szopie i zasiadaliśmy do stołu, obficie przez komendanta Michela zaopatrywanego nie tylko w różne wytworne dania i doskonałe — wino, lecz nawet w lód, dostarczany codziennie samochodami z Uagadugu.
Tu, w dżungli, nieraz dzwoniły szklanki i grzmiały okrzyki na cześć naszej ojczyzny.
Polowania murzyńskie odbywają się według zasad, stosowanych przez wszystkie szczepy afrykańskie.
Oddziały pospolitych łuczników dostają z wieczora rozkazy i wyruszają na noc, otaczając znaczną przestrzeń brussy. O świcie wszystkie oddziały zaczynają się posuwać ku środkowi, tworząc w miarę zbliżania się nieprzerwany łańcuch. Tropiciele Mossi umieją tak się czaić, poruszać się bez najmniejszego szelestu, że nieraz bywałem tuż obok czarnych łuczników nie mogąc żadnego z nich wypatrzeć na szaro-żółtem tle suchej trawy i opalonych krzaków.
Na tych polowaniach można widzieć czasami niezwykłe sceny.
Koło strzelców już otoczyło dżunglę. Starszyzna, uzbrojona w strzelby, zajęła wybrane dla niej stanowiska. Tropiciel, prowadzący naganiaczy, idących bez hałasu, wczołgał się, jak wąż, do środka kotła, wywęszył, wypatrzył wszystko, odczytał każdy ślad na suchej ziemi, zrozumiał znaczenie każdej odgryzionej gałęzi, zdartej kory, każdej skazy na kamieniu.
Ze szczytu pagórka cała otoczona zewsząd część dżungli — jak na dłoni.
Z biciem serca można się przyglądać, jak wypadają z chaszczy antylopy, spłoszone nie hałasem, lecz raczej zaczajoną ciszą, jakąś wiszącą w powietrzu ukrytą groźbą.
Wybiegają i mkną przed siebie rude i ciemno-szare, lekkie w pędzie zwierzęta, ufne w siłę sprężystych nóg, czujące bliskość nowych, bezpiecznych gąszczów. Nagle rozszerzają się im latające chrapy, chwytające wraz z prądem powietrza jakiś obcy, zupełnie zbliska zalatujący zapach. Jeszcze skok i — tuż za krzakiem wyrasta wyprężona w napięciu luku postać strzelca. Błyskawiczny, nieuchwytny zygzak czyni w okamgnieniu wylękłe, a czujne i baczne zwierzę, mknie na prawo, lecz znowu zalatuje je ten sam budzący trwogę zapach. Antylopa staje, jak wryta, węszy, patrzy i słucha... Wtedy z przeciągłym poświstem wbija się w nią zatruta strzała lub grzmi karabin.
Trochę dalej, przywarłszy plamiste ciało do ziemi, jak węże, czołgają się drapieżcę: ryś i cyweta. Chwilami znikają z oczu, bo się zaczaiły w kępie wysokiej trawy. Długo trzeba macać wzrokiem każdy kamień, każdą spaloną gałęź lub spróchniały pieniek, aby wypatrzeć, raczej zgadnąć drapieżników. Dopiero wtedy uda się ich dostrzec, gdy błysną w słońcu żółtemi ślepiami, gorejącemi przerażeniem i wściekłością.
Mała polanka wśród traw... Przemykają się przez nią, jak widma... Wpadają do zarośli palmowych krzaków i nagle płaszczą się przy ziemi, bo widzą człowieka. Nie spuszczając z niego wytężonego wzroku, czołgają się ku wysokiej trawie, nie widząc, że tam stoją czarni, nadzy ludzie, że podnieśli oszczepy, że czekają już na swe ofiary.. Dopełzły i odrazu kilka szerokich ostrz przygwoździło rysia do ziemi. Cyweta gwałtownym rzutem, mignąwszy pręgowanym ogonem, miotała się na polance, lecz padła, ugodzona grubym śrótem.
Nagle ostrzegawczym rykiem odezwał się róg tropiciela; oglądać się zaczęli ukryci za krzakami naganiacze, nadsłuchiwać i ostrożnie dotykać amuletów.
Po chwili zaczęli się cofać, odchodząc na prawo i na lewo, jak gdyby otwierając komuś możnemu szerokie i wolne przejście.
Nieraz bywa to istotnie możny pan — bezgrzywiasty, płowy, jak piachy pustyni, lew, władca i postrach dżungli.
Ludzie zbudzili go w jego królewskiem legowisku, więc podniósł głowę i długo słuchał i oglądał okolicę. Domyślił się, co się dzieje w jego posiadłościach, zrozumiał, że jego odwieczny wróg, człowiek, wtargnął do dżungli, siejąc zniszczenie, bo oto buchnął strzał gdzieś daleko, po nim drugi, przemknęła spłoszona antylopa, nawet nic spostrzegłszy jego, przed którym wszystko drżało...
Tuląc uszy i zlekka ukazując kły, lew ruszył w przeciwną stronę.
Rozstąpiły się przed nim szeregi uzbrojonych tylko w łuki i dziryty myśliwych, a on obejrzał się raz jeszcze i wielkiemi susami jął sadzić przez kamienie i niewysokie krzaki, aż zapadł gdzieś w chaszczach na błotnistym brzegu, wychylił się z nich po chwili, przebrnął rzekę i pędził dalej i dalej, chrapliwie dysząc.
Stado małp, skacząc i niespokojnie rechocząc, dobiegło do wysokiego drzewa i wdrapało się aż na sam szczyt.
Koło strzelców zwężało się coraz bardziej. Już nie było to jedno koło, lecz — dwa, po nim — trzy, nareszcie cztery. Na małej przestrzeni, otoczonej tłumem ludzi, miotały się zamknięte ze wszystkich stron antylopy, drobne drapieżniki i padały pod ciosami oszczepów i ciężkich kijów. Co chwila wylatywały z łopotem skrzydeł i trwożnym krzykiem kuropatwy, dropie, kury faraonowe, perliczki, przepiórki, lecz rażone kijami i drzewcami oszczepów, spadały w trawę, aby już nigdy się nie podnieść.
Pozostawały tylko małpy, zaczajone na nagich gałęziach potężnego drzewa-starca. Do niego zbliżyli się ministrowie, książęta, nakomse i sędziwi wójtowie, posiadający broń palną. Grzmiały wystrzały. Dymem osłoniła się dżungla, niby kryjąc swoje oblicze przed widokiem wstrętnej rzezi. Z drzewa spadały zabite małpy, głucho uderzając o twardą ziemię, ranne niezgrabnie czepiały się gałęzi i, prężąc ciała, usiłowały wspiąć się jaknajwyżej, lecz strzelby ziały ogniem i strącały je na ziemię.
Wkrótce tylko trupy zwierząt i ptaków pozostały na wypalonej, żałobnej polanie. Myśliwi dzielili zdobycz podług ustalonego obyczaju i tuż na miejscu wycinali wątroby i serca zwierząt, piekli na ogniu i pożerali chciwie, radośnie, bez miary.
Z krzykiem wyłoniły się nowe tłumy. Były to kobiety — żony, córki, dążące za strzelcami. Niosły kosze na głowach i szerokie maczety w rękach. Gdy podział zdobyczy zakończono, odeszły, niosąc napełnione mięsem i skórami kosze, ociekające krwią...
Wioski Mossi posiadają dużo drobiu, owiec, kóz i byków — więc mieszkańcy zawsze mogą mieć mięso. Dostarczają go także pola prosa i bawełny, gdyż tam roi się od zajęcy i kuropatw.
Skąd więc ten pęd do mięsa podczas polowań, pęd nieprzezwyciężony, a tak potężny, że tubylcy zjadają wszystko, co trafi pod strzał lub pod uderzenie maczetą i kijem?
Widziałem, jak po polowaniu piekły się na węglach ogniska, dymiąc, wątroby antylop, tygrysiastych kotów, cywet i zajęcy.
Może jest to jakiś wpływ słońcu na organizm czarnego człowieka, potrzebującego w pewnych okresach nadmiaru pokarmu mięsnego?
Może w pożeraniu znacznej nieraz zdobyczy w ciągu jednego dnia — brzmią jeszcze echa dawnych czasów?
Może wygnane niegdyś z jakiejś jałowej, niegościnnej ziemi-praojczyzny, nękane głodem hordy „synów Kaina“, wędrujących w nieznane krainy, docierały do miejscowości, obfitujących w zwierzynę, i tu w pośpiechu usiłowały wzmocnić swe znużone mięśnie, ożywić upadające siły?
Czyż podczas swoich wypraw nie znalazłem odpowiedzi na te obydwa pytania?
Biali ludzie, pracujący w kolonjach, potrzebują obfitego mięsnego odżywiania. Bez niego zapadają na zdrowiu, tracą energję.
Poganiacze wielbłądów w pustyni Gobi i Saharze żywią się przez długie tygodnie mączną strawą, lecz, przybywając do miejsc zaludnionych, z jakąś zwierzęcą żarłocznością zjadają potworną ilość mięsa; nieraz nie mają nawet cierpliwości na przyrządzenie mięsa i pożerają surowe, krwawiące jeszcze kawałki, wysysają z rozbitych kości szpik, wyjadają mózg z uciętych przed chwilą łbów baranich.
Fizjologja czy dziedziczność koczownicza są podłożem ohydnych scen, podpatrzonych na polowaniach tubylców.
Murzyni polują nie dla zabawy łowieckiej, nie dla sportu. Celem polowań jest zawsze mięso, jaknajwięcej mięsa!
Gdy się zabije na polowaniu bawoła, hipopotama lub słonia, tropiciele nieraz piją ich krew, włażą do ich wnętrza z nożem w ręku i pożerają surowe mięso i sadło bez żadnej miary, zapamiętale i chciwie. Wychodzą okryci posoką zwierza, nieprzytomni, pijani krwią...
Łatwo zrozumieć, że w tych warunkach nie chcą oni, aby biały myśliwy przyjmował udział w ich łowach, i zawsze potrafią go usunąć, skierowawszy na taką placówkę, gdzie niefortunny sportsmen nie ujrzy nic, oprócz srok, sępów i drozdów.
Europejski myśliwy niechętnie też poluje podczas zbiorowych łowów, bo nie trudno tu dostać strzałę w piersi lub w plecy, a jeszcze łatwiej zranić zaczajonych naganiaczy. Najważniejszą zaś przyczyną wstrętu do takich polowań jest ohydne widowisko mordu, dokonywanego na osaczonej zewsząd zwierzynie.
Największą atrakcję polowań murzyńskich stanowi możność obserwowania ludzi i zwierząt. Tego miałem jednak podostatkiem w okolicach Czerwonej Wolty, więc z wielką radością przyjąłem wiadomość, że możemy powracać.
Był już wielki czas! Na niebie wieczornem już nieraz pełzły ciężkie, szare i czarne chmury — zwiastuny zbliżających się tornado. Nadchodził okres, w którym po kaskadach słonecznych promieni zaczynało niebo wylewać smugi i potoki ciepłego deszczu, zamieniającego suche wąwozy w wartkie potoki, piękne zaś drogi — w gąszcz nieprzebytej brussy.
Należało się spieszyć, aby przed ulewami zdążyć do portu.
Powróciliśmy do Uagadugu i odrazu przystąpiliśmy do pakowania bagaży; musiałem wykończyć korespondencję do kraju i dla „Corriere della Sera[66], oraz wyekspedjować do Polski różne paczki ze zbiorami.
Jednak nawet ostatnie dni, spędzone w Uagadugu pod dobrotliwem skrzydłem gubernatora Heslinga, nie przeszły dla mnie bez śladu.
Po zachodzie słońca stawiano zwykle przy naszym domu na warcie czarnego żołnierza, aby strzegł naszych bagaży, złożonych na otwartej werandzie.
Nasz Cerber zjawiał się punktualnie, lecz, gdy zmrok zapadał, przychodziła jego żona i przynosiła małżonkowi szeroki mat słomiany i posiłek. Mat zaścielano pod drzewem kapokowem i po kolacji małżeństwo najspokojniej w świecie układało się do spoczynku. Przychodząc późno do domu od Heslingów lub Michelów, zdaleka już słyszeliśmy basowe chrapanie wartownika i delikatne pogwizdywanie jego małżonki.
Gdyby pomiędzy uczciwymi Mossi znalazł się złodziej, z pewnością mógłby wynieść całe nasze mienie, dodawszy do niego stróża i jego arcy-czarną połowicę.
Jednak ten prosty żołnierz, rozmawiając ze mną, dopomógł mi w zrozumieniu duszy ludu Mossi.
Pewnego razu, zauważywszy, że mały, może siedmioletni chłopak przynosił mu jedzenie, zapytałem, jak liczną rodzinę posiada nasz wierny obrońca.
— Miałem trzy kobiety — odpowiedział — lecz dwie umarły. Jesteśmy teraz we dwoje z żoną.
— A ten chłopak nie jest chyba twoim synem?
— Nie! — rzekł. — Jest to wychowaniec wsi. Pewna wdowa powierzyła nam po śmierci opiekę nad swem dzieckiem.
— Po śmierci, powiadasz? — zapytałem. — Jakże to było?...
— To zwykła rzecz! — oświadczył. — Gdy umiera wdowa i pozostawia po sobie dziecko, sąsiedzi otaczają ciało zmarłej i pytają się jej, co mają uczynić z dzieckiem.
— W jaki sposób się pytacie?
— Wołamy czarownika — „bara“ i prosimy, aby dowiedział się od zmarłej, co myśli o losie dziecka. Bara kładzie dziecko na piersi matki i czeka. Jeżeli trup się poruszy, ma to oznaczać, że matka chce zabrać dziecko ze sobą. Wtedy bara pozostawia sierotę na brzegu rzeki.... Krokodyle, hijeny, lub drapieżne ptaki pożerają dziecko. Jeżeli jednak zmarła leży spokojnie, znaczy to, że chce, aby sąsiedzi wychowali sierotę. Takiem dzieckiem wsi jest mały Romalassi...
Słuchając tego opowiadania, zrozumiałem, że szybko rozkładające się w upale ciało istotnie może wykonywać pewne ruchy. Widziałem to na zabitych podczas polowania zwierzętach; poruszały nogami, uszami i powiekami pod wpływem ciśnienia rozwijających się we krwi i w kiszkach gazów; zrozumiałem też, że, kładąc na piersi zmarłej dziecko, czarownik może wywołać przesunięcie się gazów i pewne ruchy martwego ciała. Jednocześnie przyszła mi myśl, że bądź co bądź los sieroty zawsze jest w ręku bara...
Może on zachować dziecko przy życiu, lub, otrzymawszy zapłatę od wójta wiejskiego, zgubić biedactwo.
— Jak myślisz — zapytałem żołnierza — czy matka Romalassi wie, że jej syn dobrze się chowa?
— Część jej duszy pozostała przecież w pobliżu wsi, a druga — jest na szczycie wysokiej góry, gdzie wielki bóg, Naba Uende, panuje w szczęśliwem królestwie zmarłych!
Znowu usłyszałem dochodzący z otchłani minionych wieków pomruk egipskich i chaldejskich wierzeń, ustalonych przez wtajemniczonych kapłanów-animistów...
A może ta szczęśliwa kraina zmarłych była naszym chrześcijańskim rajem, królestwem bożem, o którem rozpowiadali apostołowie Zbawiciela, gdy przybyli na północ Afryki i w grotach Sfaxa[67] założyli pierwszą gminę wyznawców Chrystusa...
Temi samemi łożyskami płynęły legendy, mity i kulty, zrodzone w Mezopotamji, nad Nilem i w Nazarei.
Przecież zawędrowały aż tu, do kraju Mossi, boska trójca z Teb, stożkowate ołtarze-fetysze, te namacalne pozostałości dawno zapomnianego kultu Baala, a imię proroka Aissa-Jezusa powtarzały przed wiekami miljony barwnych ludzi na północy, a setki tysięcy ich — w sercu czarnego lądu.
Dlaczegożby piękny obraz królestwa bożego nie mógł się z biegiem czasu przeistoczyć w górzystą krainę, gdzie panuje przedwieczny Naba-Uende, najwyższe bóstwo, dalekie i niedostępne, ustępujące powoli miejsca — wrogiej potędze — słońcu, bóstwu żeńskiego rodzaju, obsługiwanego przez wielkich kapłanów Hogo-Uango. Znaki tego słonecznego boga — swastykę — spotkałem śród Mossi, wyciętą na klindzie miecza i naszytą na hełmie starego tropiciela słoni.
Pożegnawszy naszych przyjaciół w Uagadugu, wyruszyliśmy na południe, pozostawiając poza sobą kraj Moro-Naba.
Znowu mijamy wioski, gdzie w nieznanych skrytkach stoją rodowe fetysze, gdzie z ołtarzy spływa krew ofiarnych ptaków, gdzie czarownicy rozmawiają z duszami przodków i rozgniewanych bożków, gdzie pędzą średniowieczne życie dumni „nakomse“ i gdzie rolę ich uprawiają tysiące niewolników Gurunsi...
Toną te wioski i te obrazy w złocistej mgle kurzu, pędzącego za naszemi samochodami, lecz z mgły wyłaniają się ciągle nowe obrazy.
Widzę olbrzymie traktory, głęboko brużdżące suchą pierś ziemi potomków czarnych i czerwonych ludzi, fabryki, lokomobile, żniwiarki, irygacyjne kanały, murowane domy i śpichrze, połyskujące pasmo szyn kolejowych, kościoły...
Słyszę jak biją dzwony, a każde uderzenie — to okrzyk groźny:
— Śmierć Hogo Uango! Śmierć Hogo Uango!
Na dalekim horyzoncie widzę twierdzę czarnych ludów, stojącą na wysokiej skale wśród nieznanego morza.
Biją z hukiem i wyciem białe fale w czarny masyw skały, wyżerając w niej groty, wygryzając głębokie szczeliny i wstrząsając posadami starej twierdzy....
Nic znają wytchnienia potężne fale, walą w kamień, ryczą i biegną z sykiem:
— Przyjdzie czas! przyjdzie czas! Jeszcze... jeszcze!...
Na skale, zwisającej nad spienionem morzem, nad chaosem fał, piany i bryzgów, stoi zapatrzony w dal Hogo Uango.
Milczy...



ROZDZIAŁ XX.
WŚRÓD NIEUFNYCH.

Jeszcze zupełnie niedawno na południe od rzeki Buguri, pomiędzy prowincją Bobo-Diulasso i granicą Wybrzeża Kości Słoniowej i Wybrzeża Złotego czuł się biały podróżnik bardzo niedobrze. Brussa tej części Wysokiej Wolty należy do murzynów Lobi.
Wojowniczy szczep, surowy i oddawna nawykły do walk z nadchodzącemi od przeciwległego brzegu Wolty hordami najeźdźców, przetrwał różne czasy i dzieje i pozostał na swojej ziemi.
Lobi nie uprawiali roli, chyba zaledwie tyle, ile wystarczyć mogło dla każdej sukali[68], o czem wiedział ten, który był głową rodu. Pożywienie dla siebie zdobywali w dżungli: mężczyźni — łukiem i oszczepem, kobiety zaś — maczetą, rąbiąc gałęzie i drzewa, obarczone dzikiemi owocami.
Poco im było roli, gdy każdego dnia mogły przyjść luźne oddziały dążących na północ sąsiadów, zniszczyć pracę, zrabować urodzaj prosa i arachidów?
Lobi bronili tylko tych pól, które otaczały sukale, a bronić mogli, gdyż, co zagroda, to — twierdza.
Cztery niskie baszty, stojące na rogach kwadratu, połączone grubemi murami z ubitej ze słomą ziemi, wziętej z kopców termitów. Z baszt i murów wyzierają strzelnice, skąd wypuszczano w łupieżców zatrute strzały. Wewnątrz budowli mieści się całe gospodarstwo, rządzone przez starców, a doglądane przez kobiety.
Krwawe i ciężkie dzieje uczyniły z Lobi ludzi nieufnych.
Gdy Francuzi stali się panami obszarów, przecinanych trzema Woltami, Lobi długo przebywali w nieufności. Przy zbliżeniu się białego człowieka do wioski lub samotnie stojącej sukali — mieszkańcy albo uciekali do dżungli, albo szczelnie zamykali jedyne w murach drzwi, przywalając je od wewnątrz ciężkim kamieniem lub pokraczną kłodą wykarczowanego drzewa. Nic nie mogło wtedy zmusić ich do rozmowy z cudzoziemskim przybyszem. Gdy, zniechęcony, odchodził, często mknęła za nim jadowita strzała.
Obecnie pozostały sukale-twierdze i nie rozchmurzyły się jeszcze ponure spojrzenia Lobi, lecz już dużo się zmieniło w ich obyczajach.
Lobi dobrze pamiętają, że biali lekarze-czarownicy uratowali od cierpień i śmierci setki ich rodziców i dzieci, że magicznym nożem cudownie leczą panoszącą się tu słoniową chorobę i straszliwe wrzody na ciałach dzieci, więc już nie uciekają teraz przed człowiekiem z za morza, tylko z przyzwyczajenia patrzą na niego ponuro, z podełba.
Lobi wyszli już poza swoje sukale i mają pola daleko w brussie, w miejscach, wygodnych dla uprawiania roli. Ten i ów z nich porzuca już dawną, od ojców przejętą w spuściźnie zagrodę-twierdzę, a buduje lekki, przewiewny dom. Dawni nieugięci wojownicy zaczęli już posyłać swoje dzieci do francuskiej szkoły, kupować w sklepach przybyszów tkaniny, papierosy, blaszane kubki i misy, igły i nici, nie bojąc się sprzedawać skór lamparcich, bawełny, masła karite i kauczuku białym kupcom, zaczynają nawet przychodzić do urzędników po radę i po sprawiedliwość.
Tę rewolucję w poglądach Lobi wywołała medycyna białych najeźdźców z dalekiego brzegu nieznanego morza.
Lobi nie są tu bynajmniej najstarszymi posiadaczami ziemi, tak dzielnie przez nich bronionej.
Dziewięć już wieków upłynęło, gdy pierwsi przyszli tu z południa Gurunsi; po nich wtargnęli pobratymcy teraźniejszych Lobi, szczepy Dian i Gan, i wyparli Gurunsi w stronę Uagadugu na żer walecznych Mossi, bo zdarzyło się to przy końcu XIII wieku. Musiały dopiero upłynąć cztery stulecia, aż przywędrowali tu Lobi i osiedli tak mocno, że zdołali wytrzymać najazd Dagarisów, którzy, nie znalazłszy tu urodzajnej ziemi i dobrych pastwisk, pociągnęli dalej.
Lobi wiedzą, że przyszli z innego kraju, i przechowali pamięć o swych dawno umarłych pierwszych rodzicach. W smętne wieczory, gdy szaleje ulewa, gwarzą starcy, że od wschodu przyszły dwie kobiety i jeden młodzieniec, założyli stadło, zbudowali sukalę i stali się przodkami wszystkich Lobi.
Czy ta tak dziwna w swej postaci legenda nie mówi o boskiej trójcy, złożonej z dwóch kobiet: Uei-Nda i Uei-Nga oraz z męża Ammo?
Starcy, kapłani Ziemi, czarownicy, otoczeni młodzieżą, szepcą z przejęciem w dniach wypoczynku od zwykłej pracy na polach i w brussie, że gdzieś wysoko, bardzo wysoko, — wyżej od słońca żyje Uei-Nga, największe, najpotężniejsze z bóstw, którego imienia śmiertelnik wymówić nie może.
Ten Bóg, to Stwórca, bo stworzył cały świat i niezliczone hufce dobrych i złych demonów.
Bóg ten istnieje, lecz jest bardzo daleko, więc pośrednikami pomiędzy nim a światem widomym, boską trójcą i ludźmi są stworzone przez niego demony, żyjące na gwiazdach, w niebie i na ziemi. Bóg zostawił sobie władzę tylko nad niektóremi demonami i podług jego wyroku te duchy z biegiem czasu umierają.
Sunące po wyiskrzonem niebie ogoniaste komety, to upadek w otchłań nieznaną dotkniętego śmiercią demona.
Demony, żyjące śród ludzi, zbierają modły i prośby ludzi, zanoszą je przed oblicze bogów i z ich rozkazu pomagają śmiertelnikom lub chłoszczą ich biczem zemsty i kary.
Najstarsi, wiekowi Lobi wiedzą, że niegdyś kilka demonów chciało odebrać władzę bogom. Rozgniewane potęgi cisnęły ich na ziemię, pozbawiając siły. Nie mogą te duchy zwalczone oderwać się od piersi ziemi, bo ona trzyma je niewidzialnemi ramionami. Gdy duchy zapaliły zarzewie buntu i walki, wezwały ludzi, aby z niemi razem obalili trony bogów.
Przerażona straszliwemi zjawiskami walki bogów ludzkość pozostała bezczynna. Demony stały się djabłami, czyhającemi na niewolników bóstwa. Czają się one w wąwozach i szczelinach górskich, w lasach i w norach jeżozwierzy.
Tych czerwonych i czarnych demonów spotyka i widzi tylko czarownik i na ich wzór rzeźbi z drzewa lub lepi z gliny fetysze, broniące przed zemstą złych duchów. Sam tylko czarownik zna zaklęcia przeciwko tym złym siłom i nosi ze sobą talizman — kawałek skóry z figurą krzyża, znakiem słońca.
Dobre demony spełniają wolę czarownika, zjawiają się na jego wołanie, na jego prośbę ukazują się nawet niewtajemniczonym ludziom, nie czyniąc im żadnej krzywdy.
Jeżeli jednak zwykły człowiek niespodziewanie ujrzy demona na jawie — przerażona jego widokiem dusza natychmiast porzuca ciało, a śmierć przecina na zawsze łączące je więzy.
Demony mówią głosem ludzkim, lecz tylko czarownik może je słyszeć i rozumieć. Gdy jednak nie dogodzi im, rozgniewa lub nie użyje potrzebnych zaklęć duchy biją go, a ślady razów pozostają nieraz na zawsze.
Zły, mściwy czarownik, czyniący ludziom krzywdę, niosący choroby, nieurodzaj, niepłodność i śmierć, jest zawsze otoczony złemi duchami i nieraz mknie przez wsie, pola i brussę w postaci niosącej zniszczenie trąby powietrznej. Jej chybkie, miotające się kształty ulepiają złe duchy, podmuchem swoim podnosząc kurz, suche liście i trawę, poświstem i rykiem goniąc je wdał i wgórę.
Jeśli zły duch rzuci na Lobi ziarna choroby, a te zakradną się mu do piersi, mózgu i oczu — kto pomoże biedakowi?
Biały znachor — daleko, zresztą starzy nie ufają mu, bo, jeżeli nie używa magicznego noża, leczy długo.
Rodzina posyła czarownikowi dary — kury, proso, oliwę palmową, tytoń, i woła go do siebie, do sukali...
„Człowiek, czyniący w cieniu,“ przychodzi, ogląda, mrucząc zaklęcia w mowie, nieznanej w tym kraju a później zaczyna dzwonić w magiczne dzwonki, gwizdać w piszczałki z kości... Bardzo długo trwa czynność czarownika, bo coraz to nowe powtarza zaklęcia, nie wiedząc, że na innym lądzie czynią to samo jego dalecy azjatyccy pobratymcy — szamani.
Naradziwszy się z demonami, czarownik daje wskazówki i przynosi leki: zioła, suche trawy, proszki z wątroby, serca i żółci zwierząt, ptaków i płazów.
Koło domów wznoszą się przed drzwiami Lobi ołtarze na cześć bóstw męskich lub żeńskich.
Męskie — to trzy stożkowate, gliniane słupki, czasem pomalowane na czerwono lub w białe centki, nieraz mają oczy z muszel kori i inne organy — z krzemienia. Żeński ołtarz — to okrągłe, wmurowane w ziemię naczynie z gliny; często posiada ono wyrwę w jednem miejscu, a w niej stoi nieduży stożek. Koło ołtarzy stawiają misy z ziarnem i popiołem, suche gałęzie, uwieszone ofiarami — kawałkami tkanin, skórami, kosmykami włosów, piórami...
Na szczytach, we wnętrzu domów Lobi lub we wnękach nad drzwiami ukryte są małe fetysze, obrońcy przed złemi demonami. Starcy znają imiona fetyszów.
Kponintan, Dakon, Zogra, Lampo, Suga, Timpo. Tu, w ich drewnianych lub kamiennych ciałach mają swą siedzibę duchy, przodków, przy nich lubią przebywać w spokoju demony.
Każdy Lobi wie, że przed wyjściem na polowanie, na roboty polne lub w daleką podróż należy zawiesić noszone na piersi amulety w pobliżu ołtarza i fetyszów, aby duchy przodków i demony towarzyszyły człowiekowi, ochraniały w drodze i pomagały w przedsięwzięciu.
Kponintan jest fetyszem — wizerunkiem demona, ścigającego złodziei, plotkarzy i oszczerców.
Pewien biały człowiek chciał przywieść do Europy chociażby jeden taki, niezbędny dla cywilizowanego społeczeństwa fetysz, lecz mądrzy Lobi powiedzieli mu, że śród białych ludzi starożytny, czerwony w białe centki Kponintan zmiarniałby od nadmiaru pracy. Że tak będzie, słyszeli od tych rodaków, których los rzucił do dżungli białych ludzi...
Straszna to dżungla, gdzie drzewa z kamienia i żelaza tworzą ściany, twarde i mocne, jak skały. Wąskie ścieżki biegną pomiędzy niemi. Zewsząd świecą się i migocą pałające oczy huczących i tętniących potworów. Niema tam rodów, rodzin i sukab, rządzonych przez mądrych starców. Każdy człowiek, jak lampart, czyha na innego... Każdy, niby hiena, oszczerczo i złośliwie śmieje się z innych... na stypie... Jedni są tam, jak żmije o jadowitych kłach, drudzy, niby ukryte w mroku trujące stonogi i krwi łaknące pająki...
Straszna to dżungla, gdzie cuchnący bagnem wieprz przegryza gardziel szlachetnemu lwu, a łagodna sarna przekształca się w drapieżną panterę. Niema tu ratunku, bo nikt nie odróżni wroga od przyjaciela, bo sąsiad podpala dom sąsiada, niepomny, ze sam spłonąć może, bo ojciec boi się syna, a brat godzi w brata...
Fetysze białych ludzi stoją w świątyniach, milczące i bezwładne, skamieniałe, zdjęte przerażeniem. Złe demony, wyklęte przez wielkiego Ammo, znowu podnoszą głowy i ponuro marzą o zburzeniu ołtarzy ofiarnych, przez dawne pokolenia postawionych na cześć dobrych bogów.
Mądrzy Lobi, słuchając rodaków, znających dżunglę białych ludzi, kiwają głowami i, podnosząc ramiona, mówią:
— Co poradzi na grzech i zbrodnie, gnieżdżące się w dalekiej dżungli, nasz rodzimy, dobry Kponintan? Potrzebny tam jest sam wszechpotężny Ammo z mieczem-błyskawicą, z grzmotem-groźbą, z wichrem-biczem, aby wytrzebić, wyrwać z korzeniem, — wypalić tę dżunglę, jak nasi ojcowie — wypalali brussę, szukając dobrej, żyznej roli...
Lobi nieufnym okiem spoglądają na bywalców, powracających z kraju białych. Przychodzą inni, niż wyszli. Zapominają o starych bogach, obojętnieją na groby przodków i dobre obyczaje, przynoszą ze sobą zbrodnię, choroby ciała i ducha, niesprawiedliwość, podstęp i nienawiść. Widocznie złe duchy na nich najpierw rzuciły swój urok i wypuściły bezkarnie, aby siew nieprawdy padł szerokiem koliskiem po całej ziemi. Z pogardą patrzą ojcowie na przybywających z Ameryki, Europy i Liberji synów w ubraniu białych ludzi, w starych, poplamionych kapeluszach, w zniszczonych trzewikach. Nic dobrego nie przynoszą ze sobą do sukali. Dużo i nieraz śmiało mówią, a słowa ich są zawsze złudne, śliskie, jak węże, budzące trwogę i drażniące marzenia...
...Nic więc dziwnego, że pewien Lobi, stary Rirankala, już nazajutrz po powrocie syna z Europy, gdzie bił kamienie na szosach, zaczął się zamyślać.
— Co się z nim stało? — mruczał ojciec. — Przecież, gdy się urodził, zrobiliśmy z matką wszystko, jak się należy. Złożyliśmy ofiary fetyszom, kapłan powiesił mu skuteczne amulety na piersi, wszystkie obrządki wykonano w odpowiednim czasie. Uczyłem go pracować na roli, chodzić za bydłem, strzelać z łuku, tkać długie, białe pasy z bawełny, które matka zszywała później i zamieniała na „bubu“.
Nic nie miał sobie do wyrzucania stary murzyn. Istotnie, gdy syn zmężniał, ojciec kupił mu żonę w sąsiedniej wiosce. Sulian była dobrą dziewczyną i nikt jej nie widział baraszkującą z chłopakami, a żaden z nich nie mówił, że była jego kochanką.
Jednak młody Buhiari nie chciał siedzieć w domu. W trzy miesiące po ślubie znikł z wioski i — przepadł.
— Poco ja tyle ofiar złożyłem w dzień ślubu na ołtarzu! Poco tylu ludzi zaprosiłem na ucztę, trwającą aż siedem dni bez przerwy? — z żalem pytał samego siebie Rirankala. — Jedno tylko dobre, że Sulian była silną i chętną pracownicą, a gdy mąż odszedł, płakała trochę, lecz wkrótce zaczęła pracować w dwójnasób.
W rok później stary dowiedział się od żołnierza rodaka, że Buhiari przyszedł do wielkiego miasta nad morzem i — gdzieś popłynął okrętem, jako palacz. Po trzech latach powrócił... Pieniędzy nie miał, zato nosił pasiastą, marynarską koszulę, dziurawe spodnie, wykoszlawione żółte trzewiki, żelazny zegarek bez wskazówek i miękki kapelusz, z dużą, tłustą plamą dokoła.
Buhiari zaczął od tego, że poszedł do sąsiadów, upił się palmowem winem, zrobił burdę, a, powróciwszy do domu, bez żadnej przyczyny zaczął bić żonę. Stary i młodsi bracia z trudem ją obronili.
— Słuchaj, Buhiari! — rzekł do niego ojciec. — Złe duchy szaleństwa opętały cię. Weź jutro o wschodzie słońca dwa białe kurczaki, zanieś je do kapłana i poproś, aby złożył je od ciebie w ofierze fetyszom. Może odstąpi cię zły duch...
— Ofiary fetyszom! — zaśmiał się syn i nagle gwizdnął przeciągle. — Niema sensu w tych drewnianych lalkach! Widziałem w jednem mieście w muzeum całą szafę tych potworków. Biali przylepili im na czoła numery, a oni — nic! Głupie, babskie brednie te wasze fetysze!
Przeraził się stary, słysząc słowa Buhiari, i jął szeptać zaklęcia i spoglądać na fetysze domowe. Jednak ciekawość przemogła, więc zapytał:
— Może powiesz, że niema ani Ammo, ani Uidi-Nda?
— A pewno, że nie! — zawołał młody, patrząc na zegarek bez wskazówek. — Gdyby byli, zabiliby mnie natychmiast za moją śmiałość, a tymczasem nic!
Rirankala odszedł od syna.
— Bogowie są cierpliwi, jeszcze o niczem nie wiedzą, lecz gdy fetysze doniosą im, nie przebaczą... — myślał. — Zginie Buhiari, a z nim razem i na nas spadnie ręka bóstwa. Biada nam!
Wkrótce po tej rozmowie Buhiari poszedł do sąsiedniej wioski i tam zamieszkał, pracując w domu pewnego wieśniaka. Do domu zaś przysłał z przechodniem wieść, że musi wypalić i zaorać nowy zagon, za co wieśniak ma mu oddać za żonę swoją córkę Manigę.
Stary zasmucił się bardzo. Mieć jeszcze jedną pracownicę w domu — to dobrze, lecz — nie Manigę! Znał ją, bo wałęsała się po okolicznych wsiach, romansowała z mężczyznami i była dzika, niepohamowana, bezczelna. Miała już czworo dzieci od swoich kochanków, co zresztą dziewczynie murzyńskiej nie przynosi hańby, bo dopóki nie wejdzie do domu męża, rozporządza sobą sama.
— To dobrze, że ma dzieci — rozważał starzec — znaczy to, że jest płodna... Lecz, gdyby to była inna, a nie Maniga... Ona odrazu zacznie zdradzać Buhiari, ten będzie ją bił, — nieskończone awantury! pośmiewisko! A czyż nie może przyjść do zbrodni?! Buhiari ma, zdaje się, rękę szybką, a w sercu jego ciągle tli gniew, jak żar pod popiołem....
Trzy miesiące pracował młody murzyn, odrabiając wiano, dla ojca Manigi.
Pewnego razu Rirankala obchodził pole. Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk Sulian. Pobiegł więc natychmiast ku zagrodzie.
Wieśniak ujrzał synowę. Siedziała nad urwiskiem wąwozu, tuż za domem. Łkała głośno, drapała sobie głowę, twarz i piersi paznogciami, krzycząc dziko i przeraźliwie, jak rybitwa, gdy inna odbierze jej porwaną z wody zdobycz.
Sulian wykrzykiwała urywanym głosem:
— Buhiari, mój mąż, żąda rozwodu! Już chodził do kapłana Ziemi i do rady starców... Mówił, że nie chce mieć Sulian za żonę, bo ona nie zrodziła mu dziecka... Pocóż on porzucił żonę i przez trzy lata jej nie widział?!... Poco?... Poco teraz odszedł z sukali?!... O! Sulian wie, że Buhiari chce wprowadzić do zagrody nową żonę... Maniga będzie jego żoną... Ona ma czwarte dziecko i ono stanie się dzieckiem Buhiari, bo jeszcze jest na ręku i nie należy do swego ojca... Troje większych, Maniga oddała kochankom, którzy je zrodzili... Maniga! Maniga!... Ona, jak wiecheć zaszargany... jak mata, deptana setką brudnych stóp! Zmienić Sulian na Manigę! Zmienić Sulian, która była czysta, jak jagnię, ssące owcę!...
Krzyczała i łkała, raz po raz powtarzając jedno i to samo i coraz bardziej krwawiąc paznogciami zlaną łzami twarz i czarną, wstrząsaną płaczem pierś.
Stary widział, że Buhiari nie zjawia się w domu, że wciąż pracuje u przyszłego teścia i że chodzi do osady Gaua sprzedawać białym kupcom zebrany w brussie kauczuk.
— Tam pracuje — z goryczą myślał wieśniak — a w domu — to tylko awantury, pijaństwo i głupie słowa, ściągające na sukalę gniew fetyszów!
Tymczasem Sulian, powtórzywszy kilka razy swoją skargę i pełne pogardy słowa o rywalce, zaczęła wykrzykiwać groźby.
— Sulian była cicha i pokorna, niby zbłąkana w dżungli owca... Myśleliście, że Sulian nie ma swojej woli i sił?. O—o—o! Wy popamiętacie Sulian! Zapomnieliście, że babką moją była Pann, niewidoma królowa Diulu i arcykapłanka, mądra Pann, która kierowała tajnemi zebraniami Dyoro[69], składała bogom ofiary ludzkie i dokonywała krwawej zemsty na wrogach szczepu... Wy zapomnieliście, że matką Sulian była Antim z klanu starożytnych Tegessié, która znała miejsce ukrytego świętego kamienia bogini Ziemi? Matka moja oczyściła wodę rzeki Poni, gdy ona zatruwać zaczęła naszych ludzi i szerzyć śmierć[70]. Wy zapomnieliście o tem? Buhiari zapomniał o tem?! Maniga zapomniała o tem?! Lecz Sulian pamięta... Pamięta też rady babki i matki, jak należy usuwać kobiety, wchodzące do domu męża... Usuwać... na zawsze... Będziecie wy pamiętać Sulian! Sulian nie pójdzie na skargę do białych, nie pójdzie do kapłana i do rady starców... Sulian wywoła ducha babki Pann i ta nauczy ją, jak dokonać zemsty! O! O! O!...
Kobieta znowu łkała i wkółko powtarzała straszne, ponure pogróżki.
Gdy się wypłakała i cała się zbroczyła własną krwią, wzięła maczetę, nowy kalebas, garnek z węglami i skierowała się ku dżungli.
— Źle! — mruknął stary. — Czary... trucizna... Źle!
Wszelka nadzieja opuściła jego serce.
Tegoż wieczoru powróciła Sulian do domu, przynosząc w kalebasie jakiś ciemny, lepki płyn. Długo gotowała go przy ognisku, aż z garnka zaczął się wydobywać gęsty, słodki dym. Kobieta włożyła zwęglony proszek do skórzanej torebki, a garnek stłukła, wyrzucając czerepy na dno wąwozu.
Jednak widocznie Sulian, przygotowując truciznę, pierwsza padła jej ofiarą. W nocy rozchorowała się i straciła przytomność, a gdy słońce wyjrzało z poza pagórków, westchnęła ciężko i zesztywniała.
— Buhiari może teraz spokojnie wprowadzić do sukali Manigę, — pomyślał stary.
Żałował zmarłej synowej i był zasmucony, że nie mógł podług obyczaju zwołać sąsiadek, aby lamentowały i wychwalały ją w ostatnie chwile jej życia.
— Fetysze się gniewają i już zaczęły się mścić na nas! — mówił Rirankala do młodszych synów.
Rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu. Zwołano sąsiadki, aby obmyły i ubrały Sulian.
— Źle umarła... Fetysze są gniewne... — rzekła z przekonaniem stara kobieta, zbliżając się do trupa. — Nikt jej powiek nie zamknął... Nikt nie powyciągał stawów i palców, aby odrazu nie stwardniały... Położymy ją do grobu leżącą... Źle to, bo sprzeciwia się obyczajom naszym i gniew bogów sprowadza na dom...
Stary Rirankala ze smutkiem potrząsł głową i trwoga coraz bardziej ściskała mu serce.
Kobiety tymczasem z krzykiem i płaczem wyniosły ciało z domu i położyły je na macie w cieniu pomarańczowego drzewa. Inne przyniosły wodę ze studni, długie, białe pasma tkaniny, masło karite i czerwoną ziemię. Przybiegły trzy młode płaczki i jęły lamentować, zawodząc:
— Biały ptak odleciał? Nie! — to Sulian odeszła. Biały kwiat opadł z drzewa? Nie! — to zmarła Sulian. — Biały motyl ulatuje ku niebu? — Nie to dusza Sulian dąży do krainy przodków!... Ohe! Oke! Ohe — e — e!
Kobiety obmyły ciało zmarłej i zaczęły namaszczać je masłem, zmieszanem z czerwoną ziemią, od czego nabrało ono żywej, bronzowej barwy na pamiątkę dawnych czerwonoskórych możnych przodków.
Przy ponurych zawodzeniach płaczek, dwie staruchy spowiły Sulian od stóp do uszu w długie białe pasy bawełniane i, sprzątnąwszy wszystko, otoczyły ją kołem; każda po kolei pochylała się teraz nad twarzą zmarłej i długo mówiła coś do niej, powierzając jej swoje troski i tajemnice.
Tymczasem nadciągnęła muzyka, złożona z balafonu i bębna.
Kobiety zaczęły śpiewać.
— Piękna, młoda Sulian! Dusza twoja porzuca ciało... Nie rozpaczaj, Sulian! Pamiętaj, że ojciec twój, Rugi, odszedł do przodków, odeszła matka, Antim, i połączyła się z duszami dziadów i pradziadów... Teraz dusza twoja złączy się z ich cieniami. Bez troski będziesz spoglądała na ziemię naszą, skąd wszyscy odchodzić muszą. Taka jest wola wielkich bogów i fetyszów Lobi, Tegessié, Sirfor i niezliczonych szczepów i rodów ludzkich! Nie rozpaczaj, Sulian! Odejdź w spokoju, piękna, młoda Sulian!
Podczas tego śpiewu żałobnego zrywały się co chwila i odchodziły od leżącego na macie martwego ciała sąsiadki najstarsze kobiety, łyse lub siwe, o twarzach, pociągniętych brunatną skórą, pomarszczoną, niby kora spróchniałego drzewa, o wargach, przewleczonych kawałkiem kości, a wyschłych, odsłaniających czarną, tylko w żółte kły uzbrojoną jamę.
Podniósłszy ku niebu głowę, niby czaszki dawnych nieboszczyków, staruchy ochrypłemi głosami wyły niepojęte słowa i nagle zaczynały skakać, przebierać i tupać nogami, robiąc drobne, nieuchwytne kroki i wstrząsając chudemi gnatami i wyschłemi piersiami.
Tym tańcem cieszyły kobiety obecne w pobliżu duchy i błagały je o łaskę dla zmarłej i dla siebie.
Po nich zaczęły wykonywać krótki taniec młodsze kobiety, świeże i nieraz piękne w bujnych kształtach i namiętnych ruchach.
Tylko jedna nie tańczyła, nie śpiewała i nie mówiła. Objęła młodemi ramionami kolana Sulian i wpatrywała się w jej twarz dużemi, załzawionemi oczami.
Była to młodsza siostra Buhiari — dziewczyna cicha i milcząca, którą się opiekowała Sulian.
Cztery płaczki stały zdaleka, zwrócone ku różnym stronom widnokręgu. Ich śpiżowe, młode ciała zamarły w ruchu rozpaczy. Ręce miały zarzucone na głowy, zasłaniały niemi oczy, lub błagalnie wyciągały dłonie ku niebu.
— Sulian odeszła od nas! — zawodziły. — Zniknie, jak owieczka w dżungli, jak kamień w głębokim nurcie Poni, jak ptak w wyżynie... Sulian cieszyła nasze serca dobrocią i skromnością, oczy radowała pięknością i łagodnym uśmiechem. Była dobra ta córka Antim, zrodzonej od Tegessié! Była wierna i gospodarna ta żona Buhiari! Była pokorna i pomocna ta synowa Rirankala! Była serdeczną przyjaciółką i dobrą sąsiadką Sulian! Dlaczego opuściłaś dom, wieś, pole, i nas wszystkich, Sulian?! Sulian!... Ohe! Ohe! Oj — ohe! Ju! Ju!
Nagle zjawił się koło kobiet, otaczających zmarłą, Buhiari. Miał niespokojne oczy i drżące wargi. Podług obyczaju miał głowę posypaną popiołem i twarz powalaną wapnem — na znak żałoby.
Chodził w tłumie, udając, że płacze i rozpacza, i — zbierał dary pogrzebowe — koszyki z prosem, miseczki z kus-kus, kalebasy z dolo i bangi, woreczki z solą, masło karite, butelki z oliwą palmową, kori.
Śpiewy i tańce trwały aż do północy. Wieśniacy składali ofiary na domowych ołtarzach, aby się zabezpieczyć przed demonami, zawsze ściągającemi do miejsc, gdzie leży zmarły człowiek.
O północy przyszedł kapłan Ziemi i, pochylając się nad martwem ciałem, pytał:
— Jeżeli umarłaś z woli bogów, pozostań w spokoju, Sulian. Jeżeli zabiła cię ręka ludzka, niech wstąpi w ciało twoje znajdująca się w pobliżu część twej duszy, ty wtedy daj znak, o Sulian!
Biedna, zrozpaczona w ostatnich chwilach swego życia kobieta leżała nieruchoma i nawet błąkające się po jej twarzy błyski ogniska nie ożywiały jej.
— Jutro ma się odbyć pogrzeb! — zawyrokował kapłan i jął modły zasyłać do fetyszów i do duchów przodków, zasiadających w mrocznej gęstwinie pomarańczowych drzew.
Przyjaciółki uplotły z gałęzi i lian nosze, złożyły na nich ciało Sulian i zaniosły do domu. Cały tłum wieśniaków z żonami, dziećmi wypełnił podwórze i wszystkie izby sukali. Zaczął się poczęstunek. Krążyły kalebasy z dolo, misy z kus-kus, pieczone mięsiwo...
Od czasu do czasu któryś z domowników uderzał w bęben i wykrzykiwał:
— Sulian była łagodna, piękna i sprawiedliwa! Co się z nią stało, gdyż niema jej z nami?!
Płaczki chórem odpowiadały:
Sulian odeszła daleko, daleko — do krainy przodków... Ju! Ju!
Przed wieczorem następnego dnia ciało zmarłej złożono na noszach. Rodzina i sąsiedzi podchodzili do Sulian i żegnali ją słowami:
— Śpij spokojnie w szczęśliwym kraju! Nie mów tam, że my jeszcze pozostajemy tu — na ziemi!
Kobiety wzięły nosze z umarłą i skierowały się do brussy, gdzie już oczekiwał wykopany grób. Tłum szedł z krzykami, śpiewami i hałasem, grała muzyka, tupotały nogi tańczących, odpędzając złe duchy.
W domu pozostali tylko krewni, zajęci przygotowaniem nowej stypy.
Tymczasem w brussie złożono ciało Sulian do grobu, z nogami zwróconemi na wschód.
Gdyby grzebano mężczyznę, leżałby on głową na wschód, na znak, że praojcowie jego przyszli od wschodu, z krainy, zapomnianej przez najsędziwszych starców i przez dziadów-pradziadów tych starców — może z doliny piramid, Sfinksa i Ozirysa, może z ponurej, skalistej ojczyzny Kusa, potomka bratobójcy Kaina...
Kobiety nie przyszły od wschodu. Tylko mężowie, dążący na zachód i zdobywający sobie żony wszędzie, gdzie po krwawej walce stanęli twardo strudzoną stopą wędrowców...
Zasypano mogiłę ziemią, przywalono kamieniami, aby dzikie zwierzęta nie dostały się do niej, zrobiono mały otwór w ziemi, prowadzący do ciała, żeby dusza zmarłej mogła w ciągu pierwszych dni nawiedzać swoją ziemską powłokę. Zarżnięto na świeżej mogile barana i kilka kurcząt, postawiono kalebasy z jedzeniem i na pojem dla ducha Sulian, dla cieniów przodków i dla demonów. Tłum, wychwalając zmarłą i wydając rozpaczliwe okrzyki, powracał na nową ucztę do domu Rirankala.
Kapłan przez kilka dni przelewał krew ofiarnych kurcząt na domowym ołtarzu, domownicy posypywali głowy popiołem, sąsiedzi jedli i pili w zagrodzie Rirankala, a później wszyscy zapomnieli o zmarłej; życie płynęło, jak dawniej, w pracy, trosce, lęku przed duchami, pod jarzmem i biczem nielitościwego słońca — boga i djabła zarazem.
Pewnego wieczoru do starego wieśniaka zbliżył się syn-wdowiec i rzekł:
— Ojcze! Ja się nie ożenię z Manigą...
— Jakto? — zdziwił się ojciec. — Tyle czasu i pracy straciłeś na wiano?...
— Ja się nie ożenię — powtórzył syn. — Sulian mówiła, że Maniga jest zaszarganym wiechciem... Mówiła prawdę... Pójdę szukać złota i białych, skrzących się w słońcu kamyków... Może mi się uda... Przecież innym się udawało?![71]
— Idź! — odparł Rirankala. — Chociaż tam najwięcej złych demonów...
— Nie boję się demonów! — przerwał Buhiari. — Ludzie są gorsi i bardziej szkodliwi!
Buhiari wziął maczetę, rydel, trochę żywności i — poszedł.
Stary czekał na niego długo, bo aż cały rok.
Syn jednak nie powracał.
W pobliżu miejsc, gdzie ziemia ukryła złoto, roi się od złych, krwawych i zwodniczych demonów. Jedne z nich rzucają urok na człowieka, a wtedy szał go ogarnia. Człowiek ginie, spadając na dno przepaścistych wąwozów, tonąc w nurtach rzek, dusząc się w wyrytych przez siebie norach pod zwałami kamieni lub osypującej się ziemi. Inne — przyjmują kształty ludzkie, rabują złoto, w pocie czoła, w krwi rąk i nóg wyrwane ziemi, strzelają z łuku lub karabinu, wbijają nóż...
Buhiari nie powracał...
Stary Rirankala rozumiał, że ręka fetyszów z woli obrażonych przez Buhiari bóstw spadła na jego sukalę. Składał bogom ofiary i opłakiwał syna. Nie wiedział, gdzie złożył Buhiari śmiałą, miotającą się głowę, zatrutą przez demonów, napotkanych w dżungli białych ludzi. Nieraz przychodził w okolice Gaua, tam, gdzie przy drodze z Galguli do Lorhosso stoją ruiny starej twierdzy. Stary słyszał od swego dziada, że przed pięciu wiekami przybyli tu z za morza ludzie Porto[72] i zbudowali grube mury i potężne baszty, ziejące ogniem. Robili dalekie wyprawy i rabowali złoto, zdobyte przez Lobi, Sirfor i Tigessié, mordując ich bez litości. Starzec domyślał się, że cienie zamordowanych przylatywały tu, aby szukać ludzi Porto i mścić się na nich.
Razem z ich cieniami mogła przylatywać tu dusza Buhiari, związana z niemi szałem złota... Starzec, przychodząc do ruin, krył się w krzakach i zarzynał koguta dla ducha syna.
Nie wiedział, czy Buhiari umarł, czy też powędrował gdzieś daleko, lecz wierzył, że już go nigdy nie ujrzy, gdyż śmierć zaglądała starcowi w zgasłe źrenice, a czuł, że fetysze nie dały się przebłagać...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Do kraju Rirankala, Buhiari i Sulian przybyła moja ekspedycja i stanęła w Gaua.
Pomocnik komendanta, p. Haumant, syn słynnego slawisty, profesora Sorbony, był moim ciceronem. Mój nowy znajomy dał mi możność zajrzenia do archiwum administracji, gdzie urzędnicy i oficerowie złożyli swoje luźne notatki, spostrzeżenia, a nieraz bardzo daleko posunięte badania życia Lobi i innych tubylców, ich historji i przyrody kraju; zwołał dla mnie zebranie starców i kapłanów, z którymi rozmawiałem o ich bogach i fetyszach i o tem, co już zaczynało wygasać w pamięci Lobi, a więc o Bogu-Twórcy i o wielkich potęgach, rządzących światem; zaprowadził mnie na pogrzeb Sulian; poznał z żołnierzem Lobi, który przyniósł z Europy wspomnienia o dżungli białych ludzi; pokazał ruiny portugalskiej fortecy, chociaż myślę, że była to duża sukala jakiegoś tubylczego rodu królewskiego, gdyż w wykopaliskich nie znaleziono ani portugalskich, ani francuskich przedmiotów, zato dużo czerepów naczyń murzyńskich i mosiężnych wężów i ryb — totemów, przyniesionych z Wschodu, a używanych przez Kulango, pobratymców teraźniejszych Lobi. Zresztą nawet plan i architektura tej twierdzy niczem się nie różnią od sukali mieszkańców prowincji Gaua.
Od p. Haumant dowiedziałem się, że gleba prowincji nie jest urodzajna, chociaż cały szereg rzek przecina kraj zamieszkały przez 232 000 ludzi różnych szczepów.
Rolnictwo dotąd jeszcze rozwija się słabo. Tubylcy sieją ryż, proso, kukurydzę i bawełnę, zbierają w dżungli masło karite, stanowiące bogactwo ludności, hodują bydło[73]. Władze usiłują zwiększyć tereny rolne, podnieść urodzajność gleby, budować i zaopatrywać śpichrze tubylcze. Ludność naogół z coraz większem zaufaniem podlega zarządzeniom administracji francuskiej. Tylko północno-wschodnia część prowincji, gdzie przetrwały jeszcze do tego czasu anarchiczny ustrój i wendetta[74] nie jest jeszcze moralnie podbita przez białych ludzi.
Dowiedziałem się, że w górzystych rejonach średnia najniższa temperatura przypada na styczeń: +16,5° C, najwyższa na płaszczyźnie, w lutym: +33,7° C.
Ulewny okres trwa zaledwie 67 dni, a przez ten czas spada 1 m 53 cm wody na cm 1 kw powierzchni. Prowincja Gaua leży w strefie sudańskiej, więc pod względem flory niczem się od Sudanu nie różni — te same wysokie trawy i klujące krzaki, baobaby, karite, „nre“, „finza“, kailcedraty, kauczukowe liany i tylko na południu zjawia się największa z palm — Latania — (Borassus flabelliformis) — z której ziarn robią murzyni paciorki, różańce dla handlu z muzułmanami i talizmany, europejczycy zaś jak zwykle prozaiczni — guziki.
Fauna też nie posiada cech specyficznych — te same małpy, antylopy i drapieżniki, rzadko słonie, w rzekach — hipopotamy i krokodyle, w zalesionych górach — tygrysiaste pytony i plujące naja, na piaskach — żmije, w brussie długi na 2 metry zielony wąż, totem niektórych rodów tubylczych.
Firmy europejskie, bardzo tu nieliczne, nabywają od tubylców masło karite, kauczuk, bawełnę i złoto.
Państwo Haumant, u których spędziliśmy trzy bardzo przyjemne i pełne wrażeń dni, dali nam możność przekonania się o dawnych wojowniczych instynktach pokojowych obecnie Lobi.
Duch wojowników nie zagasł jeszcze w tych nieufnych ludziach. Spostrzegliśmy to wyraźnie, gdy urządzono dla nas „wojnę“ na płaszczyźnie, niedaleko ruin „portugalskiej fortecy“.
Około tysiąca uzbrojonych w łuki tubylców w hełmach z kalebasów, ozdobionych grzywami końskiemi i piórami, podzielono na dwa przeciwne obozy. Zahuczały bębny bojowe, odezwały się trąby i piszczałki z drzewa, kości i rogów antylop, wrzasło tysiąc gardzieli i — „wojna“ się rozpoczęła.
Najpierw wyszli doświadczeni bojownicy, znani z wymowy, i zaczęli rzucać przeciwnikom brzydkie przezwiska, drwiny i słowa, obrażające honor gołych rycerzy.
Gdy patrzyłem na pomalowane w białe i czerwone paski groźne, ponure oblicza Lobi, na ich piersi i nogi, pokryte plamami rozmieszanej w oleju żółtej ziemi, przyszły mi na pamięć twarze walecznych wodzów czerwonoskórych Irokezów, Kamanczów i Delawarów.
Po skończonych „językowych harcach“ szermierze cofnęli się do swoich szeregów, i dwie linje wojowników, wymachujących łukami i udających, że wypuszczają strzały, z okrzykami bojowemi zaczęły biec ku sobie. Nagle o jakie pięćdziesiąt kroków zatrzymały się. Jedna część zaczęła zmykać, druga — gonić. Po chwili role się zmieniły. Powtarzało się to kilka razy, aż nareszcie wojownicy się zmieszali w zażartej potyczce, gdzie z braku innej broni potężnie młóciły pięści i kopały sprężyste, chude nogi.
Po pewnym czasie zagrały trąby, jęknęły piszczałki i wojownicy zaczęli się cofać i tworzyć dawne dwa obozy. Na „polu chwały“ pozostali „zabici“. Wtedy z dżungli z żałobną pieśnią wypadły kobiety i zaczęły zbierać „trupy“ i nieść w stronę wsi. Tłumy czarnych gapiów, wojownicy i „nieboszczyki“ ryknęły wielkim śmiechem, chociaż oczy im się świeciły, jak naszym północnym wilkom.
Mądrze zarządził p. Haumant, nie dając wojownikom strzał do kołczanów! Niezawodnie mielibyśmy wówczas nie tylko „nieboszczyków“ falsyfikowanych, lecz nawet prawdziwy pogrzeb i do tego — nie jeden.
Myślałem nad murzyńskim sposobem ataku.
Co miało na celu to następowanie i szybkie cofanie się?
Przypuszczam, że jest to manewr strategiczny, podczas którego wojownicy wypatrują wodzów przeciwnika, rodzaj uzbrojenia i niektóre zalety bojowe, jak naprzykład szybkość biegu.
Gdy skończy się taka rewja przeciwnych sił, następuje starcie lub też ucieczka z pola walki.
Złożywszy na ręce „wodzów“ datek pieniężny na kupno dolo i na pociechę poturbowanym, powróciliśmy do Gaua, gdzie po obiedzie widzieliśmy tamtam Lobi.
Tańczyły nagie dziewczęta, trzymając się za ręce i chodząc wkółko powolnym krokiem, trzęsąc biodrami, ramionami i piersiami.
Obok tańczyli w drugiem, zewnętrznem kole mężczyźni. Mieli opaski na biodrach, na głowach ozdoby z piór. Ciała ich były pomalowane w białe figury różnych kształtów. Szli miarowym krokiem, podnosząc nogi, jak stąpające po błocie bociany i żórawie, i kręcąc głowami, osadzonemi na giętkich, ruchomych szyjach.
Był to taniec zwycięstwa, wykonany przy dźwiękach balafonów i bębnów.
Wieczorem byliśmy na przyjęciu u pani Pelloux-Prayer, żony nieobecnego komendanta, odbywającego służbową podróż po prowincji.
Komendantowa pokazała nam swoje gospodarstwo, kury, kaczki, oswojonego ukoronowanego żórawia i zaprzyjaźnionego z nim marabuta. Był to olbrzymi ptak, przypominający staroświeckiego, łysego profesora, o długim i nieco za bardzo czerwonym nosie, o kołnierzyku zbyt szerokim, nie zupełnie czystej białej kamizelce pod czarnym frakiem.
Marabut tarł się o swoją panią łysą głową i chciwie łypał okiem na małą sadzawkę, gdzie pływały kaczki ze swemi pisklętami.
Spostrzegłszy to, pani Prayer uderzyła „profesora“ po łysinie, on zaś, niezgrabnie podskakując, podnosząc skrzydła i klaszcząc dziobem, odbiegł mocno zawstydzony.
— Przed kilku dniami ten nicpoń skorzystał, że rozmawiam z kucharzem i porwał mi aż pięcioro kacząt! — skarżyła się pani Pelloux-Prayer.
— Ma dobry apetyt ten czcigodny pan, tak skoncentrowany na końcu swego nosa! — zauważyłem.
— O! — zawołała komendantowa. — On nigdy niema dość! On by wszystkich nas połknął, gdyby mógł.
„Profesor“ stał w oddali i jak gdyby nie słuchał, przechylając głowę na bok.
Prawdopodobnie uśmiechał się pobłażliwie i mruczał sobie pod nosem:
— Co też pani mówi! Czyżbym śmiał?!...
Gdy nazajutrz rano odjeżdżaliśmy z osady Gaua, marabut stał na skale, pogrążony w myślach, lecz wciąż zezował w stronę, biegających po podwórzu kurcząt. W wykonaniu jednak planów przeszkadzali mu gościnni państwo Haumant i pani Pelloux-Prayer, którzy odprowadzali nas do auta.
Z Gaua nie przeprowadzono jeszcze drogi wprost na południe, ku Wybrzeżu Kości Słoniowej. Istnieją tam tylko ścieżki tubylcze, biegnące przez dżunglę w stronę morza. Temi ścieżkami dążą murzyni lub jadą na swoich wytrzymałych, ponurych osłach przedsiębiorczy Maurowie z Sahelu. Niema tu jednak dróg dla naszych samochodów, więc zmuszeni byliśmy powrócić do Bobo-Diulasso i dopiero stamtąd wyruszyć ku granicy Wybrzeża Kości Słoniowej.
W drodze zatrzymaliśmy się w Diebugu — bardzo malowniczej osadzie, położonej w pobliżu rzeki Buguriba.
Tu widziałem dramat białego człowieka.
Na czele obwodu stał młody, inteligentny komendant p. Rognon. Był to słynny strzelec i doskonały myśliwy, a towarzyszką jego wypraw łowieckich była jego żona — malutka paryżanka, dzielnie sobie poczynająca z karabinem wojskowym, z którego celnie strzelała do hipopotamów i antylop. Ta dzielna, drobna kobietka, bardzo muzykalna, nawykła do paryskiego życia, nadrabiała humorem, moralnie podtrzymując męża na tej dalekiej placówce. Jednak p. Rognon z troską i niepokojem przyglądał się jej mizernej twarzyczce o dużych, połyskujących niezdrowym ogniem, silnie podsiniałych oczach. On wiedział, że nielitościwe słońce już zdążyło wlać do jej krwi swój nieuchwytny, wszędzie rozprószony jad, że każdego dnia może obalić tę delikatną istotę, a wtedy co będzie?
To pytanie nie znikało w niespokojnych, stroskanych oczach i nie schodziło z nachmurzonego czoła komendanta.
Tymczasem ciągle zmuszony był opuszczać dom, gdyż dżungla, tająca w sobie wioski tubylcze, drobne role i rzesze czarowników, potrzebowała ciągłego dozoru. W obwodzie mieszkają murzyni o anarchicznym ustroju, posługujący się prawem krwawej zemsty; szczepami rządzą naczelnicy, nieraz nie pochodzący z tych szczepów, a więc nie mający u tubylców posłuchu; żeby dopomóc komendantom, władze potworzyły rady, złożone z pływowych, możnych ludzi, podtrzymujących administrację kolonjalną i mianowanych przez nią naczelników. Do obwodu przemycają czarownicy i muzułmani palną broń dla wojowniczych Lobi i Degari. W ciągu ostatnich dwóch lat odebrano tubylcom 750 strzelb, dostarczonych z Wybrzeża Złotego przez czarowników i agitatorów muzułmańskich, niezadowolonych ze słabego postępu islamu, gdyż z 232 000 mieszkańców prowincji Gaua — wyznawców Proroka liczą na 4000 ludzi.
Przy istnieniu wendetty powodowała broń setki zbrodni. Od czasu, gdy władze starannie strzegą granic i gdy znikli miejscowi rusznikarze, źle przez urzędników kolonjalnych widziani, wypadki zbrodniczych aktów zdarzają się w całej prowincji rzadko. Wendetta spowodowała w ostatnich latach zaledwie dziesięć morderstw i osiem zamachów na życie. Stanowi to znikomą ilość w stosunku do tego, co się działo przed piętnastu laty.
Komendant powinien z urzędu pilnować, aby naczelnicy zmuszali wieśniaków do przekładania dróg w brussie, budowy i naprawy mostów przez rzeki i potoki. Jednem z poważniejszych zadań p. Rognon jest zachęcanie mieszkańców obwodu do robót polnych, do robienia zapasów żywności, do walki z głodem, zniewalającym tubylców do porzucania starych siedzib i szukania nowej, bardziej urodzajnej ziemi. Rolnictwo prowincji, chociaż nieznaczne,[75] wymaga nawału pracy i dużego wysiłku od kontrolujących je czterech zaledwie urzędników.
Ten nadmiar pracy często odrywał komendanta od domu, a wtedy troska o żonę jeszcze bardziej bruździła młode czoło i nurtowała strwożone serce białego człowieka.
W okolicach Diebugu spotkaliśmy w dżungli ślady antylop Roberta i różnych drobnych rodzajów tych zwierząt; na błotnistych brzegach Buguriby z zapartym oddechem przyglądaliśmy się śladom bawołów i hipopotamów, lecz strzelać do nich udało się nam tylko na Wybrzeżu Kości Słoniowej, dokąd zdążaliśmy.
Na drogach wszędzie żerowały stada kuropatw i perliczek, na skraju dróg przechadzały się dropie i myszkowały czupurne, ciemno-bronzowe kurki skalne. Czasem przed zachodem słońca wypadał z zarośli mały zając dżungli, z rozmiarów swoich i ruchów podobny do naszych królików; drogę przebiegały nam wspaniałe, kury faraonowe, opierzeniem swojem przypominające bażanta.
Nie brakowało nam tu świeżego mięsa!
W dżungli koło Diebugu dostałem na polowaniu po raz pierwszy i, na szczęście, ostatni porażenia słonecznego.
Straszna jest to rzecz i złowroga!
Szedłem, ubrany jak zwykle, mając na głowie dobry hełm korkowy. Tyle razy prażyło mnie w nim słońce na szczytach Futa-Dżalon, w brussie Kaarty, koło Uagadugu i w setkach innych miejscowości.
Lecz tu nagle poczułem, że promienie słońca zmieniły się w jakiś drobny pyłek, wiszący w powietrzu i wkradający się do mózgu przez otwory wentylatorów w hełmie, przez niewidzialne szczeliny w korku i tkaninie, przez pory mojej skóry i przez kości czaszki. Czułem, że wdycham ten jadowity proszek, że pochłaniam go nawet spojrzeniem. Ucieszyłem się, gdy ujrzałem rzekę. Płuca zaczęły łapać świeży powiew powietrza. Lecz w tem właśnie była moja zguba!
Rzeka iskrzyła się i lśniła, tryskała miljonem odbitych promieni; one rozpryskiwały się w powietrzu w ognistą kurzawę, a wtedy skóra, płuca, oczy, kości znowu pochłaniały ją i zatruwały krew i serce.
Niewidzialna ręka wbiła mi nagle na głowę płomienną, żelazną obręcz, zdusiła gardło, zatamowała oddech. Przed oczami zaczęły mi się toczyć olbrzymie kule, tryskające czerwonym i zielonym ogniem, podskakiwały i wirowały, aż zapaliły mi oczy, tak, iż czułem płomień pod powiekami. Żar, niby roztopiony, ciężki metal, zaczął spływać w głąb ciała, sparzył i wysuszył język, krtań i płuca, tysiącami drobnych płomyków zaczął lizać serce i burzyć w niem krew. Tętniło w skroniach, głośno tłukło się w wypalonej piersi serce, zimny pot występował na czole i dłoniach.
Zbiegłem do rzeki, aby zamoczyć głowę i obmyć twarz, oczy i ręce.
Ulżyło mi to trochę, więc, ściskając skronie rękoma, zawlokłem się do samochodu, stojącego o jakie trzy kilometry, i powróciłem do Diebugu.
Sprowadzono felczera-tubylca, który dał mi jakieś krople, gorące okłady na nogi, zrobił masaż i, otuliwszy ciepłym kocem, zalecił pozostać w łóżku. Po zachodzie słońca przyszły dreszcze i miotały mną aż do północy. Nazajutrz byłem jednak zdrów, chociaż czułem wielką słabość w całem ciele. Teraz sprawdziłem na sobie cierpienie, które przechodziła moja biedna, dzielna towarzyszka — żona, która dwa razy przeszła porażenie słoneczne z dodatkiem ataku febry, zaszczepionej jej przez zdradliwe moskity.
Państwo Rognon byli bardzo dla nas dobrzy i troskliwi. Nie chcieli nas wypuścić, a gdy odjeżdżaliśmy, obdarzyli nas pięknemi upominkami; przyglądając się tym drobiazgom w naszem warszawskiem mieszkaniu, przypominamy sobie błyszczące oczy, blade policzki młodej kobiety i stroskaną twarz jej męża.
Doprawdy, byłbym chętnie spędził z nimi kilka dni, lecz niebo coraz częściej się chmurzyło. Po nocach pełzały na horyzoncie czarne chmury-widma, a śród ich zwałów i zwojów przemykały węże błyskawic, budzących niepokój i zło-wrogie przeczucia.
Było to suche tornado.
Jednak, gdy zrywał się wiatr, przynosił on na swoich szybko tnących przestrzeń skrzydłach głuche odgłosy dalekich grzmotów i wilgotny posmak deszczu.
Zaledwie kilka tygodni dzieliło nas od zimy, podczas której przez rozpalone powietrze przebijać się będą gorące potoki ulewy i uderzać z rozmachem, wżerać się w skamieniałą ziemię, ożywiając uśpione korzenie drzew i krzewów, zrywać stwardniałe, wysuszone błony z kryjących w sobie iskry życia nasion traw i ziarn nagich olbrzymów dżungli.
Wkrótce miała się odbyć tajemnicza orgja zapłodnienia, wiekuista walka miłosna pomiędzy Niebem z jego potęgą, żarem słońca, co zabija i odradza, a Ziemią z jej niezmienną płodnością i namiętnym szałem piastowania młodzi na gnijących cmentarzyskach, pełnych niepogrzebanych trupów.
Rozsądek zmuszał pędzić coprędzej do portu, do morza, do wielkiej, ruchomej, nie znającej śladów drogi, biegnącej hen! — do ojczyzny...



ROZDZIAŁ XXI.
CUD.

Istnieją na świecie cuda, istnieją też różdżki czarodziejskie.
Taką różdżką jest rzeka Leraba, tym cudem — Wybrzeże Kości Słoniowej.
Zamknąwszy oczy na brzegu od strony Wysokiej Wolty, a otworzywszy je na przeciwległym — już w granicach sąsiedniej kolonji — podróżnik nie pozna krajobrazu.
Tam — na północy, na szaro-żółtej płaszczyźnie spalonej dżungli — wysokie, ciemne latanje i zielone karite stanowią jedyny wypoczynek dla oka, tu — za rzeką, pieszczą wzrok rozległe szmaragdowo-zielone sawanny, świeżemi liśćmi pokryte gaje, w których palmy olejne i potężne rafje przeplotły się z konarami drzew liściastych, a gdzie do połowy ich pni podnoszą się soczyste łodygi traw i młode pędy krzaków.
Oko podróżnika, nawykłe już do monotonji żółtego krajobrazu i jednostajnej i jednobarwnej płaszczyzny, z radością spoczywa na rzadkich, złocistych plamach, występujących na ogólnem zielonem tle, i wita, jak dobrych, starych znajomych — nagie baobaby.
Za nami pozostała ostatnia, duża osada Wysokiej Wolty, Banfora, gdzie wdzieliśmy, jak miejscowe władze zmuszały tubylców do naprawy dróg i do rolnictwa. Tam, na płaszczyźnie Wysokiej Wolty, od północnej rubieży, aż do granicznej rzeki Leraba — Francja zawzięcie i wytrwale pora się z naturą sudańską, pociągając murzynów swoim przykładem, a, gdy tego nie wystarcza — przymusem zniewalając ich do pracy, tylko do pracy dla wspólnego dobra.
Na południe od Leraba — wszystko inaczej!
Na Wybrzeżu Kości Słoniowej natura nie wymaga walki. Tu wszystkiego dokonać może spokojna praca, gdyż bogactwa leżą odłogiem, rozrzucone hojną ręką w ziemi i na ziemi. Urodzajna gleba, feeryczne lasy, pokojowa, zamożna ludność, kilka szeroko otwartych bram, prowadzących na wielką, bezgraniczną drogę — ocean — wszystko to jest tu na usługi człowieka.
Jak ostrze pługa odsłania nową, czarną glebę, tak każde poruszenie mięśni wydobywa tu nowe skarby, ukryte w ziemi, w mroku lasów, na sawannach, w morzu, w rzekach...
Niezawodnie jest to jedna z najbardziej pociągających ku sobie kolonij, gdzie włożony kapitał w oczach się dwoi, a każdy wysiłek zamienia się natychmiast — w pieniądz...
Takie są dodatnie cechy wybrzeża dla ludzi przedsiębiorczych. Dla podróżnika znajdą się tu inne wartości, dla niego drogie i przykuwające uwagę: — obfitość zwierzyny, różnorodność klimatu, szczepy o bardzo pierwotnej psychice, piękne krajobrazy.
Wybrzeże Kości Słoniowej nie wymaga nadludzkich wysiłków, nie potrzebuje nadzwyczajnych sposobów walki z nieprzychylną naturą. Kolonja pędzi już uplanowane życie, obliczone na ściśle przewidywane rezultaty. Natura nie przeszkadza tu białemu człowiekowi w przejawach jego pomysłowości, genjuszu, energji.
Wprawdzie słońce płonie tu, jak w Sudanie, można nawet odczuć, że ono jest bliżej hełmu białego człowieka, lecz pod konarami olbrzymich drzew czai się odświeżający cień, od licznych rzek i potoków płynie kojący powiew, a od morza pełen życia i siły słony, wonny podmuch.
Więc biali przedsiębiorcy, a za ich przykładem czarni ludzie czerpią śmiałą ręką bogactwa tego wspaniałego, radosnego kraju.
Bogactwa to niewyczerpane!
Przed dwudziestu laty wybrzeże Kości Słoniowej było zaledwie nazwą geograficzną o nieznanej nikomu treści.
Jeden z gubernatorów tej kolonji powiedział przy jakiejś okazji:
— Pokój, który niesie z sobą Francja, a więc: zrównanie praw zwycięzcy i zwyciężonego, oswobodzenie niewolników, wykorzenienie wojen domowych i najazdów, bezpieczny, wolny ruch na całem terytorjum — ten pokój panuje obecnie prawie na całym obszarze Wybrzeża Kości Słoniowej.
Słowa te były wypowiedziane zaledwie 14 lat temu, — przez ten okres czasu kolonja pod względem wewnętrznego ładu i spokoju nie różni się od przeciętnej prowincji każdego z państw europejskich, wskazując ciągłe zwiększenie się obrotów przemysłowych i handlowych.[76]
Największe bogactwo stanowią tymczasem lasy. Na 312 000 kw. kilometrów ogólnej przestrzeni kolonji — trzecią część zajmują gęste, tajemnicze, tropikalne lasy, gdzie rodzą się i umierają słonie, lamparty, małpy i potężne pytony. W cieniu trochę wytrzebionych olbrzymów leśnych, na dziewiczej glebie, użyźnianej od wieków przez naturę, rosną z zawrotną niemal szybkością i dają obfite urodzaje drzewa kakao, kawy i „kola“.
Małe i duże plantacje tych krzewów spotkać można nie tylko na koncesjach, należących do europejczyków, lecz nawet przy domkach tubylczych, głęboko zapadłych w kniei.
Legendarny las podzwrotnikowy posiada, podług określenia pp. dr. A. Chevalier i Bertin, 350 gatunków tylko takich drzew, które dosięgają dużych rozmiarów. W tej liczbie blisko czterdzieści gatunków ma znaczenie przemysłowe: mahonie (Khaya ivorensis) „tiama“ (Entadrophragma), „bosse“ (Trichilia cedrata), „dabema“ (Piptadenia africana), „iroko“ (Chlorofora excelsa), „teli“ lub „tali“ (Erytrophleum guineense) itd. Drzew tych poszukuje się w Europie i Ameryce dla sporządzania wykwintnych mebli, wewnętrznych urządzeń domów, wagonów kolejowych, okrętów pasażerskich i ogółem dla stolarstwa artystycznego. Większość okazów — olbrzymy, rozpościerające swoje wspaniałe korony na wysokości 60 metrów. W ciągu dwudziestu lat wywieziono z kolonji 500 000 ton mahoniu, co jest ilością znikomą na 12 miljonów hektarów lasu.
Oprócz mahoniu i innych cennych gatunków eksportują Francuzi także inne rodzaje, używane dla budowy domów, mostów, na podkłady kolejowe i na materjał do fabrykacji zapałek i papieru[77].
Przemysłowcy rąbią rękami czarnych robotników las, wiążą tratwy i holują je rzekami lub wiozą na stacje drogi żelaznej[78] przekładanemi kolejkami wąskotorowemi. W trosce o prawidłową gospodarkę leśną wprowadziła administracja francuska racjonalne ustawodawstwo i założyła doświadczalne stacje, posiadające plan zalesiania wyrąbywanych działek.
Las podzwrotnikowy rośnie z bajeczną szybkością. Młode drzewko, wybujałe z ziarna, odrazu podnosi swoje liście ku słońcu, próżno szukając go w mroku macierzystej puszczy. Zaczyna więc walczyć o życie i z gwałtownością i wybuchem tytanicznej energji usiłuje jaknajprędzej dosięgnąć wierzchołków otaczających drzew, aby się wybić poza ich sklepienie i napić ożywczego potoku słonecznego.
Wyrąbaną połać lasu poznać można tylko po tem, że nie widzi się wspaniałych, równych kolumn starych drzew. Zresztą panuje tu gąszcz i skłębiona knieja. Tartaki miejscowe, rozrzucone po kraju, przerabiają zrąbane drzewo na belki, deski, wiązania, pokłady...
Plantacje kakao, zakładane na wyrąbanych terenach leśnych, należą do białych i czarnych właścicieli. Zjawiły się one dopiero w 1910-ym roku i dały na razie 7 tonn kakao na eksport, w r. 1924-ym zaś — 4300 tonn. Administracja ma niepłonną nadzieję doprowadzenia eksportu w 1930-ym roku do 15 000 tonn, co pokryłoby piątą część zapotrzebowania rynku francuskiego.
Z obszernych lasów palmy olejnej wysyłają przedsiębiorcy do portów 8000 tonn oleju i 13 000 tonn ziarn palmowych; wywożą je do Francji i tam przerabiają na oliwę, służącą do fabrykacji mydła.
Zarośla drzew „kola“ dają znaczną ilość orzechów, używanych jako narkotyk i środek leczniczy w całej Afryce; wywóz ich do Senegalu i Francji przedstawia wartość 5 miljonów franków[79].
W północnej części kolonji istnieje kultura bawełny o znacznie dłuższem i cieńszem włóknie, niż w Sudanie i Wolcie, i o obfitszym urodzaju.
Drzewa kauczukowe i liany zaopatrują Francję w 210 tonn tego drogiego towaru; plantacje kawy, dopiero rozwijające się, produkują doskonały gatunek, używany w kolonjach i we Francji[80].
Ryż, proso, manjok, injam, banany, pataty, kukurydza i arachidowe orzechy dostarczają obfitego pożywienia ludności, składającej się z dwóch miljonów tubylców i 2000 europejczyków.
Powolne i planowe przyłączanie tubylców do cywilizacji europejskiej, udoskonalenie warunków ich życia, eksploatacja naturalnych bogactw kraju i szybki rozwój kultur pozwala administracji być dumną ze swej pracy i mieć nadzieję na niezwykle bujny rozkwit kolonji.
Wybrzeże Kości Słoniowej może być rajem, ale chyba wyłącznie dla rolnika i leśnika, gdyż należy wątpić, sądząc z geologicznych badań, czy powstaną tu kiedykolwiek przedsiębiorstwa górnicze. Jedynym metalem, znalezionym tu i eksploatowanym, jest złoto w dolinie rz. Bandama.[81]
Podróż naszą przez ten bogaty, malowniczy i, mimo upału, łagodny kraj, rozpoczęliśmy odrazu za rz. Lerabą, przecinając zieloną sawannę, gdzie tkwią wsie, złożone z okrągłych, zbitych w gromady trzcinowych chat tubylczych, otoczonych śpichrzami. Dokoła każdej wioski rosną cieniste gaje; na gałęziach najbliższych drzew wiszą, niby potworne owoce, olbrzymie, ważące do pół tonny pęki kukurydzy[82].
Na drogach znaczny ruch. Idą tłumy tubylców z bawełną, prosem i wyciekającem z koszyków masłem karite, dążąc na rynki; mkną pasażerskie samochody europejczyków; ryczą i sapią duże ciężarowe auta, wiozące do Wysokiej Wolty towary i drzewo, a powracające z położonych na północ kolonij z ładunkiem miejscowych produktów, przesyłanych do portu.
Pierwszym naszym krótkim etapem była osada Ferkessedugu.
Tu dowiedzieliśmy się, że gubernator, p. Maurice Lapalud, zaprosił nas na polowanie do Badikahy, położonej na skrzyżowaniu czterech dróg handlowych, prowadzących do Wysokiej Wolty, do portu Grand Bassam, do Złotego Wybrzeża i ku granicy gwinejskiej.
Gdy po przybyciu do Badikahy rzuciłem okiem na osadę, na cztery drogi, zbiegające się tu, oraz na ludzi, mieszkających w dziwnym domu, podobnym zdaleka do hipodromu lub dużego kina, a zbliska do potężnej twierdzy — mimowoli przyszła mi do głowy pewna analogja.
W średniowiecznej Europie mistyczny lęk otaczał skrzyżowania dróg, gdyż te miejsca istotnie groziły niebezpieczeństwem.
Jeżeli były to małe, uboczne drogi, wtedy w pobliskim lesie czatowała na podróżnych banda rozbójników, rabowała i zabijała. Nikt nigdy trupów nie znalazł, bo bandyci starannie zacierali ślady swej zbrodni. Chodziło im w tym wypadku nie tyle o bezkarność i bezpieczeństwo, ile o „reputację“ miejsca, gdzie jakaś „zła siła“ ścigała ludzi. Ten zabobonny mistycyzm czynił skrzyżowanie dróg, miejscem bezpiecznem... dla bandytów.
Jeżeli zaś gdzieś schodziły się duże drogi, któremi dążyły tabory bogatych kupców, wtedy wyrastał tam warowny zamek rycerza-bandyty.
Takim rycerzem był właściciel osady Badikaha, p. de Chanaud, naturalnie w najlepszem tego słowa znaczeniu.
Miał on duże przedsiębiorstwo transportowe, obsługujące Woltę, Gwineję i Wybrzeże Kości Słoniowej, i niezawodnie nikt nie znalazłby lepszego miejsca na przedsiębiorstwo tego rodzaju.
Gdy kolej od Buake będzie przeciągnięta dalej, w stronę Wolty, przejdzie ona przez Badikahę, gdzie administracja będzie musiała wykupić duży teren, zajęty przez de Chanauda, a leżący na drodze tej linji.
De Chanaud tymczasem o tem nie myśli i rozgospodarowal się na dobre. Zbudował sobie warsztaty dla naprawy automobili, składy towarowe i buduje fabrykę tkacką. Materjału dostarczy mu jego plantacja agawy (sizal); z włókien tej rośliny będzie robił tkaninę na opakowania i wory dla towarów. Wkrótce stanie tu elektryczna stacja dla oświetlenia całego domu.
Dziwny to, zupełnie niezwykły dom! Okrągły, potężny blok z żelazobetonu o szerokich oknach, prowadzących do łukowatych pokojów, otaczających okrągłą wewnętrzną salę z estradą, kanapkami, fotelami i szafami na książki — nieruchomemi, bo odlanemi z cementu i wyrastającemi, jak skały, z betonowej posadzki.
Okrągła sala posiada okna na wysokości drugiego piętra, gdzie dokoła całego domu biegnie szeroka galerja, uwieńczona basztą, zawierającą rotundę.
We wszystkich izbach, zajmowanych przez gospodarza, panią de Chanaud i ich syna, nie znalazłem żadnych innych mebli oprócz cementowych, w gabinecie właściciela — także, nie wyłączając biurka, popielniczek i kałamarza.
Cement i okrągłość stanowią ideał de Chanauda.
Cement dlatego, że unikają go termity, pająki i gady, okrągłość — gwoli porzuconemu a umiłowanemu zawodowi gospodarza. Z zawodu był on bowiem marynarzem.
Mały, krępy, żywy, o szybkiej decyzji, twardych rękach i bystrem oku, p. de Chanaud dowodził niegdyś szkunerem rybackim, trudniącym się połowem ryb w północnym Atlantyku, w pobliżu amerykańskich wybrzeży.
Podczas wojny de Chanaud na własną rękę przewoził z Ameryki do Francji pociski i żywność, ryzykując spotkanie się z nieprzyjacielskiemi łodziami podwodnemi.
Właściciel Badikahy posiadał cechy bohaterów z powieści Londona. Ten człowiek lubił robić wszystko na okrągło, aby forma pozwalała ściśle określić ośrodek — myśl i założenie, a także dlatego, aby, jak z mostku kapitańskiego, z okien jego domu można było spoglądać na wszystkie cztery strony świata, aż hen! do horyzontu, widzieć dokładnie wszystkie krzyżujące się w pobliżu drogi, wyzyskać wszystko dla ogniotrwałej kasy a jeszcze bardziej dla tak płomiennej i wybuchowej duszy, że od niej opancerzona skrytka w cementowym murze mogłaby się sto razy roztopić i wylecieć w powietrze. Na szczęście jednak żar i potęga wybuchu pozostawały głęboko ukryte w szerokiej, muskularnej piersi starego wilka morskiego.
Nie należy myśleć, że marynarz obawiał się burzy, — bynajmniej, nie! Jednak, jak prawdziwy i przesądny morski włóczęga, nie lubił wywoływać burzy bez koniecznej potrzeby. Jako wytrawny szyper[83], skąpany w pianie wszystkich mórz, de Chanaud niezawodnie przekładał „psią wachtę“[84] w dobrą burzę nad sen podczas ohydnego, upokarzającego „dryfu“, gdy grot-żagiel i kliwer[85] wiszą na masztach, niby susząca się na słońcu bielizna.
Rodzina de Chanaud przyjęła nas bardzo serdecznie, tembardziej, że stary marynarz bywał w Warszawie, gdzie miał znajomych.
Tryskający życiem de Chanaud znajdował ujście dla swych niepospolitych sił w polowaniu. Czaszki i nogi słoni, ich kły, rogi bawołów i antylop świadczyły o łowach gospodarza.
Podczas wspólnych z nim polowań widziałem tę bujność i wybuchowość jego natury, takiej barwnej, szlachetnej i silnej, że mimo woli układała się w mej wyobraźni powieść, mogąca stanowić konkurencję dla nieistniejących, zdawałoby się, typów Jacka Londona.
Mój przyjaciel był żywym protestem przeciwko takiej opinji pewnego odłamu krytyki. Zadawał on też kłam tym panom, którzy opisy silnych ludzi nazywają egzotyczną literaturą lub — „nieszlachetną“ sensacją.
Podług ich przekonania szlachetnym rodzajem kultury może być wyłącznie opis neurastenika, nie mogącego bez dawki kokainy nalepić znaczka pocztowego na list do innego podobnego wyrzutka społeczeństwa; jeszcze bardziej „szlachetny gatunek“ i „wysoki poziom“ cieplarnianych bredni stanowią powieści o kretynach i warjatach, spotykających się oko w oko, zupełnie jak czarownicy szczepu Bobo, z widmami i zjawami nieboszczyków, lub o psychicznie chorych maszynistach. uważających lokomotywę na żywą istotę, pędzącą pod smaganiem jednego czy kilku demonów.
Pan de Chanaud powiedziałby na to z pewnością:
— Co, do trzech tysięcy kotwic?! Lokomotywa żyje? Żyje dlatego, że ja tego chcę! Moje warsztaty i traktory też żyją, bo ja im każę zmieniać się w złoto, a złota używam dla pełni życia i wrażeń...
De Chanaud ze swoją burzliwą energją, stalową wytrwałością, jasnym umysłem i rozumiejącą wszystko i wszystkich duszą nadaje się jako typ do powieści najszlachetniejszej, chociaż bohater jej będzie wyprostowywał podkowy, kuł żelazo, naprawiał motory i, o zgrozo! strzelał do słoni i lwów...
Polując, zapuszczaliśmy się z de Chanaud daleko na sawanny i do ciemnej puszczy, otaczającej liczne tu odnogi rzeki Bandamy. W morzu zielonej trawy pasły się stada dużych antylop i słoni, poszukujących o tej porze roku dzikiego pieprzu,[86] niezbędnego dla ruch, bo nieraz odbywają po ten przysmak czy lekarstwo dalekie wędrówki.
W zaroślach krzaków czają się drapieżniki, a jeden z moich towarzyszy wypatrzył na sawannie rzadki okaz „hyjeno-psa“[87], podobnego do naszych psów-wilków.
W mroku olbrzymich drzew, otaczających dopływy Bandamy, spędziłem, zjadany przez moskity, tse-tse i inne bąki, sporo czasu. Przyglądałem się życiu głębokich, błotnistych i mętnych potoków. Prawie nieruchome, tajemnicze, lecz jednocześnie wielomówne, przechowywały one na topielisku głębokie ślady potwornych nóg słoni, mniejsze doły, wyciśnięte kopytami bawołów i dużych antylop — bawolców,[88] okrągłe wklęśnięcia od zapadających się na grząskim brzegu łap hien, szakali i cywet. Spostrzegałem nieraz głębokie, gładkie rowy, niby stocznie, wytłoczone w miękkiej ziemi, z wężowatą bruzdą pośrodku łożyska.
Były to nocne leża krokodyli, czołgających się tym rowem i tnących go zębatym, jak piła, ogonem.
Na sawannie żerowały małpy, żywiąc się dzikiemi owocami, przypominającemi wyglądem i smakiem nasze śliwki i wiśnie; uciekały na nasz widok i szybko znikały w gąszczu wysokich, skłębionych drzew.
Od czasu do czasu z mętnej, zacienionej, omdlałej wody wytykał ospałą głowę duży szczur wodny, pluskała uzbrojona w straszliwe kolce ryba „kapitan“, wpadała gałąź, złamana przez niewidzialne w gąszczu liściastej dżungli zwierzę — może przez igrającą małpkę, a może przez lamparta lub czyhającego na zdobycz pytona.
De Chanaud lubił naturę i znał ją, jak nigdy nie znają jej ci, co pięknie i tkliwie opisują kwiaty, motyle, śpiewające ptaszki, lekkie obłoczki...
Gdy zanocowaliśmy pewnego razu na sawannie, wśród kilku „karite“, a księżyc usiłował zajrzeć do każdego zakątka, pod każdą trawę i do czarnej głębiny zarośli, słuchaliśmy niemilknącego szmeru i szelestu dżungli. Rozlegały się ciche stąpania i stłumiony oddech przekradających się niedaleko zwierząt, zwabionych zdaleka dymem gasnącego ognisku i zjawą bielejących, niby widma, namiotów.
De Chanaud, podparłszy głowę ręką, cały zamienił się w słuch i szeptał:
— Wąż prześlizgnął się w trawie... szybko pełznie, z pewnością umyka przed czerwonemi mrówkami... Hyjena czy szakal wpadły tam, do krzaków... Wiem, że stoją teraz nieruchome i przez sieć gałęzi i liści patrzą w naszą stronę, ostrożnie strzygąc uszami i węsząc... Na pagórku coś mignęło i znikło, niby zapadło się pod ziemię... To — „koba“...[89] Widziałem dziś jej ślad na sawannie... Czy słyszy pan ten szmer nieustanny... niby lekki szept lub ciche dzwonienie kieszonkowego zegarka? To echa życia termitów... Gdzieś tu, być może pod nami, mają one swój podziemny tunel... Jakie to wspaniałe żyjątko — termit. My, cywilizowani ludzie, wpadamy w zachwyt nad genjalnymi budowniczymi, którzy wznoszą strzelające ku niebiosom katedry, a nikt nie oblicza, że to — nic w porównaniu z gmachami termitów! Człowiek wybuduje katedrę lub wieżę dziesięć lub dwadzieścia razy większe od siebie, gdy tymczasem pospolite kopce termitów przewyższają swoich budowniczych 600 — 800 razy! Co to za potęga! Co za rozmach śmiałej twórczości! Gdy Eiffel skierował w niebo swoją znakomitą wieżę, wyższą 155 razy od przeciętnego europejczyka — co za hałas powstał! A widzi pan ten kopiec termitów? On ma dobre cztery metry; budowali go zaś architekci, nie przekraczający pięciu milimetrów. Czyż to nie znaczy, że ich gmach jest 8000 razy wyższy od nich, a więc zasługujący na bez porównania większy podziw, niż twór Eiffla? Czyż nie tak?
De Chanaud umilkł i zaczął nadsłuchiwać. Zdaleka płynął w zastygłem, nieruchomem powietrzu słaby, zagłuszony jęk.
— To śmieje się hyjena... — szepnął mój towarzysz. — Daleko odbiegła... Termity zaś nie milkną... wciąż pracują, uparcie — jak twórcy, i bez wy tchnienia — jak galernicy... Pracują wszyscy: królowa-matka, przez całe życie składająca zarodki nowych pokoleń, a po śmierci zmuszająca cały swój ludek do tragicznego wysiłku. Porzuca on bowiem wtedy swoje posiadłości i wędruje nieraz bardzo daleko, szukając nowego miejsca, nowej królowej i nowego życia, walcząc o nie z innemi termitami, z zastępami mrówek i setkami innych wrogów. Pracują ślepi robotnicy, pracują niewolnicy, zagarnięci przez wojowników; pracują zbrojni obrońcy państwa, podtrzymując porządek, doglądając wykonania planu robót i całego przedsięwzięcia, karząc śmiercią niepokorne i buntownicze natury. Pracują nieznani genjusze, ukryci w szarej masie drobnych istotek; pracują termity, sprawujące sądy i regulujące liczebność i skład warstw społecznych w państwie... Wspaniały obraz życia! Tajemnicza symetrja stosunków...
— Okrągła?... — rzuciłem żartem.
— A cóż pan chce? Właśnie okrągła! — odparł z uśmiechem. — Podstawa wszystkich kopców zawsze jest okrągła. Organizacja społeczeństwa termitowego — też okrągła. W środku bowiem matka, rodząca i koncentrycznie odpychająca ku przepaści śmierci starsze pokolenia. Za nią — genjusze, sędziowie, kierownicy, wykonawcy, zbrojne hufce, nareszcie miljony niewidomych, pracujących istot, odżywianych i kierowanych od ośrodka wielkiego koła...
— Nie zaszkodziłaby naszemu społeczeństwu ta okrągłość... — zauważyłem, żeby sprawić przyjemność memu przyjacielowi.
— Tak! — zawołał. — Lecz, niestety, tego nie będzie do czasu, aż ludzkość nie stanie się w dziewięciu dziesiątych niewidomą. Oczy gubią społeczeństwo, bo tworzą indywidualizm. Widzimy osobiste szczęście i gonimy za niem nieraz po manowcach; zapatrzeni w świetlaną zjawę — depcemy po trupach innych ludzi...
Taki był de Chanaud.
Z nim odbyłem dwie bardzo interesujące wycieczki w okolicę Konga i do starego Korhogo.
W stronę Konga jechaliśmy w towarzystwie... kucharza. De Chanaud posiadał w każdym razie niezwykłego kucharza, gdyż pochodził on z rodziny almami Samori, ostatniego króla, który walczył z Francją.
Drogą do Kongo mało jeździ samochodów, gdyż Kong można nazwać miastem śmierci i powolnego konania.
Śmierci dlatego, że Samori wyciął prawie w pień ludność za obojętność dla prowadzonej przez niego walki o wolność czarnych ludów, a resztę rozrzucił, jako niewolników po obliczu całego Sudanu. Po tej klęsce miasto powoli kona, nie ożywiane żadnemi zdrowemi sokami.
Mieszkali tu wyznawcy Proroka, lecz ich wytępił krwawy, szalony almami i prochy ich pomieszał z prochami dawnych, potężnych królów z rasy Mandes, którzy niegdyś panowali nad całym Sudanem, Gwineją i innemi krajami zachodniej połaci Afryki.
Kong był ostoją, twierdzą islamu na południu, bramą prowadzącą aż do morza. Twierdzę tę zburzono; brama zamknęła swoje podwoje. Głosy muezzinów, wysławiających imię Proroka, nie wyrywają się już poza zburzone mury i zamkniętą na zardzewiałe zasuwy starą bramę Konga.
Do miasta dążą przez dżunglę Maurowie z Sahelu i opłakują tu wielką porażkę Koranu; odbywają też pielgrzymki dawni mieszkańcy miasta, aby odwiedzić groby przodków, lecz nic znajdują ich na ziemi, stratowanej kopytami wojowników ostatniego barbarzyńskiego króla, marzącego o wspaniałości imperjum Gana.
Samori mimowoli przysłużył się białym kolonizatorom, niszcząc wpływy muzułmańskie na brzegach zatoki Gwinejskiej i wśród szczepów leśnych.
Gdy byliśmy blisko miasta, kucharz, potomek Samoriego, podniósł głowę i rozdął nozdrza.
Z pewnością wdychał zalatujący jeszcze cierpki zapach krwi, przelanej przez surowego i mściwego „mohikanina“ czarnej rasy.
Na bezludnej drodze spotykaliśmy antylopy sing-sing, bawolce, drobne antylopy i stada dzikich kur różnych gatunków.
Gdy powracaliśmy i już zdaleka ujrzeliśmy olbrzymie drzewo, stojące tuż przy domu p. de Chanauda, kucharz mruknął:
— Almami Samori siadywał tam i zanosił modły do fetyszów...
Istotnie, na pamiątkę tego zalegają murzyni w pewne dni podwórze posiadłości mego przyjaciela i modlą się do fetyszów, ukrytych w gałęziach potężnego drzewa, składając ofiary i tańcząc swoje tam-tamy. Tu, do cienia rozłożystych konarów niebotycznego olbrzyma-mocarza, zlatują się na spoczynek i na radę dusze przodków, a śród nich zasiada duch tragicznego Samori, czarnego króla, który zamierzał stawić opór potędze białych przybyszów...
Pod drzewem-fetyszem stoi na potwornym fundamencie z cementu okrągły, opancerzony, biały, pod czarnym dachem, ukrywający utajoną w swem założeniu ideę dom przedsiębiorcy-marzyciela, starego wilka morskiego i wspaniałego strzelca.
Od Badikaha biegnie doskonała droga na północ w stronę dużej osady, prawie miasta, gdzie się znajduje urząd całego obwodu Korhogo oraz rezydencja króla najpotężniejszego tu szczepu Senufo. Aż do rzeki Bandama ciągnie się rozległa brussa, zielona, niby przed chwilą obmyta w strugach ciepłego deszczu i wypieszczona w ożywczych promieniach słońca. Na szmaragdowym kobiercu podnoszą się bukiety rozłożystych, przysadzistych drzew — ntaba[90], fikusów, tamaryndów, mimoz, karite, saba[91] i baobabów[92], nieraz oplecionych kauczukowymi lianami.
Brussa przypomina tu park angielski. Podróżnik i myśliwy z łatwością przecinają tę płaszczyznę, porośniętą niewysoką trawą; można się tu nie obawiać ani zdradliwych nor, ani ostrych kamieni, co tak utrudnia marsz w dżungli Kaarta i w górach Futa Dżalon. Na zielonem tle brussy migały często grzbiety małych i dużych antylop. Przesuwały się, rozchylając zarośla potwornemi ryjami, rodziny dzików-fakoszerów i mniejszych od nich — rudych potamoszerów, wędrujących nieraz bardzo licznemi stadami[93]. Małpy przebiegały płaszczyznę, skacząc i wdrapując się na drzewa i zapadając do krzaków skłębionych, spowitych siecią pnących się roślin.
Ptactwo różnych gatunków — od dużego dropia i kury faraonowej do połyskującego niby mieniąca się w słońcu kulka kryształowa „metalowego“ drozda — panuje tu wszechwładnie.
Dwie wioski Senufów, otoczone polami prosa, bawełny i injamu, miały wszelkie cechy osiedla ludzi zamożnych, pewnych jutrzejszego dnia.
W połowie drogi przepływa Bandama. Władze francuskie przerzuciły przez nią stały most drewniany. Z mostu widać głęboki nurt rzeki i stada dużych ryb, co chwila wypływających na powierzchnię.
Za rzeką krajobraz nagle się zmienił. Zaczęły się pagórki, za niemi zaś wyraźnie falista okolica. Brussa cofnęła się daleko od drogi, w wielu miejscach obsadzonej pięknemi drzewami mangowemi, obciążonemi dojrzewającemi owocami. Na miejscu, gdzie niedawno jeszcze panowała dziewicza brussa, czerniała teraz zaorana ziemia, oczekująca siewu. Gdzieniegdzie jeszcze pozostały zagony z tkwiącemi na nich ciemnemi badylami i pękami bawełny.
Pola kończą się tuż przy pierwszych chatach Korhoga. Duża osada tonie wśród pomarańczowych, cytrynowych i mangowych drzew. Chaty obszerne i bogate, mieszkańcy zamożni, bo są to rolnicy i kupcy zarazem, sprzedający bawełnę, kauczuk i jarzyny firmom europejskim, mającym tu swoje składy; — tubylcy noszą także proso w stronę Buaka, gdzie sprzedają je robotnikom, budującym kolej, idącą na północ w stronę Wysokiej Wolty. Śród długich a niskich domów tubylczych rzuca się w oczy trzypiętrowy, czarny, zbudowany z ziemi termitowej, potężny i ponury gmach. W nim przebywa „król“ Senufów, Gpon Kulibali, nie posiadający żadnej władzy, lecz mający duży wpływ na ludność, jako kapłan i, zdaje się, znachor-czarownik.
Z tego korzystają władze francuskie, utrwalające z pomocą Kulibali swój autorytet w kraju.
Zresztą było to potrzebne przed kilkunastu laty, obecnie wszystkie szczepy wybrzeża zrozumiały już politykę Francuzów i wytężają swoje siły i przedsiębiorczość, aby wyciągnąć jaknajwiększe dochody z pól i z eksploatacji dżungli.
Na lewo od drogi spostrzegliśmy schludne domki, stanowiące rezydencję komendanta. Owocowe drzewa i kwitnące rośliny dają przyjemny, orzeźwiający cień. Składamy wizyty panu komendantowi, a później odwiedzamy jego pomocnika, p. Paolini. Jest on, o ile pamiętam, ziomkiem Napoleona Bonapartego — Korsykaninem. Między nami, Polakami, a Paolinim nawiązują się odrazu nici sympatji.
Łatwo to zrozumieć!
Brat Paoliniego służył w naszej armji podczas najazdu bolszewickiego, był ranny pod Radzyminem i powrócił do Francji z żoną — Polką!
W milej pogawędce z państwem Paolini zeszedł nam czas niespostrzeżenie, jednak musieliśmy jeszcze odbyć wycieczkę po mieście i odwiedzić „króla“.
Jedziemy więc ożywionemi, zatłoczonemi ulicami, podziwiając wspaniale typy kobiet, a śród nich kilka niemal złocistych blondynek i rudych piękności o kształtnych nosach i cienkich wargach.
Skąd się zjawił ten typ czarnych blondynów?
Odpowiedź byłaby trudna, gdyby nie sąsiedztwo Złotego Wybrzeża, z jego urzędnikami i kupcami, Anglikami o złocistych lub rudawych włosach...
Są to metysi anglo-murzyńscy. Ciemnowłosi portugalczycy, hiszpanie i francuzi nie kompromitują się tak wyraźnie, jak Anglicy. Ci nawet swoją przyrodzoną wyniosłość i poczucie wyższości przekazali metysom, bo i oni spoglądają z dumą i pewną pogardą na mrowisko zupełnie czarnych sąsiadów i krewnych.
Zatrzymaliśmy się przed pałacem króla.
Gdy przyglądałem się tym masywnym, ciemnoszarym murom ze ślepemi wnękami, strzelistemi framugami, potężnemi półkolumnami, podtrzymującemi fronton, wznoszący się nad wejściem, ciemnym i tajemniczym otworom — wąskich okien — odczuwałem tchnienie głębokiego średniowiecza. Przenosząc wzrok na najwyższe piętro, przypominałem sobie coś z pałacu dożów w Wenecji. Przezroczysta, wysoka na trzy metry balustrada, zakończona ostremi, trójkątnemi wieżyczkami, podobnemi do języków płomieni, ze zwisającemi pękami trawy „dudumy“ — jako ozdoby — biegnie dokoła pałacu, ukrywając przed oczyma ciekawych taras, urządzony na szczycie pałacu...
Król wyszedł nam na spotkanie. Potężny 50-letni mężczyzna, o wybitnie murzyńskich rysach i dobrodusznej twarzy, Gpon Kulibali wystroił się w fioletowe, jedwabne szaty o szerokich rękawach i w czerwoną, haftowaną czapkę; na bosych nogach miał żółte pantofle z miękkiej skóry.
Kulibali wprowadził nas do wnętrza swojej siedziby. Na parterze — ciemna, kryta weranda, zatłoczona kobietami i dziećmi, zapełniona dymem smażącego się masła-karite i mięsiwa; dalej mroczna, kwadratowa izba, gdzie na całe umeblowanie złożyły się: szerokie łóżko metalowe, wiszący na ścianie balafon i stojący w kącie dziecinny wóz tramwajowy — dar jakiegoś kupca dla dzieci królewskich.
Z tej izby wchodzimy na schody, wąskie, nierówne, kręcone, pełne ciemnych przejść i niespodziewanych zakrętów i zygzaków. W kilku miejscach wychodzą jakieś wąskie okienka. Zajrzałem tam. Były to okna, oświetlające wewnętrzne mieszkanie pałacowe. Kilka wysokich izb z rozrzuconemi wszędzie matami, kobiercami, materacami i kołdrami. Jakieś brudne tkaniny zwieszają się. z pułapu, jakieś statki stoją na drewnianych półkach. Huczno tam i rojno, jak w ulu, bo są to „komnaty“, należące do stu żon króla Kulibali.
Nie wiem, czy podana mi liczba jest ścisła, muszę jednak stwierdzić, że tłumy żon zalegały wnętrze pałacu, sunęły kurytarzami, włóczyły się na podwrórzu, pracowały w kuchni, doiły krowy i kozy, a dwie z uśmiechem figlarnym fabrykowały coś na prawdziwych maszynach do szycia.
W izbach ujrzałem śród starych, do kościotrupów podobnych kobiet, młodsze, straszliwie otyłe, ociężałe, i zupełnie młode — nagie, wesołe i bezwstydne, klaszczące w dłonie i śpiewające przeraźliwemi głosami.
Tuż biegały, pełzały, hałasowały i darły się wniebogłosy dzieci, beczały białe jagnięta, a owce, uwiązane do wbitych w mur haków, wtórowały im żałosnym głosem.
Zaduchem, spiekotą, gorzkim olejem, pokrywającym włosy i ciało kobiet, potem i jakiemś pieprznem jadłem tchnęły na mnie te okna. Ulżyło mi, gdy nieskończenie długo wijące się schody doprowadziły mię w końcu do jakiegoś okna. Lał się przez nie niebiesko-złocisty potok światła, a gdym spojrzał nadół — ujrzałem cale Korhogo, leżące u stóp pałacu, sawannę z czarnemi pióropuszami drzew, spostrzegłem biegnącą ku widnokręgowi, równą, jak strzała, drogę, prowadzącą przez Odienne do Gwinei, nazawsze opuszczonej ojczyzny naszej miłej, potulnej „Kaśki“, która dziś rzewnie płakała, gdy, odjeżdżając, oddaliśmy ją pod opiekę naszemu czerwonoskóremu boyowi Umaru-Bari.
Nareszcie dobrnęliśmy do tarasu na szczycie pajacu. Przez wysoką balustradę z otworami różnej formy mogliśmy podziwiać istotnie piękny i bardzo rozległy krajobraz.
Uważnie przyjrzałem się „królowi“. Niezawodnie miewał on smutne myśli, gdy, ogarniając wzrokiem olbrzymią przestrzeń pól, lasów i wsi, jednocześnie przypominał sobie, że czasy królewskiej władzy potomków stworzonego przez samego Boga przodka Nenkę minęły bezpowrotnie i że on, jego daleki prawnuk, jest teraz jednym z urzędników białych gubernatorów, przyczepiających mu do piersi medale na barwnych wstążeczkach.
A może Gpon Kulibali nigdy takich myśli nie miewał?
Miał on bowiem dużo kłopotów i trosk, aby nakarmić swoich sto żon, olbrzymią bandę dzieci i liczną czeredę nicponiów dworskich. Musiał, biedak, głowie się nad tem, w jaki sposób wyciągnąć ze swoich pól dostateczne zapasy zboża i mięsa, a z dżungli — kauczuku, karite, sumbara i bawełny dla zamiany tego na papierowe franki, potrzebne na kupno tkanin, paciorków, bransolet i kolczyków dla tych żon, które miały młode, nagie, bezwstydne ciała...
Na tarasie spotkaliśmy dwu braci Kulibali — ospałych, opasłych i, zdaje się, opitych chłopów, o bardzo dostojnych i dumnych ruchach i minach...
Znowu schodzimy nadół i zwiedzamy puste izby. Gdzieniegdzie leży rzucony kobierzec samodziałowy, stoi tani francuski kredens, wisi naftowa lampa, która nigdy się nie paliła i nigdy palić się nie będzie, gdyż ma odbite dno rezerwoaru i stłuczone szkło.
Przodkowe Gpona Kulibali zbudowali pałac z ziemi termitowej i bezwiednie wznieśli... kopiec termitów, — ogromny kopiec, pełen ciemnych galeryj, zakamarków, podziemnych tuneli, mrocznych izb i ukrytych składów.
Ogólny typ architektury — sudański, styl — Sahary.
W głębokich tajnikach, w których się przechowywały fetysze rodu królewskiego, a obok nich utajone skarby i relikwje — można byłoby niezawodnie znaleźć cmentarz, na którym spoczywały zwłoki dawnych władców i członków rodziny obecnego króla.
W okresie ulewy, gdy wszystkie żony i czeladź bywają w polu, Gpon Kulibali schodzi może do lochów pałacowych i, pozostawiwszy ofiarę na jemu tylko znanym grobie przodka, siada przy ciemnej wnęce, gdzie stoi duży kalebas — oznaka grobu kobiety. Siedzi długo zadumany, a przed oczami jego duszy wstaje ta, o której myśli i tęskni.
Idzie ona wolnym krokiem, przechodzącym w ulubiony taniec. Kształtne ramiona falistym ruchem wołają małżonka i obiecują nieznane rozkosze. Pałają piwne oczy, połyskują białe, drobne zęby i śmieją się namiętne, świeże usta... Ciemny loch staje się komnatą, gdzie nad łożem zlekka się poruszają barwne tkaniny i gdzie z glinianego dzbanka płynie niebieska smuga kadzidła... Pieni się w białym kulebasie świeże, aromatyczne hangi, rwie się krew w sercu i w żyłach i ze smugami wonnego dymu splatają się gorące, wołające ramiona...
Szepce król:
— Pocóż porzuciłaś mnie? Po tobie już nie znałem żaru miłości... Tyś pierwsza i ostatnia...
Mówi szczerze, niepomny, że ta ukochana zmieniłaby się teraz do niepoznania! Błąkałaby się zapomniana, jak inne, w ciemnych izbach, w łachmanach, przeklinając i zrzędząc bez przerwy, a te młode, nagie i bezwstydne kobiety śmiałyby się z niej i drwiły, jak drwi ze starego, zmurszałego pnia baobaba wyrastający na jego korze młody krzak karite...
Tak śniłem, patrząc na szerokie barki Gpona Kulibali i schodząc krętami, zdradzieckiemi schodami jego pałacu.
Na parterze zbliżyło się do mojej żony malutkie, czarne, jak heban, murzyniątko, przyglądając się jej śmiałemi, nieco zdumionemi oczętami.
Żona wzięła je na ręce i zaczęła głaskać po poważnej buzi.
„Król“ czuł się bardzo pochlebionym, gdyż się okazało, że był to jego syn, pochodzący od najbardziej kochanej żony...
Kulibali chciał nas ufetować, a więc dał znak ręką. Z pałacu na ulicę wypadło kilku chłopców, niosąc dla nas krzesła. Usiedliśmy, otoczeni tłumem gapiów, a po chwili zjawiła się muzyka. Kilku balafonistów rozpoczęło koncert.
Na murach i tarasach mniejszych domów wy kwitł tłum królewskich żon — starych, otyłych, i młodych, nieraz bardzo powabnych, szczególnie, gdy miały złociste włosy i dość jasne oczy.
Koncert trwał długo. Przy muzyce, o ile ona nie jest objawem obłąkania lub niezdrowej mody, myślę doskonale o rzeczach, nieraz nic wspólnego z muzyką nie mających.
Tak też było przed pałacem króla szczepu Senufo.
Patrząc na ciężką fasadę pałacu, na fronton i pilastry wejściowe, przenosząc wzrok na dość misterną balustradę tarasu, przypomniałem sobie, że gmach ten wznosi się na ziemi, gdzie niedawno istniało ludożerstwo, gdzie szalał Samori, gdzie twórczość swoją przejawiał bóg, „który odszedł na zawsze“, gdzie używają łuków i zatrutych strzał, gdzie pracują niewolnicy, a ludzie składają ofiary przed potwornemi fetyszami z drzewa.
Skąd więc u tych pierwotnych jeszcze ludów, o mózgu, znajdującym się dotąd w procesie anatomicznego i psychicznego rozwoju, bardzo powolnego i samoistnego, zjawiła się potrzeba estetyki, artyzmu w ozdobach i w architekturze bądź co bądź potężnej i imponującej?
Przypomniałem sobie wszystkie rysunki, malowane i nacinane na garnkach z gliny, na kalebasach, na drewnianych stołkach, na łożach, drzwiach i ścianach chat. Takie to naiwne, proste, a takie znane, gdzieś już widziane!
Przypomniałem sobie, że zupełnie takie kształty i rysunki, jakie widziałem na glinianych garnkach i misach Sussu, Malinké, Mossi i Senufo, znajdowałem na naczyniach z epoki neolitycznej[94], a jednocześnie na przedmiotach egipskich z czasów przeddynastycznych. Wzory dla mat, plecionych z włókna rafji i „dudumy“, odnaleźć można na wykopaliskowych rzeźbach i tkaninach egipskich lub pochodzących z Elamu[95], Palestyny i Armenji.
A te stożkowate baszty muszą być płomykami ognia; to barka słoneczna, spotykana u wszystkich ludów, niezależnie od tego, czy ojczyzną ich była północ, jak Skandynawja i azjatyckie wybrzeże Ochockiego morza czy południe, jak Nowa Gwinea lub Indje. Są to odgłosy kultu babilońskiego Bela z Nippuru, Marduka z Babilonu i innych bohaterów słonecznego mytu.
Słońce nie znajduje się jednak w gronie dobrych bogów murzyńskich — pocóż więc na jego cześć tubylcy stawiają od Sahary aż do wybrzeża Kości Słoniowej znaki jego potęgi?
Myślę, że są to resztki kultu niszczycielskiego słońca, pokrewnego Nergalowi z Olimpu babilońskiego. Jego towarzyszami byli i są: skwar, susza, najazdy, wojna, zaraza.
Nergal babiloński przeszedł do religji Fenicji pod nazwą Baal-Zebub. Został on filistyńskim bogiem palącego, niszczącego słońca, rodzącego szkodliwe owady.
Płomienne języki — symbol słońca palącego — przeszły do architektury, do rzeźb i rysunków przedhistorycznych i historycznych ludów.
Któryż z ludów mógłby z większem prawem używać tych symbolów-amuletów przeciwko niszczącej potędze słońca, niż murzyni, jęczący w szponach swego Nergala, swego Belzebuba?
Więc może na balustradzie Gpoua Kulibali widziałem te właśnie amulety? A może to starodawni Hyksosi-Sussu, ludzie Węża, lub południowi Egipcjanie przynieśli tu podczas swych wędrówek emblematy słonecznego boga Ba i one pozostały, nie jako uznanie bóstwa, lecz jako wspomnienie o walecznych ludach z królewskiego szczepu?
Przecież tu, w Afryce, wszystko wędrowało!
Rasy, ludy, szczepy, obyczaje, krew i bogowie przywędrowały od północy i wschodu... Dlaczegożby rysunki i architektura nie mogły przyjść tu z nad Tygrysu i Eufratu i z doliny Nilu?
Z temi myślami powracałem do rezydencji francuskiej administracji, gdzie nagle wszystkie moje domysły i wątpliwości pierzchły...
Sprawił to ogrodnik, doglądający drzew owocowych na terenie francuskiej dzielnicy. Ścinał właśnie suche gałęzie rozłożystego mangowca, a gdy nasz samochód stanął, podniósł głowę i zaczął się nam przyglądać.
Przykuły mnie do siebie jego ogromne, nieruchome oczy, przykryte mglistą, świetlaną zasłoną. Znałem takie oczy, bo patrzyłem w nie na północy i w sercu Azji, gdym spotykał szamanów, czarowników, i lamów — wróżbitów mongolskich.
— Skąd macie tu tego człowieka? — zapytałem p. Paoliniego.
— Jest to aresztant, skazany na 15 lat więzienia — brzmiała odpowiedź. — Uprawiał czarnoksięstwo; podobno umiał przekształcać się w panterę i napadał na ludzi. Zresztą cichy i pokorny człowiek. Pracuje tu na wolności.
Nie chciałem wypytywać więcej, gdyż postanowiłem przyjrzeć się temu człowiekowi zbliska. Po chwili opuściłem werandę, gdzie podano herbatę, i zacząłem szukać ogrodnika. Nie znalazłem go jednak. Widocznie odprowadzono go po skończonej pracy do więzienia...
Już słońce miało się ku zachodowi, gdy wyjechaliśmy z Korhoga, pożegnawszy gościnnych Paolinich i podziękowawszy im za uprzejmość i za niespodziewane wrażenia, jakich doznaliśmy w stolicy, założonej przez mitologicznego Nenke — pierwszego człowieka z rasy Senufo. Powracaliśmy tą samą drogą.
Na płaszczyźnie w pobliżu licznych wiosek i tuż przy drodze stały, niby z ciemnego nefrytu[96] wzniesione świątynie — nieduże grupy wysokich, starych drzew.
Bo też były to prawdziwe świątynie!
Ręką dawno zmarłych przodków zasadzone gaje otaczają małe, okrągłe szmaty ziemi; panuje tu wieczny zmrok. Ciemne sklepienia złączonych w uścisku rozrosłych gałęzi i wspaniałych liściastych koron nie przepuszczają promieni słońca, stojącego w zenicie; młode drzewa i gąszcze tamaryndowych zarośli i lian, osłaniających dokoła potężne kolumny starców, bronią wnętrza świątyni od radosnych promieni świtu i od pożegnalnych błysków melancholijnego zmierzchu.
Są to zakątki, gdzie „czyniący w cieniu“, czarownicy, kapłani tajemniczego rytuału, znajdują swój żywioł w wiekuistym zmroku sędziwych drzew. W noce księżycowe gromadzą oni wkoło siebie starców, opowiadają siwe, zgrzybiałe legendy, sądzą sprawy ludzi i w skupieniu i tajemnicy zanoszą modły do cieniów dziadów i do niewidzialnych bóstw. Gdy słońce płonie najgoręcej, przychodzą tu czarownicy i kapłani, otoczeni młodzieżą, utwierdzają ją w dawnych obyczajach i przekazują pamięć o sławnych, wielkich ludziach szczepu i o jego tajemniczych przodkach.
Kopulaste drzewa, kolumny konarów, krokwie gałęzi, liściasta strzecha i ściany z gąszczu krzewów i lian tworzą świątynie Ziemi, bogini-opiekunki; jest to bogini o duszy większej, niż jej czarna pierś, i potężniejszej, bo przebywać może w swem ciele i jednocześnie odbywać dalekie wędrówki do małżonka, księżyca, i do swej płomiennej, słonecznej siostrzycy.
Święte gaje, rozrzucone po obliczu stepowej dżungli i śród zrytych skib pól, otoczone są poszanowaniem i lękiem, bo tam, w mroku, spoczywają w małych chatkach fetysze szczepu, tajnych związków, rodów, kast i rodzin.
Tam odbywają się modły i misterja, o których tylko przypadkowo dowie się biały człowiek.
W świątyniach Ziemi, w obliczu niewidzialnych cieniów przodków, odżywają od czasu do czasu dawne obyczaje, a prastare myty zrzucają z siebie pył i pleśń zapomnienia.
Pod ciemnem sklepieniem drzew szepcą bez echa usta starców, kapłanów i czarowników słowa, odziedziczone po przodkach, a uszy młodych chciwie chłoną rzewne wspomnienia. Nie dopuszczą tu Senufowie sąsiada z kasty skórników, krawców lub tych, co haftują na skórze i białej tkaninie, bo oni nie mają tu swych przodków śród cieniów, spoczywających na gałęziach świętych drzew. Te kasty pochodzą z innych szczepów. Zato ludzie, noszący nazwisko Sekongo, zajmują pierwsze miejsca, bo od wieków przechowują w swoim rodzie sztukę kowalską. Obok nich zasiadają artyści-grioci, co muzyką, śpiewem, wesołością i tańcem cieszą żyjących i cienie zmarłych.
Zgromadzeni słuchają uważnie słów starego kapłana Ziemi, wielkiego lekarza i wróżbity, gdy on podnosi oczy ku górze i cichym głosem pół-mówi, pół-śni:
— Wysoko, daleko, głęboko był wielki Kuluikiere — bóg i Twórca. Każde stąpnięcie jego tworzyło ziemię; rzucone przed siebie wejrzenie — gwiazdy; troska — słońce; radość — księżyc; łza — morza; myśl — owada, ptaka, zwierza i — człowieka.
— Gdy wszystko uczynił Kuluikiere, narzucił na twory swoje niebieską płachtę nieba, ukrył się za nią na zawsze i — spoczął. Nie widzi on stworzonego przez siebie świata, nie słyszy dźwięku grzmotów, ryku fal.., i modłów naszych...
— Myślą swoją stworzył Bóg na naszej ziemi ojca wszystkich Senufów i nazwał go Nenke, a ten założył Korhogo[97] i królestwo swoje rozszerzył aż do Konga i — dalej. Później przyszły inne szczepy i razem z niemi nasi władcy coraz dalej posuwali północne i zachodnie rubieże państwa... Byli wśród królów wojownicy dzielni i waleczni, byli mądrzy nauczyciele ludu, zniewalający go do robót polnych i do zbiorów obfitego urodzaju; byli łowcy słoni i znakomici kupcy, posyłający towary na cztery strony świata... byli potężni czarownicy i cudowni lekarze, byli i piewcy sławnych dziejów Senufo-Sienemana[98]...
— Po śmierci dusza władców szukała swego „zwierza“[99], aby się osiedlić w nim. Nie były to jednak ani hiena, ani pantera, ani dzik, lecz zawsze lew! Gdy przychodził kres jego życia, zwolniona dusza króla wchodziła w łono nowej matki, rodzącej nowego władcę.
— Był król Mango-Mamadu, mający za żonę waleczną Sortonassi, córkę almami Samori... Odszedł od nas daleko... na wygnanie... do miasta Proroka — Tombuktu, gdzie wicher pustyni ciska chmury żółtego piasku... Był król Moriba, który chciał odbudować zburzony kraj, lecz biali porwali go... Panowali nam Lantene Sidiki i Ibrahima, lecz i oni odeszli...
Długo, aż do zmierzchu rozlega się głos starca, niewzruszony, równy, jak prąd wolno płynącego potoku leśnego, nie budzący echa śród kolumn i pod kopułą konarów, a taki potężny, że oczy siedzącej młodzieży pałają, a serca głośno biją...
Mimowoli myśl moja biegnie ku dawnym czasom, gdy w lasach naszego zachodu schodzili się wszechpotężni Druidzi, kapłani i sędziowie, a najstarszy z nich, siwobrody bard, śpiewał o sławnych czynach walecznych królów, o dobrych obyczajach, o bogach i o cieniach zmarłych, odbywających dalekie i dziwne wędrówki...
Druidzi!..
Ciemne bory — ich siedziba — słyszały-li brzęk lutni tylko i głos starca-śpiewaka? Przecież w mroku leśnym rozlegały się westchnienia lękiem przedśmiertnym objętych skazańców, ich jęk ostatni, szmer ich słabnących drgań, gdy nóż kapłana-druida spełniał wolę bóstwa, ofiarę krwawą składając na ołtarzu kamiennym?
Czyż te czarne konary nie widziały dziejów, o których w burzliwe noce niższe gałęzie opowiadają wyższym, a liście drżą, zdjęte lękiem? Czyż te ciemne, szemrzące sklepienia nigdy nie słyszały tajemniczych słów kapłanów i ciężkich westchnień młodzieńców, stojących na progu życia, przynoszącego im w darze śmierć? Czyż nie o tej godzinie pomnej szepcą cienie, czające się w załamaniach wyciągniętych ku niebu ramion sędziwych drzew?...
Miękka ziemia zagłuszała moje kroki, gdy ogarnął mię cień świątyni; cisza panowała taka, że słyszałem bicie własnego serca, krążenie krwi w żyłach i ledwie uchwytne szelesty...
Wzrok padł na duży kamień, płaski, ze śladami toczonych na nim nożów, z czarnemi plamami krwi ofiarnych ptaków.
Ptaków?...
Ziemia — matka, ziemia-bóstwo żądała nieraz innych ofiar, aby z krwi powstał związek dusz ludzi i bóstwa.
Pod słomianemi strzechami małych chatek stały szeregi fetyszów. Małe i duże, foremne i niekształtne, dziwaczne i potworne — z kamienia, gliny, drzewa i kości patrzyły na mnie nieruchomemi oczami, wiedzącemi a ukrywającemi prawdę; patrzyły uporczywie, drażniąco i tajemniczo...
Przy nich stały miseczki z prosem, ryżem, solą i napojem.
Pokarm dawno pożarły szczury i wiewiórki palmowe, podziobało ptactwo, napoje wypił zalatujący tu oddech słońca...
Oczy fetyszów stawały się drwiące, lecz zagadka pozostawała utajoną.
Wychodzę z cieniu świątyni, wchłaniam gorące powietrze, przepojone wolnością i radością sawanny; spoglądam z żalem na zbite zarośla tamaryndów, latanij, „nete“[100], czuję w duszy urazę do nich, że nie odsłoniły przede mną tajemnicy fetyszów, co wszystko widziały a wszystko ukryły w nieruchomych źrenicach z kamienia, gliny i kości...
Długo stałem i patrzyłem... Widziałem, jak złocista tarcza słońca rumienić się zaczęła, jak toczyła się i chyliła ku zachodowi, jak nabrzmiewała żywą krwią i, znużona, dotknęła dalekiego krańca ziemi, wżarła się w nią, jak ciśnięty mocarną ręką ostry, mosiężny dysk, pogrążając się w jej czarną, zoraną pierś.
Odbłysk tryskającej krwi igrał długo na obłokach i na mackach czarnej chmury, przerzucił się na wierzchołki drzew i nagle zgasł... Wtedy z pomiędzy gałęzi świętych gajów wypełzły fioletowe i niebieskie cienie, a, gdy spracowane ptaki zakrzyknęły po raz ostatni, cofnęły się lękliwie...
Nastała chwila, gdy niema dnia i niema nocy, gdy wszystko traci kształty i wydaje się płaskiem, niby krajobrazy, wycięte z czarnej blachy i przybite czarnemi gwoździami do szaro-przezroczystej, mgławicowej płaszczyzny bez horyzontu i głębi.
Trwało to jedno mgnienie, bo wnet nadleciał chyży goniec nocy, czarnemi skrzydłami zgarnął resztki światła i zdmuchnął je... aż do świtu...
Przez tę krótką chwilę pół-światła bez jasności i półzmroku bez cieniu, dojrzałem postać tubylca. Szedł, raczej skradał się ku świątyni, ostrożnie niosąc w rękach miseczkę ofiarną... Wszedł pod zwisające gałęzie wąskiego przejścia i zniknął w mroku.
Długo nie wychodził, tak długo, że, nie doczekawszy się jego powrotu, odjechałem. Turkotał i warczał samochód, a w jego dźwiękach usłyszałem śpiewy Senufów, okrzyki i tańce griotów, odgłosy modłów...
Ujrzałem korowód ludzi, biało ubranych, niosących na noszach w białą płachtę spowite ciało młodzieńca... Za korowodem postępował tłum z griotami na czele, rozlegały się pieśni żałobne, odgłosy muzyki i tupot tańczących... Nad tłumem płynęły w kurzawie niesione przez kapłanów i starców fetysze, całe hufce fetyszów!
W dalekiej dżungli, w pobliżu wartkiego potoku pogrzebano młodzieńca... złożono ofiary... i pozostawiono syna w łonie matki Ziemi...
Tłum odchodził i w ciszy kroczył do osady. Nikt go nie czekał z poczęstunkiem, nikt go nie witał zwykłem pozdrowieniem, gdy lud powraca, oddawszy Ziemi ciało zmarłego...
Tylko stary kapłan, żegnał jednego z wieśniaków dziwnemi słowami:
— Syn twój połączył się z Ziemią i nas z Nią połączył. Sława rodzinie twojej za wielką ofiarę!...
Druidzi... druidzi znowu wyzierają z mroku zamierzchłych wieków!
Święty gaj... Świątynia Ziemi...
Kapłani i czarownicy stoją przy kamieniu ofiarnym...
Widzę ich... słyszę szelest ich szat, szmer głośnego oddechu, słyszę słowa arcykapłana:
— Ziemia się gniewa... rzuciła na pola szarańczę... nasłała na ludzi choroby... Ziemia, dawno nie pojona krwią synów, żąda ofiary... Przebłagać musimy gniewną...
Pochylają ku sobie głowy, zaglądają sobie w oczy badawczo, czasem padnie ostry szept i zginie w pomruku drzew...
Rozeszli się, rozprószyli w różne strony. W gaju pozostały tylko fetysze, czujne a nieruchome... Cykały nietoperze, grały cykady, zgrzytały zębami szczury.
... Widzę dżunglę, a przez nią sunie tłum młodzieńców. Idą skupieni i słuchają słów czarownika.
Mówi natchnionym głosem ten „człowiek, czyniący w cieniu“:
— Obejdziemy razem szmat naszej ziemi... ujrzymy piękną naturę — dzieło rąk starego Boga, co dawno odszedł nazawsze... Zrozumiecie cel istnienia każdego krzewu, siłę najmniejszej nieraz trawki, obyczaje zwierząt wolnych, mowę ptaków... Gdy powrócicie do wsi, stanie się podług obyczaju, i wejdziecie w poczet dojrzałych mężów szczepu[101]...
Długo jeszcze objaśnia i radzi czarownik; prawi o tem co to jest miłość i kobieta, życie i śmierć, jakie przykazania bogów kierują miłością i śmiercią, jakie prawa ludzkie ujęły z woli fetyszów w żelazne karby całe życie męża i uległość niewiasty...
A gdy noc zapadnie i znużeni drogą młodzieńcy usną twardym snem, czarownik budzi jednego, na którym ciągle spoczywa jego oko, i szepce mu o klęskach, trapiących szczep, łzy mu wyciska z oczu i rozpacz rzuca na oblicze...
— Słuchaj — szepce mu do ucha. — Poświęć się sam!... Oddaj krew w ofierze Ziemi, ratuj braci twoich! ...Fetysze ojca twego staną się bogami szczepu, a imię twoje przejdzie z rodu w ród... Dusza twoja osiedli się nazawsze w krainie szczęśliwości!
— Boję się, starcze, czyniący w cieniu! — odpowiada drżącym, pełnym beznadziejnej tęsknoty głosem skazany. — Boję się wielkim lękiem!...
— Idź już, idź! — mówi czarownik. — Odpocznij, ostań w spokoju!...
Długo wędruje po dżungli czereda młodzieńców, prowadzona przez czarownika... Nie spuszcza on z oka wylękłego młodzieńca...
Podaje mu jagody, gdy jest głodny, trawę pełną soków, gdy dręczy go pragnienie...
Młodzieniec zaczyna słabnąc, chudnie, krew mu biegnie gardłem, aż pada zemdlony, już ramionami śmierci objęty...
Jednak donoszą go do świętego gaju... i wszyscy wychodzą, aby sam pozostał z fetyszami i z cieniami ojców, co go uzdrowić mogą... W nocy... z różnych stron przychodzą kapłani, starcy i czarownicy. Arcykapłan słucha, że serce jeszcze bije w piersi młodzieńca, że lekki powiew oddechu kołysze płomyk lampki oliwnej.
Otaczają go kołem. Słowa modłów namiętnych i ponurych padają w mroku świątyni i milkną bez echa. Stojący za kapłanami wspinają się na palce i zaglądają im przez ramiona i głowy... Ciężko dyszą piersi i chrapliwy oddech wydobywa się z gardzieli...
O północy wszystko już skończone... Miseczki ze świeżą objatą ustawiono przed fetyszami... Napojoną gorącą krwią ziemię przy kamieniu ofiarnym zasypano zielonemi liśćmi karite... Na ołtarzu płonąć zaczyna ogień, rozniecony ręką arcykapłana... Obok leży w białej płachcie lękliwy młodzieniec... nieruchomy... nieżywy...
Gdy słońce wynurzy się z drugiej strony ziemi, przeszywszy ją miljonem złotych ostrz, rozlegną się pieśni żałobne, zbiegną się mieszkańcy okolicznych wiosek i odbędzie się pogrzeb... uroczysty, pełen skupienia i tajemnicy.
Do świętego gaju przybędzie nowy fetysz... nowe imię wejdzie do pieśni griotów, do opowieści bardów, do gadek ludu...
Widziałem ten obraz w cieniach, kłębiących się w chaszczach gajów, w kurzawie, pędzącej za samochodem, w oczach starców Senufo, w znakach, wyciętych na miseczkach ofiarnych... Słyszałem mowę i modły druidów murzyńskich, płynące ku mnie od zatrwożonych koron drzew, od słabego szelestu trawy, okalającej kamień ofiarny, i od milczących fetyszów, gdzie się rodziły niepojęte szelesty, szmery i zgrzyty...
Teraz, gdy ostrze pługu odwala na dziewicznej glebie skibę po skibie obok świętych gajów, gdy z rykiem mkną samochody i gdy przed oczami białych przybyszów występuje już widmo drogi żelaznej, która ma przeciąć ten kraj; — w świątyniach Ziemi fetysze, być może, próżno wyglądają nowych ofiar, zdumione i gniewne.
Być może...
Lecz cienie i głucha gwara gajów opowiadają, że to było... było... było!...



ROZDZIAŁ XXII.
NA SZLAKACH SŁONI.

W trójkącie pomiędzy Buaké, Sinfra i Daloa ciągnie się rzadko nawiedzana sawanna, przecięta szerokiemi pasmami dziewiczych lasów. Siekiera białego człowieka pracuje tu tylko wzdłuż dróg, ścinając drzewa na mosty, rynsztoki i umocowanie rowów.
W tym właśnie obwodzie spędziliśmy dwa tygodnie.
Nasz pobyt w Badikaha byłby się mógł znacznie przeciągnąć, gdyby nie dwie okoliczności.
Przyjechał do nas znany kolonjalny urzędnik i słynny myśliwy, p. Maurice Burger, zapraszając nas w imieniu gubernatora na polowanie w obwodzie Buaflé.
Druga przyczyna była jeszcze bardziej decydująca.
Zbliżała się pora ulewna. Tornady już kilka razy szalały nad sawanną, wstrząsając olbrzymiemi drzewami i zalewając okolicę potokami ciepłej wody, z szumem i pluskiem wylewającej się z czarnych, nisko zwisających chmur.
Moja żona, odwiedzając z panią de Chanaud miasteczko Buaké, trafiła w czasie powrotu do Badikaha, w nocy, na tornado.
Lał tak straszliwy deszcz, mrok był tak czarny i gęsty, że przebić go nie mogły latarnie samochodu. Koła ślizgały się na rozmiękłej ziemi i wóz raz po raz staczał się do rowu. Młody de Chanaud nie widział przed sobą drogi i na jakimś moście omal nie wpadł z urwistego brzegu do burzliwej rzeki, nabrzmiałej nadmiarem zewsząd płynącej do niej wody.
Na zakręcie drogi wpadły na samochód dwie duże antylopy-koby i, olśnione światłem latarni, oszalałe z przerażenia, usiłowały zaatakować wóz, pędzący wśród ulewy, bryzgów błota i kaskad rozrzucanej kołami wody.
Panie przyjechały nad ranem, zziębnięte i przemoczone do nitki, ogłuszone bukiem grzmotów, oślepłe od rozdzierających co chwila mrok błyskawic. Ta wycieczka nie przeszła bezkarnie dla żony; w kilka dni bowiem potem powtórzył się atak malarji, nabytej na Nigrze. Był to gwałtowny, ciężki atak.
Wszystko wskazywało na to, że Afryka dość wyraźnie wyprasza nas za progi swego lądu. Zrozumieliśmy to i spieszyliśmy ze zwiedzaniem innych terenów Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przybyliśmy więc do Buaké. Jest to ludne, dobrze rozbudowane miasteczko, posiadające piękną rezydencję komendanta, p. Gustawa de Kutuli, stację drogi żelaznej, prowadzącej do oceanu, klub, szkolę, szpital, liczne wille urzędników i kolonistów oraz gmachy firm handlowych. Wszystkie budynki stoją przy bulwarach, złożonych z drzew pomarańczowych, mangowych, cytrynowych, mandarynowych i kwitnących pięknemi, czerwonemi, jak płomyki, kwiatami drzew „flamboyants“. Na bulwarach tych pokazywano nam „crepitans“ — drzewa, zrzucające z siebie dojrzale owoce, które pękają, jak pociski, rozsiewając dokoła na znacznej powierzchni ziarna.
Na wstępie zaraz, w ogrodzie, otaczającym dom komendanta, napadły na mnie mrówki i niemiłosiernie pogryzły. Były to duże, czerwone, niby krwią nabrzmiałe owady. Zaczęliśmy szukać ich mrowiska i znaleźliśmy misternie sklejony z kilku liści drzewa mandarynowego woreczek, napełniony tymi złośliwymi nicponiami. Za bandytyzm poszły razem ze swoim zielonym domkiem do słoika z eterem.
Trzy dni, spędzone w Buaké, nigdy się nie zatrą w naszej pamięci. Spotkaliśmy tu kilka bardzo przyjaznych dla nas, jako Polaków, osób. Zaczęło się to od samego komendanta. Ojciec jego był przez długi okres czasu generalnym konsulem Francji w Petersburgu, gdzie utrzymywał rozlegle stosunki z polską kolonją stolicy dawnej Rosji. Komendant zapoznał nas z bardzo sympatyczną i dobrze wychowaną rodziną państwa Gonfreville, posiadających tu jedyną w kolonjach fabrykę wyrobów bawełnianych.
W domu Kutuli i Gonfrevillów spędziliśmy miłe chwile na interesujących pogadankach, w atmosferze niezwykłej serdeczności i wprost wzruszającej wrażliwości na rzeczy piękne i wzniosłe.
Skrzypce mojej żony wycisnęły niejedną łzę z oczu tych ludzi, całemi latami pozbawionych muzyki i estetycznych ważeń. Podnieceni grą, Kutuli i Burger występowali też jako artyści. Komendant ślicznym głosem wyraziście deklamował wiersze francuskich mistrzów i swoje — bardzo tęskne, napisane pod wrażeniem zgonu młodej żony; Burger posiadał bardzo przyjemny baryton i umiejętnie śpiewał rzewne romanse, przygrywając sobie na mandolinie. Śpiew jego, pełen prawdziwego uczucia, łez w głosie i w oczach, wcale nie licował, zdawało się, z jego beztroską, wesołą zazwyczaj twarzą, lecz, gdy zaczynał śpiewać, twarz ta bladła i występowały na niej blizny, zadane przez życie.
Gdy skończył śpiewać — milczał przez kilka chwil, a później, wstrząsając gęstą, siwiejącą już czupryną, mówił ze zwykłym łobuzerskim uśmiechem swoje ulubione — c’est triste! — wybuchając przytem śmiechem, który nie zawsze w tych wypadkach wydawał się szczerym.
Pewnego dnia zwiedziliśmy wystawę tubylczej bawełny, obficie produkowanej w obwodzie Buaké, gdzie włókno bawełny dosięga już 34 mm długości, a więc może być używane przez każdą fabrykę tkacką.
Tłumy tubylców zaległy plac wystawy ze swemi koszami i belami bawełny, białej, jak śnieg. Urzędnicy i rządowi agronomowie oglądali ją i wydawali nagrody.
Bawełnę miejscową skupują kupcy z Grand Bassam, oraz fabryka Gonfrevillów. Dzięki niej, wytworzył się w okolicy Buaké cały rejon przemysłu ludowego; murzyni oczyszczają bawełnę, robią przędzę, malują ją na kolor granatowy, czerwony i żółty, i sprzedają swój wyrób fabryce. Gonfreville mogą na razie zaspokoić zapotrzebowanie wyłącznie mieszkańców Buaké i okolic, myślą jednak o rozszerzeniu swego przedsiębiorstwa.
Kobiety tubylcze, krępe, o mocnych, zdrowych ciałach, noszą pstre, lecz dyskretne w barwach płachty i chustki na głowach, przykrywając niemi dość długie, kędzierzawe włosy.
Płachty nic zawsze jednak ukrywają połyskujące od masła karite ciała, ozdobione nacięciami na brzuchu, ramionach i piersiach, a ciężkiemi bransoletami z kości słoniowej, mosiądzu i bronzu — na rękach i nogach. Na policzkach mają kobiety tatuowane prawidłowe kółka.
Mężczyźni drapują się malowniczo w togi i, gdy się patrzy na nich zdaleka, ma się wrażenie, że to starożytni Rzymianie dążą na Forum swego miasta. Tylko czarne twarze, z trzema głębokiemi bliznami na policzkach, mówią o tem, że są to ci „barbari“, których sprowadzali obywatele wszechwładnego Rzymu jako niewolników, gladjatorów i posługaczy cyrkowych, pilnujących klatek dzikich zwierząt.
Ludność całego obwodu należy do najliczniejszego szczepu Baulé. Obok nich spotkać można nagich mieszkańców wschodniej części obwodu, spokrewnionych z nimi i ze szczepem Aszanti — tubylców Agni.
Przyglądając się nacięciom na ciele murzynów z wielkiej rodziny Agni-Aszanti — tym długim bliznom i kółkom na policzkach, falistym linjom i gwiazdom z drobniejszych kresek na piersiach i brzuchach, pomyślałem, że prawdopodobnie są to symbole słońca, pozostałości kultu, przyniesionego przez najeźdźców ze Wschodu. Chciałem jednak dla potwierdzenia tego domysłu znaleźć jakieś wyraźniejsze dowody.
Rozmowy z tubylcami, jak zwykle, nie dały żadnych wskazówek.
— Starzy ludzie tak czynili, tak też i my czynimy! — brzmiała wszędzie jednakowa odpowiedź.
Wtedy zacząłem oglądać różne wyroby Baulé i Agni — hełmy myśliwych, maski czarowników, klejnoty kobiet, rzeźbione z drzewa stołki i stoliki, ciężarki, używane przy ważeniu złotego piasku, łuki i kołczany. Główny motyw rysunków i rzeźb stanowiły: trójkątny płomień, jak na pałacu Gpona Kulibali w Korhogo, falista linja, figura, przypominająca egipską „łódź słoneczną“ i... swastyka!
Zdaje mi się, że jest to dość wymownym dowodem pochodzenia tych wszystkich oznak z kultu słonecznego.
Swastyka była emblematem słońca w starożytnych Indjach. Była ona znakiem słońca, jako ognia, i samego ognia, czyli symbolem boga Agni, tego posłańca innych bogów, opiekuna życia domowego, obrońcy przed demonami, wreszcie — przewodnika dusz ludzkich do krainy wiekuistego spoczynku.
Z Indji przeszła swastyka do Asyrji i Babilonu, a stamtąd dalej — na Zachód, aż spotykamy ją, faliste linje słoneczne i trójkątne płomienie, w Armenji i na rosyjskim Kaukazie. Z Atyllą i Tatarami, wojownikami Dżengis-Chana, powędrował ten znak jeszcze dalej na Zachód, do naszych Tatr, gdzie górale wycinają go na domach i ciupagach, i do doliny Dunaju.
Bóstwem murzynów Agni jest Gye, bóg o rogatej głowie byka. To już zupełnie tchnie Egiptem, gdzie Apis był poświęcony słońcu — Ra.
Jakiemi drogami doszedł tu mit słoneczny? Czy szedł samodzielnie od Wschodu, co ze względów topograficznych jest rzeczą zupełnie możliwą? Czy też przynieśli go tu wychodźcy z Azji i Egiptu, wędrujący od północy, podbijający pierwotnych mieszkańców i odpychający ich coraz dalej i dalej na południe do dziewiczych lasów wybrzeża Gwinejskiej zatoki? W jaki sposób utwierdzili oni kult słońca wśród czarnych ras? Czy przy pomocy niewolników, czy drogą odbywającej się metyzacji?
Na to pytanie nic mi nie odpowiedziały ani nagie ciała murzynów Baulé i Agni, ani kółka na twarzach kobiet, ani blizny na policzkach mężczyzn, i nawet swastyka, wycięta na bronzowej bransolecie pięknej, roześmianej Kobla Lo, pozostawała zagadką.
Samochody przeniosły nas z rezydencji de Kutuli o 170 kilometrów do Buaflé, gdzie czekał już na nas Burger.
Naprędce urządziliśmy się w domu, przygotowanym dla nas przez komendanta, p. Feliksa Pernot, i pojechaliśmy boczną drogą do brussy.
Krajobraz mało się zmienił, częściej tylko spotykaliśmy długie szeregi drzew i gęstych krzaków, rosnących na brzegach licznych potoków, które zbiegały po nieznacznej pochyłości ku rzece Bandama, rozwidlającej się tu na Białą i Czarną.
Sawanna, jak wszędzie na Wybrzeżu Kości Słoniowej, — wysoka, soczysta trawa, nieduże gaiki karite, czasem baobab i grupy latanij. Na płaszczyźnie pasły się stada „sonów“[102] „sing-snigów“[103], różnych mniejszych antylop i zrzadka — para potężnych „dyinki“[104]. Wszędzie spotykamy stare i świeże ślady bawołów, połamane przez słonie drzewa i głębokie, okrągłe wykroty w ziemi.
Pomiędzy krzakami biegały, żerując, różne dzikie kury, migał pręgowany ogon genety, a w oddali przemykał się, jak chybki cień, podejrzliwy, czujny, tchórzliwy szakal.
W rzekach i potokach pluskały się ryby, a za nadejściem naszem wpadały z hałasem do wody wygrzewające się na kamieniach żółwie.
W łożysku małych dopływów Bandamy połyskiwały białe kwarce; niektóre z nich miały na sobie zielone plamy — oznakę, cieszącą zwykle syberyjskiego poszukiwacza złota.
W ciemnym mroku nadbrzeżnych rzek spadały nieraz na nas duże i wstrętne stonogi — Julus i Skolopendra i jeżeli zauważyły najlżejsze poruszenie ciała — gryzły i zatruwały. Z piasku wysuwały swoje kleszcze czarne skorpiony, długie na 20 cm, i mniejsze, szare, bardziej szkodliwe.
Na gałęziach czyhały na łup potężne pająki mygale, które zabijają nie tylko małe ptaszki, lecz nawet, jak twierdzą miejscowi ludzie, dużego zielonego gołębia, a nawet psa i kota.
Duże i okrągłe, jak dziesięcio-centymowa moneta, pająki-kraby zjawiały się po zachodzie słońca na drogach i pełzły do domów, gryząc nieraz dotkliwie.
Dziwne to i lęk wzbudzające stworzenia o twardych pancerzach i dwu wrażliwych rożkach, do anten podobnych. Znawcy twierdzą, że pająki kraby są ponurymi ślepcami, odważnymi i nielitościwymi drapieżnikami.
W zaroślach czaiły się różne węże, a wśród nich szybki w ruchach, dwa metry długi, zielony wąż „ananasowy“; na miejscach otwartych i piaszczystych — jadowite żmije.
Nad wodą i w cieniu wysokich drzew roiło się od tse-tse, moskitów i chmary tnących bąków.
Minęliśmy wioskę, w której wkrótce po zajęciu kolonji przez Francuzów murzyni zabili oficera, a jego sierżant kazał ciało porąbać na kawałki, aby złożyć je w skrzyni od galet i nieść do obozu, gdzie zamordowanego pogrzebano z honorami wojskowemi.
Zdarzyło się to tak niedawno, a ileż zmian zaszło od tego czasu!
Ludność, nastrojona obecnie zupełnie pokojowo i ulegle, starannie pracuje na polach i w dżungli. Białe dziecko mogłoby tu bezpiecznie podróżować bez opieki!...
Raz tylko wybuchły tu jakieś rozruchy, związane z opłatą podatków. Gubernator nie narobił z tego powodu hałasu, lecz posłał pewnego starego kolonjalnego urzędnika, znającego obyczaje i duszę tubylców.
Francuz natychmiast po przybyciu do wsi zażądał od wójta złożenia podatków. Wójt jednak odmówił, tłumacząc się tem, że jakiś potężny czarownik zabronił murzynom płacić podatki białym ludziom.
— Jeżeli tak, to postępujecie sprawiedliwie! — najspokojniej w świecie oznajmił urzędnik.
Wzburzony tłum, otaczający białego, milczał zdumiony.
— Każesz podać sobie nosze, abyś mógł odjechać? — zapytał ośmielony wójt.
— Tak, lecz nim odjadę, zapytam się was o coś — rzekł Francuz. — Powiedzcie mi, co zrobicie, jeżeli zjawia się bardziej potężny czarownik i każe wam płacić podatki?
— Jeżeli będzie potężniejszy od naszego czarownika, musimy go usłuchać! — rozległy się głosy.
— Bardzo dobrze! — ciągnął urzędnik. — W takim razie rozkazuję wam płacić, gdyż jestem tysiąc razy potężniejszym czarownikiem od tego, który dał wam taką złą radę!
Tłum na chwilę zamilkł, lecz wkrótce zaczął mruczeć, coraz bardziej się podniecając.
— Ty nie możesz być czarownikiem! — mówił pojednawczym głosem wójt. — Odjedz już!
— Nie śpiesz się tak bardzo, przyjacielu! Dajcie mi tu waszego czarownika, chcę się z nim zmierzyć i dowieść wam swej potęgi.
Zdumiony tłum znowu umilkł. Kilku tubylców pobiegło po czarownika i wkrótce przyprowadzono go.
Spoglądał na białego z dumą, pogardą i nienawiścią.
— To ty jesteś czarownikiem? — spytał Francuz łagodnym głosem.
— Powiedziałeś i słowa twoje są prawdą! — odburknął czarodziej.
— Jesteś złym czarownikiem, bo dajesz złe rady ludziom! Jesteś fałszywym czarownikiem, bo nie masz żadnej siły! Masz język złośliwej hieny, która śmieje się na świeżej mogile, lecz nie posiadasz żadnej mocy! — rzucił rękawicę Francuz.
— Słowa twoje są jałowe, jak żwir rzeczny — odpowiedział ponurym głosem czarownik.
— To się pokaże! — zawołał urzędnik — Chcę się zmierzyć z tobą, lecz nie wiem, co mam zrobić? Wybierzmy rzecz najłatwiejszą! Połóżmy na tym kamieniu nasze zęby tak, żeby nie było bólu i krwi... Zaczynaj!
Czarodziej spuścił oczy i mruknął:
— Rzucasz piaskiem w oczy, jak wszyscy biali! Tego nikt zrobić nie może, nawet fetysze i duchy... Zrób ty, jeżeli nie łżesz, jak ptak „huma“, odprowadzająca człowieka od dziupli z miodem! Zrób!...
— Chcesz tego? Więc masz! — wykrzyknął urzędnik i, wyjąwszy sobie z ust doskonale zrobioną przez paryskiego dentystę sztuczną szczękę, położył ją na kamieniu.
Tłum zaczął się cofać w przerażeniu, czarownik zniknął bez śladu, jak kamfora.
Jednak urzędnik chciał dobić interes do końca, więc, niby nie zauważywszy, że jego przeciwnik już się wycofał, włożył z powrotem swoją sztuczną szczękę i zawołał donośnym głosem:
— Moje fetysze są potężne i dały mi moc nadzwyczajną! Zrób to, co ja mogę uczynić!
Mówiąc to, wydobył z torby podróżniczej szklankę i rzekł:
— Wnet wejdę do tego małego naczynia! Z temi słowami obnażył sobie pierś, i zapaliwszy kawałek papieru, wrzucił go do szklanki, przyciskając ją jednocześnie otworem do ciała. Była to zwykła bańka, używana w medycynie.
Skóra natychmiast zaczęła się wciągać do szklanki.
Ujrzawszy to, wójt schwycił urzędnika za rękę i, oderwawszy bańkę, krzyknął:
— Widzimy, widzimy! Już zacząłeś wchodzić! Wierzymy ci, że jesteś najpotężniejszym z czarowników! Rozkazuj nam, co mamy robić?!
W ciągu tegoż dnia zebrano podatki, a dowcipny urzędnik powrócił nazajutrz do miasta.
Wśród tych prostych, ciemnych, potulnych ludzi spędziliśmy cały czas naszego pobytu w rejonie Bauflé, polując w jego okolicach i w pobliżu Daloa i Sinfra.
Było to miejsce wymarzone dla myśliwego!
Tu już nie wywierają uroku kształtne ciała antylop, bo niemal wszędzie dojrzeć można coś o wiele bardziej ponętnego. Są to okrągłe ślady bawołów, głębokie doły, wyciśnięte grubemi, jak słupy telegraficzne, nogami słoni, wyboiste ścieżki, wydeptane przez hipopotamy, wychodzące z nurtów rzecznych i zapuszczające się do dżungli na żer.
Burger prowadził nas na tę grubszą zwierzynę, a serce moje biło na myśl, że się spotkam z tymi książętami dżungli oko w oko.
Znalazłem wszystko co mnie interesowało oprócz słoni. Raz tylko byłem w pobliżu tego zwierzęcia, lecz wytropiliśmy go w takich chaszczach i na takiem topielisku, że usłyszał nas i oddalił się z niezwykłą szybkością.
Tropiciele przez cały dzień szli jego śladami, lecz on wciąż rwał i rwał naprzód.
Zmykał tam, gdzie się kryli o tej porze roku jego ziomkowie — do głuchej kniei leśnej. Tam zaszyte w gąszczu krzaków, stojąc po brzuchy w jakiemś jeziorku, słonie polewają się wodą i leniwie przeżuwają czerwone strączki pieprzu.
Podejść je w tej dżungli niema żadnej możliwości, bo mają doskonałych stróżów. Koło stada słoni roi od ptactwa, siadającego im na grzbietach i wydłubującego z grubej skóry kleszcze i inne pasożyty. Najserdeczniejszemi przyjaciółkami słoni są białe czaple i mały, szary ptaszek, nieznanej mi nazwy.
Ta straż przyboczna królów dżungli, gdy usłyszy, lub dojrzy człowieka, wszczyna taki hałas, że podniósłby z grobu nieboszczyka, a cóż dopiero czujnego słonia!
Jak zawsze skrupulatni i sumienni, niemieccy zoologowie odróżniają w tych szerokościach geograficznych pięć gatunków słoni. Jest to jednak tak wielka ścisłość w klasyfikacji tych zwierząt, że nie da się zauważyć różnicy pomiędzy niemi bez specjalnych badań. To też miejscowi myśliwi znają zaledwie dwie odmiany słoni. Pierwszą stanowią duże, ciemno-szare, drugą — mniejsze, czerwono-brunatne. „Czerwone“ słonie słyną ze swej złośliwości i nie tylko nie uciekają przed człowiekiem, lecz same szukają swego jedynego wroga i atakują go.
Tacy doświadczeni myśliwi, jak de Chanaud i Burger, zapewniali mnie, że słonie posiadają poczucie obowiązku wobec członków stada.
Jeżeli jeden z nich zostanie ranny i nie będzie mógł o własnych siłach ukryć się przed wrogiem, na jego ryk dążą inne, podnoszą rannego i uprowadzają ze sobą.
Potwierdził mi to pewien myśliwy szczepu Guro.
Był to dzielny tropiciel i myśliwy na słonie, o czem świadczył jego hełm, zdobny w magiczne „kori“ i biały ogon koński. Myśliwy ten widział w swem łowieckiem życiu kilka takich wypadków, gdy słonie ratowały ranionego i słabnącego towarzysza. Zdarzało się to wtedy, gdy słoń, przechodząc ścieżką, nadepnął na kamień, utrzymujący wysoko zawieszoną kłodę drzewa z wbitem w nią ostrzem[105]. Zrywający się ciężar wbijał mu szerokie i długie ostrze w kark.
Słoń padał i byłby niezawodnie zginął pod oszczepami i strzałami, gdyby jego towarzysze nie unieśli rannego z miejsca wypadku.
Tropiciel opowiadał mi także, że nikt nigdy nie widział trupa słonia, o ile nie padł odrazu.
— „Sama“[106] — to mądre zwierzę! — mówił murzyn. — Posiada on nawet swoje fetysze. Są niemi powyginane i poplątane korzenie drzew. „Sama“ wyrywają kłami drzewa z ziemi i później przychodzą do nich i długo stoją w milczeniu, bez ruchu, wpatrując się w swój fetysz. Przynoszą mu dary — czerwony pieprz, owoce latanij i duże, okrągłe kamienie. Gdy „sama“ poczuje zbliżającą się śmierć, wlecze się nieznanemi ścieżkami, nie zostawiając po sobie śladów, w ukryte od oczu ludzi i zwierząt miejsce, gdzie znajduje się szeroki otwór, prowadzący do obszernych podziemi. Tam jest cmentarz „sama“. Tam leżą skarby — góry drogocennych kłów. Śmiertelnie ranne i umierające ze starości „sama“ przenoszą na cmentarz towarzysze. Przy wejściu cmentarnem stoją na straży stare, nieśmiertelne „sama“...
Ta rozczulająca legenda zawiera tylko tę niewątpliwą prawdę, że istotnie nigdy nie znaleziono trupa słonia, zmarłego z powodu podeszłego wieku lub choroby.
Afrykański słoń jest zwierzęciem zupełnie dzikiem, prawe nigdy nie ulegającem woli człowieka. Ranny, lecz nie pozbawiony możliwości ruchu, szarżuje zuchwale i wściekle, rycząc straszliwie i biegnąc z podniesioną do góry trąbą i zadartym ogonem, zakończonym miotełką twardych, jak druty, włosów.
Dogoniwszy nieprzyjaciela, chwyta go trąbą i podrzuca wysoko w powietrze. Gdy człowiek spadnie — słoń zaczyna go tratować, a później przyciska kłami do ziemi.
Słoń jednak jest prawdziwym męczennikiem, gdyż go żywcem zjadają różne pasożyty, a szczególniej ogromne, szare kleszcze, doprowadzające go nieraz do szału.
W czasie, gdy polowaliśmy na sawannie zachodniego brzegu Bandamy, słonie tu jeszcze nie zawitały. Pozostawały bardziej na południu i w Liberji, ukryte w niedostępnych lasach, trzymając się w pobliżu trzęsawisk.
Na sawanny słonie wychodzą dopiero wtedy, gdy dojrzewają owoce palm latanij, stanowiące pokarm tych olbrzymów.
Siady pojedynczych okazów spotykaliśmy jednak nieraz. Były to okrągłe doły, głębokie na pół metra i najczęściej napełnione wodą. Przy dołach śmigały jaszczurki, a wśród nich — „agamy“[107], oraz duże iguany, w ucieczce bardzo szybko gramolące się na drzewa i ukrywające się wśród liści, gdzie zielone zabarwienie jaszczurek stanowią najlepszą ich obronę.
— Samotny „sama“ wychodzi o tej porze na sawannę tylko na poszukiwanie pieprzu — objaśnił mię tropiciel. — Jest wtedy złośliwy i czujny.
Doświadczyłem tego na sobie, gdyż żadnego z nich nie mogłem podejść, a jeden z moich pomocników, p. Kamil Giżycki, postrzeliwszy w pobliżu Badikaha słonia, miał z nim przykre spotkanie, w którem zginął towarzyszący mu murzyn.
Jeżeli nie wytropiliśmy tu słoni, to nie było w tem naszej winy. Gdyby chociażby jeden z tych olbrzymów przechadzał się po sawannie, zdobylibyśmy go niezawodnie, ponieważ mieliśmy ze sobą takich dwu tropicieli, jak Burger i jego strzelec, murzyn Konan.
Dla mnie Konan pozostanie na zawsze ideałem tropiciela.
Ten murzyn Baulé, suchy, sprężysty i niezmordowany, wspaniały strzelec i doskonały towarzysz łowów, dokazywał wprost cudów.
Umiał on tak się skradać, że wyrastał z trawy, niby widmo, o dwadzieścia kroków przed osłupiałemi antylopami. Mógł skierować mknące w popłochu stado „sing-singów“ i „sonów“ w dowolnym kierunku i napędzić je na strzelców.
W moich oczach, naśladując głos czarnej antylopy[108] zwabił Konan to dość rzadkie zwierzę pod strzał z karabinu.
Tropiciel wydawał glosy różnych odmian małp, a wtedy te ostrożnie zbliżały się, skacząc i kryjąc się na szczytach drzew. Dropie, kuropatwy i perliczki biegły w stronę strzelców, gdy Konan zaczynał je wabić, nie używając żadnego innego instrumentu, oprócz dziurawego orzecha.
Murzyn szczekał i jęczał, jak szakal, śmiał się, jak hiena, wył, jak lampart lub gepard, syczał, jak rozgniewana cyweta — słowem znał, jak najpotężniejszy czarownik, tajemniczą mowę wszystkich zwierząt i ptaków rodzimej dżungli.
Był to odważny, o jednocześnie rozsądny i ostrożny myśliwy, nie lubiący bezmyślnych przedsięwzięć. Ścigał w pojedynkę lwy i to takie, które wychodziły na drogi i nie chciały umykać przed pędzącym w ich stronę samochodem.
A nie było wypadku, żeby bezgrzywiasty władca[109] sawanny, spotkawszy Konana, nie padł od jego kuli.
Znał on wszystkie wybiegi nocnego bandyty, lamparta, a, wypatrzywszy jego ślad, powracał w nocy do domu, niosąc plamistą skórę drapieżnego kota.
Uciekające bawoły miały w tym murzynie straszliwego wroga. Na pasące się spokojnie lubił patrzeć i uśmiechał się, przyglądając się ich porywczym ruchom i wściekłym uderzeniom ogonów po biodrach. Lecz, gdy bawoły, zwietrzywszy człowieka, zaczynały uciekać, Konan przerzucał karabin przez ramię i mknął, prawe nie dotykając nogami ziemi.
Umiał dogonić i zawrócić bawołu w żądanym kierunku, podprowadzając go pod strzał.
Żaden pies myśliwski, czy to wyżeł, czy gończy — nie mógłby być bardziej pomocnym myśliwemu.
Tropiciel, ujrzawszy ślady zwierza, wyczytywał z nich nie tylko rodzaj zwierzęcia i jego ruchy, lecz nawet — zamiary. Najsłabsze ślady nie mogły się ukryć przed jego bystremi oczyma, a gdy, wyszedłszy na kamieniste zwały, osypy i piargi, gubił je — wtedy węszył i szedł bez wahania, aż odnajdywał na miękkiej ziemi dowody przejścia ściganej zdobyczy.
Raz jeden tylko Konan ledwie nie zginął. Strzelił do młodego szympansa[110] i zabił go, ale wtedy zaatakowała go znienacka rozwścieczona samica.
Napad był tak nieoczekiwany, że Konan nie zdążył nawet się opamiętać, gdy szympansica wyrwała mu karabin i, cisnąwszy go w krzaki, schwyciła myśliwego za gardło.
Około godziny trwała zacięta walka. Zwycięstwo przechylało się to na stronę małpy, to — człowieka. Szympansica wyrwała Konanowi nozdrza, odgryzła ucho i poszarpała pierś, zwyciężył jednak człowiek, bo miał bardziej rozwinięty mózg.
Słabnąc ze znużenia i upływu krwi, Konan zaczął niespostrzeżenie, nie przerywając ani na chwilę walki, cofać się w stronę karabinu, leżącego w krzakach.
Małpa zrozumiała jednak zamiar przeciwnika i zaczęła go odciągać w innym kierunku, lecz Konan, goniąc resztkami sił, odbił się od napastnicy i, porwawszy karabin, wypuścił w nią celną, jak zawsze, kulę.
Murzyni używają na pokarm mięsa prawie wszystkich gatunków małp, z wyjątkiem, w niektórych obwodach, czarnych małp[111] o srebrzysto-białych ogonach i białem owłosieniu dokoła twarzy, powszechnie zaś — szympansów.
Niektóre szczepy uważają czarne małpy za „królewski ród“ wśród zwierząt tej rodziny, co się tłumaczy białym kolorem włosów, rzucającym się w oczy a uważanym zawsze za barwę magiczną i świętą.
Co do szympansów, to murzyni trwają w przekonaniu, że są to „dawni ludzie“ — jedyni mieszkańcy Afryki, nie podlegający skrzyżowaniu z innymi tubylcami i przybyszami.
— „Dosi“[112] mogą władać ludzką mową — zapewniali mnie gwinejscy Sussu — lecz ukrywają to, obawiając się, że ludzie zmuszą ich do pracy, jako niewolników.
Co do języka szympansów, to posiadają one niezawodnie cały kompleks dźwięków, wyrażających różne pojęcia; liczba podobnych dźwięków zwiększa się za pomocą bardzo różnorodnej intonacji. Zauważyliśmy z żoną, obserwując przedwcześnie zgasłą[113] naszą szympansiczkę „Kaśkę“, że posługiwała się ona kilku bardzo odmiennemi dźwiękami, układanemi nieraz w dość długie zdania, i że posiadała bardzo wyrazistą i giętką tonację głosu.
Nasza „Kaśka“ doskonale rozumiała cały szereg słów i zdań, skierowanych do niej, odróżniała dzwonki i głosy znajomych, lubiła muzykę i miała swoje sympatje i antypatje do pewnych barw.
Murzyni twierdzą, że szympansy po napadzie na pola manjoku, patatów lub injamu robią zapasy, układając wyryte korzenie w kupę i związując pakunek długiemi pękami trawy. Powracając z pól, niosą małpy swój ładunek na głowie zupełnie tak, jak to czynią afrykańscy tubylcy.
To twierdzenie murzynów podlegało ożywionej dyskusji wśród zoologów. Moje spostrzeżenia, dotyczące „Kaśki“, dają mi w tym kierunku dużo do myślenia. Nasza małpka, gdy czuła zimno, mimo, że była ubrana, stale nosiła ze sobą ciepły szal.
Spiesząc się, zwijała szal i, trzymając go na główce, biegła, podpierając się jedną ręką. To samo robiła, bawiąc się lalką.
— „Dosi“ są ludźmi, ponieważ budują sobie chaty, jak my! — mówią murzyni.
Istotnie, gniazda szympansów, zaopatrzone w strzechę i splecione z suchych gałęzi i trawy, a znajdujące się na wysokich drzewach, wywierają wrażenie wioski.
Szczepy leśne, żyjące nad brzegami rzek, wzbierających sporadycznie, mają podobne chaty, zbudowane na obnażonych korzeniach mangliowców.
Jednak jeżeli są w pobliżu skały, szympansy urządzają sobie legowiska w jaskiniach i szczelinach, gdzie czują się bezpieczniej. Gdy nie mają skał w sąsiedztwie swego lasu, pędzą życie w chatach, zbudowanych na konarach najwyższych drzew, w niedostępnej kniei. W nocy jednak stawiają straże. Są niemi stare samce; zawieszone na jednej ręce, słuchają, patrzą i węszą, czy nie skrada się najstraszniejszy wróg szympansiego rodu — tygrysiasty pyton, wąż o straszliwej sile.
W Dolnej Gwinei pokazywano mi skały, na których mają swoje schroniska szympansy. Okoliczne wioski zamieszkują murzyni, uważający tę małpę za swój „totem“. Przed ulewnym okresem idą tubylcy ku skałom i składają małpom ofiary: surowe mięso kur i baranów, twierdząc, że szympansy zjadają je.
Myślę, że zachodzi tu pomyłka. Prawdopodobnie zrzucają szympansy ze swych skał te niepożądane dla nich dary, a pożerają je szakale, hieny i sępy. Tak przynajmniej postępowała nasza „Kaśka“, gdy jej dawano pokarm, którego nie uznawała.
Zato lubią szympansy burzyć gniazda ptasie i wyjadać jaja, a także wykradać miód z ulów. W tym celu zatykają w nich wszystkie otwory i, gdy pszczoły zginą, raczą się miodem.
Przebywająca z nami prawie półtora roku „Kaśka“ zasłużyła swoją inteligencją, uczuciowością i posłuszeństwem na nazwę „małego, niemego człowieczka“, skąd jeden tylko krok do uznania szympansów za „dawnych ludzi“.
Na szczęście nie podlegają one metyzacji, a więc nie dziedziczą po ludziach ich wstrętnych cech charakteru — podstępu, okrucieństwa i wyrafinowanej niemoralności.
Szympansy kochają swoją rodzinę, bronią samki i dzieci z narażeniem własnego życia, są dobrymi sąsiadami i towarzyszami, walczą o swój byt tylko o tyle, o ile są zmuszone do zabezpieczenia siebie, czy swoich bliźnich od głodowej śmierci.
Szlachetny to ludek małpi!
Przyznawał to nawet Konan, chociaż za swoj nos i ucho miał z szympansami bolesne porachunki.
Burger i Konan, obaj rozkochani w dzikiej, bujnej naturze Afryki, potężnie i szlachetnie odczuwali jej piękno.
Konan, zapatrzony w ostatnie gasnące promienie słońca i mieniące się, niby perła, niebo, siedział zazwyczaj nieruchomy, cały przejęty uroczystością chwili pożegnania ziemi z płonącą gwiazdą, odczuwał wielkie znużenie drzew, wody, obłoków i zwierząt, oczekujących świeżego powiewu nocnego wiatru i spoczynku w miękkich zwojach czarnego płaszcza nocy. Murzyn siedział, podobny do odlanego ze spiżu posągu, wstrzymując oddech, zapatrzony, zasłuchany w cichą melodję zbliżającego się zmierzchu, szeptał nieznane modlitwy, niby do swoich domowych fetyszów, lecz bezwiednie zanosząc modły do potężniejszych bogów, bo do nich rzewnym głosem wołała przejęta zachwytem dusza czarnego człowieka.
— O Ziemio, matko nasza! O Słońce, życie i śmierć niosące! O Księżycu, małżonku Ziemi! O Niebo, siedzibo nieznanej potęgi!
Konan kochał wszystkie swoje bogi i na ich cześć nosił na piersiach pęk amuletów — końce rogów antylop i baranów, obszyte czerwoną skórą i zaopatrzone w magiczne zioła i tajemnicze znaki. Bogowie Konana nigdy nie pozostawali bez ofiar, bo wyznawca ich, odważny myśliwy, ilekroć zabił zwierzę, maczał swoje amulety łowieckie we krwi świeżej rany i szeptał:
— To dla was, bogowie, ta krew przelana! Sprawcie, aby brussa była zawsze bogata w zwierzęta i ptactwo, aby pola moje dawały urodzaje obfite, aby żony moje i bydło domowe stały się płodne, aby skwarne i ulewne dni przychodziły w mądrze przez was, bogowie, ustalonym czasie!...
Burger, cywilizowany i inteligentny Francuz, kochał po swojemu te same bogi. Należał on do szczęśliwych i jednocześnie tragicznych natur, nie mających sił i chęci do dłuższego przebywania w wielkich mrowiskach ludzkich.
Był to człowiek, odczuwający od czasu do czasu potrzebę powrotu do warunków pierwotnych, gdy słońce i wiatr dręczą i pieszczą ciało; gdy woda i grząskie bagna nie stawiają przeszkód człowiekowi; gdy pierś oddycha swobodnie pod czarnym namiotem nocnego nieba, a wyczerpane skwarem i długim marszem siły powracają z szalonym wybuchem — odnowione i wzmocnione; gdy sawanna i knieja stanowią cały świat z jego najsilniejszemi przeżyciami i wrażeniami, a gdzie niema stworzonych przez ludzkość zjawisk, wzbudzających dreszcz wstrętu i przerażenia; gdy życie jest sprawnym ruchem, jasną myślą i głębokiem czuciem, nie zaś miotaniem się, walką bezwzględną i okrutną, toczącą się w kurzawie krwi ludzkiej i potu, w zawrotnym wirze sprzecznych ideałów i dążeń.
Dopóki żyliśmy w kniei i na sawannie, nie spostrzegałem na czole i w oczach swego przyjaciela śladów łez i tęsknoty. Oczy mu się jarzyły radością życia, pogodnie uśmiechały się usta, głos nabierał innego odcienia, wysoko wznosiła się wolno dysząca pierś, a w słowach Burgera ani razu nie odczułem zawiści, niezadowolenia i rozczarowania.
Na sawannie był to człowiek o zdrowych mięśniach i zdrowej duszy.
W dobrze, z elegancją urządzonych domach kolonjalnych Burger bladł, marszczył usta, jakąś mglistą zasłonę narzucał na wesołe oczy i zaczynał mówić sztucznie podnieconym głosem.
Nie wiem, skąd to pochodziło...
Może meble, dywany, obrazy i zastawa stołu przypominały mu coś, co go trapiło i budziło smutne myśli?
Może stojące na szafkach i półkach portrety nasuwały mu myśl o rysach innych, dalekich a drogich mu istot?
Może dusza w nim miotać się zaczynała?
Może ból dotkliwy ściskał serce?
Może paliły mu mózg niedoścignione cele, zburzone ideały, zawiedzione nadzieje?
Nie pytałem o to Burgera, bo podczas łowów wszystko, co dotyczy życia mieszkańców rojnych miast, pozostaje za nami, przegrodzone wysokim murem.
Dwa światy — odrębne, nieraz nawet wrogie...
Pocóż więc przyśpieszać powrót od bujnej rzeczywistości, pełnej światła, ruchu i wolności, do krainy ułudy i zdrady, z bezczelną śmiałością mianującej się „życiem cywilizowanych ras“?!
Dobrze nam było ze sobą bez wyznań, wynurzeń i wspomnień!
W towarzystwie Burgera i Konana polowałem na dzikie bawoły.[114] W Afryce Zachodniej nie spotyka się właściwego czarnego bawołu (Bos Caffer), lecz tylko dwie jego odmiany: bawołu ciemno-szarego i brunatnego. Jak twierdzą miejscowi myśliwi, mięszańców tych dwuch gatunków nigdy nie zauważono. Zresztą ciemno-szare bawoły nie pasą się nigdy ze swymi brunatnymi kuzynami.
Spotykałem obydwie odmiany tych dzikich byków. Żyją one stadami, liczącemi nieraz po 50—60 głów i złożonemi z krów, cieląt i dwóch lub trzech byków; najstarszy z nich prowadzi stado, w dzień — na paszę, na sawannę, w nocy — na nocleg do nadbrzeżnych lasów.
Zdarzyło mi się spotykać błotniste brzegi rzek i potoków, wydeptane przez dzikie bawoły tak, jak to czynią nasze stada domowego bydła. Na miękkiej ziemi, stratowanej i pokrytej setkami śladów, spostrzegałem nieraz głębokie doły. Były to miejsca, gdzie bawoły, w nieustającej walce z pasożytami i bąkami, kładą się i zanurzają w błoto.
Przy tych wodopojach trudno zastrzelić bawołu. Zwierzęta wiedzą, że tu właśnie czai się niebezpieczeństwo, gdyż w chaszczach czatują na nie lwy, lamparty i gepardy, a czasem — całe stada hien. Zbliżają się więc ostrożnie, wysyłając naprzód patrole, badające okolicę. Po napiciu się wody stado wielkim pędem mknie na sawannę, na miejsca odkryte, gdzie łatwo dojrzeć wroga zdaleka. Tu czują się bezpieczne, ale tu właśnie odnajduje ich ślad tropiciel i przyprowadza myśliwego.
Stado, żerując, nie pozostaje jednak na jednem miejscu. Posuwa się ciągle naprzód dość szybkim krokiem, strzygąc uszami i bijąc się ogonami po bokach.
Nerwowemi ruchami zrywają bawoły trawę i odgryzają liście lub młode gałązki krzaków. Ten ciągły ruch pozwala zwierzętom odrazu zerwać się do biegu w razie grożącego niebezpieczeństwa.
Białe czaple fruwają dokoła, wpadają do wysokiej trawy, siadają na wierzchołkach drzew i na grzbietach zwierząt, wyławiając pasożyty.
Oglądając skórę bawołu, mógłby entomolog zgromadzić poważne zbiory przeróżnych owadów i innych zwierzątek. Napęczniałe od wyssanej krwi moskity siedzą bez ruchu. Ogromne „bawole muchy“, wpijając swe żądła w szalejącą z bólu ofiarę, przechodzą powoli z miejsca na miejsce; czerwone i żółte w czarne centki kleszcze, duże i twarde, jak kraby, szukają nieowłosionych części ciała i, znalazłszy je na brzuchu i za uszami, zarywają się w żywe mięso, jak krety. Drobne robaczki drążą sobie tunele w grubej skórze bawołów, wiercą mu rogi u podstawy i wślizgują się nawet pod kość czaszki, doprowadzając zwierzęta do wściekłości i szału.
Najczęściej zdarza się to ze staremi samcami o rogach, pokrywających całą górną część głowy, i o wystających, zaokrąglonych końcach.
Taki męczennik zaczyna się wściekać, ciska się na inne bawoły, zadaje im ciężkie rany, rzuca się na samotnie stojące drzewa i skały, bijąc w nie potwornemi rogami, goni antylopy, hieny i szakale.
Coraz bardziej cierpiąc, opuszcza nareszcie stado i staje się tym samotnikiem, otoczonym stworzonemi przez myśliwych strasznemi legendami, które chyba nie zawsze mają prawdę za matkę.
Zwykle można słyszeć i czytać, że bawół-samotnik zawsze atakuje myśliwego.
Miałem spotkanie nieomal oko w oko z dwoma samotnikami — szarym i brunatnym. Nie uważam, żeby były niebezpieczniejsze i odważniejsze od innych.
Samotnik, jak i każdy miejscowy dziki bawół, jest zwierzęciem płochliwem i ostrożnem. Widząc człowieka, bardzo szybko oddala się pełnym biegiem.
Dopiero, jeżeli jest niebezpiecznie postrzelony, wtedy zaszywa się w gąszcz i czeka na myśliwego, a gdy ten się zbliży, atakuje go z niepohamowaną porywczością.
W Sinfra widzieliśmy takiego niefortunnego myśliwego. Zraniwszy bawołu, poszedł za nim do lasu, gdzie się zdobycz ukryła, lecz bawół uderzył go natychmiast rogami w dolną część brzucha i wyrzucił w powietrze. Uczyniwszy to, bawół znowu ukrył się w lesie. Nie sądzę, żeby widziany przez nas myśliwy pozostał przy życiu. Otrzymać uderzenie rogatym łbem bawołu, który, jak opisują niektórzy podróżnicy, może wysoko podrzucić w powietrze konia z jeźdźcem, nie jest rzeczą łatwą do zniesienia bezkarnie.
Nieraz zdarzały się wypadki, że postrzelony bawół padał, jak nieżywy. Myśliwi śmiało podchodzili do niego, siadali na nim, potrącali go kolbami, gdy nagle ponury olbrzym, odzyskawszy przytomność, zrywał się i, atakując, szerzył popłoch wśród myśliwych i tropicieli.
Zdobyliśmy trzy bawoły na Wybrzeżu Kości Słoniowej, a za każdym razem rozsądny Konan z wielką ostrożnością zbliżał się do leżących zwierząt, trzymając karabin w pogotowiu. Jednak kule expresowe naszych strzelb, mających kaliber 9,3 i 10,75 mm, działały sprawnie i piorunująco.
W kilka minut po zabiciu zwierza zaczyna płynąca z rany krew pienić się i burzyć pod wpływem szybko następującej fermentacji. Kleszcze i bąki w popłochu porzucają martwe ciało, a na zapach krwi przylatują barwne, lekkomyślne motyle i zaczynają ją żarłocznie pić, zapuszczając swoje ruchome trąbki do rany, niby do kielicha szkarłatnego kwiatu.
Jeżeli wypadnie zanocować w pobliżu zdobytego bawołu, słyszy się przez cały czas ciche odgłosy kroków skradających się hyjen i szakalów; czasem nawet zawita, skuszony łatwym łupem, lew. O świcie zaczną kwilić zlatujące się zdaleka sępy i klekotać gniewnie duże orły. Tylko najniebezpieczniejsi wrogowie zostają niewykryci. Są to termity i bakterje. Pierwsze zdążą podkopać się od dołu, z pod ziemi i zniszczyć skórę zwierza, drugie — przyśpieszają rozkład ciała i pozbawiają myśliwego smacznej pieczeni, sałaty z delikatnych warg bawolich i gotowanego ozoru z ostrym, pieprznym sosem.
Strzelanie do bawołów jest bardzo przyjemnym sportem, bo niczem się nie różni od naszych europejskich polowań na jelenie i łosie. Myśliwy tropi zwierza na płaszczyźnie, strzela, widząc go dobrze i mogąc mierzyć w dowolne miejsce, byle tylko strzał miał pożądany skutek.
Sawanna cieszy swoją zielonością i różnorodnością zwierzyny oko i serce Strzelca. Znużonego myśliwego witają drzewa karite i kailcedraty swym orzeźwiającym cieniem; spragniony strzelec może napić się wody z szemrzących potoków, czego zresztą wcale się nie zaleca. Razem z wodą można przełknąć robaka lub bakterję i zachorować tak poważnie, że jedynym ratunkiem będzie albo natychmiastowy powrót do Europy, albo... „siedziba na drzewie przodków“, w postaci chybkiej, niedostrzegalnej zjawy, oczywiście... po śmierci.
Zupełnie inaczej przedstawia się polowanie na hipopotamy, na owe „mali“, uznawane przez szczepy znaku „Ma“ za „tabu“.
Już nie łatwem zadaniem jest strzał do słonia. Myśliwy powinien trafić go pomiędzy ledwie dostrzegalnem okiem, a ciągle ruszającem się, jak wielki łopuch uchem, lub też o centymetr powyżej pierwszej zmarszczki trąby, na linji, łączącej oczy. Są to miejsca zawsze śmiertelne, co zaś do innych — zdania są rozbieżne, a że osobiście nie posiadam w tym wypadku doświadczenia — nie mogę swej opinji wypowiedzieć.
Stokrotnie trudniejszym jest strzał do hipopotama. Spotkać go na lądzie, dobrze wymierzyć i położyć trupem — jest rzeczą prawe niemożliwą, dlatego też myśliwy poszukuje go w rzece.
W wyjątkowo szczęśliwych okolicznościach, jak mi się to raz przydarzyło, można, cicho przedarłszy się przez gęste, splątane nadbrzeżne zarośla i liany, dotrzeć do rzeki i niespodziewanie ujrzeć na wystających kamieniach lub na mieliźnie stado hipopotamów. Zwykle leżą do połowy zanurzone w wodzie i, umieściwszy potworne łby na połyskujących pod promieniami słońca grzbietach sąsiadów, niespokojnie strzygą uszami.
Słońce świeci, jak wściekłe, odbija się od ruchomej powierzchni rzeki i tworzy ogromną, drgającą mgłę — zwodniczą i mamiącą; serce wali tak, że karabin drży w ręku; pot co chwila zasłania wzrok; moskity i tse-tse tną na wszystkie boki, nogi grzęzną w błocie, lub ślizgają się po kamieniach, czyniąc hałas.
Po strzale stado jednym skokiem rzuca się do wody i płynie, podnosząc duże fale, z pluskiem bijące o brzegi. Śmiertelnie ugodzony potwór, ważący nieraz 2000 kilogramów, albo odrazu zanurza się, albo płynie, wyskakując co chwila, niby rumak Neptuna, wyrzucając zgięte przednie nogi, jak galopujący koń, i pozostawiając po sobie rozpływający się krwawy ślad.
Najczęściej jednak wypada strzelać do hipopotama, znajdującego się w rzece.
Słychać go zdaleka!
Co kilka minut wynurza ogromny łeb, wystawiając na powierzchnię wody tylko oczy i nozdrza, przyczem staje się podobnym do olbrzymiej żaby. Potwór z hałasem i pluskiem wyrzuca z płuc i gardzieli wodę, a czasem — ziewa, rycząc donośnym, basowym głosem. Za chwilę zanurza się znowu i myśliwy musi czekać, aż się zjaw powtórnie. Stałą zagadką pozostaje pytanie, czy wynurzy się bliżej, czy dalej, jaką stroną i — czy będzie czas na strzał, skierowany w okolicę oka.
Myśliwy zawsze czuje, czy dobrze umieścił kulę, więc spokojny o to, czeka, aż zabity zwierz wypłynie na powierzchnię rzeki.
Znowu powstaje pytanie, jak długo wypadnie oczekiwać? Godzinę, lub dwie? A może całą dobę?
Jest to pytanie nie błahe, gdyż każda minuta kosztuje kilka kropel krwi, wysysanej przez moskity i bąki.
Nikt, nawet sam Konan, nie potrafi dać na to odpowiedzi. Zależeć to będzie od zawartości żołądka hipopotama. Jeżeli ten „król nurtu“ nie spożył dziś swego obfitego śniadania — wypłynie bardzo nieprędko. Jeżeli zaś nie był nadto wstrzemięźliwy, aczkolwiek jest jaroszem, ukaże się, płynąc nogami do góry, z rozdętym od fermentującego pokarmu brzuchem.
Lecz zdarza się, że zabity hipopotam wcale nie wypływa. Wtłoczy on swe olbrzymie cielsko pomiędzy podwodne kamienie lub konary zatopionych drzew i zginie dla myśliwego, ku radości krokodyli, które go rozszarpią bez śladu.
W nocy wychodzą hipopotamy na brzeg i dążą na paszę, wydeptując w ziemi głębokie rowy-ścieżki. Wytarzawszy się dobrze w trawie i zrzuciwszy przyczepione do grubej skóry mięczaki, pijawki i różne inne robactwo, olbrzymy zabierają się do roboty. Mają do niej specjalny aparat — paszczę, uzbrojoną w osiem wystających zębów, cztery boczne zakrzywione kły, zęby trzonowe i gruby, chropawy język. Mechanizm doskonały! Przednie zęby, to grabie, któremi zwierzę zbiera całą kupę trawy i odrywa ją od ziemi; język — to transportowy przyrząd, posuwający trawę na zęby trzonowe; nareszcie boczne kły służą do podważania drzew, które hipopotam obala, aby się raczyć ich soczystemi, mlodemi korzeniami.
Powracając do rzeki lub wychodząc z niej, hipopotamy odwiedzają znane sobie miejsca, obfitujące w sól lub wapno, i, liżąc ziemię, z biegiem czasu pozostawiają po sobie głębokie doły i wyrwy, całe „karjery“, nieraz głębokie na dwa, a szerokie na pięć metrów.
W takich miejscach urządzają zwykle tubylcy swoje zasadzki i zabijają potwory, strzelając do nich ze swych skałko wek, nabijanych kawałami starego żelaziwa, lub ciskając w nie oszczepy.
Po zabiciu hipopotama w wodzie — rozpoczyna się ciężka praca nad wyciąganiem potwornego cielska na brzeg. Czujni, jak sępy, murzyni zawsze dojrzą myśliwego, więc wkrótce cała ludność pobliskich wiosek, z żonami i dziećmi, misami, kalebasami i koszami stanie do roboty. Wokamgnieniu zdejmą i podzielą skórę, zetną grubą warstwę tłuszczu i, utorowawszy swemi maczetami drogę do wnętrza kadłuba, zaczną wdzierać się tam, żłopać krew, wycinać najsmaczniejsze kąski — wątrobę i nerki i piec je zaraz przy ogniu.
Biały myśliwy też dostanie swoją część — głowę i jedną nogę.
Po tej dość ohydnej operacji europejczyk będzie z odrazą przyglądał się murzynom, zjadającym surowe kawałki mięsa, pozostałego na kościach, i kobietom, niosącym w koszach mięso i sadło i opływającym od głowy do stóp krwią i tłuszczem.
Wysoko, pod obłokami, kwilą zlatujące się na ucztę sępy, setki innych już obsiadły pobliskie drzewa i niecierpliwie czekają na odejście ludzi.
Tylko trudność strzału do hipopotama usprawiedliwia polowanie na te spokojne i płochliwe olbrzymy. Nawet całe stado ich nigdy nie napada na płynącą łódź i tylko wtedy, gdy myśliwy zaatakuje samki, dźwigające małe hipopotamy na grzbiecie, samce rzucają się na swoich jedynych wrogów — ludzi, usiłując zdruzgotać łódź kłami lub przewrócić ją.
Zdarza się to jednak obecnie coraz rzadziej, gdyż, niestety, coraz mniej hipopotamów spotkać można w rzekach zachodniej Afryki. Czasami udaje się jeszcze wytropić niewielkie stada zwyczajnych hipopotamów — hippopotamus amphibius, lecz inny przedstawiciel tej rodziny, mały[115], o ciemnem zabarwieniu — hipopotam liberyjski jest prawie zupełnie wytępiony. Rzadko można go dojrzeć w głębokich, prawe niedostępnych zatokach rzek północnej Liberji i dolnej Gwinei, lecz są to, zdaje się, już ostatnie okazy tego zwierza.
Znaczną część naszych polowań odbyliśmy na sawannie i w lasach, należących do szczepu Guro, jeszcze niedawno — ludożerców. Z pewnością dotąd jeszcze pozostają tubylcy przy tym obyczaju, lecz się kryją z nim w głębi swoich mrocznych lasów, gdzie, przed założeniem francuskich punktów administracyjnych, składali krwawe ofiary wielkiemu bogu Gye i na cześć Ziemi, a potem zjadali ciała ludzi, poświęconych męskim i żeńskim bóstwom.
Kapłani i czarownicy zmuszali od czasu do czasu dobrodusznych, dzielnych myśliwych Guro do połączenia się z duchami Ziemi. Wtedy padały pod nożami kapłanów ofiary ludzkie i lała się krew przed ołtarzami rozgniewanych gri-gri.
Jednak i inne przyczyny powodowały ten krwawy zwyczaj. Guro, jako znakomici, niestrudzeni myśliwi, są znawcami mięsa. Twierdzą, że najlepszem w smaku jest mięso... ludzkie.
Europejczycy, opowiadający mi o tem, odzywali się o czarnych ludożercach z wstrętem i nienawiścią.
Ponieważ spędziłem z Guro sporo czasu i poznałem tych uczciwych, dzielnych ludzi, poczuwam się wprost do obowiązku wystąpienia w ich obronie.
Przyszło mi to na myśl jeszcze w dżungli leśnej, w okolicach Sinfra, gdy, znużony długim marszem w pościgu za słoniami, usiadłem i przyglądałem się małym, kształtnym postaciom tropicieli. Stali przede mną poważni i spokojni, błyskając bystremi oczami i białemi zębami.
Nagle zauważyłem, że zęby te wyglądają dziwnie.
Przyjrzałem się uważnie i spostrzegłem, że niektórzy Guro mają przednie zęby obtoczone w formie ostrych trójkątów.
Guro o zębach trójkątnych nosili dziwne fryzury — długie kosmyki na środku czaszki i dwa po bokach. Kosmyki te były mocno naoliwione, podniesione i tworzyły trzy rogi.
— Dlaczego ci tubylcy mają takie zęby i włosy? — zapytałem Konana.
— Są to myśliwi-wojownicy! — odparł tropiciel z pobłażliwym uśmiechem, gdyż uważał swój szczep Baulé za wyższy od tych drobnych tubylców.
Wydało mi się, że zaczynam widzieć we mgle minionych czasów drogę, którą Guro doszli do ludożerstwa, jako nieodzownej części ich kultu, a nawet — do uznania ludzkiego mięsa za najsmaczniejszy pokarm.
Zapatrzony w tę ciężką, najeżoną przeszkodami i cierpieniami drogę, występuję w obronie Guro.
Pierwotni mieszkańcy czarnego lądu znikają coraz bardziej, rozpływając się w morzu przybyszów różnych barw, więc mało zostało szczepów, przechowujących w swoich żyłach czystą krew dawnych „Synów Ziemi“.
Do takich należą obok gwinejskich Jola i Baga — Guro z Wybrzeża Kości Słoniowej.
W mroku wieków ukrył się czas, gdy ci mali, odważni i niezmordowani ludzie zamieszkiwali Afrykę aż po Niger, a może i dalej — na północy, na skraju algierskiego Tellu.
Atlanci, przybysze azjatyccy, wychodźcy z Egiptu, Berberowie raz po raz zadawali im ciosy, więc szczepy „Synów Ziemi“ cofały się i cofały w głąb kontynentu, opuszczając swoje siedziby, groby przodków i niepogrzebane ciała braci, poległych w potyczkach.
Nieraz jednak się zdarzało, że ci mali wojownicy rozpędzali oddziały najeźdźców na cztery wiatry, zaścielając ich trupami pole bitwy i biorąc jeńców.
Z jaką nienawiścią rzucali się ci ścigani ludzie na trupy, szarpali je, znieważali i w porywie zemsty za przekleństwo tułaczki za utraconą ziemię, za odbierane im prawo do życia, zębami przegryzali gardziele rannych, pili ich krew, wyrywali serca i wątroby i rąbali trupy zabitych wrogów na kawałki.
Jeńców oddawali zwycięskim wodzom, lecz ci nie mogli ich utrzymać przy życiu; nie pozwalały na to ciężkie warunki tułaczki, szybkiej ucieczki przed nieprzyjacielem i ciągłe walki.
Wodzowie dzielili swoich jeńców pomiędzy tych, którzy się odznaczyli niezwykłem męstwem. Ci zaś zabijali podarowanych im wrogów, czyniąc to gdzieś na szczycie pagórka, skąd wyraźniej i dalej widzieć mogli północ, krainę swoich zburzonych siedzib i mogił ojców.
Uśmiercając wroga, mówili, zwróciwszy się twarzą w stronę utraconej ojczyzny:
— Za pohańbienie prochów waszych, ojcowie bliscy i dalecy, za wyrwaną nam ziemię, rękoma waszemi uprawianą i potem waszym zlaną, za mękę naszą i niedolę — wylewam krew wrogów naszych i waszych!
Gdy nienawiść i rozpacz doszły do szczytu, „Synowie Ziemi“ wyrywali jeńcom serca i, szarpiąc je zębami, wołali ponuremi głosami:
— Krwawemi łzami płaczemy po utraconej ziemi przodków! Niech krew wrogów ukoi ból naszych serc, bogowie!
Później zaś — ukazując tłumowi odrąbane głowy najeźdźców, potrząsali niemi i mówili dobitnie:
— Oto wróg nasz, syn narodu-pantery, wnuk szczepu hieny, który zabił syna Ehi i Mulari, syna Kassu i Ruhamy, syna Cubela i Falaby — weźcie go i pomścijcie się za krew braci naszych, mężnych wojowników!
Rozwścieczony tłum rzucał się na trupa, bił go kamiennemi toporami, kłuł oszczepami i nożami, aż przeciskały się ku szczątkom zamordowanych zrozpaczone matki i bezbronne wdowy. Te zaczynały rozrywać skrwawione, zsiniałe ciało, szarpać, gryźć zębami i w szale zjadać oderwane kawały mięsa...
Wieki mijały, lecz „Synowie Ziemi“ cofali się dalej i dalej, gdyż nowi najeźdźcy przybywali na wyklęty przez Ammo lub Gye ląd, otaczali dawnych mieszkańców jego od północy, wschodu i zachodu, wypierając ich do miejsc jałowych, do pustyni, najeżonej ruchomemi falami gorących piasków...
Głód i pragnienie zajrzały w oczy ściganym zastępom małych wojowników...
Każdy trup wroga, każdy jeniec — stawał się mięsem, używanem na pokarm, a jego krew — napojem.
Jednak pierwszeństwo w nasycaniu się mieli najodważniejsi wojownicy, obrońcy całego szczepu, ludzie, idący na śmierć. Dostawali oni honorowe miano — lwów i jako oznakę lwa — jęli spiłowywać sobie zęby na trójkąt, czyniąc je podobnemi do kłów drapieżników. Inni groźnie podnosili sobie włosy na głowie, jako oznakę wojowników.
Gdy głód i nędza doprowadziły cofające się szczepy do rozpaczy i obłędu — ludzie starzy i wodzowie ustalili krwawe ofiary z najsłabszych ludzi szczepu, oddając ich krew bogom, a ciała zgłodniałym rodakom. Starcy i surowi wodzowie ogłosili zakaz grzebania zmarłych i poległych, ciała ich oddając na pożywienie wojownikom, kobietom i dzieciom.
Te ustalone surową potrzebą obyczaje stały się początkiem ludożerstwa i nekrofagji[116] zrozpaczonych, nienawiścią zatrutych szczepów, które, ścigane przez zaborczych i okrutnych przybyszów, cofały się przez długie wieki, aż się oparły w niedostępnych lasach.
— Lecz żyjemy w XX-ym wieku! — wykrzykną moi oponenci. — Mamy naukę Chrystusa, cywilizację, prawo, a ci czarni barbarzyńcy po staremu są ludożercami. To hańba! To zbrodnia nad zbrodniami!
Słyszałem te pełne oburzenia frazesy czcze, i puste.
Człowiek o pierwotnej, naiwnej i ciemnej duszy pozostaje, jak więzień, w kajdanach tradycji. Żelazo tych łańcuchów nie rdzewieje i nie kruszy się tak łatwo, jak wszelkie nasze „żelazne prawa“ i, uświęcona powagą większości, moralność cywilizowanych ludzi.
Mówimy o murzynach, wyznawcach fetyszów i mglistych Ammo i Gye, lecz mongołowie Atylli, Dżengis-Chana i Batyja, wojownicy konfucjańskich i buddyjskich Chin i dawnej Japonji, starożytni Germanowie, Brytańczycy, Skandynawowie i Słowianie — czyż oni nie składali ofiar ludzkich, czyż nie odrąbywali jeńcom głów, nie wyrywali serc, a zabitym przeciwnikom nie odcinali uszu?
Czyż królowie dawnych Franków, Germanów, Słowian i waleczni Wikingowie nie pili z kubków, zrobionych z czaszek wrogów, i nie podawali sygnałów wojennych, gwiżdżąc w piszczele ludzkie?
Zapomnieliście o tem, biali ludzie, chociaż nie było to tak dawno, jak początek cofania się szczepów afrykańskich z północy aż do kniei wybrzeża zatoki Gwinejskiej, gdyż to miało miejsce na długo przed wyparciem koczowniczych „królów-pastuchów“, Hyksosów, z Egiptu XVII-ej dynastji!
Przypomnijcie sobie, dumne, cywilizowane ludy, jak długo żyły starodawne kulty wśród waszego społeczeństwa!
W Anglji i Irlandji druidowie znikli z chwilą zwycięstwa nauki Chrystusa, lecz ileż razy druidyzm znowu wypływał na widownię, walcząc z wyznawcami Nazarcńczyka?
Przypomnijcie sobie Juljana Odstępcę i powrót do pogaństwa helleńsko-romańskiego!
Zapomnieliście, że podczas wojen, klęski głodu,[117] pomiędzy rozbitkami z zatoniętych okrętów, wśród więźniów, uciekających z galer francuskich i angielskich lub z więzień rosyjskich, wśród poszukiwaczy złota, błądzących w puszczy i w górach — wypadki ludożerstwa są na porządku dziennym?
Czyż w Rosji wschodniej, ba! nawet środkowej nie istniało za naszych czasów pogaństwo obok licznych świątyń obrządku wschodniego i zastępów policji, nauczycieli i lekarzy?
Czyż tam nie modlono się oficjalnie — w urzędowych kościołach, a serdecznie — przed bałwanami szczepów Czuwaszów, Mordwy, Czeremisów, lub przed zbutwiałym pniem dębu, poświęconego starosłowiańskiemu Peronowi?
Powiecie, być może, dumni, biali ludzie, że mówię o Rosji, o kraju niepojętym, gdzie możliwość i niemożliwość, realne i nierealne, najwyższa wiedza i estetyka, oraz czarnoksięstwo, zabobony i ohyda są dziećmi jednej matki?
Przypomnę więc wam coś, na co patrzycie i co uprawiacie bez zastrzeżeń i namysłu!
Boicie się trzynastki tak dalece, że w waszych hotelach nie posiadacie pokoju z tym numerem. Tej liczby bali się średniowieczni astrologowie i nie używali jej w swoich horoskopach.
Mówicie o Belzebubie, a nie pamiętacie o tem, że jest to babiloński i fenicyjski Baal-Zebub, „władca jadowitych much“ — bóg Aszurbanipala i Sargonidów!
Korzystacie z rad wróżbiarek, tak, jak to czynili mieszkańcy Niniwy asyryjskiej, pastuchy z północnej Gobi, wojownicy Himalajów i myśliwi z nad morza Berynga!
Macie uświęcone obyczajem i bardzo huczne święta po zbiorach urodzajów i karnawałowe szaleństwa i wesołość, lecz nie zaglądacie do historji i nie wiecie, że tak czynili wyznawcy Demetry i Persefony w kulcie agrarnym i w te same okresy tańczyły uwieńczone kwiatami, nagie, pijane od wina i żądzy bachantki pogańskie.
Boicie się, panowie i panie, samotnych drzew dziuplastych, mogiły samobójcy, cmentarzy i opuszczonych kuźni, a nie wiecie, że tych miejsc boją się też Arabowie, Twaregowie i murzyni, bo tam mają swe siedziby cienie przodków i złe duchy — dżinny.
Wierzycie w szczęście, przynoszone przez podkowę, lecz zapomnieliście, że ją wykuł kowal — „haddad“, półczarownik.
Pukacie w pierwszy lepszy drewniany przedmiot, gdy mówicie, że jesteście zdrowi, a wasz czarny brat robi to samo, tylko wie, że w drzewie osiedlił się duch jego przodka-opiekuna.
Rozprawiacie o reinkarnacji i o transmigracji dusz, wasi okultyści znają nawet górę, dokąd one dążą, a czyż co innego mówią bramini i buddyści w Indjach, oraz kapłani ziemi u Mossi, Senufo, Aszanti i Guro?
Wierzcie, że jesteście nawet ludożercami, gdyż wasze prawo, wasza nauka i wasza wiara pozwalają wam przesadzać w chore, sterane ciało silne kości i skórę zdrowych ludzi waszego społeczeństwa, wlewać ich krew do waszych zwiędłych żył.
Czyż dla wypchania brzuchów waszych banków nie składacie ofiar z ciał i krwi waszych biedniejszych braci, pozbawiając ich przytomności i odporności zatrutym zaduchem swych fabryk i kopalń i przeżuwając ich zębami i walcami swych maszyn?
Powiedzcie, czyż nie to samo czynią murzyńscy czarownicy?
Pomyślcie, czy wasze ludożerstwo i wasze krwawe ofiary nie są jeszcze bardziej potworne, niż murzyńskie, bo wy pożeracie nie tylko ciała, lecz nawet z perfidją niezwykłą — dusze ludzkie, zabijając w nich radość życia i chęć istnienia!
Nie! Powinniście czuć nie pogardę, lecz współczucie dla czarnych zjadaczy ludzi.
Musimy dopomóc im i przekonać, że minęły czasy, gdy bogowie mogą łaknąć krwi i że ludzie powinni już nazywać siebie braćmi... Dopiero wtedy wszystkie kamienne ołtarze, zbroczone krwią zwierzęcą i ludzką, wszystkie drewniane fetysze przejdą do muzeów, a biali i czarni ludzie z jednakowym podziwem i wstrętem będą się im przyglądali, niby straszliwym potworom przedpotopowym.
A tymczasem...
Tymczasem Guro, jak i inni murzyni, tu i ówdzie uprawiają ludożerstwo, działając najczęściej pod naciskiem swoich czarowników.
Jeżeli nawet gustują w ludzkiem mięsie, to nie można się temu dziwić, bo podczas nieskończenie długiego okresu swojej tragicznej historji mieli dość czasu, żeby się stać... smakoszami i znawcami tej potrawy.
Zresztą tubylcy bynajmniej się z tem me ukrywają.
Przed laty, gdy jeszcze samochody nie przecinały całej kolonji, jeden z miejscowych urzędników miał żonę o nader okazałej tuszy. Gdy jechała konno, murzyni mlaskali językami i kręcili głowami, mrucząc:
— Jedzie dużo, dużo mięsa!...
W wyobraźni swojej już rozkoszowali się smakiem tej olbrzymiej ilości mięsa. Czynili to nie tylko mężczyźni o trójkątnych zębach i djabelskich rogach na głowie, lecz i kobiety, stare i młode, a nawet najniebezpieczniejsze wśród nich kokietki, malujące sobie białą farbą twarze w paski i kołka — dla powabu i piękności.
Dziwne są te kobiety!
Jeżeli murzyn jest dzieckiem, zahukanem przez naturę, niewolnikiem tradycyj i przesądów, lecz jednak człowiekiem — to nie można tego powiedzieć bez zastrzeżeń o kobietach. Ich rozwój jest stokrotnie niższy; całego szeregu psychicznych objawów nie można jeszcze u nich zauważyć lub odczuć.
Kobieta murzyńska nie bardzo rozumie, co to jest wierność małżeńska. Wie, że nie powinna zdradzać męża.
Dlaczego?
Dlatego, że mąż ma prawo zażądać rozwodu, a jej rodzice mogą nie przyjąć córki do domu.
Dlatego, że, jak postanowiono u „nakomse“ szczepu Mossi, zostanie zamordowana.
Dlatego, że czarownik może urządzić próbę cnotliwości i dać jej do wypicia jadowity ekstrakt „teli“ lub wpuścić do oczu gryzące krople, od których straci wzrok, lub będzie chora niemal przez całe życie.
Lecz, jeżeli żadne z tych niebezpieczeństw jej nie grozi, murzynka objawia wielką lekkość obyczajów, a że jest łakoma na barwne tkaniny i klejnoty i rozumie wartość pieniędzy — cnota murzyńskich pań i panienek czai się gdzieś głęboko w dżungli.
Zresztą na obronę murzyńskich kobiet muszę zaznaczyć, że w pospólstwie nie uchodzi zdrada kobiety za zbyt wielką zbrodnię. Nawet prawo obyczajowe nie przewiduje kary dla niewiernej, żądając wyłącznie od kochanka wypłaty wynagrodzenia poszkodowanemu mężowi.
Opowiadano mi, że w jednej ze wschodnich prowincji kolonji istnieje kacyk, posiadający w każdej wiosce po kilka żon i robiący na nich świetne interesy, ściągając opłatę za każdą zdradę. Taki stan rzeczy nie działa w sposób umoralniający na kobiety o bardziej, niż pierwotnej psychice.
Rozwięzłość obyczajów, spotykana śród kobiet niektórych szczepów, oraz dziwna wyrozumiałość prawodawstwa dla zdrady małżeńskiej jest niezawodnie pozostałością dawnego anarchiczno-komunistycznego ustroju społecznego z uznaną wspólnotą żon.
Spotykamy zresztą takie zjawisko i w Europie wśród cyganów, gdzie moralność członków taboru stoi nie na wyżynie. Widzieliśmy hańbiący ludzkość przykład na Rosji sowieckiej, gdzie rozluźnienie związków rodzinnych doprowadziło do kompletnego upadku moralności.
Murzynki-małżonki prawie nigdy nie powodują się w stosunku do męża sercem. Z początku — jest to pociąg naturalny, ściśle zwierzęcy, później — wyrachowanie.
Murzynki-matki nie wiele więcej są warte. Nie kochają swych dzieci, a cenią je nie jako drogie sobie istoty, lecz jako przyszłych robotników, przyczyniających się do dobrobytu rodziny.
Gubernatorowie i urzędnicy kolonjalni przytaczali mi szereg dowodów, potwierdzających ten fakt bardzo wymownie.
Widziano nieraz matki, które rozmawiały i plotkowały najspokojniej w świecie, niosąc głowę syna, straconego z wyroku sądu starców.
Nigdy nie płaczą na pogrzebach swoich dzieci. Czynią to w ich imieniu najemne płaczki-griotki.
Bardzo często zdarzają się wypadki, że podczas rozwodu murzynka żąda, po zwrocie wiana i podarków mężowi, oddania jej dziecka, należącego podług prawa do męża. Istnieje ustalona taksa. Za trzechmiesięczne dziecko ojciec żąda zwykle od żony dwu żelaznych kotłów. Targ trwa długo i bardzo często kobieta odchodzi, rzucając byłemu mężowi dziecko, ze słowami:
— Weź je sobie!
Opowiadano mi w kilku miejscach o następującym wypadku: Siedmioletni chłopak ukradł sąsiadowi kilka korzeni injamu, lecz schwytano go na gorącym uczynku. Poszkodowany związał chłopaka i, zaniósłszy do lasu, zaczął go powoli palić na stosie. Na krzyki dziecka zbiegła się cała wieś i rodzice nieszczęśliwej ofiary.
— Zapłaćcie mi za skradziony injam dziesięć centymów, wtedy zwolnię chłopca! — oznajmił wieśniak.
Nikt nie zaryzykował takiej sumy i murzyn palił chłopca przez kilka dni, aż ten umarł.
Gdy o nienaturalnej śmierci dziecka dowiedziały się władze francuskie, zarządzono śledztwo, lecz winnych nie znaleziono. Wieśniacy milczeli, nie zdradzając tajemnicy.
Wystraszony zbrodniarz obiecał zapłacić rodzicom spalonego chłopca 25 franków, żądając wzamian, aby nie wszczynali sprawy.
Gdy śledztwo, nic nie wykrywszy, przerwano, morderca nie spełnił przyrzeczenia. Wtedy dopiero poszkodowani rodzice zaskarżyli go przed komendantem o niewypłacanie im obiecanej sumy i cała sprawa wyszła na jaw.
Są to fakty, doprawdy, straszniejsze od ludożerstwa, bo nie dające się wytłumaczyć niczem innem, oprócz przerażająco niskiego rozwoju umysłu i nerwów matek i żon murzyńskich.
Gdy społeczeństwo posiada takie kobiety, czyż można marzyć o jego szybkim postępie duchowym? Przecież te właśnie matki wychowują do pewnego wieku młode pokolenia murzyńskie, one to wtłaczają w mózg dzieci najbardziej ponure obyczaje, przesądy i zasady życiowe! One wpływają w znacznym stopniu na stan umysłowości swego szczepu.
Jakiż najbardziej gorący i oddany sprawie misjonarz-chrześcijanin potrafi przekonać te kobiety o wzniosłości przykazania Syna Bożego, pouczającego:
— Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego?...
Władze kolonjalne białej rasy powinny zwrócić uwagę na oświecanie kobiet murzyńskich, bo one, jako przedstawicielki wszelkich tradycyj, hamują postęp czarnej rasy, naogół — zdolnej do przyjęcia nie tylko materjalnej cywilizacji, lecz i do kultury ducha, śpiącego jeszcze w pierwotnych mózgach.
Jakie dziwne myśli rodzą się w mroku tych mózgów czarnych tułaczy, potomków Kaina!
Obrażony lub pokrzywdzony murzyn dokonywa nieraz zemsty w sposób zupełnie niezwykły. Popełnia on kradzież i na sądzie oznajmia, że ukradł w imieniu człowieka, który go skrzywdził. Rada starców zwalnia go od odpowiedzialności i od tej chwili prawo zaczyna ścigać krzywdziciela, jako złodzieja.
Jeszcze bardziej dziwna i bardziej ponura forma zemsty polega na tem, że obrażony murzyn w obecności świadków oznajmia swemu przeciwnikowi:
— Tyś mnie zabił!
Powiedziawszy to, popełnia samobójstwo, sąd zaś oskarża wroga samobójcy o zamordowanie człowieka.
Łatwo zrozumieć, jak wielka odpowiedzialność leży na kolonjalnych urzędnikach. Sąd nad murzynami, wydany na zasadach prawa europejskiego, bywa często nonsensem — szkodliwym, niezrozumiałym dla tubylców i drażniącym ich.
Gdy zajrzałem do duszy czarnych szczepów, zrozumiałem, jakimi mądrymi ludźmi są niektórzy komendanci, którzy nigdy nie wyjmują z biurka francuskiego kodeksu karnego, a rozprawiają się z winnymi swemi środkami, podług swego własnego prawa.
Najczęściej podlegają karom wójtowie wsi, nie rozpoczynający na czas uprawy plantacyj kakao, bananów i bawełny, nie wskazujący poborowych lub nie zbierający podatków.
Więzienie nie jest bynajmniej karą dla znużonego pracą i walką o byt murzyna. W więzieniu, nie pracując, otrzymuje pożywienie i nawet ubranie.
Długie jednak więzienie rujnuje jego rodzinę i wywołuje oburzenie i nienawiść do białych.
Burger, jak mi opowiadano, karał wójtów swego obwodu dowcipnie, niewinnie, a skutecznie.
Wsadzał on ich do klatki z drobiem na dzień lub dwa i śmiał się, widząc, jak murzyni przyglądali się aresztantowi, przebywającemu w towarzystwie zdumionych kur, kaczek i gęsi, i — jeden po drugim odchodzili, uśmiechając się chytrze.
Przywiązywał on winnego wójta na godzinę do drzewa, na którem siedziała uwiązana na łańcuchu małpa. Znajomi i przyjaciele wójta zanosili się od śmiechu, widząc, jak małpa usiłowała złapać swego nieproszonego sąsiada za włosy i rzucała na niego suche gałęzie.
Burger był raz zmuszony dać dobrą nauczkę pewnemu upartemu wójtowi, któremu groziło za występki długie więzienie. Przywoławszy do siebie wójta, kazał żołnierzom ubrać go w strój ze świeżych gałęzi karite. Gdy maskarada była skończona i wójt wstał, przystrojony w spódnicę i płaszcz z liści, mając na głowie wysoki, zielony i pachnący kołpak, Burger poważnym głosem kazał mu odwiedzić wszystkie chaty sąsiadów i obliczyć, ile każda zagroda posiada kóz.
Wójt musiał spełnić rozkaz i wkrótce szedł ulicą woski, odprowadzany rykiem, śpiewami i gwizdaniem zanoszących się od śmiechu wieśniaków. W apoteozie tego urągowiska przyjęły udział kozy, wielkie amatorki świeżych liści karite. Zjadły mu one spódnicę, a później, wspinając się wójtowi na plecy, szczypały w najlepsze to chodzące drzewo.
Wójt stał się podobno po tej maskaradzie najbardziej starannym pomocnikiem komendanta....
Tacy byli moi przyjaciele Guro, uprzejmi, potulni, gościnni.
Z nimi razem przeciąłem sporą połać ich rodzimych sawan, strzelając bawoły i antylopy, bezskutecznie, lecz zawzięcie ścigając słonie i szeroko otwartemi, wszystko wchłaniającemi oczami patrząc na życie zwierząt, ptaków, a także ludzi, usiłując zrozumieć ich dusze, troski i radości, wytłómaczyć sobie wszystkie, nieraz bardzo dziwne zjawiska, jakiemi były ich tajemnicze losy i wypływający z nich mroczny i beznadziejny kult.
Razem z Guro siadywałem nieraz na brzegach Bandamy, przyglądałem się ciągle pluskającym rybom i słuchałem, jak opowiadali z pomocą Konana o elektrycznych rybach, pozbawiających ludzi przytomności, a budzących śród tubylców mistyczny strach; o olbrzymich, dosięgających rozmiarów dorosłego człowieka, kolczastych „kapitanach“[118], o krokodylach, czających się w wodzie, w miejscach, uczęszczanych przez dzikie zwierzęta. Guro twierdzili, że te krwiożercze płazy porywały antylopy i dziki, a nieraz nawet z bezczelną śmiałością chwytały zębatemi paszczami za trąby pijących wodę słoni. Tubylcy nieraz słyszeli wściekły ryk bólu zranionego w najdotkliwsze miejsce olbrzyma i, odnajdując ślad słonia, zawsze spostrzegali krew.
Guro pokazywali mi wywiercone w ziemi okrągłe nory dużej, zielonej muchy — okrutnej samotnicy, nie wahającej się atakować największe pająki, a nawet jadowite jaszczurki — taranty i wciągać zdobycz do swych legowisk.
Dzięki moim tropicielom wdziałem w lasach stadko płochliwych i ostrożnych niebieskich perliczek (Guttera cristata) o barwie ultramaryny, czerwonej plamie na przodzie szyi i czarnym czubie na głowie.
Z nad brzegów swojej rzeki i ze swej szmaragdowej sawanny przywiedli mnie Guro do dziewiczego lasu. Przybyliśmy do niego z Sinfra drogą, obsadzoną niegdyś przez Burgera dużemi obecnie drzewami „flamboyant“, pokrytemi kwieciem, płonącem, jak ogniki.
Malownicza droga wkrótce się jednak urwała i wjechaliśmy w ciemny tunel. Duże ściany olbrzymich drzew, osłoniętych od dołu gąszczami krzaków, kwitnących białemi i szkarłatnemi kwiatami i obciążonych niewidzialnemi nigdy owocami, oplecionych lianami i pnącemi się roślinami — na wysokości 50 metrów łączą się wybujałemi konarami i wspaniałemi, zielonemi koronami, tworząc sklepienie. Na dole, gdzie przerąbano w kniei drogę, panuje mrok i cisza, od czasu do czasu przerywana rechotaniem małp i wrzaskiem papug[119].
Zrzadka odchodziła dżungla od drogi, a wtedy widziałem niskie i długie chaty Guro, pola manjoku, kukurydzy i injamu, drobne plantacje kakao i bananów. Knieja nie daje jednak za wygraną i walczy, rzucając na te pola odwiecznych wojowników — młode drzewka, rosnące z gwałtowną szybkością.
Przez las podzwrotnikowy nawet murzyni się nie prześlizgną z wyjątkiem niektórych znanych im miejsc. Od czasu do czasu spostrzegaliśmy odchodzące wgłąb dżungli boczne, ciemne korytarze. Były to szlaki słoni.
Zapuszczaliśmy się niemi do wnętrza skłębionej, mrocznej kniei.
Wyboiste ścieżki były najeżone wystającemi korzeniami, niby pułapkami do chwytania kroczących potworów. Śród pokrzyżowanych, pomieszanych dołów i wyrw pokazywali mi tropiciele ślady bawołów, lamparta, chropawy zygzak pytona, małe dziurki, wybite ostremi kopytami czarnej antylopy, i setki innych, niby hieroglify nieznanych języków, pozostawione w jednem miejscu na wielkiej karcie pamiątkowej księgi dżungli.
— Patrz! — zawołał Konan. — Przechodził tu niedawno „khotoe“, duży łuskowiec[120]. Powinien być gdzieś blisko.
Szukaliśmy go wśród gałęzi drzew, gdyż zwykle pozostaje tam w dzień, wisząc, uczepiony pazurami, podobny do brunatnej narośli na grubych konarach.
Gdy rozglądaliśmy się po drzewach, zaatakowały nas odbywające swój pochód zastępy mrówek „manjan“. Okrutne małe potwory zdobyły w drodze mrowisko czarnych mrówek, pożarły jakieś małe zwierzęta, bo pozostały po nich bielejące kości, i, spotkawszy nas, skierowały na nas oddziały wojowników. W walce tej straciłem kilka kropel krwi i otrzymałem haniebną porażkę, gdyż musiałem ratować się ucieczką przed tą czarną armją, sunącą przez polanę nieskończenie długą, ruchomą wstęgą.
Burger pokazał mi pozostawione na tyłach tej armji roboty inżynierów-manjan: rozrzucone kupy suchych liści i tunele, wyryte pod niezwalczalnemi przezkodami!
Trochę dalej spotkaliśmy uciekinierów ze zburzonego przez manjan mrowiska. Małe, czarne żyjątka szły w świat, szukając bezpieczniejszej siedziby. Zdążyły porwać coś z domowego dobytku, więc niosły drobne paczki pożywienia, nierozwinięte jeszcze poczwarki i jakieś patyczki.
Ciężko oddycha pierś w mroku dżungli!
Zaduch i skwar, opary nigdy nie wysychających małych bagienek, gnijącej trawy, gałęzi i liści, ostry zapach dużej, białej stonogi i potu bawolego, dochodząca skądś mdła woń kwiatów — odurzają i nużą człowieka.
Żaden powiew świeżego powietrza nie zalatuje tu.
Gryzą moskity i bąki, co chwila spadają na zapuszczającego się tu śmiałka duże kleszcze, mrówki i pająki. Za ubranie i skórę chwytają mocne, jak stalowe liny, kolczaste liany i cienkie pędy krzaków...
Cisza tu panuje cmentarna! Nawet czarne i czerwone małpy przemykają się bez dźwięku wierzchołkami drzew i orzeł siada na suchym szczycie mahoniu bez zwykłego groźnego klekotu.
Na spróchniałej korze upadłych drzew rosną barwne grzyby, wszędzie wiszą jakieś nieznane owoce i jagody. Na bagnach śmigają, kryjąc się przed nami, węże; coś pluska w czarnej, nieruchomej wodzie, otoczonej ramą soczystych, wybujałych ponad głowę człowieka, trzcin, pokrytych czerwonemi, niby krew, plamami jakichś grubych, krótkich robaczków, podobnych do koszenili.
Do ciemnej dżungli, pełnej zaduchu, skwaru i trującej woni, zaprowadziły nas szlaki słoni. Nie udało mi się strzelić do żadnego z nich, lecz nie żałuję tego, bo mogłem poznać dżunglę tajemniczą i straszną w odwiecznem ścieraniu się najbujniejszego życia z najszybszem znikaniem umarłych istot w nigdy nie przerywanej, apokaliptycznej walce roślin, olbrzymich zwierząt i drobnych owadów.
Słyszałem odgłosy uciekających słoni, wrzaski towarzyszącego im ptactwa, trzask tratowanych trzcin, plusk wody i bagna, deptanych potwornemi nogami olbrzymów — ostatnich Mohikanów przedpotopowego okresu naszej ziemi...
Gdy powróciliśmy do Buaflé, zaledwie kilka dni pozostawało do odpłynięcia naszego statku z portu Grand Bassam.
Gościnny pan Pernot żegnał nas paradnym obiadem, ułożonym z zupełnie wyjątkowych dań:
Sałata z warg bawołu.
Zupa z bawołu.
Pieczona ryba „kapitan“.
Szynka antylopy „son“.
„Nóżki“ hipopodamowe.
Pieczyste z „pekari“.
Świeża fasola.
Krem z miejscowego kakao.
Banany, ananasy, mangi i pomarańcze.
Miejscowa kawa.
Zoologowie mogą się śmiertelnie przestraszyć, usłyszawszy słowo „pekari“, gdyż to zwierzę nie zamieszkuje kontynentu afrykańskiego. Istotnie, nie jest to pekari, lecz nazwę tę nadali francuscy koloniści zwierzątku, nie posiadającemu dotąd miejsca w klasyfikacji naukowej.
W dzikich, skalistych miejscowościach Afryki spotkać można stada ciemno-brunatnych zwierzątek, wielkości dużych królików. Pallas, Oken, Cuvier i Peters wypowiadali całkiem sprzeczne zdania co do rodzaju tych zwierząt. Nie wiem napewno, lecz zdaje się, że dotychczas spór ten nie dobiegł końca.
Są to damany (Hyrax Abyssinicus) — bardzo poszukiwana przez smakoszów zwierzyna. Mięso damanów przypominało mi pieczone w popiele ogniska świstaki azjatyckie.
Damany spotyka się też w Zachodniej Azji i, jak twierdzi Brehm, wspominane w Biblji zwierzątka „sofon“ miały być nie królikami, jak tłumaczą to słowo hebraiści, lecz damanami, żyjącemi w Syrji i Palestynie.
Daman jest bezbronną i płochliwą istotą, z najmniejszego powodu ukrywającą się w swoich skalnych norach. Jednocześnie dopuszcza to tchórzliwe zwierzątko współżycie sąsiedzkie z bardzo, zdawałoby się, niebezpiecznemi istotami, jak — drapieżna mangusta[121] i duża jaszczurka — agama.
Spotykałem damany w skałach w pobliżu Bamako i Bobo-Diulasso i mogę stwierdzić, że są nader... smaczne.
Nazajutrz po obiedzie żegnaliśmy już miłego Pernota i bardzo bliskiego memu sercu Burgera, w nadziei, że i my nie pozostawiliśmy po sobie w Buaflé nieprzyjemnych wspomnień.
Marzeniem mojem jest spotkanie się raz jeszcze z Burgerem i Konanem! Wyszlibyśmy z nimi znowu na szlaki słoni i bawołów, patrzylibyśmy na cuda natury, słuchalibyśmy tajemniczej mowy sawanny i dżungli, bez słowa śledząc cichy bieg własnych, pogodnych, rzewnych a podniecających myśli...
Nauczono mnie w dzieciństwie marzeniom swoim nadawać żywe kształty, a więc:
— Do widzenia, Burger! Bądź zdrów, Konanie, a bacz, aby niepowołani, bezmyślni strzelcy-zbrodniarze nie wytępili na sawannach pomiędzy Buaflé, Daloa i Sinfra wszystkich słoni, a w Bandama — hipopotamów! Do zobaczenia się, mili, drodzy przyjaciele!



ROZDZIAŁ XXIII.
CZARNI I BIALI CZAROWNICY.

Pociągiem drogi żelaznej szybko posuwaliśmy się ku oceanowi. Znikły bez śladu szmaragdowe sawanny. Podzwrotnikowy las, wysoki i ponury, stał tuż przy plancie.
Olbrzymie 60-metrowe mahonie, iroko, tiame, ako, asas, badi, dabema, emien, lo, mekore, pri, samba[122] pomięszały się tu z mniejszemi gatunkami drzew i z gęstemi krzakami. Z niebotycznych szczytów drzew zwieszają się pokryte liśćmi i kwiatami liany i pnące się rośliny.
Z mroku leśnego tu i ówdzie wybiegają potoki lub szyny wąskotorowych kolejek, dowożących do stacji drzewo. Od czasu do czasu spostrzegam wyrąbane polany, na nich — zwały gałęzi, sterczące potworne pnie i gąszcz różnych krzaków. Na niektórych porębach stoją szopy, dymiące lokomobile przenośnych tartaków, tłumy czarnych robotników i europejczycy w białych hełmach.
Na miejscach, gdzie las ścięto przed rokiem, strzelają do góry cienkie, zgrabne drzewka o pierzastych liściach, tworzących parasole. Jest to słynny „parasolnik“ — Mussanga Smithi, rosnący z zadziwiającą szybkością na wytrzebionych terenach. Leśnicy jeszcze do niedawna uważali musangę za drzewo szkodliwe, głuszące i zabijające inne, bardziej cenne gatunki. Jednak opinja specjalistów wkrótce się zmieniła. Obecnie dowiedziono, że w cieniu tego drzewa rosną i wzmacniają się młode mahonie, tiamy i iroko, które inaczej zmarniałyby, zabite przez palące słońce. Musanga jest obrońcą najdroższych gatunków drzew, stanowiących bogactwo kolonji. Po dwunastu latach sama ginie, użyźniając swem ciałem ziemię, karmiąc niem podrastających arystokratów leśnych i ustępując im, zmężniałym i gotowym do walki, wolną drogę ku niebu.
Badania techniczne dowiodły także, że parasolnika można używać do fabrykacji papieru i zapałek.
We wspaniałych lasach kryją się małe, nieznane nikomu osiedla zupełnie dzikich szczepów leśnych Bete i zmieszanych z Guro — Sziensów, ludożerców i zjadaczy wszelkich trupów ludzkich i zwierzęcych.
Są to szczepy najbardziej pierwotne, żyjące tem, co daje knieja: korzeniami, dzikiemi owocami, orzechami i palmowem winem. Mięso jest tu wielką rzadkością, gdyż tubylcom tylko przypadkowo udaje się zabić swemi zatrutemi strzałami słonia lub hipopotama. Rodzący się i umierający w mroku i zaduchu dżungli leśnej Bete i Sziensy pozostali do dziś ludźmi nieufnymi, dzikimi i okrutnymi. Nie uznają oni żadnej władzy, nie mają zorganizowanego społeczeństwa. Wśród nich cieszą się wielkim wpływem czarownicy, najbardziej ciemni i nieraz o zbrodniczej naturze.
Losy zapędziły te ludy, ścigane przez pierwotnych najeźdźców i najstarszych „Synów Ziemi“ afrykańskiej, do kniei, w mrok potężnego lasu i żaden promyk jaśniejszy nie przedarł się dotąd do ich dzikich, ponurych głów.
Opowiadano mi, że uznają oni wyłącznie boga lasu i fetysze, jako przedmioty magiczne, przyciągające ku sobie złe i dobre duchy, oraz cienie przodków.
Bete posiadają też żyjącego boga. Jest nim „ahua“ — mały, czarny niedźwiadek, zdaje się, tylko w tej części zachodniej Afryki spotykany.
Może „ahua“ nie jest niedźwiadkiem, lecz większym okazem zwierza, nazywanego „lemurem“?
Jest to ciemno-brunatne zwierzątko, kształtami swemi bardzo przypominające małego niedźwiedzia. Posiada one duże, okrągłe oczy i dziwne łapy, znakomicie przystosowane do łażenia po gałęziach drzew. „Lemur“, widziany przez nas w Tiebissu, u komendanta p. Pacquet, miał na przednich łapach po cztery palce i pomiędzy pierwszym a drugim z nich twardy i mocny pazur; na tylnych zaś — po cztery palce i jedną brodawkę, jako niedorozwinięty piąty palec. Zdolność „lemura“ do łażenia w różnych kierunkach — po poziomych gałęziach, na których posuwa się, wisząc, brzuchem do góry, i po pionowych — głową nadół, była zdumiewająca. Schodził on, niby po najwygodniejszych schodach, po mojej lasce, a gdym ją obracał — zmieniał bardzo zręcznie kierunek swego ciała i spuszczał się nadół, dość złośliwie na mnie spoglądając, szczerząc ostre zęby i wydając syczący dźwięk.
Przyglądając się potężnym lasom Wybrzeża Kości Słoniowej, dojechaliśmy do Abidżan, gdzie kolej nagle się urywa, dobiegając do brzegu dużej laguny — Ebrié.
Przeładowaliśmy nasze bagaże ekspedycyjne na ciężarowy samochód i wyprawiliśmy je do Grand-Bassam, gdzie miały czekać w portowych składach na odpłynięcie do Europy. My zaś wyruszyliśmy samochodem do Bingerville, dokąd zaprosił nas p. Maurycy Lapalud, gubernator kolonji.
Był wieczór. Silne latarnie samochodu oświetlały malowniczą drogę, wijącą się śród podzwrotnikowego lasu. Olbrzymie konary drzew tworzyły kolumnadę nieznanej, wspaniałej świątyni o sklepieniach, ginących w czarnym mroku.
Drzewa były tak gęste, że przez ich liściaste korony nie przebijały się promienie księżyca i gwiazd.
Przez drogę przebiegały co chwila różne zwierzęta: mangusty, zające, wiewiórki palmowe i drobne gryzonie.
O mocne soczewki latarni uderzały piersiami i skrzydłami nocne ptaki i nietoperze, niebacznie polujące na wijące się w świetle owady.
Przypominam sobie wieczór w domu komendanta Pernota.
Do pokoju, rzęsiście oświetlonego acetylenowemi lampami, naleciały całemi chmarami ćmy i jakieś duże, do latających termitów podobne owady. Uderzały się o szkła i padały poranione i poparzone, pokrywając stół i posadzkę ruchomą warstwą drgających ciał.
Za niemi zjawiły się gnieżdżące się w pułapie, ogromne pająki i pożerały je; w ślad za temi drapieżnikami przypełzły ohydne ropuchy i jęły skakać na ściany, łapiąc czołgające się, półprzytomne owady. Po chwili nadleciały nietoperze i, szybując w powietrzu na swych miękkich skrzydłach, łapały latające muchy i ćmy. Jeden z nietoperzy, tak drobny, jak duży motyl, dostał się nam do niewoli i razem z innemi zbiorami znajduje się obecnie w Jagiellońskim Uniwersytecie w Krakowie.
Na werandzie czaił się jakiś przedsiębiorczy wąż, polujący na żaby.
Zdaleka, z sawanny, dolatywały basowe stękania lwa i chichot hieny...
Szofer, potwierdzając te wrażenia, opowiedział mi, że niedawno, jadąc w nocy tą drogą, spotkał lwa, a innym razem — starego lamparta. Z trudem zmusił je do zejścia z drogi, trąbiąc przeraźliwie i strasząc gaszeniem i zapalaniem latarni samochodu.
Po godzinie zatrzymaliśmy się, okrążywszy obszerny gazon, przed wspaniałym pałacem, bielejącym na tle ciemnych palm.
Pan Lapalud przyjął nas serdecznie, jak starych przyjaciół. Istotnie, znał nas trochę — żonę z listów państwa Heslingów, mnie — z książek, znajdujących się w bibljotece kolonjalnej.
Spędziliśmy, dzięki przyjaźni p. Lapalud, ostatnie dni w Afryce tak przyjemnie, że stanowiło to harmonijny akord, zamykający naszą podróż, podczas której staraliśmy się wszędzie zajrzeć, a władze, nie mając nic do ukrywania, ułatwiały nam to zadanie i osładzały, jak mogły, trudy i wysiłki, związane z daleką i ciężką wyprawą.
Bingerville jest rezydencją gubernatora i wszystkich kierowniczych biur kolonij. Mieszkają tu wyłącznie urzędnicy, znajduje się kościół, poczta, szkoła i nieduże warsztaty dla naprawy statków, kursujących po lagunie Ebrié.
Trzy miasta Wybrzeża — Abidżan, Bingerville i Grand-Bassam, wypełniają zgodnie ważne zadanie. Bingerville — to kierujący kolonją mózg i wola, Abidżan — to ręka, wyciągająca z całego wybrzeża jego bogactwa, Grand-Bassam — druga ręka, oddająca te bogactwa Francji i światu.
Ta druga ręka ma niebezpiecznego przeciwnika, usiłującego ubezwładnić ją potężnemi ciosami.
Są nim „barre“ — nigdy nie ustające, potężne fale, rodzące się na wielkiej głębinie zatoki Gwinejskiej i mknące ku jej brzegom, gdzie spotykają przeszkody w postaci mielizny.
Fale rozbijają się o tę naglą przegrodę, wyrzucając ze straszliwą siłą olbrzymie masy wody, piasku i kamieni.
Przed wybudowaniem wystającej daleko w morze estokady przewożono pasażerów na brzeg w dużych szalupach i w tubylczych pirogach. „Barre“ porywał je nieraz, miotał i obracał w swych warach, z rozmachem ciskając na mieliznę, druzgotał łodzie, a, powracając, zabierał z sobą ludzi i pochłaniał.
Na miejscowym cmentarzu całe szeregi mogił świadczą o potędze i mściwości grzywiastych i wściekłych bałwanów, broniących brzegów lądu przed przybyszami z innych krajów.
Pierwsza estokada padła pod ciosami morza, a jej szczątki, niby kości szkieletu, wyglądające z ciągle wirującego, miotającego się, pianą odzianego morza, oglądaliśmy w Grand-Bassam.
Nowa estokada, potężnie i mądrze zaprojektowana, upora się z wściekłością bałwanów, lecz gdy „barre“ uderzy „dziewiątą falą“, drżą, zgrzytają i jęczą żelazne podstawy i stalowe wiązania długiego pomostu, wysuniętego na głębinę morza.
Nowy pomost kończy się tam, gdzie szerokie fale nie dochodzą do mielizny, mkną spokojnie, nie rozbijając się jeszcze o podwodną przegrodę na miljony wściekłych, białych, mieniących się w słońcu brodatych i grzywiastych zjaw; tam one nie szczerzą jeszcze kłów, wpijających się w żelazo i drzewo estokady, nie chwytają i nie biją niezliczonemi, żądnemi łupu ramionami.
Pasażerów ładuje się teraz za pomocą wind na małe statki parowe, które ich dowożą do okrętów, stojących na otwartem morzu. Towary przewożą w krypach, ciągnionych przez holowniki, drzewo wrzuca się do morza, wiąże się linami lub łańcuchami i holuje do burty okrętu.
Grand-Bassam jest wprost zaduszony niepomierną ilością eksportowanych towarów i już nie może nadążyć z ich wywozem.
Taka sytuacja zmusiła p. Lapalud do zakreślenia obszernego morskiego planu, zakrojonego na dłuższy czas.
Abidżan, stojący na brzegu laguny Ebrié, posiadającej 12 metrów głębokości, zostanie wkrótce połączony kanałem, szerokim na 400 metrów z morzem i zamieniony na port, do którego wchodzić będą okręty bezpośrednio z Gwinejskiej zatoki.
Gdy kanał zostanie wykończony, rezydencja gubernatora będzie przeniesiona do Abidżanu, Bingerville zaś stanie się ośrodkiem wiedzy praktycznej. Będzie się tu mieściła szkoła agronomiczna, posiadająca w obecnym gubernatorskim parku olbrzymi las palm oliwnych, plantacje kakao i kawy, oraz fitologiczne i selekcyjne laboratorjum, kierowane przez doskonałego specjalistę, z powodzeniem pracującego obecnie nad zwiększeniem wydajności oleju roślinnego z owoców palmy oliwnej.
W założeniu tych badań leży selekcja, prowadząca do zmniejszenia mięsistej, nie posiadającej oliwy, wewnętrznej powłoki olejonośnego ziarna[123].
Dalszą fazę rozwoju portów wybrzeża stanowić będzie połączenie wschodniej laguny Abi z laguną Ebrié zapomocą kanału. Kolonja posiędzie wtedy wewnętrzne morze, gdzie się będzie odbywał ruch małych statków, zwożących towary ze wschodnich krańców kolonji do Małego Bassamu, mającego wygodny dostęp dla statków od strony morza.
Koło tego miasta, gdzie buduje się teraz urządzenia portowe, istnieje na dnie morza lejkowaty otwór niezwykłej, dotąd niezbadanej głębokości; otchłań ta powstała prawdopodobnie pod wpływem siły wulkanicznej.
Po wykonaniu tego planu sąsiednie, bardzo malownicze, ożywione i bogate obecnie miasteczko Grand-Bassam straci swoje znaczenie jako tymczasowy najważniejszy port kolonji i kiedyś prawdopodobnie zupełnie zniknie.
Gdy zwiedzaliśmy z gubernatorem Abidżan, zrozumiałem, że przeznaczona dla niego wybitna rola ekonomiczna nie przewyższa bynajmniej sił tego miasta. Bardzo już rozbudowany, posiada Abidżan otaczającą go głęboką lagunę, ułatwiającą dostęp statków do dowolnego punktu wybrzeża, gdzie już stoją duże budynki, zdatne na składy towarowe, a sam brzeg w zupełności odpowiada wymaganiom, związanym z urządzeniami portowemi.
Obecnie kursuje przez lagunę parowy prom, przewożący handlowe traktory na przeciwległy brzeg, gdzie się zaczyna droga, prowadząca do Grand-Bassam.
W Abidżanie oglądaliśmy szkolę francusko-murzyńską i szpital, wzorowo urządzony, co podkreśliła zwiedzająca go specjalna komisja Ligi Narodów. Czyste powietrze, obfitość drzew i kwiatów, liczne, dobrze utrzymane baraki, najnowsze wewnętrzne urządzenia szpitala przynoszą honor administracji i personelowi medycznemu.
Tubylcy, widząc debre skutki leczenia się u białych lekarzy, coraz chętniej zwracają się do kierowników szpitalu. W roku 1924 do szpitalów w Abidżan, Grand-Bassam i Buaké zwróciło się o poradę 171 828 chorych, co na 1143 europejczyków i 1 670 000 tubylców w całej kolonji stanowi wysoki procent.
Szpitale mają do czynienia przeważnie z ospą, żółtą febrą, zanoszoną z Sierra Leone, z ropnem zapaleniem płuc, meningitem, trądem, słoniową chorobą, gruźlicą, przymiotem, „pian“, malarją, dyzenterją itd. Cholera i dżuma są już zwalczone doszczętnie.
Jednak ziemia nasza jest stanowczo za mała!
W Uagadugu spotkałem, zwiedzając szpital doktora Chardina, byłego asystenta, znajomego profesora Djakonowa w Moskwie, a w Abidżanie — dr. Uftiużaninowa, brata mego słuchacza z Politechniki w Tomsku, gdzie byłem ongiś docentem.
Rewolucja rosyjska rozrzuciła ludzi po całym świecie.
Dr. Uftiużaninow mieszka tu z żoną i synem. Na obcej ziemi czują się nieswojsko, jak północna brzoza obok palmy kokosowej, lecz błogosławią swój los za to, że rzucił ich tak daleko od bezdusznej ideologji bolszewickiej, gubiącej się w szalonych pomysłach zburzenia cywilizacji.
Byli wzruszeni, spotkawszy mnie, którego w dawnych czasach znali osobiście.
Patrząc na tych ludzi mroźnej Syberji, rozumiałem całą otchłań ich tragedji życiowej — własnej i narodowej — i serdecznie z nimi współczułem. Bardzo mnie ucieszyła pochlebna opinja gubernatora o zdolnościach d-ra Uftiużaninowa.
Wszystko więc będzie dobrze, jeżeli północne brzozy mogą się zaaklimatyzować tak blisko równika...
Przebywszy promem lagunę[124], ruszyliśmy doskonale utrzymaną drogą do Grand-Bassam, aby zwiedzić port i załatwić formalności, związane z naszem odpłynięciem statkiem „Czad“ do Europy.
Długo staliśmy w obliczu oceanu na estokadzie, owiani świeżym wiatrem morskim. Przyglądaliśmy się wściekłości szalejących fal, wylatujących ponad pomost i z hukiem spadających na podwodny, skalny próg, i grubą warstwę piasku, wyrzuconego przez ocean.
„Barre“ usypał w ciągu wieków całe góry piasku, na których stoją Duży i Mały Bassam, a temi górami oddzielił część zatoki, tworząc laguny Ebrié, Abi, Lahu i Fresco. Wlewające się do lagun potoki zmieniły z biegiem czasu smak ich wody ze słonej na prawie słodką, w której żyją nawet rzeczne żółwie. Laguny są przedzielone szerokiemi pasami piasków, zarośniętych mangliowcami i palmami rafia. Schludne wille Grand-Bassamu, otoczone ogródkami, zajęte są przez Francuzów, Anglików i Amerykanów, eksploatujących lasy i wysyłających z portu mahoń, bawełnę i kakao. Mieszkają tu też plantatorowie ananasów, bananów, kawy i kakao, robiących na tym ostatnim produkcie zawrotne interesy.
Śród plantatorów kakao znany jest pewien murzyn, dawny wójt wioski, nieraz karany za niechęć do kultury tego drzewka. Gdy jednak zrozumiał, o co chodzi, rozszerza teraz z roku na rok swoje plantacje, mając na razie istny dopust boży z napływającemi pieniądzmi.
Przed paru laty murzyn ów przyszedł do miejscowego komendanta i odbył z nim następującą naradę:
— Poradź, komendancie, na moją biedę!
— Co się stało? — pyta Francuz.
— Mam miljon franków i nie wiem, co z tem robić... — odpowiada murzyn.
— Możesz zbudować sobie piękny dom, — radzi urzędnik.
— Zbudowałem trzy! — wzdycha klijent.
— Kup samochód! —
— Mam już dwa, lecz i te mi nie są potrzebne! — ze łzami w głosie mówi czarny plantator.
— Włóż do kasy oszczędności! — zadecydował komendant. — Będziesz miał procenty.
— To znaczy, że jeszcze więcej będę miał franków? — pyta murzyn, podnosząc stroskaną twarz.
— Naturalnie! — woła urzędnik, ucieszony z domyślności tubylca.
— Niemądra rada! — oburza się czarny klijent. — Ja ci mówię, że nie wiem, co z temi frankami robić, a ty chcesz mi dać jeszcze więcej!..
Murzyn beznadziejnie machnął ręką i odszedł.
Teraz jednak wie już podobno, co robić z frankami i nie boi się banków.
Inną drogą powracamy do Bingerville.
Mijamy wioski i samotne posiadłości murzynów, o pałacykach z kolumnadą i dziwnemi ozdobami na dachu i frontonach. Przejeżdżamy promem lagunę, szeroką na dwa kilometry i z zachwytem oglądamy połyskujący na niebie Południowy Krzyż, odbijający się dziwnie wyraźnie na nieruchomej, czarnej powierzchni laguny.
Gdy chwilami zapominałem o dobrej drodze automobilowej, o mknącym samochodzie i parowym promie — otaczający las, cicha laguna, głębokie niebo, usiane gwiazdami, mówiło o dzikiej dżungli, skąd co chwila wybiegały różne zwierzęta na płynące przed autem białe, oślepiające pasmo promieni acetylenowych.
Gubernator jednak za każdym razem przyprowadzał mnie do rzeczywistości, rozwijając przede mną plan dalszego rozwoju swojej kolonji.
Obecnie pracuje on nad przedłużeniem istniejącej kolei od Abidżanu do portów Dużego i Małego Bassamu, od Buaké zaś do Bobo-Diulasso, Uagadugu i Sikasso.
Następnym etapem będzie przeprowadzenie kolejowej linji od Buaké do granicy Liberji w celu wyeksploatowania bogactw leśnych zachodnich prowincyj, połączenie kolejowe dość wygodnego portu Sasandra z Daloa, skąd droga żelazna rozejdzie się w dwie strony — na Buaké i na Kankan, ku granicy Gwinei, gdyż sąsiadujące z nią obwody wybrzeża kości słoniowej obfitują w kola, bawełnę i kakao, warunki zaś miejscowe pozwalają na założenie tam różnych plantacyj, do kultury drzewa chinowego włącznie.
Nareszcie trzecia linja ma połączyć prowincje wschodnie, graniczące z angielskiem Złotem Wybrzeżem, z główną arterją, przecinającą kolonję od południa na północ.
Słuchając gubernatora, podziwiałem rozmach i praktyczność zakreślonego planu. Przed oczami memi rozwijała się mapa całej kolonji, poprzecinana stalowemi ścieżkami kolei, biegnącemi w różnych kierunkach, dodatkowemi drogami samochodowemi i rzekami, z dymiącemi na nich małemi, o płaskich dnach statkami, wiozącemi towary, przedsiębiorców i robotników.
Cała kolonja wydała mi się mozaiką, złożoną z kawałków i kawałeczków o nieprawidłowej formie, gdzie już niema miejsca ani dla dzikich szczepów, ani dla słoni, lwów, hipopotamów i lampartów...
Przede mną rozwiewały się, niby poranne tumany, niby rosa pod promieniami wschodzącego słońca, prastare obyczaje, legendy, opowieści i kulty, konał czarujący romantyzm tego kraju Senufo, Agni-Aszanti, Bete i niezliczonych, wymierających już szczepów, niegdyś zapędzonych przez srogich najeźdźców do wertepów i ostępów leśnej dżungli.
Lapalud zbuduje koleje do liberyjskiej i gwinejskiej granicy, do Wysokiej Wolty, Sudanu i Złotego Wybrzeża, połączy je z sobą stalowemi spięciami i zabije romantyzm, niby kolonje bakteryj malarji, które muszą zginąć w nieruchomych, odwiecznych bagnach, nagle przeciętych, głębokiemi rowami.
Razem z romantyzmem, utajonym w całym ustroju życia tubylczego, zniknie też wspaniała cecha pracy białych ludzi — bohaterstwo!
Już nikt więcej nie posłyszy — tak, jak ja je słyszałem — opowiadań o niezwykłej szlachetności i nieludzkich cierpieniach komendantów dalekich obwodów, jak naprzykład tego, który, otrzymawszy wiadomość, że jakąś wioskę murzyńską oblega wściekły, dziki bawół, wziął karabin i wyruszył tubylcom na pomoc. Bawół jednak zaczaił się w brussie, niespodziewanie wpadł na niego, wbił w ciało europejczyka swoje straszliwe rogi, podrzucił w powietrze, a potem stratował go racicami i przybił do ziemi potwornym łbem.
Albo znowu, czyż nie był bohaterem ten komendant który pomimo, że był chory na malarję i zapalenie wątroby, długo pozostawał na swojej placówce, nie chcąc porzucić rozpoczętej pracy?
Leczył go, jak umiał, murzyn-tłómacz, aż, widząc, że komendant umiera, kazał podać hamak i poniósł go do białego doktora, mieszkającego... o 12 dni szybkiego marszu przez dżunglę. Wierny, poczciwy murzyn nie doniósł swego szefa, bo ten umarł mu w drodze, więc tłómacz owinął go w nowe maty i pochował pod zielonem karite...
Znikną niebawem „leśni ludzie“, te dziwne typy, nagle odczuwające nakaz zupełnie dzikich, może jaskiniowych przodków, porzucające wieś, zagrodę, rodzinę i ukrywające się w niedostępnej kniei. Żywią się tam korzeniami, dzikim miodem i owocami, pazurami i zębami walczą z szympansami i lampartami, a niekiedy, straszni, obrośnięci długiemi włosami, pokryci skorupą z gliny i błota, napadają na myśliwych, zapuszczających się w granice ich nieznanych posiadłości.
To już nigdy się nie powtórzy po wykonaniu planu Lapaluda, nigdy!
Może to cieszyć gubernatora, szerzyciela cywilizacji wśród czarnych szczepów, lecz jednocześnie w głębi duszy powinno go to smucić, gdyż razem z leśnym człowiekiem, ludożercą, słoniem i lwem przejdą do historji ostatni przedstawiciele gubernatorów i komendantów, których podczas swojej podróży szczerze podziwiałem, ludzie o polocie myśli, wybuchu woli i sile mięśni — bohaterów.
Zjawi się w kolonjach nowy typ — gubernator i komendant-urzędnik.
Nie wiem, czy będzie to gorzej, czy lepiej, ale ja wtedy już do Afryki nie pojadę... Urzędników spotykam wszędzie w Europie w takiej ilości, jak moskity w Afryce. Nie dają oni nic dla serca, myśli i wyobraźni.
Nie! Jeżeli p. Lapalud chce, abym raz jeszcze przyjechał do jego kolonji i opisał jej piękność, bogactwo i żywiołowość, niech trochę zwolni bieg wykonywanego przez siebie planu ucywilizowania Wybrzeża Kości Słoniowej!
Plan jest rozległy i bardzo rozumny, wola, która go ożywia, jest wspaniała w swej sile, lecz rezultaty tego wszystkiego dla mnie — pisarza, włóczęgi i fantasty — będą tragiczne!
Na każdym kroku będę widział groby olbrzymów, z każdego nieściętego jeszcze mahoniu będą spozierały na mnie smutnemi oczami cienie dawnych, białych bohaterów, czarnych czarowników, zmarłych przed wiekami królów, próżno szukających wśród wystrojonych w marynarki, kapelusze i lakierki Bete i Aszanti dawnych tradycyjnych, romantycznych obyczajów.
Nawet sam potężny, a niepojęty Gyc stanie przede mną jak wielki znak zapytania, w jego źrenicach dojrzę łzy... Straszna to będzie chwila!...
Gubernatorowie, komendanci obwodów, inżynierowie, agronomowie i lekarze, sami tego nie wiedząc, są potężnymi białymi... czarownikami.
Bez broni, zapomocą wiedzy, woli i mądrości życiowej walczą z przesądami czarnych szczepów, z ludożercami, a nawet z wszechmocnym Gye, otoczonym armią fetyszów „gri-gri“. Przeciwnik oddawna już się cofa przed potęgą białej magji, więc czarownicy europejscy chcą zwalczyć naturę kolonji i duszę jej ludności.
Zmuszają tubylców do pracy, uczą ich kultury rolnej, sztuki nagromadzania i używania bogactw. Wrywają się głębiej i dalej do serca dżungli, zapomniane obwody łączą z portami, a porty z Francją i z całym światem. Minie zaledwie kilka lat i nad dżunglą przeleci z turkotem samolot, który poprzedniego dnia opuścił Marsylję, przez sawanny i lasy mahoniowe przemknie pociąg pośpieszny, w dwie doby łączący zatokę Gwinejską z Dakarem, a w tydzień przerzucający paryżanina do portów Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przez piaszczyste, rozpalone w słońcu obszary Sudanu, przez pękającą w skwarze nużącego dnia ziemię Wysokiej Wolty przetną biali czarownicy kanały, zmuszą ludzi zapomnieć o żółto-brunatnej, zwarzonej na śmierć brussie, złagodzą nieznośny, zabijający wolę i siły żar słońca; przez pola termitowe wytkną cementowe jezdnie, zarośla dzikich traw zmienią w plantacje arachidów, bawełny lub agawy i — zwyciężą, stawiając ostatnią kropkę w tragicznej księdze męczeńskich losów szczepów leśnych i tych, którzy je wyparli do kniei, walcząc pod godłem chetyckiej bogini Ma i przyniesionych z Egiptu znaków Węża i Ptaka...
Murzyni mówią, że biały człowiek jest niezwalczony, bo pomagają mu wiatr, woda i ogień, czego wcieleniem jest dla nich samochód.
W motorze miga iskra elektryczna, a więc — ogień; do opon pompuje się powietrze, nieraz wyrywające się z siłą wiatru; do radjatorów nalewa się wodę, która wychodzi z nich w postaci pary.
Któż zwalczy takiego mocarza?! Nie pomogą zaklęcia hogonów, kapłanów i czarowników, nie wstrzymają go zatrute strzały i jadowity napój z kory „teli“.
Gdy się jednak czarni ludzie przekonają, że przybysze posiadają skrzydła najpotężniejszych i najszybszych ptaków — potworów, że wyrwali pioruny z rąk Jowisza, Amona, Baala, Teszuba[125] i Peruna, że posiedli tajemnicę najwspanialszych i zazdrośnie ukrytych bogów, że przecinają ocean po wodzie i pod wodą, że na kilometry zarywać się mogą w piersi ziemi, dobrej bogini Tenga, że zabili pojęcie o przestrzeni i że boga krwawej wojny ubezwładnili okrucieństwem nowych wynalazków — wtedy w milczeniu poddadzą się woli wielkich, bladolicych czarowników i uczyć się od nich poczną dumy i potęgi prometeuszowej, która sama jedna tylko jest matką wolności.
Wielkie, wrzące i tętniące laboratorja alchemji cywilizacyjnej spotykałem we wszystkich zwiedzanych kolonjach, a do białych mistrzów i do wtajemniczonych ciągną z każdym rokiem nowe i coraz liczniejsze zastępy czarnych adeptów, z myślą i marzeniami, ukrytemi za zasłoną źrenic, połyskujących blaskiem czarnego agatu...
Próby wytworzenia międzynarodowych homunkulusów z krwi czarnych ludzi i z ekstraktu wiedzy, moralności i prawa białych ras, chemiczne eksperymenty, dokonane w retorcie idealizmu, nie dały dodatnich rezultatów ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Liberji. Homunkulus okazał się tworem połowicznym, o wnętrzu czarnego człowieka-poganina nawet w najbardziej płomiennych przejawach pietyzmu chrześcijańskiego, człowieka-dziecka, naiwnego nawet po wchłonięciu współczesnej wiedzy, tworem o powłoce cywilizowanego społeczeństwa, o powłoce płytkiej, złożonej z najbardziej mieszczańskich i powierzchownych pierwiastków ideologji.
Powiedziałbym, że wytworzony w laboratorjum homunkulus miał wszelkie cechy współczesnego pół-inteligenta o małych wodzonych kwalifikacjach i wielkich żądaniach, osnutych na wybujałem poczuciu praw i małem zrozumieniu obowiązków.
Ani czarny homunkulus, ani europejski pół-inteligent nie są temu winni. Obaj są wytworem gwałtownego procesu chemicznego, lecz przy normalnym rozwoju dalszych zjawisk przeważać zaczyna zasadniczy, indywidualny pierwiastek: w cywilizowanym murzynie — czarna krew poganina i dawnego niewolnika, w pół-inteligencie — nieskrystalizowana, z luźnych składników sklecona dusza.
Powinny przeminąć pokolenia, rodząc się i umierając w warunkach równości z większością społeczeństwa, aby istniały bodźce postępu — nadzieja osiągnięcia istotnej moralnej i psychicznej równości i przyjazny stosunek wyższych warstw społecznych, uniemożliwiający perjodyczne wybuchy nienawiści rasowej i klasowej, gdy na powierzchnię życia wynurzają się zasadnicze, dziedziczne cechy homunkulusów.
Sztuczny twór nie może się stać członkiem cywilizowanego społeczeństwa, tak, jak Liberja, mimo szczytnego hasła tej republiki murzyńskiej, nie stanęła w szeregach współczesnych państw.
Cywilizacyjna praca nad murzynami powinna się odbywać w naturalnych warunkach klimatycznych i etnograficznych, gdyż będzie z nich czerpała siłę i plan dla swej działalności, całkiem odrębnej w każdym niemal zakątku czarnego lądu.
Z innej znowu strony — cywilizujący się murzyni będą mieli przed sobą dwie naturalne drogi postępu. Jedna — wybicie się nad poziom swego ciemnego społeczeństwa, druga — wzorowanie się na cywilizatorach.
Ta ostatnia okoliczność nakłada ciężką odpowiedzialność na białą rasę, dążącą do podniesienia umysłowego rozwoju i moralności czarnych szczepów.
Zrozumienie tej odpowiedzialności, niestety, nie zawsze i nie wszędzie daje się zauważyć...
Słyszałem nieraz od barwnych ludzi z różnych kontynentów, że Chrystusowa nauka miłości jest maską dla prawa, polegającego na sile pięści.
Pewien dość inteligentny murzyn, spotkany przed laty w Nowym Yorku, zawsze z pogardą i nienawiścią mówił, że biała rasa przynosi do kolonizowanych krajów... syfilizację.
Bardzo znamiennym wydaje się wypadek, który miał miejsce w Moskwie, na carskim Kremlu, podczas międzynarodowego zjazdu komunistów. Przybyli tam murzyni ze Stanów Zjednoczonych, uważający się za szczyt postępowej inteligencji. Jeden z nich, szczerząc białe zęby, nie znalazł lepszego sposobu zamanifestowania swej pogardy dla współczesnej cywilizacji, zaatakowanej przez Sowjety, jak usiąść na tronie Romanowych i, zadarłszy nogi podług mody pewnych Amerykanów o niewysokiej kulturze, palić papierosa, spoglądając drwiąco na umieszczonego na oparciu tronu dwugłowego orła Paleologów bizantyjskich.
Tak, jak w naśladowanych przez murzyna-komunistę najniekulturalniejszych Amerykanach, soczyście plujących przed siebie i opierających nogi o stół, odzywa się natura nie Linkolnów i Grantów, lecz przodków-pastuchów i handlarzy niewolnikami, tak też w owym murzynie przemówią dusza anarchicznych szczepów, ponurych ludożerców i bezmyślnych błaznów-griotów, zagrała krew wnuka bezprawnego, zbuntowanego niewolnika.
Biali alchemicy cywilizacji porzucili już retortę laboratoryjną, a rozpoczęty w niej proces toczy się obecnie samodzielnie w warunkach tego, lub owego społeczeństwa, zawsze obcego i wrogiego dla homunkulusa.
Nie wiem, kto jest wynalazcą innego znowu nieszczęśliwego pomysłu — stworzenia dziwnej, tragicznej istoty, produktu bezwiednego skrzyżowania się białego zbrodniarza z ciemną, jak noc, czarną kobietą, nie znającą jeszcze miłości.
Są to metysi — aktorzy dramatu, napisanego przez autora — pogardę i wystawionego przez reżysera — nienawiść.
O metysach mówiłem już obszernie w tej książce, dodam więc tylko, że nie oni będą szerzycielami cywilizacji śród swoich półprzodków i nie oni staną w szeregu białych czarowników, umiejętnie i ostrożnie przygotowywujących teren dla szlachetnego współzawodnictwa czarnych szczepów do chwali, gdy one nabiorą rozpędu i wystąpią do kulturalnej walki z białą rasą o prawo równości bez zastrzeżeń.
Gdy myślałem o wielkim wysiłku siedzącego obok mnie gubernatora, zakładającego szkoły i szpitale, zbliżającego dzikie szczepy do ośrodków najwspanialszej cywilizacji i kultury, ujrzałem nagle czarną ścianę dżungli, niby mur, zazdrośnie strzegący wielkiej tajemnicy przed wzrokiem niewtajemniczonych.
Oczyma wyobraźni, oczyma, przenikającemi w mroczne głębie minionych epok, w otchłań oceanów i międzyplanetowej przestrzeni, w tajniki nierozwiązanych zagadnień, w labirynty dusz ludzkich i w istotę potęg Nieba — wpatrywałem się w czarną, nieustępliwą twierdzę. Nagle strzeliste kolumny i stłoczone sklepienia rozstąpiły się pokornie, zaczęły odbiegać i odsłaniać serce dżungli.
Ujrzałem wyraźnie rzadkie, zaczajone w gąszczu osiedla dzikich, ponurych Bete i Brikolo, nie wychodzących nigdy ze swej kniei.
Zobaczyłem zjawy dawnych wodzów i arcykapłanów szczepu, cienie ich dalekich przodków, wędrujących z pokolenia w pokolenie od Śródziemnego morza aż do tych niezgłębionych lasów.
Spostrzegłem duże fetysze, wycięte z rdzenia mahoniowego i z kory złowrogiej „teli“, skropione świeżą krwią...
Zamajaczyło mi w cieniu leśnej polany, zdala od osiedla, pięciu mężczyzn i jedna kobieta.
Starszy z nich, o twarzy okrutnej i dumnej, spojrzawszy na jarzący się Południowy Krzyż, rzekł ponurym głosem:
— Rozkazałem wam, abyście się stali panterami, łaknącemi krwi...
Milczeli, patrząc w ziemię.
— Czy jesteście przygotowani? — rzucił krótkie, niecierpliwe pytanie.
— Niech mówi Agnebia — on wie! — odparł jeden z siedzących Bete.
— Dobrze powiedział Mahi Bre! — odezwał się Agnebia. — Jam wszystko przygotował, boś tak rozkazał, Boa Niandre. Ty zaś jesteś wodzem naszym, wodzem czarowników!
— Dawaj! — rozkazał Boa Niandre.
Agnebia wyjął zawiniętą w liście gałkę, ulepioną z mielonych kości i wyjętego z kiszek pantery, przetrawionego pokarmu.
— Z chwilą, gdy namaścimy tym fetyszem ciała nasze, będziemy jak pantery, a oczy nasze zmienią wskazanych przez Boa Niandre ludzi w antylopy, którym przetniemy gardzicie, jak rozkazał wódz! — rzekł Agnebia, ponuro zaglądając w źrenice obecnych.
Po chwili mężczyźni zaczęli nacierać swoje ciała wstrętną, cuchnącą maścią.
— A ty? — rzucił Agnebia, patrząc na kobietę.
— Zostaw ją w spokoju! — rzekł groźnie Boa Niandre. — Pale Lobre wie, co ma czynić....
Skończyli. Zaległo milczenie.
Nareszcie Boa Niandre odezwał się:
— Musimy zabić Niusako Gubero, wójta naszej wsi, gdyż on przeszkodził mnie, waszemu wodzowi, stać się wójtem. Zabijemy Boa Tpo, Boa Yfo, Niandre Boamego syna, Bli Seri! Zamordujemy kobiety — Uamia, Duamu, Geza, Noihuti, Baida i młode dziewczyny — Yaba i Mokei! Starych zabijemy za urąganie mnie i wam, moim towarzyszom, młodych... o, młodych za to, że słodkie posiadają mięso! Ono da nam nowe siły, jak uczyli nas praojcowie, a o czem Bete zapomnieli, obawiając się zemsty przeklętych białych przybyszów... Gdy to uczynimy — odżyją dawne obyczaje, łączące nas z bogami i rozbłyśnie nanowo sława wojowników naszego szczepu!
— Rozkazałeś, wodzu! — wykrzyknęli czarownicy-pantery, potrząsając nożami.
— Idźcie! — rozkazał Boa Niandre. — Spotkać się mamy po dokonanem dziele na ścieżce, prowadzącej do Ladaua!...
Widzę, jak krążą straszni, zbrodniczy ludzie w okolicach Babairu, Gimeyo i Ladaua i jak w pewnych chwilach leje się krew wskazanych przez Boa Niandre ludzi.
Widzę czarowników, siedzących przy ogniu na ukrytej od oczu ludzkich polanie; nad kotłem schyla się postać strasznej, jak wiedźma, staruchy Pale Lobra, gotującej strawę — strawę z mięsa ludzkiego.
Wzdragam się cały, bo spostrzegam, jak chciwie pożerają ludzie pantery serca i tułowie swych ofiar, jak odrzucają kości i niedobre w smaku ramiona i ręce starych ludzi.
Śmieją się w dzikiej, złowrogiej uciesze i, nasyceni, piją wino palmowe, śpiewając ponuremi głosami na stypę pożartym i... sobie.
Przez mgłę przestrzeni majaczy przede mną Sasandra i podniecony tłum tubylców, stojących przed komendantem i skarżących się, że w ciągu dwóch lat Boa Niandre z pięciu innymi czarownikami, jak pantery, zamordowali i pożarli jedenastu wieśniaków i siedem kobiet...
Z ciemności dżungli występuje przede mną sala sądu.
Sędziowie — Francuz-komendant i trzech murzynów — słuchają świadków i zeznań oskarżonych... Nie zapierają się oni i nic nie ukrywają...
— Zabiłem, bo Boa Niandre kazał mi być panterą, a Agnebia dał mi magiczną maść... Zabiłem i jadłem... Cieszyłem się, że będę jadł słodkie mięso... Teraz żałuję!... — padają odpowiedzi mężczyzn czarowników i morderców.
— Zabijałem i jadłem mięso moich ofiar! Wskazywałem tych ludzi, na których chciałem się zemścić... lub tych, których mięso było słodkie... — zeznaje wódz czarowników.
Tylko stara Pale Lobre mówi inaczej:
— Nie zabijałam... Przyrządzałam pokarm z mięsa zabitych przez Boa Niandre i jego towarzyszy... Nie żałuję tego, com uczyniła, bo jadłam słodkie mięso i słuchałam rozkazu Boa Niandre... mego kochanka!...
Długie milczenie zapada na sali.
Sędziowie ważą w sercu i głowie sprawę czarowników.
— Co myślicie, sędziowie, o czynach tych ludzi? — pyta komendant.
Pierwszy odpowiada sędziwy Zie:
— Boa Niandre nie ma władzy czarownik. To zły człowiek i winien być ukarany, jak morderca. Inni też.
Po nim odzywa się poważny i rozsądny Dagba:
— Gdyby ci ludzie byli czarownikami, dokonaliby swego dzieła w cieniu przed ołtarzami fetyszów i nie żałowaliby swego czynu. Oni zaś są zbrodniarzami i jako zbrodniarze mają usłyszeć wyrok sprawiedliwy.
Sekretarz Mori Keita kiwa głową i oznajmia:
— Sędziowie mówią podług istniejącego wśród Bete prawa obyczajowego. Sprawiedliwe sądzą...
Znowu coraz dalej i dalej uciekają, rozsuwając się, kolumny drzew.
Widzę gaik w pobliżu Subra, spostrzegam słupy, uwiązanych do nich Boa Niandre, starą wiedźmę, Pale Lobre, i czterech czarowników-zbrodniarzy...
Przed nimi oddział czarnych strzelców...
Błysk luf... Dym... Huk... Salwy...
Spłoszone zadrżały dalekie i bliskie kolumny drzew i biec zaczęły aż do skraju drogi, zwarły się jedna z drugą, zamarły w nieruchomej potędze muru, ukrywającego zbrodnie bogów i ludzi...[126]
Świecą się okna pałacu gubernatorskiego. Na spotkanie naszych samochodów wybiegają usłużni szausze[127]. Straż prezentuje przed p. Lapaludem broń...
Kolacja... przystrojony kwiatami stół... białe, pachnące czystością stroje tropikalne... wytworne dania... wino... lód w kryształowej wazie...
Jakież to inne, niż ta ciemna dżungla i to życie leśnych szczepów, tajemnicze w swoich dziejach, spełnianych na cześć Tengi, fetyszów, cieniów przodków i straszne w zbrodniach ludzkich, ponurych i ohydnych...
Nazajutrz dżungla i jej życie znowu stanęły przed mojemi oczami...
Było to przed zachodem słońca...
Jechaliśmy brzegiem laguny.
Dżungla, wytrzebiona, ukrywała w swym cieniu bogate plantacje kakao i kawy, malachitowe drzewa bananowe, obciążone pękami jeszcze zielonych, niedojrzałych owoców, ogrody z grzędami ananasów, tytoniu i jarzyn. Nieduże domki właścicieli i dozorców plantacyj stały pod ciemnemi namiotami drzew pomarańczowych, adwokatowych i mangowych. Za żywopłotami skrzyły się barwne kielichy kwiatów i podnosiły cienkie, soczyste pędy aromatyczne krzaki.
Droga, wąska i zacieniona, wybiegła nagle na odkryte miejsce.
Była to krawędź wysokiego, urwistego brzegu.
Ciemno-czerwone skały zbiegały nadół kilku falami, niby zastygłe kaskady roztopionego niegdyś metalu, porośnięte drzewami i skłębionym gąszczem krzewów, upstrzone plamami kwitnących roślin.
Jednak nie mogły one ukryć ran i blizn, pozostałych z dawnych walk.
Poszarpane, pogryzione i poszczerbione, pełne szczelin, jaskiń i głębokich wyrw, skały te nadstawiały niegdyś swoją kamienną pierś i wstrzymywały wściekły bieg morskich bałwanów, kotłujących się tu, miotających syczącą pianę aż pod sam szczyt, bijących z hukiem i rykiem w niezwalczony pancerz wysokiego brzegu...
Przypominają sobie te czasy czerwone skały, spoglądając na swoją bliznami starych ran pokrytą pierś.
Wzdychają poszumem drzew, bo tęsknią do tej walki z oceanem, do wielkiej, bujnej radości boju i przypominają czas, gdy bałwany cofnęły się przed niezwyciężoną twardością piersi skalnej i odgrodziły się od niej piaszczystym wałem, pozostawiając za nim poległe w boju fale, tworzące laguny.
Ostatnim wysiłkiem czołga się ona do stóp starych skał, aby rzucić na nie zastępy swoich wojowników, lecz nie ma już mocy, aby dotrzeć chociażby do najniższych uskoków kamienistych, zębatych spadków, więc zaczyna pokornie lizać przybrzeżny piasek.
Zwierciadło laguny gładkie, żadną zmarszczką nietknięte! Odbija ono złotą tarczę słońca i martwe, blade oblicze miesiąca, przesuwają się w niem korowody błąkających się w niebie obłoków i groźne chmury, zapowiadające bliskie tornada; nabrzmiewa ono błękitem pogodnego nieba lub złowieszczym szkarłatem niespokojnie zachodzącego słońca...
Zrzadka tylko pluśnie gdzieś w głęboko wciętych zatokach igrająca ryba, muśnie piersią wodę tęczowy zimorodek, spadnie podobna do białego kwiatka jękliwa rybitwa... Wysunie się z poza zielonej wysepki wąska, wywrotna piroga, a stojący w niej czarny rybak, niby śpiżowy dyskobol, wyrzuci okrągłą sieć, podnosząc brylantowe bryzgi, połyskujące w słońcu...
Panuje tu martwa cisza, przerywana chyba tylko skargami mewy i klekotem biało-czarnego orła...
Tymczasem życie tu płynie swojem łożyskiem, jak wszędzie w dżungli, tuż pod bokiem trzech dużych, ludnych i zgiełkliwych miast.
Na kilku wysepkach i wystających przylądkach pasą się stada bawołów i antylop, a w chaszczach czatuje na nie plamisty drapieżnik — lampart.
Nad morzem zielonych koron drzew i pierzastych namiotów palm podnoszą się tu i ówdzie słupy dymów.
Płoną tam ogniska licznych szczepów z wlokącem się przy nich życiem tubylców, z ich starą wiarą, odziedziczoną po przodkach, z obyczajami, starożytniejszemi od piramid, z niezawsze pojmowanem prawem, nigdzie i nigdy nie zapisanem...
Tymczasem nikt tam nie zagląda, bo i dostępu prawie niema do tych drobnych, zarośniętych wysepek i do tej dżungli, która zdobyła niskie, wąskie pasmo piasków pomiędzy laguną a oceanem.
Na południowym krańcu tej piaszczystej grzędy miota się ocean, usiłuje przebić ją swemi bałwanami, lecz — próżny wysiłek, bezsilna wściekłość!
Tam, od południa, walą w zmurszałe ostoje czarnej rasy inne fale, fale białych ludów. O, są one stokroć potężniejsze! Przebiły już szeroką lukę, rozwaliły mur i płyną po całej ziemi burzliwemi potokami, niszczącemi przeszkody.
Laguna nie zaznała jeszcze potęgi białych fal, spoczywa cicha, nieruchoma, śmiertelnie osłabła, śniąc o dawno minionych czasach walk, zwycięstw i wielkiej męki, śniąc swój ostatni, już dobiegający kresu sen...
Nazajutrz ściskamy ze smutkiem dzielną dłoń Lapaluda i odpływamy dużym statkiem „Czad“ do Europy.
Mijamy brzegi Wybrzeża Kości Słoniowej, Liberji, Sierra-Leone...
Wyłaniają się z oddali zielone — wyspy Loos i malownicze Konakry...
Znowu bezbrzeżny ocean... mewy... delfiny... gwarny Dakar... potężny, nigdy niezmordowany w walce z falami Zielony Przylądek...
Mgliste, żołto-czerwone wydmy maurytańskiego wybrzeża... Daleki, ukośny żagiel feluki rybackiej... Znajomy dech Sahary...
I nagle — zapomniany już, zimniejszy podmuch wiatru...
Zwrotnik Raka pozostał za nami...
Zdejmujemy swoje hełmy — symbol niewoli słonecznej.
Wzrok, zamglony rzewnem wspomnieniem, biegnie tam, gdzie z każdą godziną przygasa pałający nad dżunglą Południowy Krzyż...

∗             ∗

Pozostawiliśmy za sobą kraj dziwny, niezgłębiony, zagadkowy!
Wielka, promienna gwiazda Słońca wybucha tam tysiące i miljony lat lawą szalejących promieni...
W tej złotej, ognistej powodzi kształtowały się ludy Ryby, Węża i Ptaka, szczepy dżungli leśnej. Znanemi i nieznanemi drogami przywędrowały one na te rozpalone płaszczyzny i do mrocznych lasów. Zwycięzcy i zwyciężeni, najeźdźcy i pokrzywdzeni...
Różne bóstwa i różni kapłani kierowali życiem tych ludów, lecz wszyscy ulegli potędze Słońca i uznali je za straszliwego, nielitościwego boga.
Bóg zażądał potwornych hekatomb... Na jego ołtarzu-Ziemi oddawały ludy i szczepy swoje siły, radość istnienia, wolę odporną, do wzlotów i walki zdolną duszę...
Stały się niewolnikami Słońca. Ono zakuło ich w rozpalone kajdany, chłostało miljonami ognistych biczów, ścinało płomiennym mieczem... przez długie wieki, przez całe epoki...
Pokorni, bezwolni, bezduszni istnieli niewolnicy z dnia na dzień, śmierć poczytując za szczęście...
Niewolnicza dusza nie znalazła już w sobie mocy, aby oprzeć się zbrodniom białych ludzi, przychodzących od morza, gdy czynili na ziemi gwałt i nierząd, gdy, skuwając żelazem ręce i nogi czarnych niewiast i mężów, wlekli ich do nieznanych krajów, na nową mękę, na hańbę, na śmierć...
Potężne były kajdany Słońca, zatruwającego dusze ludzkie, bo niewolnicy jego umierali na wygnaniu w milczeniu, bez jęku rozpaczy, bez krzyku nienawiści...
Słońce rzucało jadowite promienie, bo zakradały się one do serc i dusz białych przybyszów, wypalały w nich litość i miłość, zatruwały i wygryzały pamięć o słowach Chrystusa, a z Jego sług i wyznawców czyniły morderców i oprawców w imię żółtego Szatana...
Znowu wlokły się stulecia męki i hańby.
Aż przyszedł dzień, w którym wybuchnął w duszy białych ludów wielki płomień wstydu i żądza sprawiedliwości.
Niedawni oprawcy przyszli do jęczących w kajdanach czarnych niewolników i zawołali wielkim głosem:
— Niesiemy wam buntowniczą żądzę wolności i dające życie hasło wyzwolenia! Wstańcie! Skruszcie żelazo!
I zabłysła wolność nad czarnymi ludźmi w obcej krainie.
Później rzucono ich z tem hasłem na ich rodzimą ziemię, lecz Słońce zagłuszyło krzyk buntu i wypaliło żądzę wolności, jak wypala bujną trawę dżungli...
Zatruwając swym żarem, szatan-Słońce rzuciło szaleństwo pomiędzy czarne ludy, aby własnemi rękami położyły kres swemu istnieniu...
Białe ludy przyszły ponownie.
Przyszły z niemi nieprawda, krzywda, wyzysk i okrucieństwo, zrodzone jadem Słońca, lecz raz przebudzone sumienie i potężna wola zwyciężyły...
Przybysze z północy wyciągnęli stwardniałą w życiowej walce dłoń i zrywać zaczęli słoneczne kajdany z czarnych braci o słabych, prostaczych, ciemnych duszach.
Twardą, kamienistą drogą prowadzą ich do zwycięstwa nad Słońcem, wyrywając Ziemi nieznane urodzaje, zabijając rozsiewane przez złe duchy choroby, zmuszając jałową pustynię, aby się stała płodną, łącząc dalekie i wrogie szczepy i zwołując czarnych ludzi na wspaniałą ucztę wiedzy, marzącej o szczęściu...
Niewolnicy kroczą powolnie, znużeni, nieufni i obojętni, z trudem zrzucając więzy buchającej żarem gwiazdy.
Biały człowiek — duch niespokojny — chwilami upadając pod ciosami Słońca, miotając się w skwarnym zaduchu wrogiego kraju, czując słabnące krążenie zatrutej krwi i zamieranie śmiertelnie znękanego serca, nieraz ostatnim wysiłkiem woli kreśli na rozpalonej ziemi i w ciemnych umysłach jej czarnych synów namiętne słowa:
— Przychodźcie wszyscy do mnie — i wy, rozbitki legendarnej Lemurji, i wy — królowie-pastuchy, i wy — ludy o czerwonej skórze znaku Węża, i wy — widma mroków leśnych! Wszyscy do mnie, do mnie! Jam wolność, jam bunt przeciwko kajdanom, jam — zwycięstwo! Czy jesteście potomkami magów-Atlantów, czy synami bratobójcy Kaina — dam wam wszystkim potęgę, odwagę i żądzę buntu, abyście mogli obalić okrutnego, płomiennego boga i zmusić go do służenia sobie aż po kres wieków!
Niewolnicy Słońca podnoszą już głowę i jeszcze z trwogą w sercach słuchają tych słów buntowniczych.
A wy, biali ludzie, którzy śmiałe słowa rzucacie w różnorodnej mowie ojców waszych, uczyńcie, aby dumne hasło Tytana Prometeusza stało się hasłem wolności ciała i duszy... Człowieka.

KONIEC.






  1. Convolvulus Batatas, rodzaj słodkich ziemniaków.
  2. Indyjska „Kolza“.
  3. Wódz, ogłaszający „świętą wojnę“.
  4. Mumen — wierny.
  5. Zachodnia część Sudanu.
  6. Północna część obwodu Bamako.
  7. Niektóre z tych informacyj podaje J. Brévie „Islamisme contro Naturisme“, str. 198—200.
  8. Namiot mongolskich koczowników.
  9. Baobab.
  10. Ojciec.
  11. Mali — hipopotam.
  12. Każdy człowiek najlepiej zna swoje potrzeby (dosłownie: każdy najlepiej zna robactwo swego posłania).
  13. Tlenek żelaza, naturalna i pospolita farba mineralna.
  14. W górach Tireli, Bandiagara, Bubani-Kani, Ibi-Engem itd. (patrz dr. E. Ruelle Antropologie, t. XV; L. Desplagnes, Le pluteau central nigerien. Paris, 1907.
  15. Biblijni Chittim, egipscy — Keta.
  16. Manis longicaudata.
  17. Otolicnus senegalensis oraz Galago Demidoffi, należąca do rodziny „Lemurydów“, wspominane przez zoologów francuskich (Maclaud, Geoffroy St. Hilaire, Fischer).
  18. Zając jest z rozmiarów uszu podobny do osła, jednak nie jest jego synem.
  19. Misa z tykwy (bani).
  20. Żaba i zawartość jej żołądka należą do kalao (ptak, żywiący się żabami).
  21. Mi be fo uaraba su ku na, o te fo a gnaname gnan — la (Moussa Travele, str. 42).
  22. Degé — Kun — kele e ba dżi dié (M. Travele, l. c. str. 52).
  23. Ślina ta powoduje zapalny stan oczu.
  24. Horus, Oziris i Izyda.
  25. Obwód ten dostarcza rocznie 2000 ton bawełny. Oczyszczenia i eksportu tej ilości dokonywa wspomniany zakład, należący do „Association cotoniére coloniale“, założony przez francuskich przemysłowców włókienniczych.
  26. Khaya senegalensis.
  27. Almani — król.
  28. Osada w środkowej francuskiej Nigerji, odległej o 1600 km. od Sikasso.
  29. Kawalerzysta algierski.
  30. Zasłona, połączona z burnusem.
  31. Wierni.
  32. Dryoscopus turatii; Laniarius barbarus; Corvinella Corvina; Lanius auriculatus i inne.
  33. Cossypha albicapilla, podług określenia Verreaux.
  34. W północnej części Wybrzeża Kości Słoniowej.
  35. 35 ludzi na jeden kw. km.
  36. Ogółem 3 miljony ludzi.
  37. Rolnictwo daje rocznie 1 500 000 ton prosa; 300 000 ton kukurydzy; 30 000 ton ryżu; 10—15 000 ton arachidów, około 7 000 ton bawełny; oprócz tego tubylcy produkują bób, groch, manjok, pataty, „fabirama“, rycynę, kapok, konopie (da), kauczuk, karite, tytoń, pieprz, „sumbara“ itd.
  38. Z jednego hektara zbierają tubylcy 80—100 kg. włókna bawełnianego, lecz praktyka pól doświadczalnych wskazała na możność zbioru 700 kg. z hektara, nawet do 1100—1200 kg.
  39. 0,80—1 fr. za kilo.
  40. Byków i krów — 432 000; koni — 54 000; baranów i owiec — 689 000; kóz — 658 000; osłów — 55 000; świń (hodowanych przez kolonistów) — 1 700. (Patrz: „l’Afrique Occidentale Francaise“ 1926, Paris. La Presse Coloniale (Haute Volta) 1926; Rapport du Gouverneur de Haute Volta: Note au sujet de la situation commerciale en Haute Volta, 1926.
  41. Wypędzono na eksport: 57 000 byków, 40 000 baranów, 4000 kóz, 400 osłów i 300 koni.
  42. Z rodz. Dioscoraceae. Roślina z narościami na korzeniach. Te naroście są gorzkie i trujące, lecz, wygotowane w wodzie, stanowią doskonałe pożywienie; ze składu chemicznego i smaku są podobne do ziemniaków.
  43. Du Niger au golfe de Guinee, t. I., str. 378.
  44. L. Tauxier. Le Noir du Soudan. Paris, E. Larose, 1912, str. 78.
  45. Bar Wolta. Pieniące się piwo z prosa i podsmażone arachidy.
  46. Camions — ciężarowe samochody.
  47. El Hadż Omar umarł w r. 1864; Samori wzięty do niewoli przez gen. Gouraud w r. 1898.
  48. Szczep, znajdujący się na terytorjum Złotego Wybrzeża.
  49. Podobny ceremonjał stosuje się przy obraniu wasalnych książąt, lecz z mniejszym przepychem i uroczystością.
  50. Pierwszy syn byłego pazia należy też do Moro-Nabé i staje się jego „sorone“.
  51. Inaczej — „dam“.
  52. Liptako — część prowincji Dori, graniczącej z Sudanem i francuską Nigerją. Jest to kraj, posiadający wybitne cechy pustyni.
  53. Naczelny eunuch.
  54. Tłumaczenie: Król-kobieta.
  55. Nie wszystkie piękne miejscowości są dobre na rolę.
  56. Dolo — piwo z prosa; bangi — wino palmowe.
  57. Zły duch.
  58. Przysłowie murzyńskie.
  59. Komberes — książę, rządzący prowincją, jako wasalny król.
  60. Podług prawa wszystkie ziemie, lasy, wody i ludność należą do Moro-Naby.
  61. Liczba mnoga od „nakomga“ — arystokraci.
  62. Koba — duża antylopa.
  63. Murzyni szczepu Uolof podają kurczęta w potrawce z oleju arachidowego i czerwonego pieprzu.
  64. Duduma — wysoka trawa, dostarczająca doskonałego muterjału dla robót koszykarskich.
  65. Wódz piechoty Moro-Naby.
  66. Jedno z największych pism włoskich, gdzie drukowały się listy autora z jego podróży do Afryki.
  67. Miasto w Tunisji.
  68. Zagroda.
  69. Tajna organizacja religijna u Lobi.
  70. Fakty historyczne z niedawnych czasów, dowodzące istnienia śród Lobi i Tegessié matrjarchatu.
  71. W prowincji Gaua istotnie znaleziono złoto (20—50 gr. w tonnie), jako produkt rozpadu amfibolowych granitów, kwarcitów, gnejsów i diabazów, a Anglik J. Harley twierdzi, że masyw Diebugu i Galguli posiada mineralne pokłady, zawierające w sobie diamenty. Pokłady złotonośnych warstw geologicznych stanowią dalszy ciąg pokładów Złotego Wybrzeża.
  72. Tak murzyni nazywali Portugalczyków.
  73. Byków i krów 60 000; owiec — 143 000; kóz — 167 000.
  74. Prawo krwawej zemsty.
  75. Prosa — 75 000 ton; ryżu (paddy) — 155 ton; kukurydzy — 18 000 ton; arachidów — 6000; bobów — 150 ton. Z tej ilości ogólnych zbiorów na eksport pozostaje: prosa — 2000 ton; ryżu — 59 ton; kukurydzy — 100 ton; bobów — 100 ton. Oprócz tego europejscy kupcy nabywają od tubylców 100 ton masła karite.
  76. Budżet kolonji obejmuje 45 miljonów franków podatków wszelkiego rodzaju.
  77. Eksport w r. 1924: mahoń do Francji — 39 000 kub. metr., mahoń zagranicę — 78 000 kub. metr.; innych gatunków — 26 640 metr. kub.
  78. Od Buake w środkowej części kolonji do portu Grand Bassam.
  79. Około 322 ton.
  80. 100 ton.
  81. Jest to ruda kwarcowa. W r. 1917 wydobyto 68 i pół kg., w 1923 r. — 30 i pół kg.
  82. W ten sposób tubylcy przechowują kukurydzę, przeznaczoną na nowy siew.
  83. Dowódca małego statku.
  84. Dyżur na okręcie od północy do 4-ej rano.
  85. Żagiel na głównym maszcie i przedni żagiel trójkątny.
  86. Dziki pieprz, liana pieprzowa, i czerwony pieprz w dzikim stanie rosną w wielkiej ilości na Wybrzeżu Kości Słoniowej, szczególnie w Liberji, która przed założeniem tu republiki murzyńskiej nosiła nazwę „Pieprzowego Wybrzeża“. Słonie w pewne okresy poszukują pieprzu i jedzą go, podlegając nakazom instynktu.
  87. Lycaon pictus.
  88. Bubalis major.
  89. Duża antylopa.
  90. Sterculia Cordifolia, której słodkie owoce są poszukiwane przez tubylców.
  91. Nieduże drzewo, najczęściej rosnące na kopcach termitów i zawierające „dziki“, dotychczas nieużywany w przemyśle kauczuk.
  92. Senufo przyrządzają z owoców baobabów mąkę, z włókna zaś tkaniny, podobne do tkanin z nici kokosowych; murzyni wyrzucają ziarna owoców, czem się tłumaczy obfitość baobabów, dokoła porzuconych lub istniejących osiedli tubylczych.
  93. Potamochoerus penicillatus. Zoolog dr. Madaud spotykał na rzece Kogon 200 głów liczące stada tych dzików o małych lecz ostrych kłach.
  94. Ostatni okres kamiennej epoki, gdy ludzie używali polerowanych kamieni; tymczasem poprzednie generacje, należące do paleolitycznego okresu, znały tylko narzędzia z kamienia łupanego.
  95. Państwo, które sąsiadowało niegdyś z Chaldeją; na wschód od dolnego Tygrysu.
  96. Zielony, półdrogi kamień.
  97. Korhogo założono dopiero w XIV w., lecz legenda nadała mu urok niebywałej starożytności, co naturalnie potrzebnem było panującym dynastjom, na które ten urok przechodził
  98. Senufo sami nazywają siebie Sienemana.
  99. Totem.
  100. Drzewo, dające słodki sok — sumbara.
  101. Młodzieńcy różnych murzyńskich szczepów odbywają po — lub przed obrzezaniem długą wycieczkę po kraju. Towarzyszący im czarownik utrwala ich w tradycjach, wierze, zabobonach i znachorstwie. Poucza, jak mają żyć, gdy staną się mężami, ojcami i starcami.
  102. Cobus Kob
  103. Cobus defassa
  104. Orcas Derbyanus.
  105. Tak się urządza murzyńskie pułapki na słonie.
  106. Słoń.
  107. Uromastix spinipes, szczegółowo opisane w mojej książce „Płomienna Północ“, ponieważ w górach Wysokiego Atlasu spotykałem liczne okazy tego rodzaju jaszczurek.
  108. Cephalophus niger, posiadający gorzki zapach, za co murzyni nazywają tę antylopę — lofone (cuchnąca).
  109. Lwy w zachodniej Afryce nie posiadają grzywy.
  110. Troglodytes niger.
  111. Colobus pelycomus.
  112. Szympans.
  113. 11 kwietnia 1927 r.
  114. Bubalus pumilus.
  115. Przeciętna waga 400—500 kg. Liberyjskie hipopotamy dostarczano kilka razy zoologicznym ogrodom w Hamburgu i Londynie.
  116. Pożeranie nieboszczyków.
  117. W Rosji epidemję ludożerstwa zarejestrowano w latach 1921—23.
  118. Gatunek bardzo poszukiwanej przez europejczyków ryby.
  119. Papugi należą do rodzajów Psittacus i Palaeornis.
  120. Manis longicaudata.
  121. Herpestes Zebra.
  122. Khaya ivorensis, Chlorofora excelsa, Entandrophragma, Antiaris toxicaria, Bridelia speciosa, Sarcocephalus Pobeguini, Piptadenia africana, Alstonia congensis, Parkia agboensis, Damoria Heckeli, Funtumia africana, Triplochiton Scleroxilon (podług określeń A. Chevalier).
  123. Początkowe doświadczenia dały dobre wyniki, lecz dalsza selekcja doprowadziła wraz ze zmniejszeniem ilości wewnętrznej powłoki, do zaniku ziarna, tej najbardziej obfitującej w oliwę części owocu palmowego.
  124. Wkrótce będzie przerzucony przez lagunę most kolejowy.
  125. Bóg chetycki.
  126. Taki proces, jak mi opowiadał pewien urzędnik, płynący z nami do Europy, miał miejsce ze wszystkiemi opisanemi szczegółami, a nawet imionami, w sądzie Sasandry 17 lipca 1920.
  127. Szausz, lub czausz — ordynans, podług terminologii, używanej w Marokku i Algierji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.