Niewolnicy słońca/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
KOM, MORO-NABA XXXII.

Sudan był od najdawniejszych czasów aż do przyjścia Francuzów terenem wielkich przewrotów i ciągłych wojen pomiędzy istniejącemi tu państwami i ludami. Wielkie i zorganizowane królestwa, trwające nieraz całe stulecia, rozpadały się nagle i znikały niemal bez śladu. Taki los spotkał imperjum Gana (IX—XIII w.), Gao (VII—XVI w.), Segu i Kaarta (XVII—XIX w.) „Wielcy wojownicy, jak El Hadż Omar i Samori,[1] szerzyli jeszcze w drugiej połowie XIX. stulecia mord i spustoszenie.
Jedno tylko królestwo Mossi przetrwało od XIII wieku, a granice jego pozostają od 400 lat bez zmiany.
Nie należy jednak z tego sądzić, że Mossi nie posiadali burzliwych okresów w swej historji. Szczep ten zjawił się w granicach obecnej Wysokiej Wolty prawdopodobnie w XI lub XII w., jednak państwo to doszło do największej potęgi w r. 1333, gdy Mossi zawładnęli Tombuktu, a po wojnie 1480 r. — Ualata. W XVI stuleciu królestwo powróciło w dawne, istniejące dotychczas granice, prowadząc wojny wyłącznie z luźnemi, sąsiedniemi szczepami Gurunsi i Dagaris.
Mocno spojeni wewnętrznie i posiadający hierarchję społeczną, stali się Mossi w bardzo krótkim czasie zdolnymi i pracowitymi rolnikami i stworzyli państwo tak potężne, że inne istniejące na lądzie afrykańskim królestwa nigdy nie odważały się występować przeciwko niemu zbrojnie. Z rozwojem rolnictwa wzrastały i wzmacniały się pokojowe nastroje ludności.
Tem należy objaśnić fakt, że, gdy pierwsza kolumna wojsk francuskich pod dowództwem porucznika Voulet przekroczyła granice królestwa Mossi, rząd i ludność zachowały zupełny spokój. Francuskie władze wojskowe wyciągnęły z tego faktu całkiem błędny wniosek, że państwo Mossi jest już w upadku. Gdy jednak wojskowi administratorzy uczynili cały szereg błędnych posunięć politycznych, nie licząc się z prawem i tradycją tubylców, natychmiast powstały tak poważne powikłania, że wpływy Francuzów w kraju zachwiały się i były zagrożone. Tylko dzięki staraniom dyplomacji udało im się przeciągnąć na swoją stronę książąt tubylczych i z ich pomocą uspokoić wojownicze nastroje ludu Mossi.
Głową całego państwa jest król Moro-Naba, posiadający stolicę swoją w Uagadugu.
O pochodzeniu dynastji królewskiej dowiedziałem się na przyjęciu, które urządził dla nas Moro-Naba, ponieważ nadworny griot-śpiewak, bijąc w bębenek, odśpiewał kilka zwrotek pieśni, przetłomaczonej mi natychmiast.
Griot śpiewał:
— Chwała, chwała naszemu Moro-Nabie! Chwała potomkowi wielkiego Riare, który przed tysiącem lat nosił na głowie twardy hełm z białego kalebasa, ścigając stada słoni! Chwała pięknej Poko, pramatce władcy naszego kraju! Chwała jej, która porzuciła warowny pałac swego ojca, króla walecznych Dagombasów[2] i, nie znając trwogi, udała się do krainy Tenkodogo, gdzie dżunglę przecinały ścieżki, wydeptane przez słonie, lwy i lamparty! Tu spotkała łowca Riare i pojęła go za męża. Chwała ich synowi Uidraogo, pogromcy lwów i krwiożerczych panter, chwała mu, posiadającemu fetysze ojca! Sława ich prawnukowi, zwycięzcy szlachetnych Minissisów, królewskiemu Ubri, twórcy potęgi Mossi i pierwszego Moro-Naby! Chwała im! Chwała naszemu władcy!...
W tej etykietalnej pieśni griota zawarta jest cała krótka historja dynastji. Zwykle śpiewają ją znacznie dłużej, gdyż — wyliczają i wysławiają wszystkich potomków Ubri a przodków panującego króla. Jest to cała litanja imion, bo obecny Moro-Naba należy do 32-giej generacji władców z dynastji Ubri, wnuka pięknej a odważnej królewny Poko i myśliwego na słonie, Riarego.
Władcy Moro-Nabie podlega dziesięciu „dimma“, księstw wasalnych, posiadających razem pół miljona poddanych. W pewne okresy książęta stawiają się na dworze Moro-Naba, władcy 1 800 000 Mossi, i składają mu dary, jako oznakę swojej wasalnej lojalności oraz wzmocnienia stosunków politycznych.
Stolicami wasalów są Uahiguja, Tenkodogo, Fada Ngurma, Bussuma, Rizian, Jako, Kaja i Konkisitenga. Książęta korzystają z tytułu moro-naba, nie mając jednak znaczenia i wpływów monarchy z Uagadugu. Jeden tylko z nich cieszy się wielkiem poszanowaniem Mossi. Jest nim książę prowincji Uahiguja, ponieważ włada dziedzicznie wszystkiemi starożytnemi amuletami samego Riarego.
Pod tym względem przypomina on tybetańskiego dostojnika Panczen-Lamę, który, dlatego, że posiada relikwje Buddy, uznawany jest za niemal równego arcykapłanowi lamaizmu, Dalaj Lamie z Lhassy.
Gdy Moro-Naba umiera, następcą jego może być, podług tradycji, albo jeden z jego synów, albo jeden z braci. Prawo obyczajowe nie ustala ściśle, który z synów lub braci ma zająć wolny tron władcy Mossi, a więc przed opanowaniem kraju przez Francuzów po śmierci Moro-Naby następował zwykle okres intryg i zbrojnych starć pomiędzy pretendentami.
Zmarły król, przyodziany w uroczyste szaty i opatrzony oznakami swego majestatu, zostaje złożony na 2—3 dni w sali tronowej, gdzie członkowie jego rodziny i książęta mogą go oglądać. Na czwarty dzień ciało nieboszczyka, obmyte, zawinięte w świeżo zdartą skórę czarnego byka, oczekuje pogrzebu, wyznaczonego przez kapłana Ziemi i głowę klanu Minissisów, podbitych niegdyś przez przodków zmarłego. Dygnitarze opuszczają ciało do ziemi twarzą na wschód; grób dla swego władcy przygotowują Mossi albo gdzieś w „świętem miejscu”, lub w osobnej chacie-panteonie na terenie pałacowym.
Od chwili zgonu króla aż do obrania następcy pałac pozostaje zamknięty, a strzeże go starannie wojsko, aby wdowy króla nie uciekły. Byłoby to złą wróżbą dla nowego Moro-Naby, lecz, zdaje się, o wiele większe mają znaczenie względy polityczne, ponieważ żony królewskie pochodzą ze wszystkich rodzin książęcych, więc te węzły małżeńskie podtrzymują dobre stosunki z potężnymi nieraz wasalami. Cały majątek zmarłego wraz z jego wdowami przechodzi na rzecz nowego króla, który w ten sposób odziedzicza już zapewnione i utrwalone stosunki dyplomatyczne.
Król pogrzebany. Ofiary złożono już na świeżym grobie.
Władza przechodzi do Tapsoby, ministra wojny, który zwołuje radę ministrów i dygnitarzy pałacowych, prosząc o obranie nowego władcy dla kraju i naczelnego wodza dla wojska. Od tego momentu wszyscy pretendenci noszą specjalne oznaki: miecz, łuk, oszczep i zarzuconą na ramię skórę baranią.
Rada najwyższa, obierająca nowego króla, urządza swe posiedzenia potajemnie, nieraz nawet poza stolicą, gdzieś w dżungli lub w głuchej wiosce. Robi się to w tym celu, aby uniknąć intryg lub nawet zbrojnego napadu ze strony niecierpliwych współzawodników, marzących o tronie.
W radzie biorą udział: minister wojny — Tapsoba-Naba, dowódca kawalweji — Uidi-Naba, kapłan Ziemi — Gunga-Naba; wszyscy trzej posiadają głosy decydujące, głosy zaś doradcze należą do ministra mogił królewskich, naczelnika eunuchów, głównego intendenta pałacowego, ministra bram pałacowych, naczelnika wróżbitów, czarowników i fabrykantów fetyszów oraz starosty najdawniejszych autochtonów, Minissisów.
Rada roztrząsa zalety i zasługi kandydatów na tron, a gdy wybór padnie, dygnitarze, także potajemnie, powracają do pałacu.
Najwyższa rada posyła gońca po obranego kandydata i ten, zachowując tajemnicę i przyjmując środki ostrożności, aby go nie zabito lub nie otruto w drodze, staje w nocy przed dygnitarzami, którzy odbierają od niego oznaki pretendenta i wręczają mu parę białych trzewików, biały kołpak i poduszkę.
Po tej wstępnej ceremonji, Uidi-Naba w towarzystwie naczelnika griotów wchodzi do sali, gdzie są już zgromadzeni wszyscy dygnitarze, wodzowie i książęta, ogłasza imię nowego króla, poczem wprowadza go, mówiąc:
— Oto jest ten, który będzie panem naszego życia i śmierci!
Natychmiast zaczyna grać muzyka, grioci śpiewają, tancerki i tancerze urządzają wielki tam-tam.
Ministrowie i książęta ściskają rękę nowego Moro-Naby i składają mu życzenia szczęśliwego panowania.
Jest to ostatni uścisk dłoni w życiu króla. Od tej chwili — on, władca i półbóg, posiadający cudowne fetysze całej dynastji, będzie odbierał pokłony do ziemi i inne oznaki czci.
Poraź ostatni słyszy król tej nocy swoje prawdziwe, nadane mu przez rodziców i kapłana Ziemi imię. Traci je nazawsze, a z nim razem tracą je wszyscy jego imiennicy, przybierający od tej chwili tytuł „nabiure“, co znaczy „noszący imię króla“.
Nazajutrz rano nowy Moro-Naba daje zebranemu tłumowi do wyboru trzy imiona; jedno z nich staje się imieniem króla.
Panujący obecnie Moro-Naba nazywał się przed objęciem władzy królewskiej Saidu-Kongo, lecz królewskiem jego imieniem stało się — Naba-Kom, władca wody.
Król udaje się na groby przodków i, po złożeniu ofiar, przyjmuje przysięgę na wierność od wasalnych książąt i od ministra wojny, który składa oświadczenie, że wojsko będzie stało zawsze przy boku swego naczelnego wodza, Moro-Naby.
Dostojnicy odprowadzają króla do pałacu, gdzie on obejmuje w posiadanie spuściznę po swoim poprzedniku: ziemię, klejnoty, domy, żony, konie, broń, stada, zapasy żywności, niewolników i sługi[3].
Na tem się kończą wstępne kroki Moro-Naby. Od następnego dnia zaczyna on rządzić krajem jako król i jako najwyższy kapłan. W jego osobie może nauka znaleźć stopnie ewolucji królewskiej władzy. Przodek Riare, posiadający niezwykle cudotwórcze fetysze i amulety, słynął jako czarownik w całym obwodzie Tenkodogo. Z biegiem czasu czarownicy uznali posiadacza tych fetyszów za swego wodza, a to samo uczynili kapłani Ziemi wszystkich prowincyj oraz nadworny kapłan. Któryś z potomków Riarego stał się arcykapłanem Ziemi, aż nastał moment, że Ubri, pozostawiając sobie władzę kapłańską, stał się jednocześnie królem.
Prof. J. G. Frazer w swoich „Lectures on the early history of the kingship“, szukając dowodów ewolucji władzy od laski czarownika do korony i purpury monarchy, nie wspomina nic o Mossi, gdzie geneza królewskiej władzy jest chyba najbardziej wyraźna.
Raz do roku w święto „basgha“, w te murzyńskie „zaduszki“, Moro-Naba przypomina sobie o przodkach i składa na ich grobach obfite ofiary.
Kom, Moro-Naba XXXII, urządził zatem dla nas przyjęcie w swoim pałacu.
W upalne południc 11-go marca 1926 roku przybyliśmy wraz z gubernatorem samochodami do pałacu króla. Wszystkie bramy były naoścież otwarte. Przy nich oczekiwali nas: komendant pałacowy, Balum-Naba; naczelnik straży przybocznej, Samande-Naba oraz kierownik królewskiego tam-tamu, Binde Naba w otoczeniu tłumu sług, griotów, niewolników i gapiów z rynku. Wjeżdżamy na obszerne podwórze i zatrzymujemy się przed otwartą werandą jednopiętrowego, murowanego pałacu Moro-Naby. Na werandzie ujrzeliśmy około trzystu osób, otaczających wspaniałą postać władcy Mossi.
Nadmiernie otyły, 45-letni Moro-Naba, o gładko wygolonej, majestatycznej twarzy z wybitnie grubemi wargami, czarną skórą i spokojnym wyrazem piwnych, jakgdyby trochę zamglonych oczu, miał na sobie szeroki i długi purpurowy aksamitny płaszcz a na potężnej głowie przeszywaną złotem, fioletową czapeczkę. Zbliżył się do stopni werandy, witając nas wyrazistym, dostojnym ruchem ręki.
Otoczeni tłumem książąt, ministrów, pałacowych dygnitarzy, eunuchów, griotów, kapłanów i rzeszy ludzi, żerujących zwykle na dworach osób panujących, poszliśmy za królem, prowadzącym nas do sali tronowej.
Król usiadł na stopniach tronu; dla nas przyniesiono krzesła.
Świta królewska zaczęła zajmować swoje miejsca, stosownie do przepisów etykiety dworskiej. Najbliżej Moro-Naby usiedli na ziemi ministrowie i pałacowi dygnitarze w barwnych aksamitnych kaftanach, haftowanych złotem i srebrem. Na czele dostojników spostrzegłem Balum-Nabę, prawdopodobnie dlatego, że mógł być tłumaczem, gdyż biegle mówił po francusku.
Gdy ostatni grioci i muzykanci ustawili się w głębi sali — pustej, mrocznej, z otwartemi na werandę oknami — zapanowała cisza.
Cały tłum zaczął składać przed monarchą ceremonjalny ukłon, tak zwany „pussi“.
Poddani, siedząc, opierali łokcie na ziemi i, schylając się nisko, trzykrotnie uderzali w posadzkę pięściami z podniesionemi dużemi palcami. „Pussi“ powtórzono trzy razy, podczas czego król powolnym ruchem tarł dłoń o dłoń, co miało oznaczać jego łaskę i życzenie pokoju dla państwa i ludu.
Po tem powitaniu nastąpiło „pussi“ na cześć pana Heslinga.
Gubernator wygłosił krótką mowę, nawołując naród Mossi do wytężonej pracy na roli, do rozszerzenia pól bawełny, co zapewni ludności dobrobyt, i oznajmił, że rząd Francji, oceniając lojalną i pokojową politykę Moro-Naby, mianował go oficerem legji honorowej, której znaki doręcza mu przedstawiciel rządu francuskiego wraz z nominacją.
Moro-Naba, trochę mówiący po francusku, doskonale zrozumiał mowę gubernatora, jednak żaden muskuł jego twarzy nie drgnął i, przyjąwszy dokument i order, nie wyrzekł ani słowa.
Moro-Naba jest przecież półbogiem, a więc wdzięczność, radość, zadowolenie, troski i rozpacz śmiertelników nie są mu znane. Natomiast cały dwór w imieniu władcy złożył gubernatorowi podziękowanie, czyniąc nowe „pussi“.
Pachołkowie zaczęli natychmiast roznosić „dolo“, musujące piwo z prosa, i, opuszczając się na kolana przed królem i jego gośćmi, podawali im szklanki z napojem.
Pijąc smaczny, orzeźwiający trunek, zacząłem się rozglądać po sali tronowej.
Ściany jej, zrobione z niepalonej cegły, miały ciemno-szarą, ponurą barwę. Kilka portretów francuskich generałów z „Illustration“ zdobiły salę. Tron składał się z niezbyt wysokiego wzniesienia o trzech stopniach, pokrytego wełnianym samodziałem murzyńskim o subtelnym rysunku, oraz z fotelu, obitego czerwonym aksamitem. Król siedział na pierwszym stopniu tronu, mając za oparcie swój emblemat władzy — skórzaną, pokrytą pięknym haftem poduszkę.
W tłumie dworaków nie spostrzegłem żadnej kobiety. Mówiono mi, że Moro-Naba unika prezentowania europejczykom swego fraucymeru, gdyż podobno składa się on z dobrej setki starych i brzydkich niewiast; związki małżeńskie zawiera się najczęściej w celach politycznych, więc uroda oblubienicy w tym wypadku nie odgrywa żadnej roli.
Spostrzegłem jednak inną rzecz ciekawą. U stóp władcy, w pozie nader powabnej siedział młodzieniec w stroju kobiecym, uczesany i ufryzowany, jak niewiasta; miał oczy mocno podmalowane granatową farbką i nakarminowane usta, na rękach i nogach — bransolety, na szyi — klejnoty. Kilku takich młodzieńców stało nieco na uboczu, za tronem.
Komendant Michel, siedzący obok mnie, pochylił się do mego ucha i objaśnił:
— Widzi pan tych młodzieńców? Są to „soroné“ — paziowie Moro-Naby, nigdy ani w dzień, ani w nocy nie odstępujący go. Ci młodzieńcy nie mają prawa posiadania żon, a nawet patrzenia na kobiety. Muszą żyć w niewinności aż do chwili, w której przestaną być „soroné“. Staje się to wtedy, gdy król podaruje paziowi spodnie i jednocześnie wyznaczy mu żonę, wybierając ją z pomiędzy „pongsiure“, czyli należących do Moro-Naby pierworodnych córek każdego z dawnych paziów, posiadających własną rodzinę.[4]
Raz do roku naczelnik czarowników i wróżbitów Pui-Naba sprawdza niewinność paziów, dając im naczynie z wodą i rozkazując przejrzeć się w niej. Próba odbywa się w obecności samego króla i — biada „soroné“ jeżeli, będąc winnym, zdradzi wyrazem twarzy swój wewnętrzny niepokój. Wtedy najczęściej poddają go ciężkiej operacji i zaliczają w poczet „zusoba“, czyli eunuchów.
Rola eunuchów polega na towarzyszeniu żonom króla, gdy odjeżdżają do domu rodziców na połóg, na wychowaniu dzieci do lat dziesięciu poza obrębem dworu i na ochranianiu cnoty żon i soroné, przebywających w pałacu.
Zdarzało się nieraz, że zbyt romansowy paź, cieszący się szczególną łaską Moro-Naby, przypłacał swoją winę życiem. W tym wypadku rozgniewany król rozkazywał zgolić włosy na pięknie ufryzowanej „à la fille“ głowie sorone i oddać go w ręce Pui-Naby. Ten zaś wiedział, co ma czynić, a więc umieszczał młodzieńca w małej, ciemnej celi i usypiał go nazawsze, zapalając wonne, lecz trujące zioła.
Naturalnie, że obecnie, gdy w Uagadugu ma swoją siedzibę kulturalny przedstawiciel Francji, obyczaje te albo są utrzymane w głębokiej tajemnicy, albo podlegają gruntownym zmianom. W każdym razie niewierna żona lub winny soroné, jeżeli potrafią, mogą szukać obrony i pomocy prawa francuskiego.
Zdaje mi się jednak, że takich wypadków dotąd nie było w praktyce kolonjalnej, gdyż tradycje i prawa obyczajowe tubylców mają dla nich dotąd urok niezwalczony.
Soroné, siedzący u stóp władcy, sam podawał królowi dolo[5] i pierwszy maczał w niem usta. Jest to zwyczaj, który istniał jeszcze w XVIII wieku w Europie na dworach panujących królów i służył jako dowód, że napój nie jest zatruty.
Gdy Moro-Naba pił, kichał, chrząkał lub przemawiał, całe otoczenie dyskretnie trzaskało w palce i pocierało sobie dłonie na znak dobrych życzeń.
Nareszcie wypito piwo. Moro-Naba podniósł się i wyszedł znowu na werandę. Zagrały balafony, piszczałki i skrzypce, rozległy się śpiewy.
Król kazał pokazać nam swoje wierzchowce — innej maści na każdy dzień w tygodniu. Były to piękne ogiery, czystej krwi „Liptako“[6], o potężnych, szerokich kopytach, znakomicie przystosowanych do szybkiego biegu po głębokich piaskach, zwykłych w północno-wschodniej części Wysokiej Wolty, gdzie Sahara przerzuca je przez Niger.
Bogate czapraki, srebrne uzdy i strzemiona, siodła arabskie o szerokiem oparciu i wysokim łęku, nabijane srebrem, masą perłową i koralami; dawne generalskie siodła francuskie, podarowane królów przez władze kolonjalne; kute i cyzelowane mosiężne i srebrne przyłbice, pióropusze, barwne siatki i haftowane popręgi — stanowiły piękny, oryginalny obraz, proszący się na płótno batalisty. Nie było wśród nas malarza, zato długo turkotały i „strzelały“ nasze aparaty kinematograficzne i fotograficzne.
Pożegnaliśmy nareszcie uprzejmego władcę Mossi i odjechaliśmy.
— Ależ narobiliśmy kłopotu grubemu, pocącemu się straszliwie Moro-Nabie! — zawołałem, gdy byliśmy już za bramą pałacu.
— Nic to nie znaczy! — odparł p. Hesling. — Moro-Naba z pewnością jest zadowolony, bo mu się strasznie nudzi w jego pałacu.
— Czyż nie ma żadnych rozrywek? — zapytałem.
— Owszem, ma — odpowiedział gubernator — lecz nie myślę, żeby te rozrywki mogły nawet jego niewybredny smak i żądzę życia zaspokoić! Dolo, ministrowie, soroné, grioci i tam-tam — to chyba wszystko! Nigdy nie opuszcza on swego pałacu, z wyjątkiem piątków.
— Nigdy nie opuszcza pałacu? — zawołałem.
— Taka jest tradycja. Początek jej sięga drugiej połowy XIV. wieku — objaśniał p. Hesling.
— Niech pan opowie! — prosiłem gubernatora.
— Było to tak! — odrzekł. — Jeden z dawnych Moro-Nabów miał żonę, która ciągle płakała i prosiła małżonka, aby pozwolił jej odwiedzić rodziców, mieszkających w dalekiej osadzie La. Król nie zgadzał się jednak; może kochał ją, a może nie bardzo wierzył w jej cnotliwość. Skończyło się tem, że żona uciekła z pałacu, przekradła się przez całe Uagadugu, stale otoczone kordonem piechurów królewskich, i znikła w brussie. Moro-Naba postanowił osobiście gonić uciekinierkę: kazał podać sobie koma i już wyruszał w pościg, gdy przy bramie drogę mu zastąpił tłum dygnitarzy. Minister wojny w imieniu całego ludu i wojska błagał króla, aby zaniechał swego zamiaru, gdyż po opuszczeniu przez władcę stolicy natychmiast wybuchnie anarchja. Moro-Naba ustąpił i tem przywiązał do siebie serca ludu, gdyż dowiódł, że gotów jest dla jego dobra poświęcić własne szczęście i spokój. Żona, dowiedziawszy się o szlachetności małżonka, powróciła dobrowolnie i wkrótce zrodziła mu dwóch synów. Na pamiątkę tego historycznego faktu Moro-Nabu codzień po przebudzeniu się, wczesnem śniadaniu i zakończeniu swojej toalety, o godzinie 7-ej rano wychodzi w szatach królewskich na salę, gdzie go witają żony i najbliższa świta, poczem udaje się na werandę. Sługi podprowadzają tu wierzchowca i król dotyka nogą strzemienia. Po chwili jednak siada na specjalnem miejscu przy drzwiach i przyjmuje „pussi“ od ministrów, dygnitarzy i przejezdnych książąt. Trwa to przyjęcie krótko, bo Moro-Naba powraca do swoich apartamentów, przebiera się i wtedy dopiero rozpoczyna rządzić swymi poddanymi: wydaje rozkazy, dotyczące spraw pałacowych i osobistych, wysłuchuje raportów, daje posłuchanie interesentom i gościom, sprawuje sądy. Około 11-ej król spożywa śniadanie, przyrządzone dla niego przez żony i soroné, wypoczywa do 2-ej, a później znowu przyjmuje ministrów i interesentów. O zachodzie słońca zjawiają się Balum-Naba i Zusoba-Naba[7] i składają w ofierze wodę przy drzwiach pałacowych, gdzie są ukryte dynastyczne gri-gri. Jest to chwila bardzo uroczysta. Nikt w najdalszym nawet zakątku pałacu nie ośmiela się poruszyć lub rozmawiać. Nikt też niema prawa przejść w pobliżu dostojników, stojących w obliczu tajemniczych, potężnych „gri-gri“. Gdy czynności ofiarne się skończą, słudzy zapalają lampy, Moro-Naba spożywa wieczerzę i udaje się na spoczynek.
— Więc ten więzień etykiety nigdy nie opuszcza pałacu?! — wykrzyknąłem, prawdziwe ubolewając nad losem Moro-Naba.
— W każdym razie bardzo, bardzo rzadko! — brzmiała odpowiedź Heslinga. — W piątki składa król wizyty albo mnie, albo komendantowi; dwa czy trzy razy do roku jest obecny przy składaniu ofiar w świętych gajach w pobliżu Uagadugu — to wszystko! W tym tylko roku Moro-Naba wyjeżdżał dalej, na powitanie generalnego gubernatora, ku wielkiemu przerażeniu dygnitarzy i ludu. Lecz, jak się przekonali, — nic się nie stało w kraju Mossi... może więc Moro-Naba po tej próbie trochę się wyłamie z odwiecznej, istotnie nieznośnej etykiety...
— Biedny, biedny Moro-Naba! — myślałem. — Dolo i uwięzienie przez tradycje pałacowe — jak tu nie tyć?! Dziwne, że historja nic nie mówi o oszalałych z nudów władcach Mossi! Jedyną jego rozrywką, pełną wzruszeń, jest chyba doroczny ceremonjał sprawdzania wierności bardzo licznych żon władcy. Odbywa się to przy pomocy Pui-Naba w ten sam sposób, jak i w wypadku próby niewinności soroné. Jednak rezultaty bywały w razie winy kobiety daleko groźniejsze, gdyż prawo znało tylko karę śmierci dla niewiernej i zdradliwej małżonki królewskiej.
Urok absolutnej świeckiej i religijnej, magicznej władzy opromienia osobę Moro-Naby, podtrzymując trwałość i potęgę państwa. Jest on uosobieniem nieśmiertelności dynastji Ubri i nieprzerywanego żadnem zjawiskiem wewnętrznem lub zewnętrznem istnienia państwa Mossi. Moro-Naba może przenieść część swoich suwerennych praw na ministrów, dygnitarzy i książąt wasalnych, lecz jest to wyraz łaski monarszej, najwyższy honor, którego utracenie stanowi czyn hańbiący. Człowiek, obdarzony zaufaniem królewskiem, stara się być go godnym aż do śmierci. Z tego powodu w prawie obyczajowem Mossi nie istnieje wcale kara pozbawienia udzielonych przez monarchę przywilejów. Dygnitarz, który nadużył swych praw, podlega karze śmierci.
Moro-Naba posiada absolutną władzę i wpływ nie dlatego, że jest religijnym wodzem, najwyższym kapłanem, lecz dlatego, że pochodzi od panujących w starożytności przodków i że jest otoczony zewnętrznemi oznakami swego pochodzenia i dostojeństwa. Jakichkolwiek jednak oznak jego potężnych wpływów religijnych, jako najwyższego kapłana, odczuć i spostrzec nie można. Taki wpływ byłby możliwy tylko w tym wypadku, gdyby istniała religja narodowa, kult zbiorowy, gromadzący lud dokoła hierarchicznych kapłanów, podlegających arcykapłanowi, królowi. Religja zaś Mossi jest osnuta na kulcie zmarłych przodków, a więc jest religją domową, rodzinną, gdzie głowa rodu pełni czynności kapłańskie.
Wyłącznie podczas kilku dorocznych, publicznych świąt widzi lud króla w roli arcykapłana, lecz jednocześnie każda rodzina odprawia samodzielne nabożeństwa, składa własne ofiary cieniom przodków i duchom, otaczającym żyjących ludzi.
Taki stan rzeczy czyni z króla tylko tradycyjnego, nominalnego arcykapłana, uznawanego przez ludność pałacu, prywatnych posiadłości Moro-Naby i przez spokrewnione boczne linje dynastji Ubri.
Jednak oprócz historycznego czaru, bijącego od osoby przedstawiciela starożytnej dynastji, Moro-Naba posiada, o ile mogłem stwierdzić, nieograniczony, magiczny wpływ jako czarownik, otoczony potęgą i pomocą cudownych „gri-gri“ dalekich przodków.
W obecności monarchy nikt nie może powiedzieć nieprawdy, bo temu się sprzeciwia „gri-gri“ legendarnego łowcy Riarego; trucizna traci swoją siłę, gdy padnie na nią wzrok króla, kobieta, na którą spojrzy choćby w przelocie Moro-Naba, staje się płodną; wypicie wody, dotkniętej ustami władcy, daje zdrowie.
Te wierzenia Mossi dowodzą magicznej aureoli królu jako czarownika i kapłana.
Obliczu tego to władcy przyglądałem się z ciekawością w Uagadugu, gdy on słuchał mowy gubernatora, a na pożegnanie ofiarowywał mojej żonie bardzo piękną poduszkę i... skrzypce swego nadwornego griota.
Lecz tu, w Afryce, między zwrotnikiem a równikiem, wszystko ma swój cień, a tym cieniem jest zawsze naturalny lub sztuczny kontrast.
Bóstwo wszystkich ludów ziemi — wszechpotężne słońce, jest tu potęgą wrogą, od której nawet najwyższa istota niebiańska ukryła się gdzieś daleko, hen! wyżej od płonącej gwiazdy — tam, gdzie panuje orzeźwiający mrok. Słońce zmusza część duszy ludzkiej do wyjścia z żyjącego ciała w postaci ciemnego cienia. Słońce zabija dżunglę karmicielkę i wypija wodę, dającą życie, odbiera ludziom siły do pracy, ziemię zamienia w kamień, rodzi jadowite owady i rzuca ziarna straszliwych chorób.
Pałac Moro-Naby z etykietą, trwającą niezmiennie od 700 lat, a niedaleko od niego — kościół i klasztor „Białych Ojców“, warsztaty tkackie, gdzie mniszki uczą dziatwę murzyńską pięknych, artystycznych robót, szpital, gdzie lekarze zwalczają zabójczy wpływ słońca i choroby, przyniesione tu przez dawnych konkwistadorów, szkoły, gdzie wprawni i rozumni profesorowie krok po kroku przybliżają czarnych Mossi do zrozumienia myśli białych ludzi, a gdzie wśród wychowanek pokazano mi córkę Moro-Naby, marzącą o podróży do Dakaru, aby się wykształcić tam na akuszerkę i nieść pomoc kobietom swego szczepu. Gdzie stoi kościół katolicki, tam jeszcze niedawno szumiał święty gaj, a w nim król-kapłan składał ofiary w dzień święta Tense.
Kontrasty na każdym kroku, każdej chwili pobytu w Uagadugu!
Pomyśleć tylko, że obok siebie istnieją takie zjawiska, jak absolutny monarcha Moro-Naba i demokratyczny przedstawiciel republikańskiej Francji! Dziwna instytucja naśladujących kobiety paziów soroné i — bogobojne, ciche siostry-misjonarki; naczelnik eunuchów i arcy-czarownik, obok nich poważny, brodaty zakonnik katolicki; dynastyczne „gri-gri“, ukryte w pałacu, i — prosty krucyfiks na wielkim ołtarzu kościoła; tradycyjny bezczyn króla i — gorączkowa praca w składach bawełny, w garażach samochodowych, w elektrowni, oświetlającej miasto, w fabryce lodu sztucznego, w sklepach i biurach urzędowych i prywatnych!
Gdy samochód stanął przy naszym domu i wkrótce pozostałem sam w swoim pokoju, zwaliło się na mnie brzemię myśli, krzyżujących się w nieładzie, wikłanych przez paradoksalność kontrastów, nie mogących narazie znaleźć dla siebie łożyska.
Dopiero w parę godzin później, będąc w domu komendanta Michela i rozmawiając z nim i z jego rodziną, dobrze obznajmioną ze stosunkami miejscowemi, zacząłem powoli doprowadzać do porządku swoje różnorodne wrażenia.
Noc już zapadła i Uagadugu tonęło w ciszy. Zrzadka tylko dolatywały przez szpalery drzew, otaczających dom komendanta, odgłosy kroków włóczących się bez celu murzynów, dalekie szczekanie psów i trąbienie samochodu, zdążającego do miasta od strony Bobo-Diulasso. Niebo drgało na horyzoncie łuną, podnoszącą się coraz wyżej i wyżej nad płonącą brussą.
Komendant opowiadał mi dzieje francuskich wojsk, dążących od północy w dobie zajęcia Sudanu. Pani Michel krzątała się koło stołu; młoda, przystojna, dzielna córka ich, wysportowana i pracująca w biurze ojca, jako sekretarka i tłumaczka, deklamowała mojej żonie piosenki Mossi; p. Delavignette robił na poczekaniu rymowany przekład francuski tej poezji tubylczej; fruwały nietoperze i nocne ptaki; leniwie wyciągały się pod stołem i głośno mruczały dwa małe lwy.
Żona moja zaczęła grać na skrzypcach starożytne melodje francuskie...
Wszyscy umilkli.
Myśl moja poleciała wstecz przez wieki, kiedy samotna królewna Złotego Wybrzeża zapuściła się w niebezpieczną, dziką dżunglę i, wiedziona tylko sercem, znalazła sobie męża-tropiciela i myśliwego Riarego, który jako znak zdobycia kłów słoniowych nosił hełm z białego kalebasa, ozdobionego wieńcem z kori i ogonem końskim.
Nie wiedziało wtedy tych dwoje ludzi, że ród ich przetrwa stulecia i że w dobie, gdy będziemy przecinali tę dżunglę, ich potomek, okryty purpurą królewską, przechowa wiernie pamięć o nich, ich amulety i potężne gri-gri — fetysze odwiecznej dynastji.





  1. El Hadż Omar umarł w r. 1864; Samori wzięty do niewoli przez gen. Gouraud w r. 1898.
  2. Szczep, znajdujący się na terytorjum Złotego Wybrzeża.
  3. Podobny ceremonjał stosuje się przy obraniu wasalnych książąt, lecz z mniejszym przepychem i uroczystością.
  4. Pierwszy syn byłego pazia należy też do Moro-Nabé i staje się jego „sorone“.
  5. Inaczej — „dam“.
  6. Liptako — część prowincji Dori, graniczącej z Sudanem i francuską Nigerją. Jest to kraj, posiadający wybitne cechy pustyni.
  7. Naczelny eunuch.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.